ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 229 090
  • Obserwuję974
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 289 816

Panna młoda z ogłoszenia - Browning Dixie

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Panna młoda z ogłoszenia - Browning Dixie.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK B Browning Dixie
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 311 stron)

BRONWYN WILLIAMS Panna młoda z ogłoszenia

ROZDZIAŁ PIERWSZY Kwiecień, 1899 roku. Wyspa St. Bride 'a, u wybrzeży Karoliny Północnej. W ciągu ostatnich kilku miesięcy zawalił jej się świat. Straciła ojca, narzeczonego, przyjaciół oraz reputację; mu­ siała opuścić zamożny rodzinny dom i udać się w nie­ znane. Adora Sutton, próbowała wygładzić szpetne zagniece- nia sukni. Plamy nabyte w podróży musiały trochę pocze­ kać, podobnie jak jej niesforne włosy, z którymi nie dało się wiele zrobić. Przygładziła je palcami i upięła w kok. Nie włożyła kapelusza, gdyż porywisty wiatr zerwałby go z głowy natychmiast po opuszczeniu kajuty. - Wystawię torbę na nabrzeże, panienko - zagadnął młodziutki podoficer, kiedy Dora opuściła pokład, na któ­ rym znajdowały się ciasne kabiny pasażerskie. - Zajmie się nim pan St. Bride. - Bardzo panu dziękuję - odparła, szperając w torebce w poszukiwaniu jednej z kilku pozostałych jej monet. Omiotła wzrokiem ponurą okolicę. Na Boga, czyżby to było wszystko? Poza panującą na nabrzeżu krzątaniną do­ strzegła jedynie piasek, mokradła, kilka skarłowaciałych drzew oraz garstkę rozproszonych, prymitywnych chat.

Wąska droga, wysypana byle jak muszlami ostryg, prze­ cinała wyspę, prowadząc od nadbrzeża prosto do wyso­ kiego, nadszarpniętego zębem czasu domu, przycupnięte­ go na szczycie najwyższej wydmy. Zanim dobili do brze­ gu, marynarz oznajmił jej, że to dom St. Bride'a. Tak na­ zywał się mężczyzna, który zamieścił w prasie ogłoszenie. To właśnie ono skusiło ją do przybycia na tę posępną, ma­ ło atrakcyjną wyspę. Według kapitana Doziera, człowiek ten posiadał na własność nie tylko całą wyspę u wybrzeży Karoliny Pół­ nocnej, ale również prawie wszystko, co się na niej znaj­ dowało. Dora mruknęła jakąś wymijającą uwagę, zastana­ wiając się w duchu, czy król wyspy nie okaże się w rze­ czywistości zionącym ogniem smokiem. Jak stwierdził pewien mędrzec: „Lepszy diabeł znany od nieznanego". Może powinna zawrócić, zanim będzie za późno? Uznała jednak, że przebyła tak długą drogę nie po to, by teraz, nękana wątpliwościami, stchórzyć. Żałowała jedynie, że nie ubrała się na podróż w cie­ mniejszą suknię. Co prawda, różowy kolor dodawał jej śmiałości, ale okazał się raczej niepraktyczny. Chciała wy­ glądać jak najlepiej - co miało podbudować ją na duchu - tymczasem w wymiętoszonym stroju robiła dosyć ża­ łosne wrażenie. Pomyślała z goryczą, że jeszcze lepiej prezentowałaby się w purpurze... Zamieszczone w gazecie ogłoszenie adresowano do zdro­ wych, zdolnych kobiet o dobrym charakterze, szukających partnera. Dora spełniała te warunki. Pomimo mizernej po­ stury była o wiele silniejsza, niż to sugerował jej wygląd.

Czy w innym przypadku przetrwałaby minione sześć tygo­ dni? Dopisywało jej też zdrowie, nie licząc choroby mor­ skiej, nękającej ją w podróży. Brandy, którą poczęstował ją kapitan Dozier, pomogło jej wprawdzie na żołądek, lecz mia­ ło również pewien wpływ na jej zmysł równowagi. Czy była zdolna? O, z pewnością tak! Jako pierwsza w grupie nauczyła się bostońskiego walca, a jej głos uwa­ żano za wyjątkowy. Niestety trochę fałszowała, lecz jeśli chodzi o tenisa, biła na głowę wszystkich przyjaciół. Dawnych przyjaciół, poprawiła się w myślach. Jedynie kwestia jej charakteru wydawała się nieco dys­ kusyjna. Za jej plecami, na pokładzie dwumasztowego frach­ towca roiło się od ludzi. Jedni opróżniali ładownie z to­ warów, inni dźwigali je do wysokiego budynku pełniące­ go, zdaje się, rolę magazynu. Jakiś rudzielec, z garścią peł­ ną papierów, przyparł do muru kapitana - mężczyźni wszczęli burzliwą dyskusję. Dora rozejrzała się bezradnie wokół. Kiedy stało się dla niej oczywiste, że nie przysłano po nią powozu, powie­ działa sobie, że wystawiona została na ogniową próbę, z której postara się wyjść zwycięsko. Przełożyła walizkę do drugiej ręki i podeszła do młodzieńca rozwijającego w skupieniu kawał poplamionego brezentu. - Gdzie mogę znaleźć pana St. Bride'a? Chłopak podniósł głowę, zaskoczony. Zrobił się czer­ wony jak burak. - St. Bride'a? Mieszka tam, na górze, proszę pani. - Wstał, otrzepując dłonie z kurzu, i powiedział: - Wzionć pani walizę?

