ROZDZIAŁ I
W perfumerii panował półmrok i cisza, jedynie mdły odblask latarni ulicznych i
światło kryształowego Ŝyrandola, palącego się gdzieś daleko na zapleczu, rozpraszały
ciemności. Kąty i zakamarki za połyskującymi szklanymi kontuarami tonęły w gęstym cieniu.
W miękkim mroku kryło się przejście do pomieszczeń na tyłach.
Joletta Caresse nie ruszyła się, by zapalić więcej świateł. Zamknęła drzwi wejściowe i
pośpiesznie, lecz dokładnie zaryglowała je. Ze staroświeckim, mosięŜnym kluczem w ręku
stała nieruchomo, nasłuchując.
Z zewnątrz dobiegł ją odgłos kroków, zbliŜających się osłoniętym podcieniami
chodnikiem. Ich tempo zwolniło się. Nagle umilkły. Joletta wyjrzała przez starą,
ornamentową szybę sklepowych drzwi. Widok przesłaniał wieniec Ŝałobny, przytwierdzony
na wysokości oczu, ale udało się jej wyłowić z mroku wysoką sylwetkę męŜczyzny stojącego
w cieniu arkady.
Serce załomotało jej gwałtownie, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Mimo Ŝe wnętrze
sklepu nie było oświetlone, zdawało się jej, Ŝe widać ją jak na dłoni. Z trudem się
powstrzymała, by nie rzucić się do ucieczki, choć równocześnie miała wraŜenie, Ŝe stopy
przyrosły jej do podłogi. Ściskała klucz w garści tak mocno, Ŝe ostre krawędzie wbiły się
boleśnie w palce.
MęŜczyzna na zewnątrz stał bez ruchu. Nie próbował się kryć, tylko uporczywie
wpatrywał się przed siebie. Coś w zarysie jego barków i ramion znamionowało powściąganą
siłę i czujność.
Joletta nie miała pojęcia, od jak dawna ją śledził.
ZauwaŜyła go dopiero przed ostatnią przecznicą. Z początku myślała, Ŝe to zwykły
przechodzień, który po prostu zmierza w tym samym co ona kierunku. Nie próbował
zmniejszać dzielącego ich dystansu, ale to, Ŝe dostosowywał tempo marszu do jej kroków,
sprawiło, Ŝe w jej głowie odezwały się dzwonki alarmowe. Zawsze jej powtarzano, Ŝe
wieczory w Dzielnicy Francuskiej Nowego Orleanu nie są zbyt bezpieczne, ale po raz
pierwszy w Ŝyciu spotkało ją coś podobnego.
Z takim wysiłkiem próbowała przebić wzrokiem ciemność pod arkadami, Ŝe aŜ
zapiekły ją oczy. Zacisnęła powieki, by choć przez chwilę poczuć ulgę. Kiedy je otworzyła,
przed sklepem nie było nikogo.
MęŜczyzna zniknął.
Oparła czoło o szybę drzwi i odetchnęła. Prawdę mówiąc nie bardzo wiedziała, przed
czym właściwie poczuła taki lęk, ale teraz aŜ się pod nią ugięły kolana z ulgi, Ŝe nic się nie
stało. A równocześnie ogarnęła ją fala irytacji na tę zabawę w kotka i myszkę, którą ów
człowiek uprawiał z nią przez jakiś czas.
Oczywiście, jest moŜliwe, Ŝe to wszystko było jedynie wytworem jej wyobraźni, moŜe
zrobiła się nadwraŜliwa, ostatnio przecieŜ bardzo wiele przeszła, więc nie byłoby w tym nic
dziwnego.
A moŜe jednak jej reakcja wcale nie była przesadna? Joletta wzięła głęboki oddech w
nadziei, Ŝe ją ,to uspokoi. I wtedy poczuła wyraźną woń, tym wyraźniejszą, Ŝe panował
półmrok, woń, która obejmowała ją jak ktoś bliski, kochany. Odwróciła się, połykając łzy
smutku i Ŝalu po nie dawnej stracie.
Mimi. To jej zapach. To nieusuwalny podpis Anny Perrin, babki Joletty. Bujny aromat
perfum, którymi pachniały zawsze ubrania starszej pani, jej pergaminowa, biała skóra,
srebrzyste loki. Stał się równie nieodłączny jak ciepły, promienny uśmiech i przezwisko
„Mimi” , nadane jej przez małą wówczas Jolettę. Ta woń wypełniała teŜ pokoje Mimi na
piętrze, w których mieszkały cztery kolejne pokolenia kobiet z rodziny Fossierów,
właścicielek tej perfumerii. Zapach ten wsączył się w kaŜde włókno kotar i dywanów,
wpełznął do szuflad i pęknięć antycznych mebli, przeniknął nawet tynk ścian i deski podłóg.
Mimi uwielbiała ten bukiet. Mam szczęście, mawiała, Ŝe mogę Ŝyć otoczona duszami
kwiatów.
A kwiatów na pogrzebie Mimi było zatrzęsienie, kwiatami Ŝegnali ją przyjaciele,
partnerzy w interesach, niezliczone organizacje lokalne - społeczne i charytatywne - z którymi
związała się Mimi w róŜnych okresach swojego Ŝycia, przeŜytego w całości na Vieux Carre,
jak Dzielnicę Francuską nazywali kreolscy potomkowie francuskich osadników. Zapach
kwiatów zmieszany z wonią kadzidła niósł się z wilgotnym wiatrem, który mierzwił mchy na
pniach starych dębów cmentarnych, gdy składano Mimi na wieczny spoczynek w grobowcu
rodzinnym Fossierów. Wszyscy wiedzieli, jak bardzo Mimi kochała kwiaty; miłość do nich -
podobnie jak prowadzenie perfumerii - naleŜała do rodzinnej tradycji.
Joletta otrząsnęła się, by odegnać wspomnienia; lepiej się w nich nie pogrąŜać.
Podniosła głowę do góry i przeszła na zaplecze.
Ruchy miała pewne, ten lokal od dzieciństwa stanowił jej Ŝycie, mogła się tu poruszać
z zamkniętymi oczami. Na pamięć znała barwinkowy kolor ścian. To tutaj pewnej deszczowej
niedzieli, będąc jeszcze dzieckiem, podczas rozhukanej zabawy w berka z ciotecznym
rodzeństwem - Natalią i Timothym - przewróciła wózek z wonnymi mydełkami i
koszyczkami z potpourri. To tutaj, kiedy miała dwanaście lat, wyznaczono jej pierwsze stałe
zadanie: odkurzanie lustrzanych antycznych gablot o półeczkach wyłoŜonych koronkowymi
serwetkami, wypełnionych flaszeczkami najrozmaitszych kształtów, rozmiarów i barw. Tutaj
na swoje trzynaste urodziny otrzymała pierwszą lekcję komponowania perfum z esencji
zapachowych, przechowywanych we flakonikach z ciemnego szkła ze szlifowanymi
szklanymi korkami. Tutaj, potknąwszy się na skraju wytartego perskiego dywanu, skręciła
sobie nogę w kostce, gdy po raz pierwszy w Ŝyciu włoŜyła pantofle na wysokim obcasie. I to
tutaj, leŜąc na starej sofie o poręczach z drzewa róŜanego i obiciu z kremowego jedwabiu,
wypłakiwała swoją rozpacz i Ŝal po zerwaniu trwającego cztery lata narzeczeństwa.
Sklep wypełniały wspomnienia dobre i złe; stał się on ośrodkiem jej Ŝycia, gdy
przeprowadziła się do Mimi po śmierci rodziców, którzy zginęli w wypadku, kiedy ich
samochód wypadł z zakrętu w czasie ulewy. Czasami przypominała sobie, jak bardzo chciała
od tego uciec po ukończeniu college'u. Jak dosyć miała, bywało, tego zapachu perfum
przenikającego kaŜdą chwilę jej Ŝycia.
Zapragnęła wtedy samodzielności i osobistej niezaleŜności, odczuła potrzebę
uwolnienia się od mdlącej, natrętnej, troskliwej uwagi, z jaką śledzono kaŜdą chwilę jej Ŝycia,
kaŜdą myśl, kaŜdy nastrój. Postanowiła udowodnić, Ŝe nie potrzebuje nikogo, ani Mimi, ani
innych starszych kobiet, które pracowały w firmie i matkowały jej, a zwłaszcza Ŝe nie
potrzebuje swojego byłego narzeczonego. I właśnie dlatego pół roku temu, przeprowadziła się
do własnego mieszkania, które mieściło się niedaleko biblioteki naukowej, gdzie pracowała
jako historyk, a z dala od Vieux Garre.
Joletta stanęła w drzwiach prowadzących na zaplecze, do pomieszczenia mieszalni,
której ściany obstawione były sięgającymi od podłogi do sufitu regałami. Zapachy były tu
intensywniejsze, dochodziły z setek szklanych flakonów, które połyskiwały rzędami na
półkach. Pośrodku stał stół roboczy, a pod nim, na głębokich półkach, leŜały stare, oprawne w
skórę księgi, a takŜe plastikowe segregatory. Księgi te zawierały niezliczone receptury
perfum, zarówno popularnych mieszanek, sprzedawanych od lat pod róŜnymi nazwami, jak i
tych specjalnych, robionych na indywidualne zamówienia. Znaczna część zapisków
pochodziła z czasów niedawnych, ale były teŜ takie, które liczyły blisko sto czterdzieści lat -
melancholijne świadectwa upodobań kobiet, które juŜ od dawna nie Ŝyły. KaŜda mieszanina
zapisana była za pomocą skomplikowanego kodu symboli i cyfr, opracowanego przez Violet
Fossier, praprapraprababkę, załoŜycielkę firmy „Królewskie Perfumy Fossierów” w czasach
tuŜ po wojnie secesyjnej.
Zmarszczka irytacji przecięła czoło Joletty, gdy rozejrzała się po półkach z księgami
receptur. Panował tam nieopisany bałagan, stare księgi wymieszane były z nowymi,
pootwierane, o stronicach pogniecionych i pozaginanych rogach.
To sprawka ciotki Estelli Clements, starszej córki Mimi, siostry matki Joletty. Była tu
wcześniej, ze swoją córką Natalią, i wspólnie szukały receptury pewnych specjalnych perfum.
Znane pod nazwą Le Jardin de Gaur, „Dworski Ogród”, były najstarszymi perfumami
stworzonymi przez rodzinną firmę i przynosiły corocznie blisko połowę jej dochodów.
Według rodzinnego przekazu Le Jardin de Gaur, pod inną nazwą, były ulubionymi
perfumami cesarzowej francuskiej Eugenii - jeszcze nim została cesarzową - w czasach II
Republiki. Eugenia miała je otrzymać od pewnej sędziwej kobiety, byłej słuŜącej cesarzowej
Józefiny, która to słuŜąca znalazła ich recepturę po śmierci swojej pani. Józefina natomiast
dostała je w podarunku od samego Napoleona Bonaparte, który jak wiadomo, był
miłośnikiem dobrych perfum. Natrafił na nie jakoby w czasie kampanii egipskiej i bardzo
przypadły mu do gustu. Podobno właśnie ich zapachem Kleopatra usidliła Marka Antoniusza,
a pochodziły one z pustyń Dalekiego Wschodu, gdzie uŜywały ich od niepamiętnych czasów
antyczne kapłanki Bogini KsięŜyca.
Receptura tych perfum była wyjątkowo pilnie strzeŜona przez właścicielki firmy
Fossierów - w kaŜdym pokoleniu znała ją dokładnie tylko jedna osoba; matka przekazywała
ją córce. Mimi, ostatnia, która była w jej posiadaniu, nie zdąŜyła, niestety, tego uczynić.
Pozostałe kobiety wielokrotnie przyglądały się, jak Mimi komponuje te perfumy, więc
większość składników znały. Le Jardin de Gaur nie były jednak zwykłą mieszaniną esencji.
Sporządzenie ich zajmowało ponad godzinę, wymagało ogromnej staranności i dokładności.
Najdrobniejsza pomyłka, jedna maleńka kropla jakiejś podstawowej esencji za wiele, i cały
proces trzeba było zaczynać od nowa. Taka nieudana partia mogła być później sprzedana,
oczywiście po obniŜonej cenie, ale nigdy pod zastrzeŜoną marką Le Jardin de Gaur.
Mimi, leŜąc na sali intensywnej opieki medycznej w szpitalu po swoim upadku ze
schodów, rozpaczliwie próbowała przekazać im najwaŜniejsze informacje, nim jej serce
przestanie bić. Niestety, nie udało się jej to. Mimi doznała udaru mózgu, którego następstwem
był paraliŜ lewej połowy ciała, w tym mięśni twarzy - jej mowa stała się niezrozumiała.
Receptura zaś to coś zbyt skomplikowanego, zawiera zbyt wiele szczegółów, by dała się
wyrazić tymi kilkoma dźwiękami, które Mimi była w stanie z siebie wydobyć.
Wszyscy po kolei próbowali 'się z nią porozumieć:
Estella, Natalia, Timothy i sama Joletta, ale stopniowo dawali za wygraną, wyczerpani
bezowocnym wysiłkiem. Wreszcie Joletcie, tuŜ przed śmiercią Mimi, udało się wyłowić z
bełkotu jedno słowo, dwie niewyraźne zgłoski.
„Dziennik”. Chyba właśnie to słowo wypowiedziała Mimi.
Joletta powtórzyła je pozostałym, dodając jednak, Ŝe nic jej nie wiadomo o tym, by
Mimi prowadziła jakikolwiek dziennik. W chwilę później ciotka Estella i Natalia dosłownie
wybiegły ze szpitala. I choć lekarze uprzedzili je, Ŝe Mimi nie pozostało juŜ wiele czasu,
uznały, Ŝe nie będą czekać. Z Jolettą pozostał jedynie Timothy. Siedział z opuszczonymi
rękami, nieustannie wyłamując sobie palce, raz po raz odgarniając z oczu przydługą blond
grzywkę i gadając coś bezładnie. Timothy był wysoki i wysportowany, moŜna by go uznać za
przystojnego, gdyby nie widoczny na pierwszy rzut oka kompletny brak charakteru. Cała
energia i przebojowość przypadły w udziale matce i siostrze. Nadopiekuńczość matki
sprawiła, iŜ zdawał się znacznie młodszy, niŜ był. Zachowywał się swobodnie, nawet wesoło,
starając się rozerwać trochę Jolettę, ale stwierdziwszy, Ŝe jego wysiłki spełzły na niczym,
oddalił się korytarzem, by przekąsić coś w szpitalnym bufecie.
Joletta została z babcią sama. Wieczorny mrok zapadł juŜ nad szpitalem, z korytarza
dobiegały odgłosy kolacyjnej krzątaniny. Były same, gdy tętno Mimi zaczęło słabnąć, jej
oddech spowolniał, zatrzymał się, potem na chwilę wrócił, po czym ustał na zawsze, i zapadło
niczym nie zmącone milczenie śmierci. Długi czas Joletta siedziała oddzielona płóciennym
przepierzeniem od reszty świata, trzymając w dłoni bezwładne kościste palce babki,
powleczone białą skórą z brązowymi starczymi plamami - palce, które koiły niegdyś jej
dziecięce smutki. Przygładziła pasmo miękkich, srebrzystych włosów, które nadal wyglądały
jak Ŝywe. I nagle gorące łzy popłynęły jej z oczu, ściekając powoli po policzkach.
Ciotka Estella, dowiedziawszy się po powrocie do szpitala, Ŝe Mimi nie Ŝyje, zrobiła
Joletcie awanturę na korytarzu. Zarzuciła jej, Ŝe wyprawiła ją ze szpitala pod pierwszym
lepszym pretekstem, by zostać z Mimi sam na sam.
Jolettę tak przepełniały Ŝal i gniew, Ŝe nie była w stanie wykrztusić w swojej obronie
ani słowa. Zapamiętała jednak ciotce niesprawiedliwe oskarŜenia i na pewno długi czas
minie, nim je wybaczy. WciąŜ nie lubi myśleć o tamtych chwilach.
Minęła półki z księgami receptur i poszła w kierunku drzwi na tyłach mieszalni.
Chwyciła cięŜką sztabę, na którą zamknięte było wyjście na tylny dziedziniec.
Ze sztabą w ręku zawahała się na moment, przypomniał jej się bowiem męŜczyzna na
chodniku. Dziedziniec na tyłach, a właściwie ogród, otoczony był ze wszystkich stron murem,
ale prowadziły nań jeszcze dwa przejścia. Jedno przez zamykaną na klucz furtkę w Ŝelaznej
kracie, która przegradzała porte cochere, czyli starą bramę dla pojazdów, wychodzącą na
ulicę, a drugie - przez małe drewniane drzwi w murze dzielącym od sąsiedniej posesji.
Joletta potrząsnęła głową, podniosła sztabę i wyszła na zewnątrz. Od lat nikt nie
korzystał ani z bramy, ani z tych drugich drzwi. Mimi lubiła, Ŝeby wszyscy wchodzili
frontowym wejściem, miała wtedy na kaŜdego oko. Prawdopodobnie są zamknięte na amen, a
nawet jeśli nie, to i tak nikt, kto nie jest dobrze obeznany z okolicą, nie domyśli się, Ŝe moŜna
się tamtędy dostać.
Joletta wyszła i pod osłoną tylnych podcieni przedostała się do krętych schodów
wiodących na galerię, z której wchodziło się do pomieszczeń na górze. Pogładziła ręką
wyślizganą gałkę mahoniowego słupka u podnóŜa schodów i zaczęła się wspinać.
Spoglądając z góry na ogród pomyślała o Violet Fossier, załoŜycielce perfumerii.
Violet urządziła sklep na parterze kamieniczki, którą otrzymała w prezencie od męŜa.
