ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 155 441
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 242 764

Pechowa dziewczyna - Hart Jessica

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :539.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Pechowa dziewczyna - Hart Jessica.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK H Hart Jessica
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 127 osób, 72 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 152 stron)

JESSICA HART Pechowa dziewczyna

ROZDZIAŁ PIERWSZY Poppy stała przy taśmie bagażowej wachlując się paszportem. Po klimatyzowanym powietrzu w samo­ locie gorąca noc Afryki Zachodniej dusiła ją. Ze znużeniem otarła dłonią górną wargę. Co za podróż! Już w Gatwick było siedem godzin opóźnienia, potem przesiadka, na którą nie zdążyła, i teraz, na domiar złego, wszystko wskazywało na to, że jej torby zniknęły. Jakby dla potwierdzenia tych obaw taśma szarpnęła i zatrzymała się. Nie było na niej nic poza jakimś pudłem i wyświechtaną walizką o smutnym, nie chcianym wyglądzie. Poppy współczuła jej, wysilając jednocześnie wzrok, aby przez szklaną taflę przyjrzeć się rozgadanej, gestykulującej masie ludzkiej, wypeł­ niającej szczelnie halę przylotów. Starała się wypatrzyć w tym tłumie kogoś, kto mógł wyglądać na doktora Keira Traherne'a. - Szef wyprawy to typ klasycznego eksperta - po­ wiedział Don Jones. - Jest bez wątpienia doskonale znany w kręgach naukowych. Wysłałem do niego teleks zawiadamiający, kiedy przyjedziesz, więc powi­ nien czekać na ciebie w Douala. Poppy kiwała głową z roztargnieniem. Obracała w palcach bilet i zastanawiała się, czy podjęła właściwą decyzję, godząc się na wyjazd do Kamerunu, aby fotografować dla Thorpe Halliwell, firmy kompute­ rowej sponsorującej naukowy projekt ochrony lasów równikowych. Teraz żałowała, że nie przemyślała tego lepiej. Powinna była chociaż spytać, jak wygląda ten doktor Traherne.

Nagle zwróciła uwagę na mężczyznę około sześć­ dziesiątki, który przez szklaną ścianę usiłował dojrzeć kogoś w sali z drugiej strony. Poppy rozpromieniła się. To na pewno doktor Traherne. Był typowym egzemplarzem naukowca, jak z powieści, ze zmierz­ wionymi włosami i rozkojarzonym wyrazem twarzy. Podciągnęła na ramieniu pasek torby z cennym sprzętem fotograficznym i ruszyła w kierunku wyjścia. Było oczywiste, że jej bagażu nie ma, będzie więc lepiej, jeśli przedstawi się doktorowi Traherne'owi, zanim ten uzna, że ona także zniknęła. Wkroczyła w zgiełk, nieco przytłoczona ściskiem, jaki tu panował, i zaczęła przepychać się w jego kierunku. Biedny stary doktor Traherne czekał chyba całe wieki i z pewnością będzie uradowany, gdy ją w końcu zobaczy. - Penelopa Sharp? Głęboki i wyraźnie zniecierpliwiony głos dochodził z tyłu. Zaintrygowana Poppy rozejrzała się i stwierdziła, że wpatruje się w nią dwoje lodowato szarych oczu. Cały upał i chaos lotniska nagle odpłynęły. Oczy były nadzwyczajne, zimne i jasne, zdumiewające na tle silnej opalenizny, w oprawie ciemnych, prawie czarnych rzęs. Spłoszona, Poppy zdała sobie sprawę, że musi wyglądać śmiesznie, gdy tak stoi i się gapi. Przywołała się do porządku i uwolniła spod uroku tego spojrzenia. Mężczyzna wyglądał na jakieś trzydzieści pięć lat, miał surowy wyraz twarzy i ściągnięte brwi, gdy patrzył na nią z góry. - Ta-ak? - powiedziała ostrożnie. Facet nie wyglądał przyjaźnie. Miał silne zarysowany podbródek i robił wrażenie osobnika nawykłego do niespokojnego życia. Tak naprawdę to nic specjalnego, uznała. Jego ostre spojrzenie wprowadziło ją w błąd. Teraz wydawał się jedynie ciemny i schludny w białej koszuli z krótkim

rękawem i spodniach koloru khaki. Pod pachą trzymał skórzaną teczkę. Bez wątpienia typ z gatunku sprawnych, pomyślała Poppy, podświadomie zanotowała też, że wydatne kości policzkowe nadawały jego twarzy lekko eg­ zotyczny wygląd. Jeszcze raz spojrzała w oczy równie ciepłe i zachęcające jak strumienie lodowca i zarumie­ niła się mocno, gdy zdała sobie sprawę, że to przyglądanie się wcale go nie bawiło. - Jestem Keir Traherne. Osłupiała ze zdumienia. - Pan doktor Traherne? Ale... - rzuciła tęskne spojrzenie za starszym panem, który właśnie machał przez szybę do kogoś w hali bagażowej, po czym znów spojrzała na Keira Traherne'a. Ale i on zdawał się nie być zachwycony jej widokiem. - O co, u licha, chodzi? - ponaglił, a ciemne brwi zmarszczyły się, widząc jej zdziwienie. - Sądziłam, że pan jest naukowcem - rzuciła bez namysłu. - Jestem. Nie wszyscy naukowcy chodzą w białych fartuchach i obnoszą wszędzie swoje doktoraty, więc obawiam się, że musi pani uwierzyć mi na słowo - odparł zjadliwie. Poppy zaczerwieniła się. - Ależ naturalnie. Tylko... wygląda pan inaczej, niż oczekiwałam. - No cóż, przyznam, że ja również spodziewałem się spotkać kogoś zupełnie innego. Wygląda na to, że jest pani jedyną samotną kobietą, która przyleciała tym samolotem. W przeciwnym razie nigdy w życiu bym do pani nie podszedł. Keir oglądał Poppy od stóp do głów, jej niesforne, brązowe loki, zielone oczy o szczerym wyrazie i pełne usta, uniesione lekko w kącikach jakby w ciągłym uśmiechu. Była wysoka i szczupła, obdarzona pewnym