- Słucham? - No, wzionć pani walizę, proszę pani? Co paniusia bę­ dzie sama dźwigać. Pamiętając, że pozostało jej zaledwie kilka monet, któ­ re w razie czego mogą ją uchronić od głodu, wolała nie ryzykować. Uśmiechnęła się i pokręciła głową. - Dziękuję, ale walizka naprawdę nie jest ciężka. Chłopak skinął głową i powrócił do swojego zajęcia. Dora zeszła ostrożnie na mocno sfatygowane nabrzeże i ruszyła wyboistą drogą prowadzącą do domu na wzgó­ rzu. Była święcie przekonana, że ktoś wyjdzie jej na po­ witanie albo przynajmniej wyśle po nią jakiś pojazd, dla­ tego czuła się ogromnie zawiedziona. Większość muszli, którymi utwardzono drogę, było zmiażdżonych, tylko nieliczne zachowały się w całości, a tu i ówdzie leżały całe wielkie grudy. Stąpało się po nich cięż­ ko, dlatego Dora starała sie je wymijać, rozglądając się jed­ nocześnie dookoła. Boże miłosierny, co za odludzie! Nadepnąwszy na coś ostrego, zatoczyła się, ale udało jej się odzyskać równowagę. Zastanawiała się, ile czasu potrzeba, aby wywietrzała jej z głowy jedna lampka bran­ dy. Przydałyby jej sięjakies solidniejsze trzewiki, zamiast pantofelków z delikatnej koźlęcej skóry, które włożyła na podróż. Niestety wzięła ze sobą zaledwie jedno ubranie na zmianę, a resztę garderoby spakowała do skrzyni, którą sprowadzi na miejsce, gdy tylko będzie sobie mogła na to pozwolić. To znaczy, jeśli przyszły mąż zapłaci za prze­ syłkę. Zresztą i tak nie miała żadnych przydatnych tutaj bu­ tów. Założyła swoje wyjściowe pantofle, chcąc wywrzeć

jak najlepsze wrażenie na człowieku, który miał zostać jej mężem. Mężczyźni na nabrzeżu wlepiali w nią wzrok, podo­ bnie jak to było w Bath przed odpłynięciem statku. Za­ pragnęła skurczyć się do mikroskopijnych rozmiarów. Ponieważ było to niemożliwe, wyprostowała dumnie plecy, zatoczywszy się lekko, po czym podjęła wędrów­ kę w kierunku domu, który wkrótce miał stać się także jej domem. Szpetny, zabiedzony pies wybiegł jej naprzeciw, w to­ warzystwie pół tuzina innych psiaków. Kudłate, brązowe stworzenie niemal powaliło ją na ziemię. Odzyskawszy równowagę, Dora rozejrzała się dookoła, próbując nie stracić otuchy. Dom, stojący na grzbiecie wydmy, z bliska wcale nie prezentował się okazale. Nie dołożono żadnych starań, aby ozdobić jego nieciekawą fasadę. Miły akcent stanowiłyby albo urocze wiklinowe meble, skrzynki na kwiaty oraz huśtawka na werandzie albo. Jeśli pan młody podobny jest choć trochę do tego do­ mu, Dorę czekała niezbyt świetlana przyszłość. Mijając w połowie drogi drewnianą chatę w surowym stanie, zastanawiała się, czy to przypadkiem nie kościół. Co prawda, na dachu nie było wieżyczki, ale nad wejściem umieszczono spory krzyż. Próbowała sobie wyobrazić, że bierze tutaj ślub, przekraczało to jednak jej wyobraźnię. Zresztą równie abstrakcyjna wydawała jej się perspektywa wyjścia za mąż za kompletnie nieznanego mężczyznę. Liczne piaszczyste ścieżki przecinały główną drogę. Jak się okazało, prowadziły do jednoizbowych chat, przy­ cupniętych na wzgórzu. Dora dostrzegła w oddali długi,

drewniany budynek z wystającą z tyłu szopą. Tu i ówdzie rosło kilka skarłowaciałych drzew, pochylając się nisko, jakby pod naporem wiatru. Nigdzie żadnego sklepu w zasięgu wzroku. Westchnęła na myśl, że być może powinna była zaczekać, aż ktoś wyj­ dzie jej na spotkanie. Miałaby przynajmniej możliwość zadania kilku pytań, zanim zwiąże się ostatecznie z nie­ znajomym. Chciała jednak koniecznie zademonstrować, jak silną, zaradną i wrażliwą jest kobietą. Udowodnić, że ma wszelkie przymioty, o jakich pan St. Bride wspominał w swoim ogłoszeniu matrymonialnym. Przez ołowiane chmury, pędzące po niebie, przedostał się promień słońca, rozświetlając szarość. Dora uznała to za dobry znak zwłaszcza po wyczerpującej podróży mor­ skiej w sztormową pogodę. Posłuchaj, Doro Sutton, powiedziała sobie w duchu, ja­ kikolwiek jest ów mężczyzna, nie umieściłby ogłoszenia w gazecie, gdyby nie szukał żony. Świadomość ta powinna dodać jej otuchy... przynaj­ mniej tak jej się zdawało. Ona z kolei nie zareagowałaby na ogłoszenie, gdyby nie była zdesperowana. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, było znalezienie sobie męża, nie miała jednak innego wyj­ ścia. Dlatego, twierdząc, że jest wdową, napisała obszerny list do pana St. Bride'a, zachwalając swoje umiejętności. Tak oto znalazła się tutaj - na dobre i na złe. Nie wyobrażała sobie, że może tu być gorzej niż tam, skąd przybywała. Nadepnąwszy znowu na połamaną muszlę, zaczęła podskakiwać na jednej nodze, przytrzymując się ogrodze- L