Dom ten znajdował się przy jednej z głównych ulic Dzielnicy. Projekt zamówiono u Jamesa
Galliera cieszącego się podówczas sławą najbardziej wziętego architekta luizjańskich
plantatorów. Pomieszczenia były przestronne, jasne, zdobne sztukateriami. Całe
umeblowanie, marmurowe kominki, dzieła sztuki, lustra i drogie zasłony z jedwabnymi
frędzlami, srebra, kryształy i porcelana, wszystko to pochodziło z Europy, z wielkiej podróŜy
Violet i Gilberta Fossierów, swego rodzaju podróŜy poślubnej, która trwała dwa lata. Właśnie
w trakcie tej podróŜy Violet uległa urokowi perfum, które odtąd stały się pasją jej Ŝycia. I
stamtąd przywiozła recepturę tej szczególnej kompozycji zapachowej, której nadała nazwę Le
Jardin de Cour.
Perfumy te, jak zwykła opowiadać ochoczo Mimi klientom, wzięły swoją nazwę
właśnie od ogrodu na tyłach sklepu.
W przeciwieństwie do domu, który został zbudowany i wyposaŜony przez jej męŜa,
ogród za domem był w całości dziełem Violet Fossier. Dla Joletty było to najcudowniejsze,
najmilsze miejsce w Nowym Orleanie. Wysokie mury otynkowane na kremowo i romańskie
łuki arkad tylnych podcieni harmonizowały z geometrycznymi, utrzymanymi w stylu
francuskim klombami kwiatów i ziół. Wszystko tu, i alejki obsadzone bukszpanowymi
Ŝywopłotami, zbiegające się gwiaździście przy fontannie, i cienista pergola obrośnięta
wiekową winoroślą, przywodziło na myśl tę dawną podróŜ do Europy. Wszystkie rośliny
wybrane ongiś przez Violet cudownie pachniały: wonne pnące róŜe i glicynie na murach,
ogromna stara oliwka i kępy jaśminu rosnące w rogach, petunie, tytoń i wczesnowiosenne
lilie, Słodki aromat kwiatów, a takŜe światło gazowych latarni, pozostawiające w rozmaitych
sekretnych zakamarkach pełgające cienie, stwarzały nastrój uwodzicielskiej zmysłowości.
Jolettę od dzieciństwa fascynowała postać Violet, ciekawiło ją, jaka była, co sobie
myślała tworząc ten ogród, co ją skłoniło do załoŜenia firmy, która na zapleczu miała taki
wonny raj. Będąc historykiem z wykształcenia Joletta szczególnie interesowała się epoką
wiktoriańską, i to nie tylko brzemiennymi w skutki wydarzeniami historycznymi, lecz takŜe
surowymi obyczajami tamtego okresu. Tryb Ŝycia Violet wydawał się Joletcie niezwykły jak
na owe czasy - przecieŜ środowisko kreolskie z Vieux Carre, wywodzące się z hiszpańskiej i
francuskiej arystokracji, musiało uwaŜać paranie się handlem za zajęcie hańbiące nawet dla
męŜczyzny, a cóŜ dopiero dla kobiety!
Joletta wielokrotnie wypytywała o to Mimi, a babcia zawsze obiecywała, Ŝe opowie
jej całą historię, gdy nadejdzie odpowiedni moment. JednakŜe taki moment jakoś nie nadszedł
- ani na historię, ani na przekazanie receptury.
Jakieś cienie poruszyły się w najdalszym zakątku ogrodu. Przez plusk fontanny
słychać było jakby szepty to pewnie nocny wiatr targa gałęziami, uderzając nimi o mur. A
moŜe to duchy kochanków z przeszłości prowadzą rozmowę w zaroślach?
W samotności i po ciemku Joletta poczuła się trochę nieswojo, trzeba było poczekać
do rana, pomyślała. Ale i jutro będzie tu pusto - sklep zamknięty z powodu pogrzebu, a potem
przyjdzie weekend.
Dzwonek u drzwi nie rozdzwoni się wesoło, nie rozniesie się woń sporządzanych
perfum, nie rozlegnie się śmiech ani dobroduszne wymówki Mimi, w kuchni na górze nic nie
będzie się dusić w rumianym sosie i pachnieć smakowicie cebulą, selerem i czosnkiem.
Pomyśleć, Ŝe to wszystko juŜ nigdy nie wróci!
Joletta wcale nie miała ochoty wkraczać w pustkę pokojów na piętrze. Miała poczucie,
Ŝe stanowi to wtargnięcie w prywatność Mimi. Ba! Ale cóŜ to ma za znaczenie? Inni juŜ tu
byli przed nią, szperali w ksiąŜkach i papierach Mimi, myszkowali po szafach i szufladach.
Jej poszukiwania nic tu juŜ nie zmienią. Wąską galerią dotarła do drzwi wejściowych i
otworzyła je własnym kluczem.
Zapaliła światło w salonie, ale nie zatrzymała się wśród eleganckich, połyskujących
mebli z drzewa róŜanego i marmuru ze złoceniami. Zgrabnie wyminęła kwadratowy stół, nad
którym nisko zwisał antyczny Ŝyrandol, i poszła do przyległej sypialni.
Wyglądało tam jak w muzeum, pośrodku stało łóŜko w stylu Ludwika XIV, obok
toaletka z tej samej epoki, w oknach wisiały spłowiałe zasłony z jedwabnej róŜowej satyny i
poŜółkłe koronkowe firany. Kominek z karraryjskiego marmuru miał ozdobny Ŝeliwny ruszt.
Pod jedną ze ścian stała wysoka rzeźbiona sekretera ze złoceniami - w jej dolnej części
znajdowały się szuflady rozmaitej wielkości, a górną tworzył szereg wąskich przegródek
ukrytych za dwojgiem drzwiczek, ozdobionych scenkami rodzajowymi w stylu Bouchera, z
zakochanymi pastuszkami, pasterkami i fruwającymi dookoła cherubinkami.
Mimi nazywała tę sekreterę swoim „kufrem wspomnień”. Przechowywała tam rzeczy,
do których miała szczególny sentyment: muszelkę znalezioną w Biloxi, kiedy pojechała tam
po raz pierwszy jako dziecko; wachlarze i lusterka - karnawałowe podarunki od kawalerów,
którzy zapraszali ją na tańce, gdy była panną na wydaniu; czerwone szklane guziki od sukni,
którą miała na sobie tego wieczora, gdy jej przyszły mąŜ poprosił ją o rękę; zasuszony i
rozpadający się juŜ goździk z jego pogrzebowego wieńca oraz wiele innych podobnych
skarbów. Gdzieś wśród nich na pewno znajdzie to, czego szuka.
Znalazła go w trzeciej przegródce, wciśnięty za niemowlęce ubranko od chrztu. Był
starannie zapakowany w małą paczuszkę, związaną wystrzępioną czarną tasiemką, z
miniaturowym portretem na wierzchu w ramce tak cięŜkiej, Ŝe musiała być z litego srebra.
To, co Mimi nazwała „dziennikiem”, było opasłym notesem oprawnym w brunatny
aksamit, z mosięŜnymi, zaśniedziałymi okuciami na rogach. Prawdziwy wiktoriański diariusz
z podróŜy, o grubych kartach z czerpanego papieru, stronicach gęsto zapisanych ozdobną,
staroświecką kaligrafią, z licznymi szkicami piórkiem, przedstawiającymi delikatne kwiaty,
postacie, pejzaŜe. Joletta widziała go juŜ raz, dawno temu. Stała teraz z rozpakowanym
zawiniątkiem w rękach, pieszcząc palcami mosięŜne naroŜniki, i przyglądała się miniaturze.
Olejne farby zachowały delikatne kolory, Ŝywe, a przejrzyste - jakby dopiero co
nałoŜone pędzlem. Portret przedstawiał młodą kobietę. Uśmiechała się ledwo dostrzegalnie,
szeroko rozstawione piwne oczy patrzyły ze skromnością, lecz badawczo; czujnie, ale z
wraŜliwością. Brwi miała wygięte w lekki łuk, rzęsy długie i gęste. Nos był lekko zadarty,
usta pełne, koralowej barwy. Miękkie kasztanowe włosy upięte były z tyłu w ciasny kok, spod
którego wymykały się kosmyki, okalając wdzięcznie twarz. Z uszu zwisały kolczyki z
granatów i perełek, stanowiące komplet z broszą spinającą koronkowy kołnierz. Nie była
klasyczną pięknością, ale miała w sobie coś intrygującego, coś, co sprawiało, Ŝe trudno było
od niej oderwać oczy. Malarz przedstawił portretowaną kobietę' sumiennie i wiernie, i nie bez
talentu. Zdawało się, Ŝe za chwilę szeroko się uśmiechnie albo przekrzywi głowę i odpowie
na jakieś pytanie, którego echo przebrzmiało dziesiątki lat temu.
Violet Fossier.
Joletta pamiętała dzień, gdy po raz pierwszy ujrzała i tę miniaturę, i ten dziennik.
Mimi leŜała właśnie w łóŜku z powodu przeziębienia. Joletta, wtedy trzynasto - czy
czternastoletnia, próbowała się nią opiekować. Mimi, która zawsze potępiała bezczynność,
nie miała zamiaru bezuŜytecznie leŜeć i drzemać albo czytać. Kazała przynieść sobie z
sekretery robótkę. Joletta, szperając w poszukiwaniu włóczki, jeden za drugim wyjmowała
skarby Mimi, która o kaŜdym coś jej opowiadała.
- Podaj mi to, ma chere - zarządziła babka, gdy Joletta wyciągnęła dziennik.
Okuty mosiądzem wolumin był cięŜki, ozdobny zameczek z małym kluczykiem
przywiązanym czarną tasiemką wzbudzał zaciekawienie. Mimi wzięła notatnik ostroŜnie,
troskliwie przygładziła wytarte miejsca na aksamicie. Ulegając usilnym prośbom Joletty
otworzyła zamek i podniosła okładkę, odsłaniając poŜółkłe karty zapełnione piękną kaligrafią
i rysunkami piórkiem, gdzieniegdzie zaplamione małymi kleksami.
- To naleŜało do twojej praprapraprababki. Własnoręcznie zapisywała tu kaŜdy dzień
ze swojej dwuletniej podróŜy po Europie. Na tych stronicach zawarte są jej myśli i uczucia,
bez osłonek; ten, kto to przeczyta, pozna ją dokładnie. To szkoda, Ŝe dzisiaj nie prowadzi się
takich dzienników.
Joletta, urzeczona ozdobnym pismem i ledwo wyczuwalnym zapachem starości
papieru, pochyliła głowę, by przeczytać pierwszą linijkę.
- Nie, nie - babka zatrzasnęła notatnik - to nie dla ciebie.
- Ale dlaczego, Mimi?!
- Jesteś jeszcze za mała ... moŜe kiedyś, jak będziesz starsza.
- Nie jestem juŜ mała! Jestem wystarczająco dorosła! Rozczarowanie Joletty było
bezgraniczne.
Mimi przyjrzała się jej i uśmiechnęła.
- Dorosła, tak? Ale są jeszcze rzeczy, o których nie wiesz i nie powinnaś wiedzieć,
póki nie dorośniesz.
Joletta zacisnęła wargi.
- Kiedy to nastąpi?
Mimi westchnęła.
- KtóŜ to wie? Niektórzy nigdy nie dorastają. OdłóŜ teraz notatnik i chodź do mnie,
opowiem ci coś.
Joletta posłuchała, aczkolwiek bez entuzjazmu. Babcia zaprosiła ją, by usiadła na
łóŜku, po czym wyciągnęła rękę, pogładziła ją po twarzy starczą, gładką dłonią i ujęła pod
szpiczastą brodę.
- Nosisz imię swojej praprapraprababki Violet, wiesz?
Joletta to łacińska forma imienia Violet. Jesteś do niej bardzo podobna, choć oczy
masz trochę bardziej złote, a włosy o ton jaśniejsze, prawdopodobnie od słońca, Violet chyba
nigdy w Ŝyciu nie wyszła na słońce bez kapelusza i parasolki. Jesteś tej samej budowy, co
ona, masz taki sam nos i brwi, zwłaszcza nos. Le nez, nos do perfum, nos znawcy.
- Mam? Naprawdę? - Joletcie aŜ zaparło dech z podniecenia.
- Zwróciłam na to uwagę. - Mimi z wolna pokiwała głową. - Przyjdzie dzień, Ŝe
będziesz wyglądała zupełnie jak ona.
- Ale ona jest przecieŜ taka ładna.
- Ty takŜe, ma chere, czy wciąŜ ci tego nie powtarzam? - W głosie Mimi zabrzmiała
nutka przygany.
- To prawda, ale myślałam, Ŝe mówisz tylko tak sobie. - Joletta nie dowierzała jej
słowom.
Mimi wyciągnęła rękę i pogładziła ją po głowie.
- Nie martw się, pewnego dnia sama to dostrzeŜesz. I myślę, Ŝe odziedziczyłaś po
Violet takŜe charakter. Na ogół spokojna z ciebie dziecina, ale „cicha woda brzegi rwie”,
nosisz w sobie szalone marzenia, które pewnego dnia dadzą o sobie znać. MoŜna cię
prowadzić, rozsądnymi argumentami łatwo cię przekonać, ale nie dasz się do niczego zmusić.
Ustępujesz, ustępujesz, ale kiedy dalej juŜ nie moŜna - odwrócisz się i będziesz walczyć,
walczyć, nie oglądając się na cenę, a pewnie i bez pardonu. Czasem boję się o ciebie, moje
maleństwo. Tak wiele ci trzeba do szczęścia i do spokoju ducha, łatwo cię zranić. Musisz na
siebie uwaŜać.
Joletta patrzyła na miniaturę i starała się przypomnieć sobie wszystko, co
opowiedziała jej babka. Wiele uleciało z pamięci, ale to, co zostało, wystarczyło, by uwaŜnie
przyjrzała się rysom Violet Fossier.
Dlaczego Mimi nie pozwoliła jej przeczytać wtedy dziennika? MoŜe ujawniał jakieś
wstydliwe sprawki, jakąś mroczną rodzinną tajemnicę, które mogły zdeprawować niewinną
panienkę. To pasowałoby do Mimi. Jako wychowanka szkoły przyklasztornej dotrwała do
zamąŜpójścia w czystości i zakładała, Ŝe jej córki i wnuczki były równie cnotliwe. Bardzo to
ładnie z jej strony, ale ten ideał nie bardzo w dzisiejszym świecie daje się zrealizować.
Czy naprawdę jest podobna do Violet Fossier? Joletta przekrzywiła głowę i zaczęła się
nad tym zastanawiać. Jest teraz mniej więcej w tym samym wieku co Violet, kiedy ją
portretowano. MoŜe i istnieje jakieś podobieństwo, ale odmienna fryzura, ubranie i wyraz
twarzy nie pozwalały stwierdzić tego na pewno. Jeśli rzeczywiście istnieje to podobieństwo,
to jest ono tylko powierzchowne, nigdy nie będę tak fascynująca jak ta kobieta na miniaturze,
pomyślała Joletta ze smętną rezygnacją. Jest samodzielną kobietą, ma pracę, którą lubi,
własne mieszkanie i Ŝadnego stałego męŜczyzny na oku. Jedyne, co na pewno ma takie samo
jak tamta - to nos.
Stała nieruchomo, wdychała i wydychała delikatnie powietrze, badając zgromadzone
w pomieszczeniu zapachy. Tak, nos to ona ma.
Od urodzenia rozróŜniała nieskończoną rozmaitość woni wypełniających otaczający ją
świat. Na początku myślała, Ŝe wszyscy ludzie równie łatwo jak ona potrafią wyczuwać je,
rejestrować, klasyfikować, czasem uporczywie podąŜać ich tropem. Teraz wiedziała, Ŝe jest
inaczej. Niektórzy rozróŜniają większość zapachów wokół siebie, ale nie wszystkie, do
niektórych dociera zaledwie połowa, a są i tacy, którzy potrafią zauwaŜyć tylko, Ŝe „ładnie
pachnie” albo Ŝe „śmierdzi”.
W tym pomieszczeniu nagromadziły się zapachy kurzu i zastarzałego dymu
węglowego, politury, wosku do podłóg, zmieszane z cierpkawą draŜniącą wonią starego
jedwabiu, skóry, wełny i bawełny, bijącą od skarbów z szuflad. Wszystko to przesłaniały
jednakŜe niezliczone zapachy dochodzące ze sklepu i pracowni z dołu, unoszące się w
nieruchornym, wilgotnym powietrzu.
Najmocniejszy był zapach olejku róŜanego, wonności ulubionej od najdawniejszych
czasów, do dziś chyba najpopularniejszego składnika perfum. Była to jedna z pierwszych
substancji, jaką Mimi pozwoliła Joletcie nalać własnoręcznie z ozdobnego flakonu,
przytrzymując jej ręce, by nie drŜały. Wtedy, wiele lat temu, rozlaną kropelkę Mimi wytarła
szmatką, którą wsunęła Joletcie do kieszeni. „Niech ci przyniesie szczęście - powiedziała - i
miłość”.
Lawenda, konwalie, cynamon to z kolei aromaty potpourri, co rano świeŜo
przygotowywanego w sklepie. Matka Joletty chętnie uŜywała go we własnym domu i z nią
właśnie kojarzyła się Joletcie ta czysta, trochę staromodna słodycz.
Woń korzenia kosaćca w mieszance z aromatem owoców stanowiła niemiłe
przypomnienie ciotki Estelli. Starsza pani miała zwyczaj polewać się bez umiaru
najnowszymi i najbardziej reklamowanymi gatunkami perfum, więc ostatnio rozsiewała
wokół siebie zapach jakiejś wymyślnej kompozycji, przypominającej sztucznie
aromatyzowany napój winogronowy.