rodzajem młodzieńczego wdzięku, lecz pod jego spojrzeniem czuła, że wygląda okropnie. Od dwóch dni miała na sobie te same ciuchy, które teraz w lepkim upale przylgnęły do niej jak zmiętoszone łachmany. Nie zwróciła uwagi, że krzywo zapięła luźną, niebieską koszulę, ale Keir to zauważył. Westchnął. - Rozumiem, że ci z Thorpe Halliwell wysłali zawodowego fotografa. - To właśnie ja. - Poppy uniosła dumnie brodę. - Proszę mi wybaczyć, jeśli powiem, że nie wygląda pani na to. - Ja przynajmniej noszę ze sobą aparaty foto­ graficzne - odcięła się, poklepując torbę. Wytrzymała dzielnie jego spojrzenie, tym razem przygotowana już na paraliżujący ją chłód. - Inaczej pan też musiałby uwierzyć mi na słowo. Bezbłędnie naśladowała ton jego głosu. - Wierzę Thorpe Halliwell, nie pani. Nie chciałem żadnych kobiet w tej wyprawie, lecz nalegali na pani uczestnictwo. - Żadnych kobiet? A niby dlaczego? - Głównie dlatego, że zgodnie z mym doświadcze­ niem w terenie kobiety są wyłącznie cholerną zawadą. Świadomie chciałem zatrudnić wyłącznie mężczyzn, ponieważ nie mogę marnować czasu i zajmować się kimś, kto fizycznie lub umysłowo nie dotrzymuje kroku albo nie chce ubrudzić sobie rączek. Mamy również bardzo ograniczony czas na wykonanie całej roboty i ostatnia rzecz potrzebna mężczyznom to plączące się wokół i doprowadzające do szału kobiety - przerwał i łypnął na nią spode łba. - Co w tym zabawnego? Poppy powstrzymała chichot. - Strasznie przepraszam, ale to jest... no, myślałam, że nikt już dziś nie mówi takich rzeczy! - Czy usiłuje pani być zabawna, panno Sharp? - spytał złowieszczo.

- Pomyślałam, że to raczej pan jest zabawny - przyznała Poppy. - Mam coś lepszego do roboty, niż stać tu i panią bawić - przerwał ze złością. - Im wcześniej zda sobie pani sprawę z wagi tego projektu, tym lepiej. To było ciepłe przyjęcie! Poppy zdusiła w sobie westchnienie. - Jeśli jest pan tak nastawiony do kobiet, to czemu pan im tego nie powiedział? - Próbowałem, lecz w Thorpe Halliwell, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, uczynili z pani przyjazdu warunek sponsorowania. Nie mogę sobie pozwolić na odrzucenie tego, co oferują. Według Dona Jonesa jest pani wybitnym fotografem. Keir ani myślał w to uwierzyć, co było widoczne w jego powątpiewającym spojrzeniu. - Zrobię, co w mojej mocy - odparła anielskim głosem, mile połechtana rekomendacją Jonesa. - Czy ma pani jakieś doświadczenie w fotografo­ waniu lasów równikowych? - spytał ozięble. - Nie. Obawiam się, że moim najbardziej egzotycz­ nym doświadczeniem była jak dotąd jednodniowa wycieczka do Boulogne. - No cóż, w Bogu nadzieja, że wie pani, co robi. Jego zdecydowanie nieprzyjazna postawa spychała Poppy do defensywy, ale miała przecież duże poczucie humoru i postanowiła, że nie pozwoli się zastraszyć temu odpychającemu doktorowi Traherne'owi. Za­ miast warknąć coś w odpowiedzi, uśmiechnęła się i oświadczyła. - Coś panu powiem. - Błysk w zielonych oczach przeczył uroczystemu tonowi. - Ja pozwolę panu martwić się o pański projekt, a pan pozwoli mi troszczyć się o moje zdjęcia. Było widoczne, że Keir Traherne z trudem zachowuje spokój.

- Jeśli zakończyła już pani swe inteligentne uwagi, to możemy iść. - Rozejrzał się wokół. - Gdzie jest bagaż? - Hmm... dobre pytanie. - Poppy uniosła ręce w geście niewiedzy. - Tylko proszę nie mówić, że zgubiła go pani! - Cóż, na to wygląda. - Wiedziała, że jej nie­ frasobliwość go rozdrażni - i bardzo dobrze. Keir zaklął i przeczesał palcami ciemne włosy. - A więc to tak! Wiedziałem, że fotograf płci żeńskiej będzie wyłącznie kłopotem. Musiałem nie tylko zmarnować cały dzień, kręcąc się po tym zapomnianym przez Boga i ludzi lotnisku, gdy czekałem na panią, to na dodatek stracimy jeszcze więcej czasu, uganiając się za bagażem! - To naprawdę nie moja wina - zaprotestowała Poppy tracąc dotychczasową swobodę. - Nie wy­ rzuciłam tych toreb gdzieś nad Saharą, żeby tylko narobić panu kłopotów! Przez chwilę patrzyli na siebie wymownym wzro­ kiem. Poppy zauważyła ze zdziwieniem, że obezwład­ niający upał nie robił na nim żadnego wrażenia. Nie miał wpływu na jego schludny wygląd. A jej obcięte białe dżinsy lepiły się do ciała, nieświeża koszula wisiała zmięta i bezkształtna. Keir westchnął. - Przepraszam. Tak się niestety składa, że mamy pewien... problem w Adouaba i to ogromnie ważne, żebym spotkał się z przedstawicielami rządu, zanim sprawa wymknie nam się z rąk. Straciłem cały ostatni tydzień usiłując się z nimi umówić i w końcu udało się ustalić termin na dzisiaj. Potem dostałem od Thorpe Halliwell wiadomość, że wysyłają panią, więc musiałem to odwołać, żeby panią odebrać. - Znów popatrzył na Poppy ze złością. - Na szczęście udało mi się przełożyć spotkanie na jutro rano. Gdyby zjawiła się pani punktualnie, dojechaliśmy do Mbuka