nia z palików, które właśnie mijała. Za ogrodzeniem znaj­ dował się przytulnie wyglądający domek, znacznie mniej­ szy od tego na wzgórzu, lecz większy od wszystkich, jakie dotychczas widziała. Spostrzegła stojącego na drabinie starszego mężczyznę, reperującego dach przybudówki. Sądząc po zapadniętym goncie, nie miało to większego sensu, ale nie było to jej zmartwienie. Odgoniła chmarę natrętnych muszek i zaczęła brnąć dalej drogą, utkwiwszy pełen nadziei wzrok w surowym budynku, na wprost. Pachnąca solą morska bryza wyraźnie ją otrzeźwiła, ale Dora nadal trzymała się nie­ pewnie na nogach. Miała uczucie, że wciąż znajduje się na kołyszącym się pokładzie, mimo że kapitan zapewniał ją, iż brandy szybko wywietrzeje jej z głowy. Widać równie marny z niej pijak jak i marynarz. Im bardziej zbliżała się do celu, tym większe przerażenie ogarniało ją na myśl o czekającym ją spotkaniu. Pomyśleć, że jeszcze niedawno obchodziła zaręczyny. Henry Carpenter Smythe, młody mężczyzna, którego ojciec Dory poznał na wyjeździe służbowym w Richmond i przywiózł ze sobą do domu, wydawał się wymarzonym kandydatem na męża dla każdej kobiety. Przystojny, o nienagannych manierach i wielkim poczuciu humoru, dał dyskretnie do zrozumienia, bez zbędnego przechwalania się, że jest świetnie sytuowany. Dora zachwyciła się nim od pierwszego wejrzenia. Pra­ gnąc zrobić na nim wrażenie, zorganizowała przyjęcie, na które zaprosiła tuzin najbliższych przyjaciół, modląc się w duchu, aby Henry nie zakochał się natychmiast w jej najserdeczniejszej przyjaciółce, Selmie, która zdecydowa­ nie wyróżniała się urodą.

Henry zachowywał się szarmancko w stosunku do wszystkich jej przyjaciółek, nie faworyzując żadnej z nich. Na zaproszenie jej ojca przedłużył pobyt w ich po­ siadłości rodzinnej, Sutton Hall, a dwa tygodnie później, po dyskretnych zalotach, ośmielony przez jej ojca, popro­ sił ją o rękę. W dniu świętego Walentego podarował jej przepiękny pierścionek z brylantem. Zaczęli snuć plany w związku ze ślubem. Zamierzali pobrać się w czerwcu, dyskutowali o sukniach dla druhen, zastanawiali się, kto będzie drużbą Henry'ego. - Gdybym zobaczyła go pierwsza - oznajmiła Selma. - Byłby mój. Miał to być żart, ale ponieważ nie odstępowała Hen­ ry'ego na krok, uwieszona na jego ramieniu przy każdym spotkaniu, wypytując go o przyjaciół oraz o rodzeństwo, a zwłaszcza o braci, Dora poczuła się nieco zażenowana. W tym czasie jednak coraz bardziej martwiła się o zdrowie ojca. Wychudł i robił wrażenie przygnębione­ go. Nawet gdyby nie zakochała się w Henrym, namawia­ łaby go, żeby został, ponieważ odnosiła wrażenie, iż oj­ ciec ożywia się w towarzystwie tego młodzieńca. Kiedy Henry poprosił ją o rękę, ojciec był zachwycony. Udzielił im błogosławieństwa, nalegając, by nie zwlekali ze ślubem. - Pragnąłbym doczekać się wnuka, zanim umrę - po­ wtarzał, a Dora zapewniała go za każdym razem, że wkrótce będzie uczył całą gromadkę wnuków jazdy kon­ nej, polowania oraz łowienia ryb. W gruncie rzeczy Dora planowała jedno lub góra dwoje

dzieci, i to dopiero za kilka lat. Najpierw chciała spędzić trochę czasu sam na sam z mężem, który, zdaje się, równie gorąco pragnął małżeństwa, snując plany o wspólnych po­ dróżach, ich przyszłym domu, dzieciach... Było to w lutym. A teraz, zaledwie dwa miesiące później, znalazła się tutaj - osierocona, cierpiąca na chorobę morską, lekko podchmielona oraz bez grosza przy duszy -jako pan­ na młoda z ogłoszenia matrymonialnego. Miała za chwilę poznać swojego przyszłego małżonka mieszkającego w tym potwornym, zapomnianym przez Boga miejscu, najwięk­ szym odludziu, jakie kiedykolwiek w życiu widziała. No, może nie tak całkiem zapomnianego przez Boga, poprawiła się. W końcu znajdował się tu mały kościółek bez wieży. Na obszernej frontowej werandzie stał wysoki, ciemno­ włosy mężczyzna. Wsunąwszy spracowane dłonie w kie­ szenie przyciasnych drelichowych spodni, rozglądał się z zadowoleniem po swojej chłostanej wiatrem wyspie. Obserwował łajbę Doziera, „Bessie Mae & Annie", która przybiła do nabrzeża. Przyglądał się mrowiu ludzi kręcą­ cych się na pokładzie, otwierających luki i rozładowują­ cych towar. Tymczasem inni uwijali się przy dźwiganiu olbrzymich kłód drewna z doku - wielkie, ciężkie bale dyndały w powietrzu, po czym lądowały na nabrzeżu. Za­ łoga Clarence'a ze składu drewna piłowała bale na mniej­ sze kawałki i ładowała je do skrzyń, które przenoszono do magazynu, gdzie składowano je, dopóki nie zostaną zała­ dowane na inny statek. Kilka mniejszych partii, przezna­ czonych na użytek domowy, odstawiono na bok.