Mieszanina esencji pomarańczowej i innych cytrusów wywołała u Joletty
wspomnienie jej sypialni w akademiku. Właśnie taką kompozycją odświeŜała zatęchłe
powietrze przeniknięte wonią starej farby i przepoconych skarpetek. Cytrusowy zapach
orzeźwiał i zdawał się jej wtedy nowoczesny, a poza tym kojarzył się z wonią ślubnego
bukietu z kwiatu pomarańczy. Zupełnie straciła do niego upodobanie po zerwaniu zaręczyn.
Subtelny podkład woni piŜma przywołał wspomnienie zimowego dnia, kiedy z
kuzynką Natalią zrzuciły z półki całą butlę tej esencji na kamienną posadzkę mieszalni.
Natalia winą obarczyła Jolettę. Wprawdzie to rzeczywiście Joletta strąciła butelkę, ale została
popchnięta przez Natalię. Joletta musiała potem sama pozbierać zbite szkło i wytrzeć do
sucha mdlący płyn. Zapach, w nadmiernym stęŜeniu trudny do zniesienia, wniknął w jej skórę
i włosy, tkwił uporczywie w nosie i nie dał się usunąć przez wiele dni. Co gorsza, Mimi
potem przez długie miesiące obawiała się powierzać jej bardziej odpowiedzialne zadania w
pracowni.
Joletta próbowała wtedy wytłumaczyć, jak to się stało, ale Natalia nie dawała jej dojść
do słowa i wybuchała płaczem przy kaŜdej próbie oskarŜenia, więc w końcu dała spokój.
Przez lata przyzwyczaiła się ustępować starszej kuzynce. Nadal podziwiała jej bezpośredniość
w sposobie bycia, śmiałość w doborze ubrań i biŜuterii oraz upór w robieniu wszystkiego po
swojemu. Joletta wiedziała o sobie, Ŝe takŜe ma swój własny, skromny styl, Ŝe z tych kilku
sztuk odzieŜy, które posiada - a są one w najlepszym gatunku i w spokojnych kolorach -
moŜe, uzupełniając je tylko atrakcyjnymi dodatkami i paroma drobiazgami ze swojej starej
biŜuterii, zestawić prawie nieograniczoną ilość eleganckich kreacji. Mimo to, gdy ostatnio
Natalia zabłysnęła znów ciuchami od Saksa i Neimana - Marcusa, odezwało się w niej
poczucie niŜszości, zdało się jej, Ŝe jest ubrana brzydko i niegustownie.
Woń goździków kojarzyła jej się z Timothym - woda po goleniu, której uŜywał, miała
mocną goździkową nutę. Timothy gustował w zdecydowanych zapachach, ku zdziwieniu
Joletty, która spodziewałaby się po nim raczej lekkich, sportowych kompozycji. NaleŜał
przecieŜ do tych pełnych niewymuszonego uroku młodzieńców na luzie, co to spędzają długie
letnie urlopy nad wodą albo uprawiają niebezpieczne sporty w rodzaju lotniarstwa czy
spływów górskimi potokami. Jako jedyny wnuk Mimi, jedyne dziecko płci męskiej w
najbliŜszej rodzinie od co najmniej dwóch pokoleń, był rozpieszczany, ale chyba juŜ z tego
wyrósł.
Powietrze przepełniały jeszcze dziesiątki innych zapachów. Z róŜanym walczył o
lepsze olejek wetiwerowy. Jego trochę leśny, nieco podobny do eukaliptusowego zapach
wykorzystywano w pracowni do wielu kompozycji. Wetiweria - roślina sprowadzona do
Nowego Orleanu w czasach kolonizacji francuskiej pochodziła z Indii i uprawiano ją w
miejsce lawendy, która w tropikalnym klimacie nie chciała rosnąć. Obecnie lawendę moŜna
było importować bez trudu, lecz nowoorleańczycy pozostali wierni wetiwerii.
Tak, nos to ona ma. Ale co z tego?
Joletta rozwiązała tasiemkę, którą związany był diariusz. Otworzyła zameczek i
zaczęła przerzucać poŜółkłe karty w poszukiwaniu jakichś liczb i wzorów, które mogły
stanowić recepturę.
Nie znalazłszy nic, zawiedziona, zacisnęła usta. Po chwili odetchnęła głęboko. Jasne,
przecieŜ to nie moŜe być takie łatwe. NaleŜało to przewidzieć. Trzeba będzie przestudiować
dziennik słowo po słowie.
To zajmie duŜo czasu, teraz jest zbyt późno. Musi zabrać dziennik do domu, zrobić
kserokopię, Ŝeby się nie zniszczył, a potem zająć się nim dokładnie. A jeśli przesłyszała się
albo źle zinterpretowała słowa Mimi? Szansa, Ŝe się uda, jest w kaŜdym razie niewielka.
Joletta wsunęła dziennik do torebki, po czym wyszła, pogasiwszy za sobą światła.
Wiosenny wiatr podrywał z chodnika śmieci i od jeziora Pontchartrain wionął
chłodnym zapachem deszczu. Joletta poprawiła pasek torebki na watowanym ramieniu
Ŝakietu, wcisnęła ręce w kieszenie i ruszyła Ŝwawo w stronę parkingu, gdzie zostawiła
samochód.
Ulice o tej późnej godzinie prawie juŜ opustoszały.
Po drugiej stronie szła czule objęta para zakochanych. Z sąsiedniej ulicy dochodził
stukot końskich kopyt - to doroŜka wioząca turystów. Parę kroków dalej Joletta minęła
grupkę hałaśliwych studentów, pijanych piwem, swobodą i młodością. W oddali zaniosła się
szlochem jazzowa trąbka.
Nowy Orlean szykował się do nocnego spoczynku, wieczór miał się ku końcowi.
Siedziała w sklepie dłuŜej, niŜ zamierzała. Skręciła w boczną uliczkę, hałasy zostały z tyłu.
Rozlegał się jedynie stukot jej obcasów o popękane płyty chodnika.
Najpierw pomyślała, Ŝe to echo. Potem zdała sobie sprawę, Ŝe stąpanie, które słyszy,
jest cięŜsze niŜ jej własne; przez moment miała nadzieję, Ŝe ten ktoś zaraz skręci w jakąś
bramę albo zostanie w tyle, gdy ona przyspieszy kroku.
Nic z tego. Kroki podąŜały za nią, miarowe, nieprzypadkowe; dostosowywały się
ściśle do jej tempa. To mogło oznaczać tylko jedno.
JuŜ prawie zapomniała o męŜczyźnie, który ją śledził wcześniej. Poszedł sobie
przecieŜ. Poza tym prawie udało jej się przekonać samą siebie, Ŝe to było urojenie.
Najwidoczniej jednak nie było.
Poczuła, Ŝe zasycha jej w gardle. Prawie biegła teraz, na domiar złego zaczęła
dokuczać jej kolka. Wyrzucała sobie, Ŝe zlekcewaŜyła powagę sytuacji; przychodziły jej do
głowy dziesiątki rzeczy, które powinna była zrobić, od wezwania policji, do pozostania na
noc w mieszkaniu Mimi. Teraz nic jej z tego nie przyjdzie.
Były dwie moŜliwości: albo ten człowiek chce pieniędzy, albo to jakiś zboczeniec,
który napada na samotne kobiety. Pomyślała, czy nie rzucić torebki i nie uciec, w nadziei, Ŝe
to go zadowoli. Albo teŜ, czy nie zamachnąć się porządnie, a wtedy obciąŜona dziennikiem
torebka moŜe się okazać skuteczną bronią.
Nie zwalniając tempa obejrzała się za siebie. Kroki umilkły. Dostrzegła sylwetkę
męŜczyzny kryjącego się w podcieniach, zajmujących część chodnika, ale nie była pewna,
czy to ten sam, którego widziała wcześniej.
Spojrzała przed siebie i jeszcze przyspieszyła. Kroki z tyłu rozległy się znowu. Ich
odgłos zdawał się rozchodzić głośnym echem, wzmagać i cichnąć w jakimś dziwacznym,
nieregularnym rytmie. A moŜe to dudnienie tętna w uszach wywołuje takie wraŜenie.
Tyle czytała o konieczności nauki samoobrony, tyle razy postanawiała pójść na jakiś
kurs albo kupić jakąś broń i nosić ją w torebce. Wszystko pozostało jednak w sferze
projektów.
Ma jeszcze do przejścia dwie przecznice. Na parkingu będzie ciemno, a dozorca albo
smacznie śpi, albo wcale go nie ma. Jeśli jej się w ogóle uda tam dotrzeć.
Opuściła głowę i ruszyła biegiem. Długo tak nie wytrzyma. Kroki za nią stały się
szybsze.
- Kochanie! Jesteś nareszcie!
Głos, ciepły i wybitnie męski, pełen zatroskania, rozległ się gdzieś z przodu.
'Zaskoczona, podniosła wzrok. Dostrzegła ciemne włosy i oczy, patrzące prosząco, choć
śmiało. Jej l}os uchwycił wieczorną rześkość, zapach krochmalu i sandałową nutę jakiejś
doskonałej wody[ kolońskiej. Nagle męŜczyzna chwycił ją gwałtownie w/swoje mocne
ramiona, objął i przytulił.
- Za panią idzie facet. Zdaje się, Ŝe ma nóŜ w ręku szeptał pośpiesznie, z tłumionym
napięciem. - Chciałbym się okazać bohaterem i rozkwasić mu gębę, ale nie dam głowy, czy
nie ma w pobliŜu jego kolesiów. Niech pani udaje, Ŝe się znamy, moŜe się uda go
przepłoszyć.
Nerwy miała zbyt rozdygotane, Ŝeby zastanawiać się wnikliwie nad sensem jego słów.
Wiedziała, Ŝe coś tu nie jest w porządku, Ŝe tak nie moŜna, czuła mrowienie i gęsią skórkę na
całym ciele. Nabrała powietrza, by krzyknąć.
I w tym momencie męŜczyzna objął ją mocniej, a jego wargi przylgnęły do jej
rozchylonych ust.
ROZDZIAŁ II
Pocałunek był namiętny i pełen słodyczy, nie mogła mu się oprzeć. Gorąca krew
uderzyła Joletcie do głowy, Ŝyły wypełnił roztętniony Ŝar, musujący jak szampan. Poruszyła
głową, chcąc zaprotestować, ale cichy jęk uwiązł jej w gardle.
W chwilę później męŜczyzna podniósł głowę. Stał nieruchomo, wciąŜ trzymając ją w
ramionach. Joletta zobaczyła jego uwaŜnie patrzące oczy, ciemnoniebieskie w świetle
ulicznych latarni, i twarz, na której malowało się rozbawienie i niedowierzanie przesłonięte
świadomością nieuchronności przeznaczenia.
Dawno nikt jej nie całował, moŜe zbyt dawno. Przez jej ciało przebiegł dreszcz, za
gardło chwycił bolesny skurcz. Oszołomiona szybkim następstwem zdarzeń, stała bez ruchu,
opierając delikatnie dłoń na okrytej marynarką muskularnej klatce piersiowej nieznajomego.
MęŜczyzna odetchnął gwałtownie i, wyraźnie wbrew najszczerszym chęciom, puścił
ją i odsunął się o krok. Popatrzył w głąb ulicy.
- Przepraszam panią - roześmiał się nerwowo - po prostu pomyślałem, Ŝe będę
bardziej przekonywający w roli obrońcy, jeśli napastnik uwierzy, Ŝe jestem w to
zaangaŜowany osobiście. Chyba się udało.
Joletta obejrzała się przez ramię. Wokół nie było Ŝywego ducha. Z trudem
wykrztusiła:
- MoŜe to i racja, ale czy konieczny był ten ...
- NaleŜy się w końcu jakaś nagroda.
Spojrzała na niego z ukosa. Zwracał się do niej jakby z cieniem przesady, a w jego
sposobie mówienia uderzała pewna rozwlekłość. Nie miała pewności, czy było to udawane,
czy nie. W przyćmionym świetle jego ciemna czupryna połyskiwała brązowo. Rysy miał
wyraziste i regularne, prosty nos i kwadratową, choć odrobinę cofniętą szczękę. Wygięte ku
górze kąciki ust znamionowały skłonność do uśmiechu, a z oczu biła inteligencja. Granatowa
marynarka okrywała szerokie barki. Wzrostu był więcej niŜ średniego; maniery miał dość
swobodne, choć bez cienia arogancji.
- A tak bez nagrody to juŜ nic? - odezwała się po chwili Joletta.
- Rycerskość wobec dam nie jest juŜ dzisiaj w cenie. Wiem, powinno się ją uprawiać
bezinteresownie, ale cóŜ poradzę, Ŝe wolę mieć z tego coś dla siebie?
Jego akcent wzbudzał zaciekawienie.
- Skąd pan pochodzi?
- Z Wirginii. Czy to źle?
- Nie - odparła i poprawiając torbę na ramlenlU, dorzuciła: - AleŜ skąd!
- Dokąd pani szła? Odprowadzę panią, nawet jeśli pani nie zechce.
Nie miała ochoty go zachęcać, nie darzyła zaufaniem świeŜo poznanych męŜczyzn,
nawet w biały dzień, nie mówiąc juŜ o kimś napotkanym ciemną nocą w Dzielnicy
Francuskiej. Ścisnęła w ręku pęk kluczy, który miała w kieszeni.
- Dziękuję, ale nie musi pan w swojej rycerskości posuwać się tak daleko.
- Stara niania, która uczyła mnie dobrych manier, powiedziałaby, Ŝe powinienem. -
WciąŜ nie ruszał się z miejsca i nie zdradzał zamiaru odejścia.
- Ale jej tu nie ma - odparła spokojnie. - A ja w ogóle pana nie znam. Nawet nie wiem,
czy nie jest pan w zmowie z tym domniemanym noŜownikiem.
- CóŜ za ostroŜność. PrzecieŜ nic pani nie zrobiłem ... no, prawie nic. Niech pani
będzie rozsądna. Proszę pozwolić odprowadzić się do samochodu.
- Doceniam pańską troskę, ale na pewno teraz juŜ sama sobie poradzę.
Ominęła go i zaczęła oddalać się w kierunku parkingu.
- MoŜe i tak - powiedział odwracając się i podchodząc do niej. - Ale czy to konieczne?
Rzuciła mu przelotne spojrzenie.
- Naprawdę nie trzeba.
- A ja myślę, Ŝe przeciwnie.
Parking - mały placyk otoczony wysokimi budynkami - wyglądał jak ciemna studnia.
Obecność silnego męŜczyzny obok nie była właściwie niepoŜądana i nie było sensu dłuŜej
udawać, Ŝe jest inaczej. PoniewaŜ zanosiło się na to, Ŝe i tak się go nie pozbędzie, milczeniem
wyraziła niechętną zgodę na towarzystwo.
Po chwili jednak wpojone jej przez Mimi maniery wzięły górę. Milczenie, które
początkowo wydawało jej się usprawiedliwioną rezerwą, po chwili zaczęło wyglądać na
niewdzięczność i dąsy. Rzuciła okiem na towarzysza, na jego ciemny garnitur z doskonale
dobranym krawatem w prąŜki. Wygląda, pomyślała sobie, na jakiegoś dyrektora, który
właśnie zakończył rundę powaŜnych negocjacji. Dla rozładowania atmosfery rzuciła:
- Przyjechał pan w interesach?
- MoŜna tak powiedzieć.
- Pierwszy raz w Nowym Orleanie?
- Bywam tu od czasu do czasu.
- Jakiś zjazd? - Nowy Orlean był ulubionym miejscem organizowania rozmaitych
konferencji.
- Tym razem nie.
Odpowiadał raczej enigmatycznie, więc Joletta przestała go wypytywać. Czy to
waŜne, co go sprowadziło do miasta, i tak nigdy juŜ nie ujrzy go na oczy. Mimo to
zdawkowość odpowiedzi niemile ją rozczarowała, do tego stopnia, Ŝe aŜ to ją zdziwiło. Z
trudem stłumiła przykre ukłucie w sercu. Nie trzeba jej teraz Ŝadnych komplikacji.
- Nie musi pani tak pędzić - powiedział spokojnie. - Nie rzucę się na panią znowu.
Zwolniła nieco tempo.
- Wcale nie pędzę.
- Oczywiście. - Ironia podszyta była wesołością.
Zatrzymała się i spojrzała mu w twarz.
- Wystarczy juŜ. Jestem wdzięczna, Ŝe zjawił się pan w odpowiednim momencie, nie
wiem, co by się stało, gdyby nie pan. Nie mam panu za złe nawet tego pocałunku. - CzyŜby? -
spytał z łagodnym powątpiewaniem.
- Nie mam - potwierdziła stanowczo, moŜe nawet zbyt stanowczo. - Tak czy owak,
samochód jest tuŜ - tuŜ, dam sobie radę.
Popatrzył na nią badawczo.
- Czyli „Ŝegnaj”, tak? A co, jeśli ten gość z noŜem czyha gdzieś w pobliŜu?
- Nie sądzę. - Spłoszone spojrzenie przez ramię zadało kłam pewności w głosie.
- No dobrze - stwierdził sucho, ale ciągnął dalej: Ja teŜ mam tu samochód. To jedyny
strzeŜony parking w okolicy. Odwiozę panią do domu, wtedy będę miał pewność, Ŝe nic juŜ
pani nie grozi.
Pokiwała głową z rozbawieniem.
- Pan jest niemoŜliwy. Nawet nie wiem, jak się pan nazywa ...
- Tyrone Kingsley Stuart Adamson IV, do usług. Jeśli to dla pani za długie, proszę
nazywać mnie Rone. A jak ja mam się do pani zwracać, pominąwszy „kochanie” i „proszę
pani”?
- Wcale! Niech pan posłucha ...