dziś po południu, ale jazda po miejscowych drogach po ciemku jest zbyt niebezpieczna. Noc spędzimy więc tutaj i wyjedziemy jutro bardzo wcześnie... Lepiej będzie zgłosić teraz zaginięcie bagażu. Keir zdecydowanym krokiem ruszył w stronę ciemnawego, obskurnego biura, a Poppy podążyła za nim. Może nie był zachwycony jej widokiem, ale przynajmniej nie miał zamiaru jej tu porzucić. Sprawnie załatwiał formalności, podczas gdy ona stała obok zgrzana i zmęczona. Czuła się gorsza, obserwując precyzję jego działania. Wypełniał cały plik formularzy, wyraźnie niezbędnych do zgłoszenia szkody, pytał ją o bagaż, a następnie tłumaczył wszystko na język francuski obojętnemu urzędnikowi. - Don Jones twierdził, że Kamerun jest anglo­ języczny - zauważyła, kiedy wychodzili. - Oficjalnie jest dwujęzyczny, ale Adouaba leży w prowincji, gdzie panują wpływy brytyjskie. Okazuje się, że nawet tam większość urzędników mówi tylko po francusku. Dobrze jest więc radzić sobie z tym językiem. Zna go pani? - Nie. - Czy kiedykolwiek była pani już na takiej wy­ prawie? - Nie. - A czy w ogóle wie pani coś o lasach równikowych? - Eee... nie. - Będzie więc pani naszym prawdziwym atutem - podsumował kwaśno Keir. Poppy chciałaby móc pochwalić się jakimiś talen­ tami, ale akurat nic nie przychodziło jej do głowy. - Jestem bardzo dobrym fotografem - oświadczyła. Keir tylko parsknął, wyraźnie nie poruszony. Otworzył drzwiczki mocno sfatygowanego land rovera i przytrzymał je dla niej, zanim obszedł samochód i usiadł za kierownicą.

- Każdy głupi potrafi trzymać aparat. Ja też mógłbym zrobić te zdjęcia, gdyby tylko tego chcieli w Thorpe Halliwell. Lecz niestety. Może cała ta podróż to rozkoszny prezencik od Dona Jonesa dla jego małej przyjaciółeczki? - Po pierwsze - nie jestem mała, po drugie - nie jestem przyjaciółeczką Dona Jonesa, który szczęśliwie ma już żonę, a po trzecie, jak dotąd, wcale nie jest tu tak rozkosznie - dodała opryskliwym tonem. - A jeśli pan myśli, że może robić takie same zdjęcia jak ja, to mogę jeszcze tylko dodać, że nie ma pan żadnego pojęcia o fotografowaniu i dlatego właśnie przysłali tu zawodowca. Poza tym dali panu spore środki i masę sprzętu komputerowego. Zasługują zatem przynajmniej na trochę profesjonalnych reklamowych fotografii. - Wygląda na to, że będę musiał tu panią znosić, ale jest parę rzeczy, które trzeba wyjaśnić raz na zawsze. Może pani sobie być niebieskooką dziewczynką od Thorpe Halliwell, ale to ja kieruję tą wyprawą i tutaj będzie tak, jak powiem, a pani ma się dostosować. Czy to jasne? Powstrzymała się z trudem od impertynenckiego komentarza i wzruszyła ramionami z rezygnacją. - Dokąd jedziemy? - Będziemy musieli spędzić dzisiaj noc w hotelu. To niedaleko. Poppy obserwowała wszystko szeroko otwartymi . oczami, podczas gdy land rover torował sobie drogę przez ulice pełne ludzi i straganów. Z ciemności dochodziła hałaśliwa, dźwięcząca muzyka, a światła samochodów ostro rzeźbiły twarze przechodniów. - Muszę też panią ostrzec, że będziemy mieć wspólny pokój - powiedział Keir szorstko, gdy podjechali pod odrapany hotelik. - Hotele w Douala są wyjątkowo drogie i nie stać nas na oddzielne pokoje z powodu jakichś panieńskich skrupułów.

- Skoro podejrzewał mnie pan o przygodę z żona­ tym mężczyzną, to z pewnością przypuszcza pan, że nie zmartwi mnie wizja wspólnego pokoju z kimś takim jak pan. - Poppy nie była pruderyjna, lecz ten pomysł był dziwnie niepokojący. Wyrecytowała więc to wszystko głosem pełnym zdenerwowania. Zastygł bez ruchu, wyjmując właśnie z land rovera torbę z aparatami. - A co to ma niby znaczyć, „Z kimś takim jak pan?" - No cóż, szczerze mówiąc, nie zwalił mnie pan z nóg swoim urokiem osobistym - odparła dzielnie Poppy - ani ja pana. Bo sam fakt, że jest pan mężczyzną, a ja kobietą wcale mnie nie martwi. Gdyby powiedziała to z większą pewnością, mogłaby nawet przekonać samą siebie! - Pani chyba nigdy nic nie martwi - skomentował Keir. - Czy pani nie bierze niczego poważnie? - Gdy ma się takiego pecha jak ja, nie można niczego brać zbyt poważnie. A zresztą tak czy siak, nawet gdybym nie sprawiała kłopotów, to chyba nie powinnam liczyć na pańską sympatię? - Święta prawda! - Keir uśmiechnął się nieoczeki­ wanie. Surowa twarz rozjaśniła się ciepłym uśmiechem, a serce Poppy zabiło na alarm. Nie wyobrażała sobie, że mógł tak wyglądać. - Będziemy musieli wyjechać jutro z samego rana, więc sugerowałbym szybki posiłek i wczesne pójście spać. Poppy tęskniła za zmianą lepkiego ubrania, ale musiała zadowolić się umyciem twarzy i rąk. Chmurnie przyglądała się w lustrze swojemu zmiętoszonemu odbiciu. Nie ma co robić problemów, ale miło by było przebrać się w coś czystego i świeżego... dobrze, że pokój miał przynajmniej dwa łóżka. Przez jedną okropną chwilę obawiała się, że będą musieli spać