Grey pokiwał głową z zadowoleniem. Ludzie z wyspy St. Bride'a znali się na robocie. Trochę nieokrzesani, ale na ogół poczciwi, zasłużyli sobie na wszystko, co dla nich zrobił. I co jeszcze zamierzał zrobić. Dzisiejszy przyjazd kobiety był mu zupełnie nie na rę­ kę. Jeśli chciał dotrzeć do Edenton jutro rano, powinien wyjechać w ciągu godziny. Jego brat, Jocephus, zorgani­ zował spotkanie z innym właścicielem statku w celu omó­ wienia ewentualności połączenia działalności. Zwrócił się do Grey a, aby wziął udział w pertraktacjach. Jocephus* być może miał lepszego nosa. w wynajdywaniu różnych kru­ czków w umowie, ale Grey za to uchodził za eksperta, je­ śli chodzi o znajomość ludzi. Okoliczności uczyniły Greya St. Bride'a tym, kim był. Niektórzy uważali go za aroganta, ponieważ to on narzu­ cał reguły, uznając się za jedyny autorytet, oraz oczekiwał, że będą przestrzegane. Sam nie uważał tego za arogancję, lecz jedyny sposób, w jaki można utrzymać w ryzach krnąbrnych, samowolnych ludzi mieszkających na wyspie St. Bride'a. Miał siedemnaście lat, a Jocephus dziewiętnaście, kie­ dy ojciec zaczął podupadać na zdrowiu. Osłabiony, od tygodni przykuty do łóżka starzec, wezwał obu synów, da­ jąc im wolną rękę, jeśli chodzi o wybór różnych rozpro­ szonych własności. Jocephus, wówczas student w Chapel Hill, wybrał należące do rodziny dwa małe szkunery oraz magazyn w Edenton; Grey zdecydował się na wyspę, któ­ rej prawo własności nadał jego dziadkowi stan Karoliny Północnej przed ponad stu laty. Kiedy Grey faktycznie odziedziczył wyspę, nazwaną

od jego rodowego nazwiska, znajdował się na niej zale­ dwie zniszczony przez sztorm dom, kilka zdewastowa­ nych przystani i rozpadających się magazynów. O wiele więcej wart był głęboki, przez co niezwykle użyteczny, przesmyk od strony północnej, pomiędzy Wyspą St. Bri- de'a a Ocracoke, jak również mniej użyteczny, od strony południowej, pomiędzy Wyspą St. Bride'a i Portsmouth. Przypomniał sobie siebie, stojącego na tym odludziu - spoglądającego ponad stadkiem żywego inwentarza, które wyskubało do gołego wszystko co zielone, aż po ruchome piaski, przysypuiące nadmorski las - i dumającego, że coś trzeba będzie z tym zrobić, jeśli chce ocalić wyspę, nie mówiąc już o doprowadzeniu jej do rozkwitu. Nikt by nie spostrzegł, jeśli pewnego dnia wyspa by znikła w odmętach morza. Oczywiście oprócz nielicznej garstki przepływających tędy tranzytem marynarzy, ster­ ników przeprawiających się przesmykiem oraz sezono­ wych rybaków przybywających tu późnym latem na po­ łów barweny, cenionej ze względu na wyśmienite i deli­ katne mięso, i zamieszkujących na północnym krańcu wy­ spy, w chatach krytych strzechą z morskich traw. Tkwiła jednak nadal na swoim miejscu i jedynie kikuty drzew wi­ doczne z daleka w czasie odpływu oraz wzburzone fale uderzające wściekle o brzeg świadczyły o nieprzerwanej erozji. Pierwsza rzecz jaką Grey zrobił, to sprowadził tu kilku ludzi do pilnowania inwentarza, którzy wygrodzili teren dla zwierząt, aby wynędzniała roślinność mogła odżyć. Następnie zaangażował cieśli, aby odbudowali przystań oraz magazyny, a także wznieśli chaty dla stałych miesz-

kańców wyspy. Trzy lata temu doszedł do wniosku, że na­ dal czegoś mu brak. Kobiet. Prawdę mówiąc, nie przyszło mu to do głowy dopóty, dopóki Emmet Meeks nie zjawił się u niego w domu na wzgórzu na czele delegacji, z pytaniem, czy nie miałby nic przeciwko temu, gdyby sprowadzili sobie kilka kobiet. - Rzecz w tym, kapitanie... - Ludzie nazywali go tak przez grzeczność, żeby nie musieć się do niego zwracać Saint, co oznaczało „święty". - Widzi pan, chodzi o to, że wyprawa na kontynent, znalezienie sobie kobiety i zale­ canie się do niej pochłania masę czasu, a do tego jeszcze jak tylko niewiasta się dowie, skąd pochodzimy, nie chce z nami mieć do czynienia. Nie mówiąc już o tym, stwierdził w duchu Grey, że większość tutejszych mężczyzn, skądinąd przyzwoitych i pracowitych, nie ma towarzyskiej ogłady i z pewnością nie cierpi na brak śmiałości. W ich imieniu przemawiał Almy Dole, szkutnik oraz główny cieśla. - Może jak już uda nam się ściągnąć tutaj kobiety, żeby się trochę z nimi zabawić, po jakimś czasie w końcu się do nas przekonają. Rzucił ziarno, które padło na podatny grunt - mężczyźni mieli rację. Pragnąc rozkwitu wyspy, Grey rozumiał, że tu­ tejsza męska społeczność powinna się ustatkować, czyli za­ łożyć rodziny. W tym celu odwiedził kaznodzieję, sprawu­ jącego duchową pieczę nad ludnością wysp Portsmouth oraz Ocracoke, i przekonał go, aby włączył Wyspę St. Bride'a do swojej parafii. Następnie rozpoczął budowę kościoła