- Nie, to pani niech posłucha - w jego głosie brzmiała stanowczość. - Nie zostawię
pani tu samej w nocy. Skoro nie pozwala się pani odwieźć, pojadę za panią. NiezaleŜnie od
tego, czy ma pani na to ochotę, czy me.
Wpatrywała się w niego przez dłuŜszą chwilę i dostrzegła stanowczość w jego oczach
i wyrazie twarzy. - Dlaczego? Skąd ta troska?
- Mam to we krwi, wyssałem z mlekiem matki, a raczej wpoiła mi to czarna niańka,
która dbała o takie rzeczy. Mam takŜe zwyczaj otwierać drzwi przed kobietami i ustępować
im miejsca. Nic na to nie poradzę.
Ta odpowiedź nie do końca ją zadowoliła, jednak nie widziała podstaw, Ŝeby ją
kwestionować. Mimi takŜe przywiązywała wielką wagę do manier i zobowiązań moralnych.
Joletta zacisnęła usta, ale więcej nie protestowała, a on odprowadził ją na parking, gdzie stał
jej ford mustang.
MęŜczyzna o imieniu Rone wziął od niej kluczyki i otworzył drzwiczki, zajrzał na
tylne siedzenia, sprawdzając, czy nikogo tam nie ma, po czym kurtuazyjnym gestem zaprosił
ją do środka.
Joletta nie chciała pozostać dłuŜna w uprzejmościach.
Wyciągnęła rękę i powiedziała:
- Dziękuję za ratunek. Jestem panu bardzo wdzięczna.
- Mimo wszystko? To wspaniałomyślne z pani strony. - Uśmiechnął się do niej.
- Naprawdę ... - zaczęła.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
- A więc dobranoc.
Cofnął się, Ŝeby mogła wsiąść do wozu. Sadowiąc się za kierownicą, widziała, jak
odchodzi w stronę srebrzystego buicka, z nalepką firmy wynajmu samochodów na tylnym
zderzaku.
Trochę ją niepokoiły reflektory jego wozu w lusterku przez całą drogę, myśl, Ŝe
zupełnie obcy człowiek dowie się, gdzie mieszka.
Niepotrzebnie się martwiła. Kiedy skręciła w stronę swojego osiedla mieszkaniowego,
Rone Adamson błysnął światłami drogowymi i pojechał dalej bez zatrzymania. Nie mogłoby
być lepiej.
Ale jednak odwróciła głowę i odprowadziła wzrokiem czerwone światła pozycyjne,
póki nie znikły w dali. Rozluźniła dłonie zaciśnięte na kierownicy i sięgnęła ręką do swych
warg. Były dziwnie wraŜliwe, jakby rozognione.
Minęło pół roku, odkąd ostatni raz pozwoliła się tak zbliŜyć męŜczyźnie do siebie. Pół
roku, jak Charles, jej narzeczony, pocałował ją na poŜegnanie.
Znali się od bardzo dawna. Charles, krępy blondyn, był jej kolegą od dziecka,
przyjacielem, bratem, jedynym chłopakiem, z którym chodziła w szkole średniej. Intymna
bliskość między nimi zrodziła się w sposób naturalny, zaczęła się od przelotnych całusów na
do widzenia, by w jakieś dwa lata później, po oficjalnych zaręczynach, osiągnąć pełnię w
namiocie nad brzegiem Missisipi. Kiedy rozpoczęli studia, Charles chciał, Ŝeby wynajęli
wspólne mieszkanie poza uczelnianym kampusem, lecz Joletta odmówiła. Mimi by tego nie
pochwalała. Ale i tak kaŜdą wolną chwilę spędzali razem. Razem chodzili do lekarza w
sprawie metody antykoncepcji, razem w najdrobniej szych szczegółach planowali przyszły
dom, rodzinne Ŝycie, uroczystości weselne. Zupełnie jak papuŜki nierozłączki. Joletta kupiła
sobie suknię ślubną obszywaną perłami i opalizującymi cekinami. Druhny miały być ubrane
na niebiesko, by ich strój harmonizował z kolorem witraŜy w kościele przy ulicy Rzecznej,
gdzie miała się odbyć uroczystość.
Ale jakoś tak się składało, Ŝe nigdy nie ustalili daty ślubu. Najpierw, tego lata, gdy
oboje dostali dyplomy, rodzice Charlesa zapragnęli zabrać go na safari do Afryki. Potem, po
długiej chorobie, umarł jego dziadek i Charles nie chciał zakłócać okresu Ŝałoby. Jeszcze
później zaproponował, Ŝeby najpierw zebrali dość pieniędzy, by opłacić pierwszą ratę za dom,
a moŜe i miesiąc miodowy na Karaibach. Właściwie, to po co się spieszyć? Mają przecieŜ
całe Ŝycie przed sobą.
Joletta zaczęła się w końcu orientować, Ŝe jej Ŝycie znalazło się w zawieszeniu, ale
argumenty Charlesa brzmiały' tak przekonywająco, tak racjonalnie, Ŝe sumiennie odkładała
pieniądze i nadal mieszkała u Mimi.
Potem okazało się, Ŝe za pieniądze odłoŜone na dom Charles kupił sobie sportowy
kabriolet marki „Mazda Miata” we wściekle niebieskim kolorze.
Joletta obeszła dookoła stojące przed perfumerią auto. Poczuła cięŜar na sercu.
Spojrzała na Charlesa, który stał podparty pod boki i uśmiechał się z dumą. Głos jej się
załamywał, kiedy wreszcie się odezwała:
- Naprawdę ... naprawdę to ty nie chcesz się oŜenić, prawda?
- O co ci chodzi? - Cofnął się o krok.
- Masz kogoś? Powiedz wreszcie.
- Nikogo, przysięgam. - Protest w jego głosie zabrzmiał wysoką nutą. - Co ci jest?
- Po prostu staram się zrozumieć, dlaczego naszą przyszłość zamieniłeś na samochód.
Zmarszczył czoło.
- To moje pieniądze, zapracowane w pocie czoła. Mogę kupić sobie za nie, co mi się
podoba.
- Ale mówiłeś ...
- Wiem, co mówiłem, ale na Boga, weźmiemy ślub juŜ na zawsze, a ja mam poczucie,
Ŝe nigdy nie cieszyłem się wolnością.
- Chcesz powiedzieć, Ŝe nie mogłeś spotykać się z innymi dziewczynami? -
ZauwaŜyła, Ŝe ogląda się za spódniczkami, ale myślała, Ŝe to taka słabość, z której się
wyrasta.
- A bo co? - odparł wojowniczo. - MoŜe i ty powinnaś poznać innych męŜczyzn. MoŜe
straciłabyś dla któregoś głowę, przecieŜ ja nie rozpalałem cię do szaleństwa.
- Jakoś się nie uskarŜałam. - Nie podnosiła głosu.
- A moŜe trzeba było, moŜe to by pomogło. Bo tak jak jest ... - wzruszył ramionami.
Przełknęła z trudem ślinę.
- Nie wiedziałam, Ŝe tak to odbierasz.
- No to teraz juŜ wiesz.
Minęła dłuŜsza chwila, nim udało jej się wydobyć głos ze ściśniętego gardła.
- Więc dobrze, ja teŜ nie chcę brać ślubu z kimś, komu w ogóle na mnie nie zaleŜy. -
Pośpiesznie ściągnęła z palca pierścionek zaręczynowy. Zszedł łatwo, od początku był za
duŜy. Chwyciła jego rękę, pacnęła pierścionkiem w otwartą dłoń i zacisnęła ją. - Zabieraj to. I
nie chcę cię widzieć na oczy. JuŜ.
Przez dłuŜszą chwilę stał oniemiały, wpatrując się w pierścionek. Nagle odwrócił się
na pięcie i wskoczył do samochodu. Mazda zostawiła po sobie długie czarne smugi na
asfalcie i swąd palonej gumy.
Gwałtowny koniec wspólnych zamierzeń okazał się dla Joletty bolesnym ciosem.
Przez lata byli przecieŜ prawie zrośnięci ze sobą, poczucie straty było trudne do zniesienia.
Rozpamiętywała bez końca jego słowa, czuła się poniŜona i upokorzona.
Mimi ją uleczyła. Mimi i czas. Lecz nawet Mimi nie była w stanie przekonać jej, Ŝe
nie wszyscy męŜczyźni są tacy jak Charles. Większość tych, z którymi miała do czynienia,
przypominała go do złudzenia - mieli w głowie tylko łóŜko, jakby to był jakiś test na
przyszłość. Joletta nie chciała być sprawdzana i nie wierzyła w przyszłość, którą trzeba
najpierw wypróbowywać. W związku z tym kończyło się na ogół na pierwszej randce, a z
czasem i do tych pierwszych dochodziło coraz rzadziej i coraz mniej chętnie.
Mimi utyskiwała, Ŝe pogrzebie się Ŝywcem w tym swoim archiwum. MoŜe i miała
rację. Na przeszłości moŜna polegać. Jest niezmienna.
* * *
Rone pstryknął przełącznikiem świateł drogowych, Ŝegnając się z Jolettą Caresse,
przejechał jeszcze jakieś 400 metrów, po czym skręcił w lewo i zaparkował przed nocnymi
delikatesami. Popatrzył na zegarek, wysiadł i wszedł do środka. Po kilku minutach wyszedł z
duŜą gorącą kawą w plastikowym kubku z przykrywką, uruchomił auto i wrócił tą samą
drogą, którą przyjechał.
Podjechał pod budynek, do którego przed chwilą weszła Joletta, znalazł wolne miejsce
na parkingu i wyłączył silnik i światła. Osiedle było nowe, składało się z niewielkich domów,
połoŜonych wokół centralnego skwerku z sadzawką. Z miejsca, gdzie się zatrzymał, widział
oświetlone okno sypialni kobiety, którą śledził. Zasłony były szczelnie zaciągnięte, ale co
chwilę przemykał po nich cień.
Zdjął wieczko z kubka i posmakował kawy. Skrzywił się i pokręcił głową. Gorzka, na
pewno podgrzewano ją w dzbanku godzinami. Ale dobrze mu zrobi, jeśli nie chce zasnąć.
Wyrzucił pokrywkę do śmietniczki, odsunął do tyłu fotel, starając się usadowić jak
najwygodniej . Oparł jedną dłoń na kierownicy, drugą znów podniósł kubek do ust, a
wzrokiem powrócił do oświetlonego okna na piętrze.
Westchnął i pokręcił głową z niedowierzaniem.
Impuls, który kazał mu pocałować Jolettę Caresse, był silniejszy od niego. Co nie
zmienia faktu, Ŝe popełnił idiotyzm. Wszystko jedno, opłacało się.
Pierwszy wieczór roboty i juŜ wpadka, Ŝeby uŜyć języka powieści kryminalnej. MoŜe
to i dobrze, a moŜe źle, zaleŜy. Istotne jest to, Ŝe nie mógł postąpić inaczej: nie mógł
pozwolić, Ŝeby ta kanalia z noŜem ją tknęła. Przez parę strasznych sekund bał się, Ŝe nie
zdąŜy. Następnym razem trzeba wzmóc czujność.
Następnym razem. O BoŜe.
Wcale nie był pewien, czy to, co robi, ma jakiś sens.
PrzecieŜ to zakrawa na melodramat, nawet na obłęd. A w końcu jest zupełnie inaczej.
Okropny z niego amator. Omal go nie zobaczyła przed sklepem; myślał, Ŝe ten lokal
jest w dalszej części ulicy, a poza tym nie spodziewał się, Ŝe będzie taka czujna. Mógł to
zrobić lepiej.
Mógł zatrudnić fachowca, Ŝeby ją obserwował. Tak, czekanie na nią przy parkingu to
był gruby błąd. Ta kanalia z noŜem. Czy to na pewno był nóŜ? Coś tam błysnęło, nie moŜna
było ryzykować, musiał wkroczyć.
Ale od razu całować? CóŜ za brak profesjonalizmu.
Źle! Klasyczny przykład wykorzystania sytuacji. Powinien się wstydzić, naprawdę!
Joletta Caresse jest inna niŜ wszystkie - moŜe nie piękna w ścisłym znaczeniu tego
słowa, ale śliczna w taki staroświecki, delikatny sposób. Uroda połączona z dumą i
inteligencją, co sprawia, Ŝe człowiek chce się zbliŜyć i przekonać, czy to nie miraŜ. Robi
wraŜenie kruchej istoty, ale nie poddaje się lękowi, ma wyraźnie wewnętrzną siłę. I jak
cudownie pachnie, z jej włosów biła woń róŜy. A jaka była w dotyku! Miękka i jedwabista,
smukła tam, gdzie kobieta powinna być smukła, zaokrąglona tam, gdzie trzeba. Sama myśl o
niej pobudzała zmysły. Jej figura, dotyk, zapach - po prostu kobieta, o jakiej się marzy,
dokładne odbicie ideału, o którym śnił całe Ŝycie.
Chyba zwariował.
Tak, Bóg musi mieć dziwaczne poczucie humoru, bez wątpienia.
Oto znalazł kobietę, jakiej szukał przez całe swoje dorosłe Ŝycie. Siedzi tutaj, na dole,
i rozmarza się jak zakochany nastolatek, i parzy sobie usta kiepską kawą.
A przecieŜ w kaŜdej chwili ona moŜe odkryć prawdę o nim. I wtedy jej niechęć do
niego jest murowana. Nawet nienawiść.
Nie ma szans, Ŝeby było inaczej.
ROZDZIAŁ III
Notariusz, prowadzący interesy Mimi od ponad dwudziestu lat, nobliwy siwowłosy
prawnik - który konsekwentnie, odkąd Joletta pamiętała, odmawiał przyjmowania stanowisk
politycznych - robił, co mógł, Ŝeby stworzyć przyjemną atmosferę. Spotkanie w jego biurze
miało na celu zaznajomienie rodziny z postanowieniami testamentu Mimi - zaprosił
wszystkich do salki klubowej i poczęstował kawą. Ciocia Estella usadowiła się przy
przeciwległym końcu długiego stołu, jak najdalej od Joletty, a po jej lewej i prawej ręce
usiedli Natalia i Timothy. ZaŜądała, by jak najszybciej przejść do rzeczy, co teŜ prawnik
uczynił.
Testament, jak dotąd, nie zawierał Ŝadnych niespodzianek. Zasadnicza część majątku,
składająca się z domu w Dzielnicy Francuskiej, perfumerii i bankowego świadectwa
depozytowego, została podzielona zgodnie z prawem spadkowym stanu Luizjana: połowa
przypadła Estelli Clements jako córce Mimi, a druga - Joletcie, jako jedynej córce i
spadkobierczyni drugiej córki Mimi, Margaret. Ciotka Estella wydęła usta z irytacją, ale
czekała cierpliwie, póki prawnik nie skończy.
- Teraz dochodzimy - powiedział notariusz, patrząc kolejno na uczestników spotkania
ze smutnym uśmiechem - do odczytania dyspozycji w sprawie rzeczy osobistych.
Rodzinne srebra przypadły Estelli, która zawsze ich poŜądała, Natalii dostała się stara
biŜuteria, stylowa, ale o niewielkiej wartości materialnej, Timothy otrzymał srebrny zegarek
kieszonkowy i pędzel do golenia z rączką z kości słoniowej, które naleŜały niegdyś do
dziadka i pradziadka.
Notariusz odkaszlnął i ciągnął pewnym, spokojnym głosem:
- Mojej ukochanej wnuczce, Joletcie Marii Caresse, zostawiam sekreterę, zwaną
„kufrem wspomnień”, wraz z całą jej zawartością. W jej skład wchodzi między innymi
dziennik Violet Marii Fossier, de domo Villere, pisany w latach r854 - r855, którym
wspomniana Joletta Maria Caresse moŜe bez ograniczeń dysponować i zrobić z niego
dowolny uŜytek.
Prawnik odłoŜył odpis testamentu na biurko i rzeczowo zapytał, czy są jakieś
wątpliwości.
Ciotka Estella wciągnęła z sykiem powietrze i poprawiła na krześle swoje opasłe
ciało. Surowym głosem przemówiła:
- To znaczy, Ŝe ten pamiętnik, ten dziennik, cały czas tkwił w tej starej sekreterze
matki?
- Na to wygląda - odparł notariusz. Ciotka zwróciła się do Joletty:
- Wiedziałaś o tym, prawda?
Joletta poczuła, Ŝe rumieniec wypływa jej na policzki, ale odpowiedziała od razu:
- Nie, ciociu, z początku nie wiedziałam. Domyśliłam się później.
- To oburzające! - oświadczyła ciotka Estella, zwracając się do prawnika. - Ten
dziennik stanowi najcenniejszą rzecz z całego majątku. Moja matka nie mogła pozbawić mnie
i moich dzieci korzyści, jakie z niego płyną.
- Testament został spisany według szczegółowych instrukcji mojej klientki - stwierdził
sucho notariusz. - Musiała nie być w pełni władz umysłowych - warknęła ciotka. - Zamierzam
obalić ten testament.
- Ma pani prawo, oczywiście, wnieść sprawę, pani Clements - w głosie starego
prawnika pojawił się twardy ton - ale pragnę panią ostrzec, Ŝe nie widzę Ŝadnych podstaw.
Moja klientka była całkowicie świadoma konsekwencji tego, co robi, gdy formułowała swoją
ostatnią wolę. Wszelkie formalności zostały dopełnione. Nie orientuję się w wartości tego
dziennika ani nigdy go nie widziałem, ale sądzę, Ŝe jego wartość ma wyłącznie sentymentalny
charakter.
- Nie orientował się pan w interesach mojej matki, skoro pan tak twierdzi. Ale
wszystko jedno, chciałabym tylko wiedzieć, czy testament wspomina coś o recepturach
perfum. Czy moŜna je sprzedać bez przeszkód prawnych?