w tym samym. To byłaby już przesada, bez względu na to, jak miło uśmiechał się Keir Traherne. Wszystko i tak okazało się dostatecznie trudne. Poppy starała się nie dostrzegać mocniejszego bicia serca na samą myśl o wymuszonej intymności z mężczyzną takim jak on. Siedzieli w małej, ciemnej restauracyjce w pobliżu hotelu. - Nie ma wyboru, jeśli chodzi o dania - stwierdził Keir i szybko po francusku złożył zamówienie. - Trzeba brać to, co jest świeże. - A co jest dzisiaj w karcie? - Jeżozwierz. - Je... co? - Poppy urwała w pół słowa i spojrzała na niego z uwagą. - Chyba nie mówi pan poważnie? Popatrzył na nią z góry. - Czemu nie? Jest bardzo smaczny. Młody chłopak postawił przed nimi na stole dwie szklanki z piwem. Poppy przyjrzała się swojej po­ dejrzliwie. Nie znosiła piwa. - Nie ma nic innego? - Nie - odparł Keir. - Och - westchnęła i pociągnęła z niechęcią łyk. - Proszę opowiedzieć mi coś więcej o tej ekspedycji - poprosiła, żeby tylko nie myśleć o piwie. - Don mówił, że zgromadził pan tu około trzydziestu naukowców. Skinął głową. - Najstarsze na świecie lasy równikowe rosną tutaj, w Kamerunie. Idea projektu polega na pomyśle zebrania dużego zespołu naukowców z różnych dziedzin i umożliwieniu im kompleksowych badań. Od runa leśnego po czubki koron drzew. Dzięki temu będziemy w stanie lepiej poznać, w jaki sposób powiązane są ze sobą różne ekosystemy. Im więcej wiemy na temat tych lasów, tym skuteczniej będziemy potrafili je chronić.

Światło świecy podkreślało kanciastość jego twarzy, gdy od niechcenia bawił się widelcem i rysował jakieś wzorki na niezbyt czystym obrusie. - Mamy więc okazję, aby specjaliści pracowali w warunkach naturalnych nie obciążeni biurokracją i tak przyziemnymi sprawami jak dostawy żywności i papierkowa robota. Tak mniej więcej wygląda nasza praca w Adouaba. - To ogromnie ciekawe - zauważyła Poppy. Starała się zapamiętać, jakiej metamorfozie ulega jego twarz, kiedy się uśmiecha. - Zajmuje się pan zarówno badaniami, jak i zarządzaniem? - Owszem, ale mam też dwóch asystentów, którzy wykonują większość badań w terenie. Osobiście pracuję głównie nad analizowaniem informacji wprowadzanych do komputera - to prezent od pani firmy - i pisaniem sprawozdania, które może zdoła umożliwić nam dalsze prace tutaj. Przynajmniej taką mam nadzieję. - W jego głosie zabrzmiała nuta goryczy. - Jeszcze miesiąc temu wierzyłem, że sprawa pozwolenia jest przesą­ dzona, ale teraz nie jestem tego taki pewny. - Dlaczego nie? - Poppy przyłapała się na tym, że przygląda się jego ustom. Ocknęła się i szybko przeniosła uwagę na to, co mówił. - Przyczyna jest prosta - pieniądze. - Z nagłym obrzydzeniem odsunął widelec i sięgnął po piwo. - Kiedy wszystko szło dobrze, przyjechał tu taki mądrala z Londynu. Gadał o sprawach inwestycji budowlanych, ale tak naprawdę myślał tylko o wycięciu lasów i eksploatacji złóż mineralnych. Wyobraża sobie, że są tu gdzieś pod ziemią. To wszystko lipa - nikt na zdrowy rozum nie szukałby tu kopalin, ale jeśli zdoła przekonać rząd, że zrobi forsę z powietrza - z ziemi to bardziej odpowiednie słowo! - możemy pożegnać się z naszym projektem. Przerwał i spojrzał na Poppy. Patrzyła na niego,

nieco zaskoczona tą gwałtownością. Był z pewnością namiętnie oddany projektowi i Poppy poczuła do niego nagłą sympatię. Chyba była przedtem zbyt surowa widząc w nim tylko chłodnego perfekcjonistę, którego nic nie obchodzi. Czuła teraz jego namacalną obecność po drugiej stronie stołu. Była w nim jakaś podtrzymująca siła, która jednocześnie dziwnie ją rozstrajała. Wciąż był schludny i taki sam jak przedtem, ale już nie wyglądał tak zwyczajnie. Poppy złapała się nagle na tym, że wyobraża sobie, jakby to było, gdyby rozbierała się przed nim, wślizgiwała do łóżka ze świadomością, że on jest tak blisko... Kelner przerwał niezręczną ciszę i postawił na stole talerz z nieapetycznym brązowym ochłapem. Spojrzała na swój posiłek, a potem na Keira. - Czy to jest właśnie to? - A jakże - odparł ze śmiertelną powagą w głosie, lecz w oczach błysnęły mu iskierki rozbawienia, gdy patrzył, jak z oporem odkrawa pierwszy kęs. Z ulgą stwierdziła, że smakuje to o wiele lepiej, niż wygląda, trochę jak zbyt twardy kurczak. - A to co? - Przyglądała się z uwagą zawartość sosjerki. Sos był gęsty, w rdzawym kolorze. Nie czekając na odpowiedź, chlapnęła sporo na kawałek mięsa i wrzu­ ciła do ust. Keir drgnął, a ona przez moment zastanawiała się, o co mu chodzi. W tej samej chwili oczy wyszły jej z orbit, język zesztywniał, a głowa niemal eks­ plodowała. Łzy płynęły ciurkiem po policzkach, gdy usiłowała sięgnąć po szklankę, niezdolna wykrztusić nic poza nieartykułowanymi dźwiękami. Na domiar złego Keir zaczął się śmiać. - To tutejszy sos chili. Jest raczej ostry. - Raczej ostry! - wydyszała. - To jak stwierdzenie,