oraz plebanii. Potem wymyślił tekst ogłoszenia, formułu­ jąc ostrożnie każde słowo, i wysłał je do gazet, ukazują­ cych się w trzech przybrzeżnych miastach, prosząc o pub­ likację w różnych terminach, nie miał bowiem ochoty per­ traktować z kilkoma kobietami naraz. Niektórzy ludzie uważali go za twardziela. On wolał myśleć o sobie jako o człowieku z wizją. Wielkodusz­ nym, lecz niewzruszonym. Zgodnie z warunkami zawar­ tymi w akcie nadania własności nie wolno mu było sprze­ dać nawet ziarnka piasku z Wyspy St. Bride'a, nie wspo­ mniano jednak słowem, że nie wolno rozdawać ziemi. Dlatego Grey sporządził załącznik, według którego każ­ demu żonatemu mężczyźnie gwarantowano akr ziemi oraz materiały na budowę domu. Zamierzał prowadzić wstępną korespondencję z kolejny­ mi kandydatkami, zanim zdecyduje się opłacić im podróż statkiem. Jeśli po bliższym poznaniu uznałby jednak, że ko­ bieta mu nie odpowiada, zamierzał ją odesłać, zapewniając jej fundusze wystarczające na utrzymanie się do czasu, aż znajdzie innego kandydata na męża. Mierziła go myśl, że miałby odesłać jakąś kobietę. Zdawał sobie bowiem sprawę, że tylko desperatka jest w stanie zareagować na ogłoszenie, ale skoro chciał, aby jego plan się powiódł, musiał być bez­ względny w wyborze właściwej kandydatki na żonę. Tylko kobieta o wyjątkowo mocnym charakterze była w stanie wy­ trzymać na takim odludziu jak Wyspa St. Bride'a. Odrzuce­ nie ofert kandydatek, które uzna za niestosowne, należało traktować właściwie za uprzejmość z jego strony. Wzrok Greya przykuł raptem promień słońca, który rozjaśnił złotowłosą głowę kobiety wędrującej drogą, kil-

kaset jardów od szczytu wzgórza. Grey wyjął ręce z kie­ szeni i skrzyżował je na piersi. Równie dobrze mógł spot­ kać się z nieznajomą na przystani i przeprowadzić z nią rozmowę, skoro musiał wyjechać w ciągu godziny. Osz­ czędziłby sobie w ten sposób trochę czasu. Z doświadcze­ nia wiedział jednak, że możliwość przyjrzenia się kobiecie na odległość daje szansę dokonania wstępnej oceny. Za­ nim dotrze do niego, chciałby podjąć decyzję, czy jest od­ powiednią kandydatką, czy też nie. Z tego co widział, wspinająca się drogą kobieta wyglą­ dała niezbyt obiecująco. Potrzebował dobrego materiału na żonę, jeśli pragnął spłodzić gromadkę St. Bride'ów. Nieznajoma zaś robiła wrażenie osoby, którą silniejszy po­ wiew wiatru gotów powalić z nóg. Zmrużywszy oczy, gdyż poraziło go słońce, które wyj­ rzało raptem zza chmur, Grey obserwował złotowłosą nie­ wiastę - przytrzymywała jedną ręką suknię, w drugiej zaś ściskała kurczowo olbrzymią walizę, a co jakiś czas pró­ bowała odgarnąć spadające jej na twarz włosy. Pięła się dzielnie w górę, zataczając się niemal przy każdym kroku. Grey, w sumie prostoduszny człowiek, zinterpretował to na jej korzyść. Uznał, że kobieta ta z pewnością nawy­ kła do chodzenia po chodnikach lub utwardzonych dro­ gach, dlatego tak ciężko jej się idzie po piasku i muszlach. Zresztą, dopiero co przypłynęła z Pamlico Sound. Przy północno-wschodnim wietrze wiejącym z prędkością tsT^driesito węzłów morze mogło być lekko wzburzone. Potrzeba trochę czasu, aby dojść do siebie po takiej po­ dróży. Jednak potrzebował kobiety mocnej i odpornej, której nie

straszny byle wiatr. Pomimo utrudniających wnikliwe oględziny kilku warstw materiału, wystających spod suk­ ni, było dla niego oczywiste, że nieznajoma jest chuda jak szczapa. Być może powinien był sprecyzować w ogłosze­ niu minimalną wagę. Żeby nie zgłaszały się cherlawe pan­ ny. Grey starał się za wszelką cenę ocenić kobietę obie­ ktywnie, ale rozpraszał go sposób, w jaki się poruszała. Wyrzucała w górę ramiona, próbując złapać równowagę, gdy natrafiła stopą na krawędź głębokiej koleiny lub na­ depnęła na niepokruszone muszle. Kiedy podmuch wiatru poderwał raptem jej suknię, mimo że zareagowała naty­ chmiast, jego oczom ukazała się jak na dłoni jej sylwetka, przez co trudno było mu zachować obiektywizm. Przestą­ pił z nogi na nogę zmieszany, zorientowawszy się, że za­ reagował w sposób nie tylko niestosowny, ale do tego wszystkiego krępujący. Czekając, aż podejdzie na tyle blisko, aby dojrzeć wy­ raz jej twarzy - bowiem był głęboko przekonany, że z twarzy kobiety można w sprzyjających okolicznościach wyczytać jej charakter - zaczął schodzić sfatygowanymi, drewnianymi schodami. Młoda niewiasta była zmęczona i poirytowana, czemu się wcale nie dziwił. Poza tym nic mu się specjalnego nie rzucało w oczy. Z pewnością była bardzo piękna, chociaż uroda zdecydowanie nie stanowiła zalety na wyspie, na której nie brakowało mężczyzn spragnionych kobiet. Przeznaczył ją dla Jamesa Calvina, swojego głównego cieśli. Dzięki Bogu, nie wspomniał mu, że przyjeżdża dzi­ siaj, ponieważ zamierzał ją odesłać i sprowadzić inną kan-