- Nie ma Ŝadnych ograniczeń, pod warunkiem zgody wszystkich spadkobierców -
odparł chłodno notariusz. PoniewaŜ pani i Joletta dziedziczycie majątek w dwóch równych
częściach, wszelkie umowy sprzedaŜy podpisujecie obydwie i dzielicie się przychodami po
połowie.
- Rozumiem - starsza dama kiwnęła głową, aŜ zatrzęsły się jej obwisłe policzki.
- A ja niezupełnie - z wolna powiedziała Joletta, zwracając się do ciotki. - Chyba nie
zamierza ciocia sprzedać pracowni?
Ciotka Estella obrzuciła ją twardym spojrzeniem.
- Niby czemu nie? Ale w tej chwili mówię tylko o recepturach, a zwłaszcza tej na Le
Jardin de Gaur.
- Mimi nigdy by się na to nie zgodziła, ciociu.
Gdyby dowiedziała się, Ŝe myśl o sprzedaŜy receptury w ogóle postała cioci w głowie,
byłoby jej strasznie przykro.
- Nie potrzebuję, Ŝeby mi ktoś tłumaczył, czego chciałaby moja matka, dziękuję
bardzo.
JENNIFER BLAKE PERFUMY I MIŁOŚĆ
ROZDZIAŁ I W perfumerii panował półmrok i cisza, jedynie mdły odblask latarni ulicznych i światło kryształowego Ŝyrandola, palącego się gdzieś daleko na zapleczu, rozpraszały ciemności. Kąty i zakamarki za połyskującymi szklanymi kontuarami tonęły w gęstym cieniu. W miękkim mroku kryło się przejście do pomieszczeń na tyłach. Joletta Caresse nie ruszyła się, by zapalić więcej świateł. Zamknęła drzwi wejściowe i pośpiesznie, lecz dokładnie zaryglowała je. Ze staroświeckim, mosięŜnym kluczem w ręku stała nieruchomo, nasłuchując. Z zewnątrz dobiegł ją odgłos kroków, zbliŜających się osłoniętym podcieniami chodnikiem. Ich tempo zwolniło się. Nagle umilkły. Joletta wyjrzała przez starą, ornamentową szybę sklepowych drzwi. Widok przesłaniał wieniec Ŝałobny, przytwierdzony na wysokości oczu, ale udało się jej wyłowić z mroku wysoką sylwetkę męŜczyzny stojącego w cieniu arkady. Serce załomotało jej gwałtownie, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Mimo Ŝe wnętrze sklepu nie było oświetlone, zdawało się jej, Ŝe widać ją jak na dłoni. Z trudem się powstrzymała, by nie rzucić się do ucieczki, choć równocześnie miała wraŜenie, Ŝe stopy przyrosły jej do podłogi. Ściskała klucz w garści tak mocno, Ŝe ostre krawędzie wbiły się boleśnie w palce. MęŜczyzna na zewnątrz stał bez ruchu. Nie próbował się kryć, tylko uporczywie wpatrywał się przed siebie. Coś w zarysie jego barków i ramion znamionowało powściąganą siłę i czujność. Joletta nie miała pojęcia, od jak dawna ją śledził. ZauwaŜyła go dopiero przed ostatnią przecznicą. Z początku myślała, Ŝe to zwykły przechodzień, który po prostu zmierza w tym samym co ona kierunku. Nie próbował zmniejszać dzielącego ich dystansu, ale to, Ŝe dostosowywał tempo marszu do jej kroków, sprawiło, Ŝe w jej głowie odezwały się dzwonki alarmowe. Zawsze jej powtarzano, Ŝe wieczory w Dzielnicy Francuskiej Nowego Orleanu nie są zbyt bezpieczne, ale po raz pierwszy w Ŝyciu spotkało ją coś podobnego. Z takim wysiłkiem próbowała przebić wzrokiem ciemność pod arkadami, Ŝe aŜ zapiekły ją oczy. Zacisnęła powieki, by choć przez chwilę poczuć ulgę. Kiedy je otworzyła, przed sklepem nie było nikogo. MęŜczyzna zniknął. Oparła czoło o szybę drzwi i odetchnęła. Prawdę mówiąc nie bardzo wiedziała, przed
czym właściwie poczuła taki lęk, ale teraz aŜ się pod nią ugięły kolana z ulgi, Ŝe nic się nie stało. A równocześnie ogarnęła ją fala irytacji na tę zabawę w kotka i myszkę, którą ów człowiek uprawiał z nią przez jakiś czas. Oczywiście, jest moŜliwe, Ŝe to wszystko było jedynie wytworem jej wyobraźni, moŜe zrobiła się nadwraŜliwa, ostatnio przecieŜ bardzo wiele przeszła, więc nie byłoby w tym nic dziwnego. A moŜe jednak jej reakcja wcale nie była przesadna? Joletta wzięła głęboki oddech w nadziei, Ŝe ją ,to uspokoi. I wtedy poczuła wyraźną woń, tym wyraźniejszą, Ŝe panował półmrok, woń, która obejmowała ją jak ktoś bliski, kochany. Odwróciła się, połykając łzy smutku i Ŝalu po nie dawnej stracie. Mimi. To jej zapach. To nieusuwalny podpis Anny Perrin, babki Joletty. Bujny aromat perfum, którymi pachniały zawsze ubrania starszej pani, jej pergaminowa, biała skóra, srebrzyste loki. Stał się równie nieodłączny jak ciepły, promienny uśmiech i przezwisko „Mimi” , nadane jej przez małą wówczas Jolettę. Ta woń wypełniała teŜ pokoje Mimi na piętrze, w których mieszkały cztery kolejne pokolenia kobiet z rodziny Fossierów, właścicielek tej perfumerii. Zapach ten wsączył się w kaŜde włókno kotar i dywanów, wpełznął do szuflad i pęknięć antycznych mebli, przeniknął nawet tynk ścian i deski podłóg. Mimi uwielbiała ten bukiet. Mam szczęście, mawiała, Ŝe mogę Ŝyć otoczona duszami kwiatów. A kwiatów na pogrzebie Mimi było zatrzęsienie, kwiatami Ŝegnali ją przyjaciele, partnerzy w interesach, niezliczone organizacje lokalne - społeczne i charytatywne - z którymi związała się Mimi w róŜnych okresach swojego Ŝycia, przeŜytego w całości na Vieux Carre, jak Dzielnicę Francuską nazywali kreolscy potomkowie francuskich osadników. Zapach kwiatów zmieszany z wonią kadzidła niósł się z wilgotnym wiatrem, który mierzwił mchy na pniach starych dębów cmentarnych, gdy składano Mimi na wieczny spoczynek w grobowcu rodzinnym Fossierów. Wszyscy wiedzieli, jak bardzo Mimi kochała kwiaty; miłość do nich - podobnie jak prowadzenie perfumerii - naleŜała do rodzinnej tradycji. Joletta otrząsnęła się, by odegnać wspomnienia; lepiej się w nich nie pogrąŜać. Podniosła głowę do góry i przeszła na zaplecze. Ruchy miała pewne, ten lokal od dzieciństwa stanowił jej Ŝycie, mogła się tu poruszać z zamkniętymi oczami. Na pamięć znała barwinkowy kolor ścian. To tutaj pewnej deszczowej niedzieli, będąc jeszcze dzieckiem, podczas rozhukanej zabawy w berka z ciotecznym rodzeństwem - Natalią i Timothym - przewróciła wózek z wonnymi mydełkami i koszyczkami z potpourri. To tutaj, kiedy miała dwanaście lat, wyznaczono jej pierwsze stałe
zadanie: odkurzanie lustrzanych antycznych gablot o półeczkach wyłoŜonych koronkowymi serwetkami, wypełnionych flaszeczkami najrozmaitszych kształtów, rozmiarów i barw. Tutaj na swoje trzynaste urodziny otrzymała pierwszą lekcję komponowania perfum z esencji zapachowych, przechowywanych we flakonikach z ciemnego szkła ze szlifowanymi szklanymi korkami. Tutaj, potknąwszy się na skraju wytartego perskiego dywanu, skręciła sobie nogę w kostce, gdy po raz pierwszy w Ŝyciu włoŜyła pantofle na wysokim obcasie. I to tutaj, leŜąc na starej sofie o poręczach z drzewa róŜanego i obiciu z kremowego jedwabiu, wypłakiwała swoją rozpacz i Ŝal po zerwaniu trwającego cztery lata narzeczeństwa. Sklep wypełniały wspomnienia dobre i złe; stał się on ośrodkiem jej Ŝycia, gdy przeprowadziła się do Mimi po śmierci rodziców, którzy zginęli w wypadku, kiedy ich samochód wypadł z zakrętu w czasie ulewy. Czasami przypominała sobie, jak bardzo chciała od tego uciec po ukończeniu college'u. Jak dosyć miała, bywało, tego zapachu perfum przenikającego kaŜdą chwilę jej Ŝycia. Zapragnęła wtedy samodzielności i osobistej niezaleŜności, odczuła potrzebę uwolnienia się od mdlącej, natrętnej, troskliwej uwagi, z jaką śledzono kaŜdą chwilę jej Ŝycia, kaŜdą myśl, kaŜdy nastrój. Postanowiła udowodnić, Ŝe nie potrzebuje nikogo, ani Mimi, ani innych starszych kobiet, które pracowały w firmie i matkowały jej, a zwłaszcza Ŝe nie potrzebuje swojego byłego narzeczonego. I właśnie dlatego pół roku temu, przeprowadziła się do własnego mieszkania, które mieściło się niedaleko biblioteki naukowej, gdzie pracowała jako historyk, a z dala od Vieux Garre. Joletta stanęła w drzwiach prowadzących na zaplecze, do pomieszczenia mieszalni, której ściany obstawione były sięgającymi od podłogi do sufitu regałami. Zapachy były tu intensywniejsze, dochodziły z setek szklanych flakonów, które połyskiwały rzędami na półkach. Pośrodku stał stół roboczy, a pod nim, na głębokich półkach, leŜały stare, oprawne w skórę księgi, a takŜe plastikowe segregatory. Księgi te zawierały niezliczone receptury perfum, zarówno popularnych mieszanek, sprzedawanych od lat pod róŜnymi nazwami, jak i tych specjalnych, robionych na indywidualne zamówienia. Znaczna część zapisków pochodziła z czasów niedawnych, ale były teŜ takie, które liczyły blisko sto czterdzieści lat - melancholijne świadectwa upodobań kobiet, które juŜ od dawna nie Ŝyły. KaŜda mieszanina zapisana była za pomocą skomplikowanego kodu symboli i cyfr, opracowanego przez Violet Fossier, praprapraprababkę, załoŜycielkę firmy „Królewskie Perfumy Fossierów” w czasach tuŜ po wojnie secesyjnej. Zmarszczka irytacji przecięła czoło Joletty, gdy rozejrzała się po półkach z księgami receptur. Panował tam nieopisany bałagan, stare księgi wymieszane były z nowymi,
pootwierane, o stronicach pogniecionych i pozaginanych rogach. To sprawka ciotki Estelli Clements, starszej córki Mimi, siostry matki Joletty. Była tu wcześniej, ze swoją córką Natalią, i wspólnie szukały receptury pewnych specjalnych perfum. Znane pod nazwą Le Jardin de Gaur, „Dworski Ogród”, były najstarszymi perfumami stworzonymi przez rodzinną firmę i przynosiły corocznie blisko połowę jej dochodów. Według rodzinnego przekazu Le Jardin de Gaur, pod inną nazwą, były ulubionymi perfumami cesarzowej francuskiej Eugenii - jeszcze nim została cesarzową - w czasach II Republiki. Eugenia miała je otrzymać od pewnej sędziwej kobiety, byłej słuŜącej cesarzowej Józefiny, która to słuŜąca znalazła ich recepturę po śmierci swojej pani. Józefina natomiast dostała je w podarunku od samego Napoleona Bonaparte, który jak wiadomo, był miłośnikiem dobrych perfum. Natrafił na nie jakoby w czasie kampanii egipskiej i bardzo przypadły mu do gustu. Podobno właśnie ich zapachem Kleopatra usidliła Marka Antoniusza, a pochodziły one z pustyń Dalekiego Wschodu, gdzie uŜywały ich od niepamiętnych czasów antyczne kapłanki Bogini KsięŜyca. Receptura tych perfum była wyjątkowo pilnie strzeŜona przez właścicielki firmy Fossierów - w kaŜdym pokoleniu znała ją dokładnie tylko jedna osoba; matka przekazywała ją córce. Mimi, ostatnia, która była w jej posiadaniu, nie zdąŜyła, niestety, tego uczynić. Pozostałe kobiety wielokrotnie przyglądały się, jak Mimi komponuje te perfumy, więc większość składników znały. Le Jardin de Gaur nie były jednak zwykłą mieszaniną esencji. Sporządzenie ich zajmowało ponad godzinę, wymagało ogromnej staranności i dokładności. Najdrobniejsza pomyłka, jedna maleńka kropla jakiejś podstawowej esencji za wiele, i cały proces trzeba było zaczynać od nowa. Taka nieudana partia mogła być później sprzedana, oczywiście po obniŜonej cenie, ale nigdy pod zastrzeŜoną marką Le Jardin de Gaur. Mimi, leŜąc na sali intensywnej opieki medycznej w szpitalu po swoim upadku ze schodów, rozpaczliwie próbowała przekazać im najwaŜniejsze informacje, nim jej serce przestanie bić. Niestety, nie udało się jej to. Mimi doznała udaru mózgu, którego następstwem był paraliŜ lewej połowy ciała, w tym mięśni twarzy - jej mowa stała się niezrozumiała. Receptura zaś to coś zbyt skomplikowanego, zawiera zbyt wiele szczegółów, by dała się wyrazić tymi kilkoma dźwiękami, które Mimi była w stanie z siebie wydobyć. Wszyscy po kolei próbowali 'się z nią porozumieć: Estella, Natalia, Timothy i sama Joletta, ale stopniowo dawali za wygraną, wyczerpani bezowocnym wysiłkiem. Wreszcie Joletcie, tuŜ przed śmiercią Mimi, udało się wyłowić z bełkotu jedno słowo, dwie niewyraźne zgłoski. „Dziennik”. Chyba właśnie to słowo wypowiedziała Mimi.