że zima na Antarktydzie jest raczej chłodna. - Odsunęła nerwowo sosjerkę. - To świństwo jest niebezpieczne! - pociągnęła długi łyk piwa i rzuciła Keirowi urażone spojrzenie. Doskonale wiedziała, że twarz ma czerwoną, a oczy zapłakane. - Dobrze ci tak! - wyrwało mu się niesympatycznie. Zamówił jeszcze jedno piwo, które przyjęła z wdzięcz­ nością. Zapomniała o awersji do tego napoju, bo w gardle ją paliło. - W takich miejscach, jak tutaj, obowiązuje zdrowa zasada - śpiesz się powoli. Sama pani zobaczy, że tubylcy tak robią. W dżungli nie można tak po prostu zerwać jakiegoś owocu i zjeść, ponieważ ładnie wygląda. Trzeba najpierw spróbować trochę, żeby się przekonać, czy nie jest trujący. Poppy westchnęła ciężko. Nie umiała robić nic powoli i spokojnie. Nie leżało to w jej naturze. - To wszystko brzmi bardzo frustrujące - Lepiej się frustrować, niż umrzeć - skonstatował Keir. Spojrzał przez stół i napotkał jej jasne, niewinne spojrzenie. - W kompanii musieli zupełnie zwariować, żeby wysłać tu kogoś takiego. Jakim cudem związała się pani z nimi? - Poznałam Dona Jonesa, kiedy pracowałam dla podległej im firmy. Prosił, abym zrobiła trochę zdjęć ich komputerów na różnych dziwnych tłach - na przykład na polu w Szkocji, na łódce, takie tam pomysły - przerwała, bo przypomniała sobie nawet, kiedy po raz pierwszy usłyszała o Kamerunie. - Co sądzisz o podróży do Afryki? - spytał wtedy Don Jones. Kiwał się na krześle i przyglądał jej z uwagą. Don był dyrektorem do spraw prasowych w Thorpe Halliwell i nigdy nie zadawał głupich pytań. - Do Afryki? - powtórzyła pytająco, zaciekawiona, lecz trochę nieufna. Nigdy przedtem nie była w Afryce. - A dokładniej, do Kamerunu. Prezes był za-

chwycony naszymi ostatnimi wynikami. Popularność Thorpe Halliwell wciąż plasuje się wysoko, od kiedy wszyscy zdali sobie sprawę, że nasz sprzęt jest przydatny wszędzie, a nie tylko w zwykłym biurze. Wielką rolę odegrały w tym twoje zdjęcia, Poppy. Przyciągają uwagę, działają na wyobraźnię. Prawdę mówiąc, cała kampania była takim sukcesem, że zamierzamy kontynuować przedstawianie naszych wyrobów w niezwykłych sytuacjach. Sponsorujemy właśnie badania naukowe w lasach równikowych Afryki Zachodniej. Szef tej ekspedycji to wielce uzdolniony naukowiec. Nie znam go osobiście, ale jego reputacja robi wrażenie - jeśli chodzi o te lasy jest wyrocznią w skali światowej. Ekologia - to słowo jest teraz wszędzie i powinniśmy zastosować je w naszej reklamie. Niby nie ma bezpośredniego związku między rozwiniętą techniką a równikowymi lasami, ale chcemy właśnie „wygrać" ten kontrast. - Chcesz, żebym tam pojechała i zrobiła parę ujęć? - Właśnie tak. Naukowiec przy klawiaturze kom­ putera w samym sercu dżungli. Nasza myśl techniczna w koronie drzew - coś w tym guście. Twoje ostatnie prace były bardzo sugestywne - nie natrętne, lecz przyciągające uwagę. Chcielibyśmy osiągnąć podobny efekt i tym razem. Co ty na to? Poppy dopiero od niedawna była samodzielnym fotografem i nie mogła odrzucić tego zadania. Nie od Thorpe Halliwell. A poza tym może już nigdy nie trafi się okazja, żeby zobaczyć Afrykę. Z takich propozycji się nie rezygnuje. Odsunęła na bok wątp­ liwości: - Pojadę z wielką chęcią - odparła pewnie. - Wspaniale! Wszystkie szczegóły ustalimy z dok­ torem Traherne'em. Ty musisz jedynie wsiąść do samolotu. Niestety, nie było to aż takie łatwe. Przypomniała

sobie gorączkowe przygotowania, klisze fotograficzne zostawione w taksówce, zepsuty zamek od walizki, no i ten drobny fakt, że zemdlała podczas szczepień... Jak zwykle w jej życiu była to prawdziwa karuzela nieszczęść, a teraz znajdowała się w najczarniejszej Afryce i jadła jeżozwierza w towarzystwie wroga kobiet! - Tak czy owak, to raczej niezwykłe spotkać młodą kobietę wykonującą takie zadanie, prawda? - zapytał, czy też może stwierdził Keir, gdy opowiedziała mu o swojej pracy. - Bardziej niezwykłe jest spotkać kogoś z takimi poglądami na temat kobiet - zrewanżowała się Poppy. Miał chyba prawdziwego fioła na tym punkcie. Po raz pierwszy zastanowiła się, czy jest żonaty, ale natychmiast odrzuciła tę myśl. Był na to zbyt niezależny. Czy przeżył jakieś gorzkie rozczarowania w miłości? Może w młodości złamano mu serce i na zawsze zniechęciło go to do kobiet? Przyglądała mu się z uwagą, zmuszona niechętnie uznać, że Keir nie wygląda na romantyka. Nie wygląda nawet na kogoś, kto w ogóle ma serce, które można by złamać. Nie, Keir z pewnością nie traktuje kobiet wyjątkowo. Dziwnie podrażniona, ciągnęła dalej: - To nadzwyczajne, jak mężyczyźni pana pokroju przywiązują się do stereotypu kobiety. Jest pan naukowcem, więc musi pan znać teorię ewolucji. - Keir rzucił jej chłodne spojrzenie, ale zignorowała je, zdecydowana przedstawić swój punkt widzenia. - Ewolucja doszła teraz do tego, że wszyscy traktują kobietę na równi z mężczyzną. Jest ona równie inteligentna i utalentowana! Skończyła triumfalnie, lecz jej przemowa nie wywarła na nim specjalnego wrażenia. - To oczywiście tylko teoria, z moich doświadczeń zaś wynika, że mocno różni się ona od praktyki. Moja niechęć w żadnym wypadku nie odnosi się do