dydatkę. Bez względu na to, jaki miała charakter, kobieta o takiej aparycji mogła człowiekowi przysporzyć tylko kłopotów. Wolał nie ryzykować, że mężczyźni zaczną się o nią bić jak sfora psów. Dora zatrzymała się u podnóża wydmy i przyjrzała się mężczyźnie zmierzającemu zamaszystym krokiem w jej stronę. Czyżby to był Grey St. Bride? Człowiek, który za­ mieścił ogłoszenie matrymonialne? W takim razie coś musiało być z nim nie w porządku - coś, co nie rzuca się w oczy. Ponieważ z tej odległości, być może z powodu brandy, która wciąż nie wywietrzała jej z głowy, wydał jej się uderzająco przystojny. Wysoki, smukły, kojarzył jej się z pniami dębów rosnących nad brzegiem morza, w ciągu setek lat wyniszczonych do rdzenia przez wiatr i wodę. - Pani Sutton? Dora przypomniała sobie w samą porę, że podała się w liście za wdowę. - Pan St. Bride? Podejrzliwie, w milczeniu, mierzyli się wzrokiem. Do­ ra, której po długiej podróży morskiej wciąż kręciło się w głowie, stała na chwiejących się nogach. Powstrzymu­ jąc mdłości, zdobyła się na wymuszony uśmiech. - Co za... interesujące miejsce - powiedziała. Nic le­ pszego nie przyszło jej do głowy na określenie tego po­ nurego, niegościnnego odludzia na końcu świata. - Jestem przekonana, że latem jest tutaj uroczo. - Na litość boską! Jest kwiecień. Przecież wiosna to najpiękniejsza pora ro­ ku, pomyślała.

Grey obejrzał sobie dokładnie kobietę, czego od razu pożałował. Oględziny z bliska tylko utwierdziły go w podjętej decyzji. Niewiasta o tak bladej, delikatnej skó­ rze nie jest w stanie wytrwać w surowym klimacie. Rów­ nież jej aksamitne dłonie, nienawykłe do pracy, prawdo­ podobnie potrafiły się posługiwać sprawnie jedynie wy­ myślnymi wachlarzami z piór, których panny z wyższych sfer używały do flirtowania. Urodziwa niewiasta miała oczy koloru hiszpańskiego mchu, zmieniające barwę z szarej na zieloną. Człowiek, pró­ bujący ustalić dokładnie ich kolor, gotów postradać zmysły. - Nie odzyskała jeszcze pani równowagi na lądzie, pa­ ni Sutton? Mieszkając na wyspie, ma się niestety do dys­ pozycji tylko jeden środek lokomocji. Chętnie wynagro­ dzę pani stratę czasu, obawiam się jednak... - Jego nie­ omylny węch wyczuł zapach brandy. I choć w sumie nie miał za złe nikomu - ani kobiecie, ani mężczyźnie - jeśli sporadycznie wypił szklaneczkę, uznał to za kolejny argu­ ment przemawiający przeciwko przybyłej kobiecie. Była zbyt wątła, zdecydowanie za ładna, a do tego wszystkie­ go, zdaje się, miała jeszcze pociąg do alkoholu. Nie wytrzymałaby tutaj nawet miesiąca. Jeśli nie od­ straszyłaby jej ciężka praca - czego oczekiwano od mie­ szkanek Wyspy St. Bride'a - to z pewnością nie zniosłaby samotności. Wkrótce zaczęłaby wywierać nacisk na męża, aby wynieśli się z wyspy. W ten sposób straciłby swojego najlepszego cieślę. Już kiedyś coś takiego się zdarzyło. Czy jakikolwiek mężczyzna, zmuszony dokonać wyboru między pracą na odludnej wyspie a taką kobietą, wybrałby pracę?

„Kochanie, nie możesz oczekiwać ode mnie, że prze­ prowadzę się na tę twoją przeklętą wyspę. Uschłabym tam z tęsknoty w ciągu tygodnia". Słowa te pobrzmiewały echem w jego pamięci. Grey próbował skierować myśli na inny tor, skupiając się na wątłej niewieście stojącej przed nim. Spodziewał się, że ogłoszenie, zamieszczane przez niego w gazecie co mie­ siąc, przykuje uwagę kobiet skromnych, przeciętnych, nie- grzeszących urodą. Inne, mające szansę znaleźć sobie mę­ ża w okolicy, nie zareagowałyby na anons w gazecie. Mo­ że sam Salomon potrafiłby rozwiązać zagadkę, co spro­ wadziło tu tę piękność. Jedno było dla niego pewne - ko­ bieta tego pokroju stanowiłaby jedynie kłopot, bo męż­ czyźni zaczęliby o nią współzawodniczyć. Zresztą również Grey nie był nieczuły na jej wdzięki. Pomijając wszelkie inne argumenty, stanowiło to wystar­ czający powód, aby ją odesłać. - Pani Sutton, obawiam się, że będę musiał panią roz­ czarować. Proszę traktować to jako czystą uprzejmość z mojej strony. Nie dałaby sobie pani tutaj rady. Mężczyźni są tu w większości przyzwoici, ale raczej nie­ okrzesani. Ich żony muszą być stanowcze oraz twarde jak głaz, jeśli chcą mieć cokolwiek do powiedzenia. Grey za wszelką cenę unikał jej wzroku, chociaż ucho­ dził powszechnie za bezpośredniego. Odziany w olbrzy­ mie buciory, przestępował z nogi na nogę, próbując wy­ myślić jakiś rzeczowy argument przemawiający za tym, że kobieta powinna opuścić wyspę. Nie miał sumienia wy­ garnąć jej prosto z mostu, że nie kusi go niewiasta zdecy­ dowanie dojrzała, do tego cuchnąca brandy i wyglądająca