Joletta powtórzyła je pozostałym, dodając jednak, Ŝe nic jej nie wiadomo o tym, by Mimi prowadziła jakikolwiek dziennik. W chwilę później ciotka Estella i Natalia dosłownie wybiegły ze szpitala. I choć lekarze uprzedzili je, Ŝe Mimi nie pozostało juŜ wiele czasu, uznały, Ŝe nie będą czekać. Z Jolettą pozostał jedynie Timothy. Siedział z opuszczonymi rękami, nieustannie wyłamując sobie palce, raz po raz odgarniając z oczu przydługą blond grzywkę i gadając coś bezładnie. Timothy był wysoki i wysportowany, moŜna by go uznać za przystojnego, gdyby nie widoczny na pierwszy rzut oka kompletny brak charakteru. Cała energia i przebojowość przypadły w udziale matce i siostrze. Nadopiekuńczość matki sprawiła, iŜ zdawał się znacznie młodszy, niŜ był. Zachowywał się swobodnie, nawet wesoło, starając się rozerwać trochę Jolettę, ale stwierdziwszy, Ŝe jego wysiłki spełzły na niczym, oddalił się korytarzem, by przekąsić coś w szpitalnym bufecie. Joletta została z babcią sama. Wieczorny mrok zapadł juŜ nad szpitalem, z korytarza dobiegały odgłosy kolacyjnej krzątaniny. Były same, gdy tętno Mimi zaczęło słabnąć, jej oddech spowolniał, zatrzymał się, potem na chwilę wrócił, po czym ustał na zawsze, i zapadło niczym nie zmącone milczenie śmierci. Długi czas Joletta siedziała oddzielona płóciennym przepierzeniem od reszty świata, trzymając w dłoni bezwładne kościste palce babki, powleczone białą skórą z brązowymi starczymi plamami - palce, które koiły niegdyś jej dziecięce smutki. Przygładziła pasmo miękkich, srebrzystych włosów, które nadal wyglądały jak Ŝywe. I nagle gorące łzy popłynęły jej z oczu, ściekając powoli po policzkach. Ciotka Estella, dowiedziawszy się po powrocie do szpitala, Ŝe Mimi nie Ŝyje, zrobiła Joletcie awanturę na korytarzu. Zarzuciła jej, Ŝe wyprawiła ją ze szpitala pod pierwszym lepszym pretekstem, by zostać z Mimi sam na sam. Jolettę tak przepełniały Ŝal i gniew, Ŝe nie była w stanie wykrztusić w swojej obronie ani słowa. Zapamiętała jednak ciotce niesprawiedliwe oskarŜenia i na pewno długi czas minie, nim je wybaczy. WciąŜ nie lubi myśleć o tamtych chwilach. Minęła półki z księgami receptur i poszła w kierunku drzwi na tyłach mieszalni. Chwyciła cięŜką sztabę, na którą zamknięte było wyjście na tylny dziedziniec. Ze sztabą w ręku zawahała się na moment, przypomniał jej się bowiem męŜczyzna na chodniku. Dziedziniec na tyłach, a właściwie ogród, otoczony był ze wszystkich stron murem, ale prowadziły nań jeszcze dwa przejścia. Jedno przez zamykaną na klucz furtkę w Ŝelaznej kracie, która przegradzała porte cochere, czyli starą bramę dla pojazdów, wychodzącą na ulicę, a drugie - przez małe drewniane drzwi w murze dzielącym od sąsiedniej posesji. Joletta potrząsnęła głową, podniosła sztabę i wyszła na zewnątrz. Od lat nikt nie korzystał ani z bramy, ani z tych drugich drzwi. Mimi lubiła, Ŝeby wszyscy wchodzili
frontowym wejściem, miała wtedy na kaŜdego oko. Prawdopodobnie są zamknięte na amen, a nawet jeśli nie, to i tak nikt, kto nie jest dobrze obeznany z okolicą, nie domyśli się, Ŝe moŜna się tamtędy dostać. Joletta wyszła i pod osłoną tylnych podcieni przedostała się do krętych schodów wiodących na galerię, z której wchodziło się do pomieszczeń na górze. Pogładziła ręką wyślizganą gałkę mahoniowego słupka u podnóŜa schodów i zaczęła się wspinać. Spoglądając z góry na ogród pomyślała o Violet Fossier, załoŜycielce perfumerii. Violet urządziła sklep na parterze kamieniczki, którą otrzymała w prezencie od męŜa. Dom ten znajdował się przy jednej z głównych ulic Dzielnicy. Projekt zamówiono u Jamesa Galliera cieszącego się podówczas sławą najbardziej wziętego architekta luizjańskich plantatorów. Pomieszczenia były przestronne, jasne, zdobne sztukateriami. Całe umeblowanie, marmurowe kominki, dzieła sztuki, lustra i drogie zasłony z jedwabnymi frędzlami, srebra, kryształy i porcelana, wszystko to pochodziło z Europy, z wielkiej podróŜy Violet i Gilberta Fossierów, swego rodzaju podróŜy poślubnej, która trwała dwa lata. Właśnie w trakcie tej podróŜy Violet uległa urokowi perfum, które odtąd stały się pasją jej Ŝycia. I stamtąd przywiozła recepturę tej szczególnej kompozycji zapachowej, której nadała nazwę Le Jardin de Cour. Perfumy te, jak zwykła opowiadać ochoczo Mimi klientom, wzięły swoją nazwę właśnie od ogrodu na tyłach sklepu. W przeciwieństwie do domu, który został zbudowany i wyposaŜony przez jej męŜa, ogród za domem był w całości dziełem Violet Fossier. Dla Joletty było to najcudowniejsze, najmilsze miejsce w Nowym Orleanie. Wysokie mury otynkowane na kremowo i romańskie łuki arkad tylnych podcieni harmonizowały z geometrycznymi, utrzymanymi w stylu francuskim klombami kwiatów i ziół. Wszystko tu, i alejki obsadzone bukszpanowymi Ŝywopłotami, zbiegające się gwiaździście przy fontannie, i cienista pergola obrośnięta wiekową winoroślą, przywodziło na myśl tę dawną podróŜ do Europy. Wszystkie rośliny wybrane ongiś przez Violet cudownie pachniały: wonne pnące róŜe i glicynie na murach, ogromna stara oliwka i kępy jaśminu rosnące w rogach, petunie, tytoń i wczesnowiosenne lilie, Słodki aromat kwiatów, a takŜe światło gazowych latarni, pozostawiające w rozmaitych sekretnych zakamarkach pełgające cienie, stwarzały nastrój uwodzicielskiej zmysłowości. Jolettę od dzieciństwa fascynowała postać Violet, ciekawiło ją, jaka była, co sobie myślała tworząc ten ogród, co ją skłoniło do załoŜenia firmy, która na zapleczu miała taki wonny raj. Będąc historykiem z wykształcenia Joletta szczególnie interesowała się epoką wiktoriańską, i to nie tylko brzemiennymi w skutki wydarzeniami historycznymi, lecz takŜe
surowymi obyczajami tamtego okresu. Tryb Ŝycia Violet wydawał się Joletcie niezwykły jak na owe czasy - przecieŜ środowisko kreolskie z Vieux Carre, wywodzące się z hiszpańskiej i francuskiej arystokracji, musiało uwaŜać paranie się handlem za zajęcie hańbiące nawet dla męŜczyzny, a cóŜ dopiero dla kobiety! Joletta wielokrotnie wypytywała o to Mimi, a babcia zawsze obiecywała, Ŝe opowie jej całą historię, gdy nadejdzie odpowiedni moment. JednakŜe taki moment jakoś nie nadszedł - ani na historię, ani na przekazanie receptury. Jakieś cienie poruszyły się w najdalszym zakątku ogrodu. Przez plusk fontanny słychać było jakby szepty to pewnie nocny wiatr targa gałęziami, uderzając nimi o mur. A moŜe to duchy kochanków z przeszłości prowadzą rozmowę w zaroślach? W samotności i po ciemku Joletta poczuła się trochę nieswojo, trzeba było poczekać do rana, pomyślała. Ale i jutro będzie tu pusto - sklep zamknięty z powodu pogrzebu, a potem przyjdzie weekend. Dzwonek u drzwi nie rozdzwoni się wesoło, nie rozniesie się woń sporządzanych perfum, nie rozlegnie się śmiech ani dobroduszne wymówki Mimi, w kuchni na górze nic nie będzie się dusić w rumianym sosie i pachnieć smakowicie cebulą, selerem i czosnkiem. Pomyśleć, Ŝe to wszystko juŜ nigdy nie wróci! Joletta wcale nie miała ochoty wkraczać w pustkę pokojów na piętrze. Miała poczucie, Ŝe stanowi to wtargnięcie w prywatność Mimi. Ba! Ale cóŜ to ma za znaczenie? Inni juŜ tu byli przed nią, szperali w ksiąŜkach i papierach Mimi, myszkowali po szafach i szufladach. Jej poszukiwania nic tu juŜ nie zmienią. Wąską galerią dotarła do drzwi wejściowych i otworzyła je własnym kluczem. Zapaliła światło w salonie, ale nie zatrzymała się wśród eleganckich, połyskujących mebli z drzewa róŜanego i marmuru ze złoceniami. Zgrabnie wyminęła kwadratowy stół, nad którym nisko zwisał antyczny Ŝyrandol, i poszła do przyległej sypialni. Wyglądało tam jak w muzeum, pośrodku stało łóŜko w stylu Ludwika XIV, obok toaletka z tej samej epoki, w oknach wisiały spłowiałe zasłony z jedwabnej róŜowej satyny i poŜółkłe koronkowe firany. Kominek z karraryjskiego marmuru miał ozdobny Ŝeliwny ruszt. Pod jedną ze ścian stała wysoka rzeźbiona sekretera ze złoceniami - w jej dolnej części znajdowały się szuflady rozmaitej wielkości, a górną tworzył szereg wąskich przegródek ukrytych za dwojgiem drzwiczek, ozdobionych scenkami rodzajowymi w stylu Bouchera, z zakochanymi pastuszkami, pasterkami i fruwającymi dookoła cherubinkami. Mimi nazywała tę sekreterę swoim „kufrem wspomnień”. Przechowywała tam rzeczy, do których miała szczególny sentyment: muszelkę znalezioną w Biloxi, kiedy pojechała tam
po raz pierwszy jako dziecko; wachlarze i lusterka - karnawałowe podarunki od kawalerów, którzy zapraszali ją na tańce, gdy była panną na wydaniu; czerwone szklane guziki od sukni, którą miała na sobie tego wieczora, gdy jej przyszły mąŜ poprosił ją o rękę; zasuszony i rozpadający się juŜ goździk z jego pogrzebowego wieńca oraz wiele innych podobnych skarbów. Gdzieś wśród nich na pewno znajdzie to, czego szuka. Znalazła go w trzeciej przegródce, wciśnięty za niemowlęce ubranko od chrztu. Był starannie zapakowany w małą paczuszkę, związaną wystrzępioną czarną tasiemką, z miniaturowym portretem na wierzchu w ramce tak cięŜkiej, Ŝe musiała być z litego srebra. To, co Mimi nazwała „dziennikiem”, było opasłym notesem oprawnym w brunatny aksamit, z mosięŜnymi, zaśniedziałymi okuciami na rogach. Prawdziwy wiktoriański diariusz z podróŜy, o grubych kartach z czerpanego papieru, stronicach gęsto zapisanych ozdobną, staroświecką kaligrafią, z licznymi szkicami piórkiem, przedstawiającymi delikatne kwiaty, postacie, pejzaŜe. Joletta widziała go juŜ raz, dawno temu. Stała teraz z rozpakowanym zawiniątkiem w rękach, pieszcząc palcami mosięŜne naroŜniki, i przyglądała się miniaturze. Olejne farby zachowały delikatne kolory, Ŝywe, a przejrzyste - jakby dopiero co nałoŜone pędzlem. Portret przedstawiał młodą kobietę. Uśmiechała się ledwo dostrzegalnie, szeroko rozstawione piwne oczy patrzyły ze skromnością, lecz badawczo; czujnie, ale z wraŜliwością. Brwi miała wygięte w lekki łuk, rzęsy długie i gęste. Nos był lekko zadarty, usta pełne, koralowej barwy. Miękkie kasztanowe włosy upięte były z tyłu w ciasny kok, spod którego wymykały się kosmyki, okalając wdzięcznie twarz. Z uszu zwisały kolczyki z granatów i perełek, stanowiące komplet z broszą spinającą koronkowy kołnierz. Nie była klasyczną pięknością, ale miała w sobie coś intrygującego, coś, co sprawiało, Ŝe trudno było od niej oderwać oczy. Malarz przedstawił portretowaną kobietę' sumiennie i wiernie, i nie bez talentu. Zdawało się, Ŝe za chwilę szeroko się uśmiechnie albo przekrzywi głowę i odpowie na jakieś pytanie, którego echo przebrzmiało dziesiątki lat temu. Violet Fossier. Joletta pamiętała dzień, gdy po raz pierwszy ujrzała i tę miniaturę, i ten dziennik. Mimi leŜała właśnie w łóŜku z powodu przeziębienia. Joletta, wtedy trzynasto - czy czternastoletnia, próbowała się nią opiekować. Mimi, która zawsze potępiała bezczynność, nie miała zamiaru bezuŜytecznie leŜeć i drzemać albo czytać. Kazała przynieść sobie z sekretery robótkę. Joletta, szperając w poszukiwaniu włóczki, jeden za drugim wyjmowała skarby Mimi, która o kaŜdym coś jej opowiadała. - Podaj mi to, ma chere - zarządziła babka, gdy Joletta wyciągnęła dziennik. Okuty mosiądzem wolumin był cięŜki, ozdobny zameczek z małym kluczykiem
przywiązanym czarną tasiemką wzbudzał zaciekawienie. Mimi wzięła notatnik ostroŜnie, troskliwie przygładziła wytarte miejsca na aksamicie. Ulegając usilnym prośbom Joletty otworzyła zamek i podniosła okładkę, odsłaniając poŜółkłe karty zapełnione piękną kaligrafią i rysunkami piórkiem, gdzieniegdzie zaplamione małymi kleksami. - To naleŜało do twojej praprapraprababki. Własnoręcznie zapisywała tu kaŜdy dzień ze swojej dwuletniej podróŜy po Europie. Na tych stronicach zawarte są jej myśli i uczucia, bez osłonek; ten, kto to przeczyta, pozna ją dokładnie. To szkoda, Ŝe dzisiaj nie prowadzi się takich dzienników. Joletta, urzeczona ozdobnym pismem i ledwo wyczuwalnym zapachem starości papieru, pochyliła głowę, by przeczytać pierwszą linijkę. - Nie, nie - babka zatrzasnęła notatnik - to nie dla ciebie. - Ale dlaczego, Mimi?! - Jesteś jeszcze za mała ... moŜe kiedyś, jak będziesz starsza. - Nie jestem juŜ mała! Jestem wystarczająco dorosła! Rozczarowanie Joletty było bezgraniczne. Mimi przyjrzała się jej i uśmiechnęła. - Dorosła, tak? Ale są jeszcze rzeczy, o których nie wiesz i nie powinnaś wiedzieć, póki nie dorośniesz. Joletta zacisnęła wargi. - Kiedy to nastąpi? Mimi westchnęła. - KtóŜ to wie? Niektórzy nigdy nie dorastają. OdłóŜ teraz notatnik i chodź do mnie, opowiem ci coś. Joletta posłuchała, aczkolwiek bez entuzjazmu. Babcia zaprosiła ją, by usiadła na łóŜku, po czym wyciągnęła rękę, pogładziła ją po twarzy starczą, gładką dłonią i ujęła pod szpiczastą brodę. - Nosisz imię swojej praprapraprababki Violet, wiesz? Joletta to łacińska forma imienia Violet. Jesteś do niej bardzo podobna, choć oczy masz trochę bardziej złote, a włosy o ton jaśniejsze, prawdopodobnie od słońca, Violet chyba nigdy w Ŝyciu nie wyszła na słońce bez kapelusza i parasolki. Jesteś tej samej budowy, co ona, masz taki sam nos i brwi, zwłaszcza nos. Le nez, nos do perfum, nos znawcy. - Mam? Naprawdę? - Joletcie aŜ zaparło dech z podniecenia. - Zwróciłam na to uwagę. - Mimi z wolna pokiwała głową. - Przyjdzie dzień, Ŝe będziesz wyglądała zupełnie jak ona.