kobiety-fotografa, lecz kobiety powodującej na ogół totalne rozprzężenie. - Nie mam takich zamiarów - odparła Poppy dostojnie. - Pracowałam już z mężczyznami i wszyscy bardzo szybko zapominali, że w ogóle jestem kobietą. Byłam po prostu... jednym z chłopaków. Keir uniósł brew. - To byli chyba jacyś dziwni mężczyźni. - Przenik­ liwym wzrokiem przesuwał po jej miękkich, soczystych ustach, potem w dół w stronę ciemniejszego wgłębienia u nasady szyi, aż po wypukłość piersi ukrytych pod bluzką. Poppy z przerażeniem poczuła, że cała się czerwieni i jakby w nieświadomej sugestii przesunęła językiem po suchych nagle wargach. - Penelopo, według mnie nie wyglądasz jak chłopak - ciągnął dalej niskim, głębokim głosem. Poppy przełknęła ślinę. W żołądku poczuła coś dziwnego, lecz nie miało to nic wspólnego z jeżo- zwierzem. Zatrzepotała rzęsami. Keir obserwował ją jasnymi, nieodgadnionymi oczami i nagle poczuła, jak mocno wali jej serce. - Czy mógłbyś nie nazywać mnie Penelopą? - spy­ tała, przerażona nerwowością własnego śmiechu. - Wszyscy mówią do mnie Poppy. Dźwięk imienia Penelopą sprawia, że czuję się, jakbym była w opałach. - Miejmy nadzieję, że nie będzie wielu powodów, by zwracać się do ciebie w ten sposób. Choć na razie śmiem w to wątpić. - Keir nagle wstał i całe napięcie gwałtownie prysło. Gdy szli w stronę hotelu, wilgotny upał ogarnął Poppy natychmiast, przylgnął do karku i oblepił całe ciało. Nawet oddychać było trudno. Poczuła nagle wszechogarniające zmęczenie. Była zadowolona, że Keir nic nie mówi. Pokój nie wydawał się poprzednio aż tak mały. Keir zdawał się wypełniać go swoją obecnością. Poppy

starała się poruszać bardzo ostrożnie, aby go przypad­ kiem nie dotknąć. Przeprała w łazience bieliznę i dopiero wtedy uzmysłowiła sobie, że nie ma w czym spać. W końcu owinęła się ręcznikiem i nieśmiało wsunęła do pokoju. Szybko wskoczyła do łóżka podciągając pościel pod samą brodę. Nigdy dotąd nie czuła się aż tak naga. Leżała sztywno z twarzą do ściany. Jeśli Keir zauważył jej napięcie, to nie dał tego po sobie poznać. Krzątał się metodycznie szykując do snu. Poppy słyszała, jak się rozbiera, skrzypnięcie łóżka naprzeciwko, gdy się układał, i pstryk kontaktu. Mruknął „dobranoc", a ona wymamrotała to samo, czując ulgę i nieoczekiwane osłabienie napięcia. Czuła się śmiesznie. Czego się spodziewała? Że rzuci się na nią, aby dziko i namiętnie kochać? To nie w stylu Keira Traherne'a, o, nie! Nie ukrywał, że szkoda mu czasu na kobiety, a nawet gdyby dys­ ponował nim w nadmiarze, to z pewnością nie marnowałby go na takie irytujące nic jak Poppy Sharp. Z lekkim westchnieniem przewróciła się na plecy. Pomimo zmęczenia nie mogła jakoś zasnąć. Klimaty­ zator pracował hałasując w ciemności, a ona leżała, słuchając jego nieprzyjemnego szumu. Czuła do Keira urazę, że potrafi zasypiać tak szybko. Przez drewniane żaluzje przedostawało się jasne światło księżyca i znaczyło pasiasto kształt na sąsiednim łóżku. Poppy przewróciła się na bok i patrzyła, jak oświetla ono wydatne kości policzkowe i niezwykle zmysłowe usta. Nie sa to usta uczciwego mężczyzny, pomyślała sennie, w końcu zasnęła, zastanawiając się jeszcze, co też kryje się pod okazałą powłoką doktora Traherne'a.

ROZDZIAŁ DRUGI - Jest piąta rano. Poppy usiłowała oprzytomnieć. Głos Keira był głosem człowieka zadowolonego z siebie. Słychać w nim było satysfakcję, jaka cechuje tych, którzy nie mają problemów ze wstawaniem o tak niemożliwych porach. Poppy jęknęła i zwinęła się, naciągając pościel na głowę. Zdecydowanie nie kochała poranków. - Hej, Poppy, obudź się - Keir potrząsnął ją za ramię. - Zostaw mnie! - powiedziała złowrogo, otwierając oczy. - Będę zachwycony, mogąc cię zostawić, jeśli się nie pospieszysz - postraszył. - O pół do szóstej muszę być w drodze. Usilnie starała się podnieść i w samą porę przypom­ niała sobie, żeby nie zostawić prześcieradła. Czuła, że oczy ma zaschnięte i pocierała je zwiniętymi w pięści dłońmi, jak małe dziecko. - Jest jeszcze ciemno - utyskiwała, lecz zaraz tego pożałowała, bo Keir zapalił górne światło. Błysnęła goła żarówka, więc zasłoniła oczy ręką i zza palców patrzyła na niego obrażona. - Chcę jeszcze spać. - Nie da rady. A teraz wstawaj, bo cię wrzucę pod zimny prysznic! - Spróbuj tylko - zaczęła, ale straciła pewność siebie, gdy Keir zrobił krok w jej stornę. Nie ma co przeciągać struny, zdecydowała, spojrzawszy jeszcze raz na niego. - Już dobrze, dobrze - mruknęła, owinęła się prześcieradłem i pokuśtykała do łazienki.