tak, jakby przed chwilą wypadła na głowę z chłopskiego wozu. - Jestem twarda - oświadczyła z determinacją. - Najbliższy lekarz znajduje się o dzień żeglugi stąd. - Jestem zdrowa jak koń - odparła spokojnie. - Nie mamy tu żadnych atrakcji - sklepów czy też her­ baciarni - które tak bardzo lubią odwiedzać kobiety. - Mogę się bez nich obejść. - Zbijała po kolei wszystkie jego argumenty, aby nie śmiał jej odesłać. - Do diabła! Niech mi pani wybaczy, proszę pani, ale jest pani po prostu zbyt piękna! Jeśli pozwolę pani zostać, inni mężczyźni nie zadowolą się kobietami o przeciętnej urodzie. Muszę pani wyznać, że zjawiają się tu przeważnie stare pan­ ny, którym nie udało się znaleźć męża gdzie indziej. Zamrugała tymi swoimi niewyobrażalnie cudownymi oczami. Lepsze to niż jakiś głupawy uśmiech. Po czym stwierdziła: - Ja też potrafię wyglądać zupełnie przeciętnie, niech mi pan wierzy. W sumie specjalnie niczym się nie wyróż­ niam. Szczerze mówiąc, ta różowa suknia jest wyjątkowo twarzowa... Grey westchnął ciężko z uczuciem beznadziei. Niech to szlag trafi! Czuł się podle, wiedział jednak, że dla jej własnego dobra oraz ze względu na spokój mieszkańców wyspy - a także ze względu na siebie samego - ta kobieta powinna zniknąć stąd, i to jak najszybciej. - Podróż powrotna nie będzie kosztować panią ani grosza. Statek „Bessie Mae & Annie" należy do mnie, a jego kapitan jest w służbie u mnie. Oczywiście zapłacę pani za stratę czasu... - Sięgnął po portfel.

Zapłaci mi za stratę czasu? - pomyślała Dora ze zło­ ścią. Czas nie stanowił żadnego problemu, bo go miała w bród. Kłopot w tym, że nie miała się gdzie podziać. Spaliła za sobą mosty - czy też raczej wszystkie mosty zostały dla niej spalone. Przebywszy długą drogę, niemal na koniec świata, nie miała teraz co ze sobą począć. Zna­ lazła się na skraju przepaści. Targały nią mieszane uczucia - duma ścierała się ze złością i desperacją. Po krótkiej wymianie listów - dwa z jej strony i jeden z jego - zorganizowano jej podróż. Nawet przez moment nie przyszło jej do głowy, że nie zo­ stanie zaakceptowana. Walcząc z pokusą zaatakowania Greya St. Bride'a pię­ ściami, kierowana dumą, powstrzymała złość. Uniosła gło­ wę, spojrzała z pogardą na trzepoczące w jego dłoni bankno­ ty, po czym obróciła się na pięcie, czując, że za chwilę się rozpłacze. Gdy skryje się za piaszczystą wydmą w drodze powrotnej na nadbrzeże, będzie sobie mogła płakać do woli. Teraz jednak wolała umrzeć, niż okazać słabość. - Pani Sutton? - zawołał za nią. - Nie potrzebuję pana pieniędzy - oznajmiła stanowczo, nie odwracając głowy. - Stwierdził pan, że nie ma tu skle­ pów ani herbaciarni - dlaczegóż więc miałabym zostać? - Ależ, pani Sutton... Szła tak szybko, jak tylko mogła, w nadziei, że znajdzie się poza zasięgiem jego wzroku, kiedy z jej oczu poleją się łzy. Czuła potworne zmęczenie, kompletną pustkę i ta­ ką beznadzieję, że była u kresu wytrzymałości. Przypomniała sobie o małym kościółku. Żeby tylko udało jej się tam dotrzeć...

Zanim jednak dobrnęła do kościoła, ktoś zawołał do niej raptem niepewnym, boleściwym głosem: - Proszę pani! Czy mogłaby mi pani pomóc? Zamrugała mokrymi od łez powiekami, zerkając ponad schludnym ogrodzeniem z palików. Spostrzegła leżącego na ziemi starszego mężczyznę, który reperował dach, stojąc na drabinie, kiedy przechodziła tędy po raz pier­ wszy. Bez chwili zastanowienia dopadła furtki i pospieszyła mu na pomoc. - Co się stało? Jest pan ranny? Mężczyzna wyraźnie odniósł jakieś obr?żr nia. - Zwichnąłem sobie kostkę - powiedział, patrząc prze­ praszająco. - Jest starsza, niż sądziłem. Dopiero po chwili Dora zorientowała się, że starszy pan zdobył się na żart. Pomimo sytuacji, w jakiej się znajdo­ wała, przejęła się biedakiem. - Pomogę panu usiąść, musimy zobaczyć, co się stało. Mężczyzna nie był postawny. Jego oczy spochmurniały z bólu, ale mimo to zdobył się na uśmiech, który ją roz­ broił. Jej własne łzy musiały trochę poczekać. Starszy pan, wyraźnie zażenowany, że zmuszony był zwrócić się do niej o pomoc, usiłował pochylić się, żeby rozwiązać sobie buty. Dora odsunęła delikatnie jego dło­ nie, mruknąwszy coś niecierpliwie, i ostrożnie zdjęła mu buty. - O Boże! - Czy zechciałaby pani przyprowadzić St. Bride'a, za­ nim wyjedzie? Jeśli pomoże mi znaleźć się w domu, dalej sobie już jakoś poradzę.