- Ale ona jest przecieŜ taka ładna. - Ty takŜe, ma chere, czy wciąŜ ci tego nie powtarzam? - W głosie Mimi zabrzmiała nutka przygany. - To prawda, ale myślałam, Ŝe mówisz tylko tak sobie. - Joletta nie dowierzała jej słowom. Mimi wyciągnęła rękę i pogładziła ją po głowie. - Nie martw się, pewnego dnia sama to dostrzeŜesz. I myślę, Ŝe odziedziczyłaś po Violet takŜe charakter. Na ogół spokojna z ciebie dziecina, ale „cicha woda brzegi rwie”, nosisz w sobie szalone marzenia, które pewnego dnia dadzą o sobie znać. MoŜna cię prowadzić, rozsądnymi argumentami łatwo cię przekonać, ale nie dasz się do niczego zmusić. Ustępujesz, ustępujesz, ale kiedy dalej juŜ nie moŜna - odwrócisz się i będziesz walczyć, walczyć, nie oglądając się na cenę, a pewnie i bez pardonu. Czasem boję się o ciebie, moje maleństwo. Tak wiele ci trzeba do szczęścia i do spokoju ducha, łatwo cię zranić. Musisz na siebie uwaŜać. Joletta patrzyła na miniaturę i starała się przypomnieć sobie wszystko, co opowiedziała jej babka. Wiele uleciało z pamięci, ale to, co zostało, wystarczyło, by uwaŜnie przyjrzała się rysom Violet Fossier. Dlaczego Mimi nie pozwoliła jej przeczytać wtedy dziennika? MoŜe ujawniał jakieś wstydliwe sprawki, jakąś mroczną rodzinną tajemnicę, które mogły zdeprawować niewinną panienkę. To pasowałoby do Mimi. Jako wychowanka szkoły przyklasztornej dotrwała do zamąŜpójścia w czystości i zakładała, Ŝe jej córki i wnuczki były równie cnotliwe. Bardzo to ładnie z jej strony, ale ten ideał nie bardzo w dzisiejszym świecie daje się zrealizować. Czy naprawdę jest podobna do Violet Fossier? Joletta przekrzywiła głowę i zaczęła się nad tym zastanawiać. Jest teraz mniej więcej w tym samym wieku co Violet, kiedy ją portretowano. MoŜe i istnieje jakieś podobieństwo, ale odmienna fryzura, ubranie i wyraz twarzy nie pozwalały stwierdzić tego na pewno. Jeśli rzeczywiście istnieje to podobieństwo, to jest ono tylko powierzchowne, nigdy nie będę tak fascynująca jak ta kobieta na miniaturze, pomyślała Joletta ze smętną rezygnacją. Jest samodzielną kobietą, ma pracę, którą lubi, własne mieszkanie i Ŝadnego stałego męŜczyzny na oku. Jedyne, co na pewno ma takie samo jak tamta - to nos. Stała nieruchomo, wdychała i wydychała delikatnie powietrze, badając zgromadzone w pomieszczeniu zapachy. Tak, nos to ona ma. Od urodzenia rozróŜniała nieskończoną rozmaitość woni wypełniających otaczający ją świat. Na początku myślała, Ŝe wszyscy ludzie równie łatwo jak ona potrafią wyczuwać je,
rejestrować, klasyfikować, czasem uporczywie podąŜać ich tropem. Teraz wiedziała, Ŝe jest inaczej. Niektórzy rozróŜniają większość zapachów wokół siebie, ale nie wszystkie, do niektórych dociera zaledwie połowa, a są i tacy, którzy potrafią zauwaŜyć tylko, Ŝe „ładnie pachnie” albo Ŝe „śmierdzi”. W tym pomieszczeniu nagromadziły się zapachy kurzu i zastarzałego dymu węglowego, politury, wosku do podłóg, zmieszane z cierpkawą draŜniącą wonią starego jedwabiu, skóry, wełny i bawełny, bijącą od skarbów z szuflad. Wszystko to przesłaniały jednakŜe niezliczone zapachy dochodzące ze sklepu i pracowni z dołu, unoszące się w nieruchornym, wilgotnym powietrzu. Najmocniejszy był zapach olejku róŜanego, wonności ulubionej od najdawniejszych czasów, do dziś chyba najpopularniejszego składnika perfum. Była to jedna z pierwszych substancji, jaką Mimi pozwoliła Joletcie nalać własnoręcznie z ozdobnego flakonu, przytrzymując jej ręce, by nie drŜały. Wtedy, wiele lat temu, rozlaną kropelkę Mimi wytarła szmatką, którą wsunęła Joletcie do kieszeni. „Niech ci przyniesie szczęście - powiedziała - i miłość”. Lawenda, konwalie, cynamon to z kolei aromaty potpourri, co rano świeŜo przygotowywanego w sklepie. Matka Joletty chętnie uŜywała go we własnym domu i z nią właśnie kojarzyła się Joletcie ta czysta, trochę staromodna słodycz. Woń korzenia kosaćca w mieszance z aromatem owoców stanowiła niemiłe przypomnienie ciotki Estelli. Starsza pani miała zwyczaj polewać się bez umiaru najnowszymi i najbardziej reklamowanymi gatunkami perfum, więc ostatnio rozsiewała wokół siebie zapach jakiejś wymyślnej kompozycji, przypominającej sztucznie aromatyzowany napój winogronowy. Mieszanina esencji pomarańczowej i innych cytrusów wywołała u Joletty wspomnienie jej sypialni w akademiku. Właśnie taką kompozycją odświeŜała zatęchłe powietrze przeniknięte wonią starej farby i przepoconych skarpetek. Cytrusowy zapach orzeźwiał i zdawał się jej wtedy nowoczesny, a poza tym kojarzył się z wonią ślubnego bukietu z kwiatu pomarańczy. Zupełnie straciła do niego upodobanie po zerwaniu zaręczyn. Subtelny podkład woni piŜma przywołał wspomnienie zimowego dnia, kiedy z kuzynką Natalią zrzuciły z półki całą butlę tej esencji na kamienną posadzkę mieszalni. Natalia winą obarczyła Jolettę. Wprawdzie to rzeczywiście Joletta strąciła butelkę, ale została popchnięta przez Natalię. Joletta musiała potem sama pozbierać zbite szkło i wytrzeć do sucha mdlący płyn. Zapach, w nadmiernym stęŜeniu trudny do zniesienia, wniknął w jej skórę i włosy, tkwił uporczywie w nosie i nie dał się usunąć przez wiele dni. Co gorsza, Mimi
potem przez długie miesiące obawiała się powierzać jej bardziej odpowiedzialne zadania w pracowni. Joletta próbowała wtedy wytłumaczyć, jak to się stało, ale Natalia nie dawała jej dojść do słowa i wybuchała płaczem przy kaŜdej próbie oskarŜenia, więc w końcu dała spokój. Przez lata przyzwyczaiła się ustępować starszej kuzynce. Nadal podziwiała jej bezpośredniość w sposobie bycia, śmiałość w doborze ubrań i biŜuterii oraz upór w robieniu wszystkiego po swojemu. Joletta wiedziała o sobie, Ŝe takŜe ma swój własny, skromny styl, Ŝe z tych kilku sztuk odzieŜy, które posiada - a są one w najlepszym gatunku i w spokojnych kolorach - moŜe, uzupełniając je tylko atrakcyjnymi dodatkami i paroma drobiazgami ze swojej starej biŜuterii, zestawić prawie nieograniczoną ilość eleganckich kreacji. Mimo to, gdy ostatnio Natalia zabłysnęła znów ciuchami od Saksa i Neimana - Marcusa, odezwało się w niej poczucie niŜszości, zdało się jej, Ŝe jest ubrana brzydko i niegustownie. Woń goździków kojarzyła jej się z Timothym - woda po goleniu, której uŜywał, miała mocną goździkową nutę. Timothy gustował w zdecydowanych zapachach, ku zdziwieniu Joletty, która spodziewałaby się po nim raczej lekkich, sportowych kompozycji. NaleŜał przecieŜ do tych pełnych niewymuszonego uroku młodzieńców na luzie, co to spędzają długie letnie urlopy nad wodą albo uprawiają niebezpieczne sporty w rodzaju lotniarstwa czy spływów górskimi potokami. Jako jedyny wnuk Mimi, jedyne dziecko płci męskiej w najbliŜszej rodzinie od co najmniej dwóch pokoleń, był rozpieszczany, ale chyba juŜ z tego wyrósł. Powietrze przepełniały jeszcze dziesiątki innych zapachów. Z róŜanym walczył o lepsze olejek wetiwerowy. Jego trochę leśny, nieco podobny do eukaliptusowego zapach wykorzystywano w pracowni do wielu kompozycji. Wetiweria - roślina sprowadzona do Nowego Orleanu w czasach kolonizacji francuskiej pochodziła z Indii i uprawiano ją w miejsce lawendy, która w tropikalnym klimacie nie chciała rosnąć. Obecnie lawendę moŜna było importować bez trudu, lecz nowoorleańczycy pozostali wierni wetiwerii. Tak, nos to ona ma. Ale co z tego? Joletta rozwiązała tasiemkę, którą związany był diariusz. Otworzyła zameczek i zaczęła przerzucać poŜółkłe karty w poszukiwaniu jakichś liczb i wzorów, które mogły stanowić recepturę. Nie znalazłszy nic, zawiedziona, zacisnęła usta. Po chwili odetchnęła głęboko. Jasne, przecieŜ to nie moŜe być takie łatwe. NaleŜało to przewidzieć. Trzeba będzie przestudiować dziennik słowo po słowie. To zajmie duŜo czasu, teraz jest zbyt późno. Musi zabrać dziennik do domu, zrobić
kserokopię, Ŝeby się nie zniszczył, a potem zająć się nim dokładnie. A jeśli przesłyszała się albo źle zinterpretowała słowa Mimi? Szansa, Ŝe się uda, jest w kaŜdym razie niewielka. Joletta wsunęła dziennik do torebki, po czym wyszła, pogasiwszy za sobą światła. Wiosenny wiatr podrywał z chodnika śmieci i od jeziora Pontchartrain wionął chłodnym zapachem deszczu. Joletta poprawiła pasek torebki na watowanym ramieniu Ŝakietu, wcisnęła ręce w kieszenie i ruszyła Ŝwawo w stronę parkingu, gdzie zostawiła samochód. Ulice o tej późnej godzinie prawie juŜ opustoszały. Po drugiej stronie szła czule objęta para zakochanych. Z sąsiedniej ulicy dochodził stukot końskich kopyt - to doroŜka wioząca turystów. Parę kroków dalej Joletta minęła grupkę hałaśliwych studentów, pijanych piwem, swobodą i młodością. W oddali zaniosła się szlochem jazzowa trąbka. Nowy Orlean szykował się do nocnego spoczynku, wieczór miał się ku końcowi. Siedziała w sklepie dłuŜej, niŜ zamierzała. Skręciła w boczną uliczkę, hałasy zostały z tyłu. Rozlegał się jedynie stukot jej obcasów o popękane płyty chodnika. Najpierw pomyślała, Ŝe to echo. Potem zdała sobie sprawę, Ŝe stąpanie, które słyszy, jest cięŜsze niŜ jej własne; przez moment miała nadzieję, Ŝe ten ktoś zaraz skręci w jakąś bramę albo zostanie w tyle, gdy ona przyspieszy kroku. Nic z tego. Kroki podąŜały za nią, miarowe, nieprzypadkowe; dostosowywały się ściśle do jej tempa. To mogło oznaczać tylko jedno. JuŜ prawie zapomniała o męŜczyźnie, który ją śledził wcześniej. Poszedł sobie przecieŜ. Poza tym prawie udało jej się przekonać samą siebie, Ŝe to było urojenie. Najwidoczniej jednak nie było. Poczuła, Ŝe zasycha jej w gardle. Prawie biegła teraz, na domiar złego zaczęła dokuczać jej kolka. Wyrzucała sobie, Ŝe zlekcewaŜyła powagę sytuacji; przychodziły jej do głowy dziesiątki rzeczy, które powinna była zrobić, od wezwania policji, do pozostania na noc w mieszkaniu Mimi. Teraz nic jej z tego nie przyjdzie. Były dwie moŜliwości: albo ten człowiek chce pieniędzy, albo to jakiś zboczeniec, który napada na samotne kobiety. Pomyślała, czy nie rzucić torebki i nie uciec, w nadziei, Ŝe to go zadowoli. Albo teŜ, czy nie zamachnąć się porządnie, a wtedy obciąŜona dziennikiem torebka moŜe się okazać skuteczną bronią. Nie zwalniając tempa obejrzała się za siebie. Kroki umilkły. Dostrzegła sylwetkę męŜczyzny kryjącego się w podcieniach, zajmujących część chodnika, ale nie była pewna, czy to ten sam, którego widziała wcześniej.
Spojrzała przed siebie i jeszcze przyspieszyła. Kroki z tyłu rozległy się znowu. Ich odgłos zdawał się rozchodzić głośnym echem, wzmagać i cichnąć w jakimś dziwacznym, nieregularnym rytmie. A moŜe to dudnienie tętna w uszach wywołuje takie wraŜenie. Tyle czytała o konieczności nauki samoobrony, tyle razy postanawiała pójść na jakiś kurs albo kupić jakąś broń i nosić ją w torebce. Wszystko pozostało jednak w sferze projektów. Ma jeszcze do przejścia dwie przecznice. Na parkingu będzie ciemno, a dozorca albo smacznie śpi, albo wcale go nie ma. Jeśli jej się w ogóle uda tam dotrzeć. Opuściła głowę i ruszyła biegiem. Długo tak nie wytrzyma. Kroki za nią stały się szybsze. - Kochanie! Jesteś nareszcie! Głos, ciepły i wybitnie męski, pełen zatroskania, rozległ się gdzieś z przodu. 'Zaskoczona, podniosła wzrok. Dostrzegła ciemne włosy i oczy, patrzące prosząco, choć śmiało. Jej l}os uchwycił wieczorną rześkość, zapach krochmalu i sandałową nutę jakiejś doskonałej wody[ kolońskiej. Nagle męŜczyzna chwycił ją gwałtownie w/swoje mocne ramiona, objął i przytulił. - Za panią idzie facet. Zdaje się, Ŝe ma nóŜ w ręku szeptał pośpiesznie, z tłumionym napięciem. - Chciałbym się okazać bohaterem i rozkwasić mu gębę, ale nie dam głowy, czy nie ma w pobliŜu jego kolesiów. Niech pani udaje, Ŝe się znamy, moŜe się uda go przepłoszyć. Nerwy miała zbyt rozdygotane, Ŝeby zastanawiać się wnikliwie nad sensem jego słów. Wiedziała, Ŝe coś tu nie jest w porządku, Ŝe tak nie moŜna, czuła mrowienie i gęsią skórkę na całym ciele. Nabrała powietrza, by krzyknąć. I w tym momencie męŜczyzna objął ją mocniej, a jego wargi przylgnęły do jej rozchylonych ust.
ROZDZIAŁ II Pocałunek był namiętny i pełen słodyczy, nie mogła mu się oprzeć. Gorąca krew uderzyła Joletcie do głowy, Ŝyły wypełnił roztętniony Ŝar, musujący jak szampan. Poruszyła głową, chcąc zaprotestować, ale cichy jęk uwiązł jej w gardle. W chwilę później męŜczyzna podniósł głowę. Stał nieruchomo, wciąŜ trzymając ją w ramionach. Joletta zobaczyła jego uwaŜnie patrzące oczy, ciemnoniebieskie w świetle ulicznych latarni, i twarz, na której malowało się rozbawienie i niedowierzanie przesłonięte świadomością nieuchronności przeznaczenia. Dawno nikt jej nie całował, moŜe zbyt dawno. Przez jej ciało przebiegł dreszcz, za gardło chwycił bolesny skurcz. Oszołomiona szybkim następstwem zdarzeń, stała bez ruchu, opierając delikatnie dłoń na okrytej marynarką muskularnej klatce piersiowej nieznajomego. MęŜczyzna odetchnął gwałtownie i, wyraźnie wbrew najszczerszym chęciom, puścił ją i odsunął się o krok. Popatrzył w głąb ulicy. - Przepraszam panią - roześmiał się nerwowo - po prostu pomyślałem, Ŝe będę bardziej przekonywający w roli obrońcy, jeśli napastnik uwierzy, Ŝe jestem w to zaangaŜowany osobiście. Chyba się udało. Joletta obejrzała się przez ramię. Wokół nie było Ŝywego ducha. Z trudem wykrztusiła: - MoŜe to i racja, ale czy konieczny był ten ... - NaleŜy się w końcu jakaś nagroda. Spojrzała na niego z ukosa. Zwracał się do niej jakby z cieniem przesady, a w jego sposobie mówienia uderzała pewna rozwlekłość. Nie miała pewności, czy było to udawane, czy nie. W przyćmionym świetle jego ciemna czupryna połyskiwała brązowo. Rysy miał wyraziste i regularne, prosty nos i kwadratową, choć odrobinę cofniętą szczękę. Wygięte ku górze kąciki ust znamionowały skłonność do uśmiechu, a z oczu biła inteligencja. Granatowa marynarka okrywała szerokie barki. Wzrostu był więcej niŜ średniego; maniery miał dość swobodne, choć bez cienia arogancji. - A tak bez nagrody to juŜ nic? - odezwała się po chwili Joletta. - Rycerskość wobec dam nie jest juŜ dzisiaj w cenie. Wiem, powinno się ją uprawiać bezinteresownie, ale cóŜ poradzę, Ŝe wolę mieć z tego coś dla siebie? Jego akcent wzbudzał zaciekawienie. - Skąd pan pochodzi? - Z Wirginii. Czy to źle?
- Nie - odparła i poprawiając torbę na ramlenlU, dorzuciła: - AleŜ skąd! - Dokąd pani szła? Odprowadzę panią, nawet jeśli pani nie zechce. Nie miała ochoty go zachęcać, nie darzyła zaufaniem świeŜo poznanych męŜczyzn, nawet w biały dzień, nie mówiąc juŜ o kimś napotkanym ciemną nocą w Dzielnicy Francuskiej. Ścisnęła w ręku pęk kluczy, który miała w kieszeni. - Dziękuję, ale nie musi pan w swojej rycerskości posuwać się tak daleko. - Stara niania, która uczyła mnie dobrych manier, powiedziałaby, Ŝe powinienem. - WciąŜ nie ruszał się z miejsca i nie zdradzał zamiaru odejścia. - Ale jej tu nie ma - odparła spokojnie. - A ja w ogóle pana nie znam. Nawet nie wiem, czy nie jest pan w zmowie z tym domniemanym noŜownikiem. - CóŜ za ostroŜność. PrzecieŜ nic pani nie zrobiłem ... no, prawie nic. Niech pani będzie rozsądna. Proszę pozwolić odprowadzić się do samochodu. - Doceniam pańską troskę, ale na pewno teraz juŜ sama sobie poradzę. Ominęła go i zaczęła oddalać się w kierunku parkingu. - MoŜe i tak - powiedział odwracając się i podchodząc do niej. - Ale czy to konieczne? Rzuciła mu przelotne spojrzenie. - Naprawdę nie trzeba. - A ja myślę, Ŝe przeciwnie. Parking - mały placyk otoczony wysokimi budynkami - wyglądał jak ciemna studnia. Obecność silnego męŜczyzny obok nie była właściwie niepoŜądana i nie było sensu dłuŜej udawać, Ŝe jest inaczej. PoniewaŜ zanosiło się na to, Ŝe i tak się go nie pozbędzie, milczeniem wyraziła niechętną zgodę na towarzystwo. Po chwili jednak wpojone jej przez Mimi maniery wzięły górę. Milczenie, które początkowo wydawało jej się usprawiedliwioną rezerwą, po chwili zaczęło wyglądać na niewdzięczność i dąsy. Rzuciła okiem na towarzysza, na jego ciemny garnitur z doskonale dobranym krawatem w prąŜki. Wygląda, pomyślała sobie, na jakiegoś dyrektora, który właśnie zakończył rundę powaŜnych negocjacji. Dla rozładowania atmosfery rzuciła: - Przyjechał pan w interesach? - MoŜna tak powiedzieć. - Pierwszy raz w Nowym Orleanie? - Bywam tu od czasu do czasu. - Jakiś zjazd? - Nowy Orlean był ulubionym miejscem organizowania rozmaitych konferencji. - Tym razem nie.
Odpowiadał raczej enigmatycznie, więc Joletta przestała go wypytywać. Czy to waŜne, co go sprowadziło do miasta, i tak nigdy juŜ nie ujrzy go na oczy. Mimo to zdawkowość odpowiedzi niemile ją rozczarowała, do tego stopnia, Ŝe aŜ to ją zdziwiło. Z trudem stłumiła przykre ukłucie w sercu. Nie trzeba jej teraz Ŝadnych komplikacji. - Nie musi pani tak pędzić - powiedział spokojnie. - Nie rzucę się na panią znowu. Zwolniła nieco tempo. - Wcale nie pędzę. - Oczywiście. - Ironia podszyta była wesołością. Zatrzymała się i spojrzała mu w twarz. - Wystarczy juŜ. Jestem wdzięczna, Ŝe zjawił się pan w odpowiednim momencie, nie wiem, co by się stało, gdyby nie pan. Nie mam panu za złe nawet tego pocałunku. - CzyŜby? - spytał z łagodnym powątpiewaniem. - Nie mam - potwierdziła stanowczo, moŜe nawet zbyt stanowczo. - Tak czy owak, samochód jest tuŜ - tuŜ, dam sobie radę. Popatrzył na nią badawczo. - Czyli „Ŝegnaj”, tak? A co, jeśli ten gość z noŜem czyha gdzieś w pobliŜu? - Nie sądzę. - Spłoszone spojrzenie przez ramię zadało kłam pewności w głosie. - No dobrze - stwierdził sucho, ale ciągnął dalej: Ja teŜ mam tu samochód. To jedyny strzeŜony parking w okolicy. Odwiozę panią do domu, wtedy będę miał pewność, Ŝe nic juŜ pani nie grozi. Pokiwała głową z rozbawieniem. - Pan jest niemoŜliwy. Nawet nie wiem, jak się pan nazywa ... - Tyrone Kingsley Stuart Adamson IV, do usług. Jeśli to dla pani za długie, proszę nazywać mnie Rone. A jak ja mam się do pani zwracać, pominąwszy „kochanie” i „proszę pani”? - Wcale! Niech pan posłucha ... - Nie, to pani niech posłucha - w jego głosie brzmiała stanowczość. - Nie zostawię pani tu samej w nocy. Skoro nie pozwala się pani odwieźć, pojadę za panią. NiezaleŜnie od tego, czy ma pani na to ochotę, czy me. Wpatrywała się w niego przez dłuŜszą chwilę i dostrzegła stanowczość w jego oczach i wyrazie twarzy. - Dlaczego? Skąd ta troska? - Mam to we krwi, wyssałem z mlekiem matki, a raczej wpoiła mi to czarna niańka, która dbała o takie rzeczy. Mam takŜe zwyczaj otwierać drzwi przed kobietami i ustępować im miejsca. Nic na to nie poradzę.