Przelotnie zerknęła na pokryte nalotem lustro. Zama­ zane odbicie twarzy, którą zobaczyła wprawiło ją w popłoch. Wyglądała okropnie. - Uch! Łatwo było sobie wyobrazić, co musiał pomyśleć Keir. Niejasno przypomniała sobie, jak niepokojące zrobił na niej wczoraj wrażenie. Chyba była bardziej zmęczona, niż sądziła. W normalnych waruknach nie uznałaby, że jest atrakcjny. Nigdy przecież nie podobali się jej mężczyźni surowi i pełni dez­ aprobaty. Nie, doktor Traherne z pewnością nie jest w jej guście. Prysznic to za dużo powiedziane. Raczej stru­ myczek zimnej wody, ale przynajmniej pomógł jej się obudzić. Podstawiła pod niego twarz i pozwoliła spłukiwać resztki snu, potem energicznie umyła włosy. - Pośpiesz się! - Keir załomotał do łazienki. - Na miłość boską masz tylko wziąć szybki prysznic, a nie cały seans upiększający. Poppy wykrzykiwała się w stronę drzwi. - Och, zamknij się - mruknęła, ale nie tak głośno, by usłyszał. Jego rześkość o takiej porze naprawdę mogła człowieka rozeźlić. - Słucham? - zawołał, przekrzykując szum wody. Słuch miał chyba równie świetny, jak wzrok. Albo podsłuchuje - pomyślała kwaśno. - Powiedziałam, że już wychodzę - odkrzyknęła, ale zwlekała przewrotnie tak długo, jak tylko można. Niech sobie czeka - należało mu się za to, że zbudził ją tak wcześnie. Słyszała, jak niecierpliwie chodzi po pokoju, mrucząc coś do siebie, kiedy czesała włosy i uśmiechała się do swojego odbicia w lustrze. Miło było znów poczuć się czystym, nawet o piątej rano. Szybko wskoczyła w stanik i majtki, które na szczęście zdążyły wyschnąć przez noc, narzuciła na siebie niebieską koszulę

i otworzyła drzwi akurat w chwili, gdy Keir wznosił pieść, by znów w nie załomotać. - Gotowa! - obwieściła z radosnym uśmiechem. - W samą porę - mruknął, opuścił rękę i spojrzał na Poppy podejrzliwie. Następnie spojrzał na jej gołe nogi i odwrócił się gwałtownie. - Co te kobiety zawsze wyrabiają w łazience, że zajmuje im to pięć razy więcej czasu niż mężczyznom? - Musiałam się jakoś obudzić. Rano jestem trochę powolna. - Zdążyłem to już zauważyć - Odparł z przekąsem. - Czy teraz możesz się pośpieszyć? Nie powinno nas tu być już od piętnastu minut. - Jesteśmy spóźnieni tylko o kwadrans? Z tego, jak dziwaczysz, wnosiłam, że straciliśmy ze trzy godziny. - I tak będzie, jeśli się nie ruszysz - odparł lodowato. Skończyła zapinać koszulę z rozmyślnym brakiem pośpiechu, marszczyła nos z obrzydzenia na widok plamy, którą zrobił sąsiad w samolocie, oblewając ją kawą. - Jaka szkoda, że nie mam nic innego do włożenia. - Bez rezultatu potarła plamę palcem. - To jest brudne. - Naprawdę nie ma znaczenia, co założysz - rzekł niecierpliwie. - Zanim dotrzemy do Adouaba, po­ brudzisz się jeszcze bardziej. - Dlaczego więc sam wyglądasz dzisiaj tak elegan­ cko, co? - rzuciła oskarżycielskie spojrzenie na białą koszulę, brunatne spodnie i krawat. Miał niezłą figurę, zauważyła z niechęcią i na pewno był w dobrej formie. Ubrany jak do pracy, robił wrażenie człowieka, który równie dobrze może wybierać się na mały bieg dla zdrowia, jak też usiąść za biurkiem. - Część drogi do Mbuka jest utwardzona, więc może zdołam się zbytnio nie ubrudzić. Gdy się tutaj coś załatwia, jest abolutnie niezbędne, by zrobić

właściwe wrażenie. Nie możesz tak po prostu wejść w szortach i podkoszulku i oczekiwać, że ludzie potraktują cię z szacunkiem. Dlatego właśnie nie przedstawię cię dzisiaj nikomu. Jako uczestnik naszej ekspedycji nie wyglądasz teraz na wzór profesjo­ nalizmu. - Byłoby łatwiej, gdybym miała czyste ubranie - podkreśliła jeszcze raz. - Kupimy coś, gdy dojedziemy do Adouaba - to znaczy jeśli zdołamy tam dziś dojechać. - Spojrzał wymownie na zegarek. - Jesteś gotowa? - Prawie. - Skończyła właśnie wrzucać bezładnie drobiazgi do wielkiej, starej torby, którą nosiła wszędzie zamiast torebki i podniosła się z pogodnym uśmiechem. - Wszystko na miejscu i jak trzeba. Co na śniadanie? - Nic. Jest już dostatecznie późno. Zjesz coś w Mbuka, a teraz jazda! - powiedział krótko, biorąc swój worek. Było jeszcze ciemno, gdy wyjechali land roverem z hotelowego parkingu. Niebo zaczęło się lekko rozjaśniać, gdy sunęli pustą drogą, wzdłuż której rosły niekończące się rzędy palm. Poppy wyprostowała się i zaczęła zwracać uwagę na okolicę. Keir prowadził szybko, nie przejmując się koniecznością omijania licznych wybojów, kóz i psów włóczących się po drodze z wyniosłą obojętnością dla nadjeżdżających pojazdów. Drgnęła na widok wielkiej dziury w nawierz­ chni. Przestraszyła się, że może ich zarzucić pod koła nadjeżdżającej ciężarówki. - Czy musisz jechać tak szybko? - Chcę dojechać do Mbuka o odpowiedniej porze. - Spojrzał na nią z odrazą. - Jak na razie, jedzie się dobrze, ale żużlowa droga wkrótce się skończy i będziemy musieli zwolnić. Rzeczywiście, w niespełna minutę później twarda