- Niewykluczone, że złamał pan nogę - stwierdziła Dora. Ma przyprowadzić St. Bride'a? Woli pójść po samego diabła! - To tylko zwykłe skręcenie. Nieraz łamałem sobie ko­ ści, dlatego potrafię odróżnić ból. Jego ogorzała twarz wyraźnie pobladła. Dora miała na­ dzieję, że mężczyzna się nie myli. Przecież ten ziejący og­ niem smok, król wyspy, wspomniał, iż nie ma tu lekarza. - Jeśli wesprze się pan o mnie, pomogę panu przejść do domu. Mój ojciec też kiedyś skręcił nogę w kostce. Trzeba było rozciąć but, bo noga bardzo spuchła. Starszy mężczyzna obejrzał się za siebie, spoglądając wzrokiem pełnym nadziei na dom stojący na grzbiecie wydm. Dora tymczasem szukała czegoś, co ułatwi jej od­ prowadzenie mężczyzny do domu. Jakiegoś kija, który mógłby posłużyć za kulę czy też laskę. Przebiegła wzro­ kiem wokół wysprzątanego podwórza, wzdłuż leżącej na ziemi drabiny, zapadniętej siatki, odgradzającej teren dla gęsi i kilku kurczaków, taczki wypełnionej narzędziami ogrodniczymi oraz małej drewnianej skrzynki. Może uda­ łoby jej się w jakiś sposób podprowadzić go do ganku i... Nie będzie to takie proste. Zdecydowała się na skrzynkę. Przyciągnęła ją bliżej mężczyzny i dźwignęła go z ziemi do pozycji siedzącej. Kropelki potu zrosiły jego czerwoną od wysiłku twarz, mimo to podziękował Dorze tak uprzejmie, jakby zaproponowała mu mleko i cukier do herbaty. - Jak tylko pan trochę odsapnie, podejmiemy następny krok - oznajmiła stanowczo. Być może nie spełniała ocze­ kiwań króla wyspy, zważywszy na jego wygórowane wy-

magania, ale przynajmniej mogła się na coś przydać temu starszemu panu, zanim opuści wyspę. - A teraz proszę wziąć mnie za ręce... Starszy pan był zaledwie kilka cali wyższy od niej, a przy tym dosyć wątły jak na mężczyznę. Wspięcie się po schodach ganku stanowiło dla niego nie lada problem, ale cierpliwie, krok po kroku, podtrzymywany przez Dorę, dokuśtykal jakoś na górę. - Jeśli podprowadzi mnie pani do kanapy, położę się i będę sobie odpoczywał, dopóki nie zejdzie opuchlizna. Jestem pani ogromnie wdzięczny za pomoc. - Kto z panem tutaj mieszka? - Z pewnością ktoś się nim zajmie. Wszechwładny St. Bride już tego dopilnuje. - Pochowałem żonę dwa lata temu, w ogrodzie, pod figowcami. Od tego czasu radzę sobie sam. Przyznam jed­ nak, że się ucieszyłem, kiedy się pani tutaj zjawiła. Gdyby ten stary gąsior mojej żony. Sal, znowu wydostał się poza ogrodzenie, miałbym się z pyszna, bo z pewnością rzucił­ by się do walki, widząc mnie leżącego bezradnie na ziemi. Dora, przeklinając w duchu swoją nieudolność, znalaz­ ła ręcznik, zmoczyła go w misce z zimną wodą i owinęła nim spuchniętą kostkę mężczyzny. W innych okoliczno­ ściach czułaby się pewnie zażenowana taką intymnością, ale mężczyzna wyraźnie cierpiał. Nie mogła go zostawić samego. Zresztą i tak nie miała się gdzie podziać. Statek, którym przypłynęła na wyspę, prawdopodobnie odpłynie z po­ wrotem do Bath, jak tylko załatwi interesy. - Zostało mi zaledwie kilka minut. Czy mogę jeszcze coś dla pana zrobić, zanim odjadę? - zapytała pogodnie.

Wydawało się, że mężczyzna rozważa jej propozycję. Raptem zadał jej pytanie: - Pani jest jedną z kobiet St. Bride'a, prawda? Jedną z kobiet St. Bride'a? Na litość boską! To ileż ko­ biet ma ten człowiek? - pomyślała Dora. - Pan wie o wszystkim? O ogłoszeniach? Dora, próbując ukryć w głosie rozpacz, zdobyła się na uśmiech. Ignorując jej pytanie, Emmet Meeks rzekł: - Co pani powie na filiżankę mocnej herbaty, panien­ ko? - Jestem Dora - mruknęła. - Dora Sutton. - Nie przedstawiła się jako Adora. Na szczęście nie musiała już dłużej kłamać, co uznała za jedyny pozytyw w obecnej sy­ tuacji. Ani płonąć ze wstydu na myśl, jak bardzo była na­ iwna, wierząc Henry'emu, że ją kocha. I pozwalając mu... No cóż... Od tej chwili była zwyczajnie Dorą. - Emmet Meeks - odparł mężczyzna, wciąż blady i nadal wyraźnie cierpiący, lecz starający się to skrzętnie ukryć. Przyszło jej na myśl, że oboje próbują nadrabiać miną. - Moja żona, świeć Panie nad jej duszą, uwielbiała herbatę. Twierdziła, że od kawy gniją kości. Kto wie, mo­ że spotkała mnie właśnie taka przypadłość? - wykrzywił usta w uśmiechu. Dora pomyślała, że kiedyś musiał być bardzo przystojny. Domek prezentował się bardzo schludnie. Przez świeżo pobielone wapnem ściany przebijał delikatnie wzór drew­ nianych słoi. Podłogę zdobiły robione szydełkiem dywa­ niki. Na kuchennym stole stał kosz z cebulą oraz suszo­ nymi jabłkami. Do tego typu szczegółów przywiązywała