nawierzchnia urwała się gwałtownie i land rover zaczął podskakiwać na wyboistej, wiejskiej drodze, pozostając za sobą tuman kurzu. Samochód skakał na wybojach, trząsł się i wibrował, a Poppy kurczowo przywarła do siedzenia. W jasnym świetle poranka pojazd robił wrażenie kompletnej ruiny. Deskę roz­ dzielczą stanowił kawałek blachy i plątanina kabli, które wisiały poniżej. Siedzenia zaś zrobione były z pasów płótna oplecionych na metalowej ramie. - Jesteś pewien, że ten samochód jest bezpieczny? - Jasne, że jest bezpieczny! - To samo mówiono o Titaniku, a był w znacznie lepszym stanie. - Ten jest całkiem w porządku. Może to nie najbardziej luksusowy model, ale świetnie nadaje się do tutejszych warunków - odpowiedział z nutką obrony w głosie. - Nie ma tu zbyt wiele utwardzanych dróg. Przydaje się wóz, który nie zaryje się od razu już na odrobienie błota. Przejechałem spory kawał Afryki tym staruszkiem i nigdy mnie jeszcze nie zawiódł. - Czule poklepał kierownicę. Nie przekonało to Poppy. - Głowę dam, że jesteś jednym z tych mężczyzn, którzy wolą samochody od kobiet. - Samochód z pewnością sprawia mniej kłopotów. Dopóki wiesz, jak się z nim prawidłowo obchodzić, zawsze będzie robił to, czego od niego oczekujesz. - To samo można powiedzieć o kobietach. Skrzywił się. - Moje doświadczenie mówi mi co innego. A cóż to za doświadczenie? - zastanawiała się. Mógł być żonaty albo mieć dziewczynę, która wiernie czeka w domu i w niczym nie przeszkadza, nie wchodzi w drogę? Na samą myśl o tym poczuła w środku dotkliwe ukłucie, więc skoncentrowała się na tym, co mówiła.

- Żaden samochód nie upiera się, żeby zawsze mieć ostatnie słowo. - Moje doświadczenie mówi mi co innego. - Pomyś­ lała ponuro o całej serii pechowych aut, którymi jeździła. - Mój samochód zawsze zdoła mnie wykoń­ czyć, nie mówiąc już o stanie mojego konta w banku. - Jeśli radzisz sobie z nim tak jak z innymi sprawami, to nie jestem zdziwiony. Jesteś chodzącym nieszczęściem. Już otwierała usta, żeby zaprotestować, ale nie mogła odmówić mu odrobiny racji. - Moi bracia przezywali mnie zawsze „pechowy kot Jinx" - wyznała z westchnieniem. - Ale to nie moja wina. Przypadki mi się po prostu... przytrafiają. - Same się nie przytrafiają - odparł nieżyczliwie. - To tylko nielogiczny umysł szuka usprawiedliwienia dla braku koncentracji. - A więc to jest ten rodzaj supernaukowego podejścia, które lekceważy wszystkie niezbadane tajemnice życia! Wobec tego czemu każde urządzenie zawsze się psuje, gdy ja tylko na nie spojrzę? - Błąd użytkownika - rzucił lekkim tonem. - Każda maszyna psuje się tylko wtedy, gdy nie używasz jej tak, jak trzeba. To tylko sprawa przeczytania instrukcji. - Jestem pewna, że ty zawsze je czytasz! Założę się też, że wszystkie swoje książki masz poustawiane w alfabetycznym szyku! - To wydaje się być logicznym rozwiązaniem - odparł sztywno. - Ważna jest kwestia właściwej organizacji i chciałbym, abyś i ty, dopóki tu będziesz, zorganizowała się w taki sposób, aby nie wpadać w kłopoty. Poppy uznała, że nie warto się kłócić. - Jeśli spotkanie się uda, to powinno rozwiązać większość twoich problemów, prawda? - Miło tak pomyśleć, ale nie sądzę! - minę miał

ponurą. - Kompania budowlana nie podda się bez walki, a do dyspozycji mają mnóstwo pieniędzy i umiejętność gładkiej gadaniny. My zaś nie tylko chcemy zabezpieczyć to, co już osiągnęliśmy, lecz również rozszerzyć projekt. Naukowcy mają zamiar wykonać jeszcze dodatkowe badania, w głębszych partiach lasu, zanim spadną deszcze, a nie możemy się ruszyć bez pozwoleń, listów, pieczątek, pełnomoc­ nictw, i Bóg wie czego jeszcze, od każdego, kto ma jakikolwiek związek z naszą pracą. Nic nie jest łatwe w Kamerunie! I niczego nie można zdziałać, zanim rząd nie podejmie decyzji w sprawie oferty budowlanej. Dlatego to takie ważne, żebym zdążył na spotkanie i przekonał ich, że nie warto zaprzepaszczać naszych badań dla jakiejś nonsensowej idei, obiecującej wszys­ tkim szybkie wzbogacenie. - O której jest to spotkanie? - Pół do dziewiątej. Tylko o tej porze mogłem przyskrzynić tego wyższego urzędnika okręgu. Gdybyś przyleciała punktualnie, dojechalibyśmy do Mbuka już wczoraj. - Czy to jeszcze daleko? - Jakąś godzinę jazdy. Poppy rzuciła okiem na zegarek i dodała dziesięć minut, ponieważ zwykle się późnił. - Mamy mnóstwo czasu. Trzydzieści sekund później landrovera zaczęło ściągać w jedną stronę. Keir zaklął z prawdziwą biegłością, zahamował i wyskoczył z samochodu. Ostrożnie zrobiła to samo. Ten kawałek drogi był zacieniony gęstą roślinnością po obu stronach, pojazd zatrzymał się ukośnie, na dodatek w śliskim błocie. Wygląd jednej z tylnych opon nie wróżył nic dobrego. Keir kopnął ją z obrzydzeniem. Złapali gumę. - To wszystko przez ten brak koncentracji - mruk­ nęła niewinnie Poppy.