Ta odpowiedź nie do końca ją zadowoliła, jednak nie widziała podstaw, Ŝeby ją kwestionować. Mimi takŜe przywiązywała wielką wagę do manier i zobowiązań moralnych. Joletta zacisnęła usta, ale więcej nie protestowała, a on odprowadził ją na parking, gdzie stał jej ford mustang. MęŜczyzna o imieniu Rone wziął od niej kluczyki i otworzył drzwiczki, zajrzał na tylne siedzenia, sprawdzając, czy nikogo tam nie ma, po czym kurtuazyjnym gestem zaprosił ją do środka. Joletta nie chciała pozostać dłuŜna w uprzejmościach. Wyciągnęła rękę i powiedziała: - Dziękuję za ratunek. Jestem panu bardzo wdzięczna. - Mimo wszystko? To wspaniałomyślne z pani strony. - Uśmiechnął się do niej. - Naprawdę ... - zaczęła. - Cała przyjemność po mojej stronie. - A więc dobranoc. Cofnął się, Ŝeby mogła wsiąść do wozu. Sadowiąc się za kierownicą, widziała, jak odchodzi w stronę srebrzystego buicka, z nalepką firmy wynajmu samochodów na tylnym zderzaku. Trochę ją niepokoiły reflektory jego wozu w lusterku przez całą drogę, myśl, Ŝe zupełnie obcy człowiek dowie się, gdzie mieszka. Niepotrzebnie się martwiła. Kiedy skręciła w stronę swojego osiedla mieszkaniowego, Rone Adamson błysnął światłami drogowymi i pojechał dalej bez zatrzymania. Nie mogłoby być lepiej. Ale jednak odwróciła głowę i odprowadziła wzrokiem czerwone światła pozycyjne, póki nie znikły w dali. Rozluźniła dłonie zaciśnięte na kierownicy i sięgnęła ręką do swych warg. Były dziwnie wraŜliwe, jakby rozognione. Minęło pół roku, odkąd ostatni raz pozwoliła się tak zbliŜyć męŜczyźnie do siebie. Pół roku, jak Charles, jej narzeczony, pocałował ją na poŜegnanie. Znali się od bardzo dawna. Charles, krępy blondyn, był jej kolegą od dziecka, przyjacielem, bratem, jedynym chłopakiem, z którym chodziła w szkole średniej. Intymna bliskość między nimi zrodziła się w sposób naturalny, zaczęła się od przelotnych całusów na do widzenia, by w jakieś dwa lata później, po oficjalnych zaręczynach, osiągnąć pełnię w namiocie nad brzegiem Missisipi. Kiedy rozpoczęli studia, Charles chciał, Ŝeby wynajęli wspólne mieszkanie poza uczelnianym kampusem, lecz Joletta odmówiła. Mimi by tego nie pochwalała. Ale i tak kaŜdą wolną chwilę spędzali razem. Razem chodzili do lekarza w
sprawie metody antykoncepcji, razem w najdrobniej szych szczegółach planowali przyszły dom, rodzinne Ŝycie, uroczystości weselne. Zupełnie jak papuŜki nierozłączki. Joletta kupiła sobie suknię ślubną obszywaną perłami i opalizującymi cekinami. Druhny miały być ubrane na niebiesko, by ich strój harmonizował z kolorem witraŜy w kościele przy ulicy Rzecznej, gdzie miała się odbyć uroczystość. Ale jakoś tak się składało, Ŝe nigdy nie ustalili daty ślubu. Najpierw, tego lata, gdy oboje dostali dyplomy, rodzice Charlesa zapragnęli zabrać go na safari do Afryki. Potem, po długiej chorobie, umarł jego dziadek i Charles nie chciał zakłócać okresu Ŝałoby. Jeszcze później zaproponował, Ŝeby najpierw zebrali dość pieniędzy, by opłacić pierwszą ratę za dom, a moŜe i miesiąc miodowy na Karaibach. Właściwie, to po co się spieszyć? Mają przecieŜ całe Ŝycie przed sobą. Joletta zaczęła się w końcu orientować, Ŝe jej Ŝycie znalazło się w zawieszeniu, ale argumenty Charlesa brzmiały' tak przekonywająco, tak racjonalnie, Ŝe sumiennie odkładała pieniądze i nadal mieszkała u Mimi. Potem okazało się, Ŝe za pieniądze odłoŜone na dom Charles kupił sobie sportowy kabriolet marki „Mazda Miata” we wściekle niebieskim kolorze. Joletta obeszła dookoła stojące przed perfumerią auto. Poczuła cięŜar na sercu. Spojrzała na Charlesa, który stał podparty pod boki i uśmiechał się z dumą. Głos jej się załamywał, kiedy wreszcie się odezwała: - Naprawdę ... naprawdę to ty nie chcesz się oŜenić, prawda? - O co ci chodzi? - Cofnął się o krok. - Masz kogoś? Powiedz wreszcie. - Nikogo, przysięgam. - Protest w jego głosie zabrzmiał wysoką nutą. - Co ci jest? - Po prostu staram się zrozumieć, dlaczego naszą przyszłość zamieniłeś na samochód. Zmarszczył czoło. - To moje pieniądze, zapracowane w pocie czoła. Mogę kupić sobie za nie, co mi się podoba. - Ale mówiłeś ... - Wiem, co mówiłem, ale na Boga, weźmiemy ślub juŜ na zawsze, a ja mam poczucie, Ŝe nigdy nie cieszyłem się wolnością. - Chcesz powiedzieć, Ŝe nie mogłeś spotykać się z innymi dziewczynami? - ZauwaŜyła, Ŝe ogląda się za spódniczkami, ale myślała, Ŝe to taka słabość, z której się wyrasta. - A bo co? - odparł wojowniczo. - MoŜe i ty powinnaś poznać innych męŜczyzn. MoŜe
straciłabyś dla któregoś głowę, przecieŜ ja nie rozpalałem cię do szaleństwa. - Jakoś się nie uskarŜałam. - Nie podnosiła głosu. - A moŜe trzeba było, moŜe to by pomogło. Bo tak jak jest ... - wzruszył ramionami. Przełknęła z trudem ślinę. - Nie wiedziałam, Ŝe tak to odbierasz. - No to teraz juŜ wiesz. Minęła dłuŜsza chwila, nim udało jej się wydobyć głos ze ściśniętego gardła. - Więc dobrze, ja teŜ nie chcę brać ślubu z kimś, komu w ogóle na mnie nie zaleŜy. - Pośpiesznie ściągnęła z palca pierścionek zaręczynowy. Zszedł łatwo, od początku był za duŜy. Chwyciła jego rękę, pacnęła pierścionkiem w otwartą dłoń i zacisnęła ją. - Zabieraj to. I nie chcę cię widzieć na oczy. JuŜ. Przez dłuŜszą chwilę stał oniemiały, wpatrując się w pierścionek. Nagle odwrócił się na pięcie i wskoczył do samochodu. Mazda zostawiła po sobie długie czarne smugi na asfalcie i swąd palonej gumy. Gwałtowny koniec wspólnych zamierzeń okazał się dla Joletty bolesnym ciosem. Przez lata byli przecieŜ prawie zrośnięci ze sobą, poczucie straty było trudne do zniesienia. Rozpamiętywała bez końca jego słowa, czuła się poniŜona i upokorzona. Mimi ją uleczyła. Mimi i czas. Lecz nawet Mimi nie była w stanie przekonać jej, Ŝe nie wszyscy męŜczyźni są tacy jak Charles. Większość tych, z którymi miała do czynienia, przypominała go do złudzenia - mieli w głowie tylko łóŜko, jakby to był jakiś test na przyszłość. Joletta nie chciała być sprawdzana i nie wierzyła w przyszłość, którą trzeba najpierw wypróbowywać. W związku z tym kończyło się na ogół na pierwszej randce, a z czasem i do tych pierwszych dochodziło coraz rzadziej i coraz mniej chętnie. Mimi utyskiwała, Ŝe pogrzebie się Ŝywcem w tym swoim archiwum. MoŜe i miała rację. Na przeszłości moŜna polegać. Jest niezmienna. * * * Rone pstryknął przełącznikiem świateł drogowych, Ŝegnając się z Jolettą Caresse, przejechał jeszcze jakieś 400 metrów, po czym skręcił w lewo i zaparkował przed nocnymi delikatesami. Popatrzył na zegarek, wysiadł i wszedł do środka. Po kilku minutach wyszedł z duŜą gorącą kawą w plastikowym kubku z przykrywką, uruchomił auto i wrócił tą samą drogą, którą przyjechał. Podjechał pod budynek, do którego przed chwilą weszła Joletta, znalazł wolne miejsce na parkingu i wyłączył silnik i światła. Osiedle było nowe, składało się z niewielkich domów,
połoŜonych wokół centralnego skwerku z sadzawką. Z miejsca, gdzie się zatrzymał, widział oświetlone okno sypialni kobiety, którą śledził. Zasłony były szczelnie zaciągnięte, ale co chwilę przemykał po nich cień. Zdjął wieczko z kubka i posmakował kawy. Skrzywił się i pokręcił głową. Gorzka, na pewno podgrzewano ją w dzbanku godzinami. Ale dobrze mu zrobi, jeśli nie chce zasnąć. Wyrzucił pokrywkę do śmietniczki, odsunął do tyłu fotel, starając się usadowić jak najwygodniej . Oparł jedną dłoń na kierownicy, drugą znów podniósł kubek do ust, a wzrokiem powrócił do oświetlonego okna na piętrze. Westchnął i pokręcił głową z niedowierzaniem. Impuls, który kazał mu pocałować Jolettę Caresse, był silniejszy od niego. Co nie zmienia faktu, Ŝe popełnił idiotyzm. Wszystko jedno, opłacało się. Pierwszy wieczór roboty i juŜ wpadka, Ŝeby uŜyć języka powieści kryminalnej. MoŜe to i dobrze, a moŜe źle, zaleŜy. Istotne jest to, Ŝe nie mógł postąpić inaczej: nie mógł pozwolić, Ŝeby ta kanalia z noŜem ją tknęła. Przez parę strasznych sekund bał się, Ŝe nie zdąŜy. Następnym razem trzeba wzmóc czujność. Następnym razem. O BoŜe. Wcale nie był pewien, czy to, co robi, ma jakiś sens. PrzecieŜ to zakrawa na melodramat, nawet na obłęd. A w końcu jest zupełnie inaczej. Okropny z niego amator. Omal go nie zobaczyła przed sklepem; myślał, Ŝe ten lokal jest w dalszej części ulicy, a poza tym nie spodziewał się, Ŝe będzie taka czujna. Mógł to zrobić lepiej. Mógł zatrudnić fachowca, Ŝeby ją obserwował. Tak, czekanie na nią przy parkingu to był gruby błąd. Ta kanalia z noŜem. Czy to na pewno był nóŜ? Coś tam błysnęło, nie moŜna było ryzykować, musiał wkroczyć. Ale od razu całować? CóŜ za brak profesjonalizmu. Źle! Klasyczny przykład wykorzystania sytuacji. Powinien się wstydzić, naprawdę! Joletta Caresse jest inna niŜ wszystkie - moŜe nie piękna w ścisłym znaczeniu tego słowa, ale śliczna w taki staroświecki, delikatny sposób. Uroda połączona z dumą i inteligencją, co sprawia, Ŝe człowiek chce się zbliŜyć i przekonać, czy to nie miraŜ. Robi wraŜenie kruchej istoty, ale nie poddaje się lękowi, ma wyraźnie wewnętrzną siłę. I jak cudownie pachnie, z jej włosów biła woń róŜy. A jaka była w dotyku! Miękka i jedwabista, smukła tam, gdzie kobieta powinna być smukła, zaokrąglona tam, gdzie trzeba. Sama myśl o niej pobudzała zmysły. Jej figura, dotyk, zapach - po prostu kobieta, o jakiej się marzy, dokładne odbicie ideału, o którym śnił całe Ŝycie.
Chyba zwariował. Tak, Bóg musi mieć dziwaczne poczucie humoru, bez wątpienia. Oto znalazł kobietę, jakiej szukał przez całe swoje dorosłe Ŝycie. Siedzi tutaj, na dole, i rozmarza się jak zakochany nastolatek, i parzy sobie usta kiepską kawą. A przecieŜ w kaŜdej chwili ona moŜe odkryć prawdę o nim. I wtedy jej niechęć do niego jest murowana. Nawet nienawiść. Nie ma szans, Ŝeby było inaczej.
ROZDZIAŁ III Notariusz, prowadzący interesy Mimi od ponad dwudziestu lat, nobliwy siwowłosy prawnik - który konsekwentnie, odkąd Joletta pamiętała, odmawiał przyjmowania stanowisk politycznych - robił, co mógł, Ŝeby stworzyć przyjemną atmosferę. Spotkanie w jego biurze miało na celu zaznajomienie rodziny z postanowieniami testamentu Mimi - zaprosił wszystkich do salki klubowej i poczęstował kawą. Ciocia Estella usadowiła się przy przeciwległym końcu długiego stołu, jak najdalej od Joletty, a po jej lewej i prawej ręce usiedli Natalia i Timothy. ZaŜądała, by jak najszybciej przejść do rzeczy, co teŜ prawnik uczynił. Testament, jak dotąd, nie zawierał Ŝadnych niespodzianek. Zasadnicza część majątku, składająca się z domu w Dzielnicy Francuskiej, perfumerii i bankowego świadectwa depozytowego, została podzielona zgodnie z prawem spadkowym stanu Luizjana: połowa przypadła Estelli Clements jako córce Mimi, a druga - Joletcie, jako jedynej córce i spadkobierczyni drugiej córki Mimi, Margaret. Ciotka Estella wydęła usta z irytacją, ale czekała cierpliwie, póki prawnik nie skończy. - Teraz dochodzimy - powiedział notariusz, patrząc kolejno na uczestników spotkania ze smutnym uśmiechem - do odczytania dyspozycji w sprawie rzeczy osobistych. Rodzinne srebra przypadły Estelli, która zawsze ich poŜądała, Natalii dostała się stara biŜuteria, stylowa, ale o niewielkiej wartości materialnej, Timothy otrzymał srebrny zegarek kieszonkowy i pędzel do golenia z rączką z kości słoniowej, które naleŜały niegdyś do dziadka i pradziadka. Notariusz odkaszlnął i ciągnął pewnym, spokojnym głosem: - Mojej ukochanej wnuczce, Joletcie Marii Caresse, zostawiam sekreterę, zwaną „kufrem wspomnień”, wraz z całą jej zawartością. W jej skład wchodzi między innymi dziennik Violet Marii Fossier, de domo Villere, pisany w latach r854 - r855, którym wspomniana Joletta Maria Caresse moŜe bez ograniczeń dysponować i zrobić z niego dowolny uŜytek. Prawnik odłoŜył odpis testamentu na biurko i rzeczowo zapytał, czy są jakieś wątpliwości. Ciotka Estella wciągnęła z sykiem powietrze i poprawiła na krześle swoje opasłe ciało. Surowym głosem przemówiła: - To znaczy, Ŝe ten pamiętnik, ten dziennik, cały czas tkwił w tej starej sekreterze matki?
- Na to wygląda - odparł notariusz. Ciotka zwróciła się do Joletty: - Wiedziałaś o tym, prawda? Joletta poczuła, Ŝe rumieniec wypływa jej na policzki, ale odpowiedziała od razu: - Nie, ciociu, z początku nie wiedziałam. Domyśliłam się później. - To oburzające! - oświadczyła ciotka Estella, zwracając się do prawnika. - Ten dziennik stanowi najcenniejszą rzecz z całego majątku. Moja matka nie mogła pozbawić mnie i moich dzieci korzyści, jakie z niego płyną. - Testament został spisany według szczegółowych instrukcji mojej klientki - stwierdził sucho notariusz. - Musiała nie być w pełni władz umysłowych - warknęła ciotka. - Zamierzam obalić ten testament. - Ma pani prawo, oczywiście, wnieść sprawę, pani Clements - w głosie starego prawnika pojawił się twardy ton - ale pragnę panią ostrzec, Ŝe nie widzę Ŝadnych podstaw. Moja klientka była całkowicie świadoma konsekwencji tego, co robi, gdy formułowała swoją ostatnią wolę. Wszelkie formalności zostały dopełnione. Nie orientuję się w wartości tego dziennika ani nigdy go nie widziałem, ale sądzę, Ŝe jego wartość ma wyłącznie sentymentalny charakter. - Nie orientował się pan w interesach mojej matki, skoro pan tak twierdzi. Ale wszystko jedno, chciałabym tylko wiedzieć, czy testament wspomina coś o recepturach perfum. Czy moŜna je sprzedać bez przeszkód prawnych? - Nie ma Ŝadnych ograniczeń, pod warunkiem zgody wszystkich spadkobierców - odparł chłodno notariusz. PoniewaŜ pani i Joletta dziedziczycie majątek w dwóch równych częściach, wszelkie umowy sprzedaŜy podpisujecie obydwie i dzielicie się przychodami po połowie. - Rozumiem - starsza dama kiwnęła głową, aŜ zatrzęsły się jej obwisłe policzki. - A ja niezupełnie - z wolna powiedziała Joletta, zwracając się do ciotki. - Chyba nie zamierza ciocia sprzedać pracowni? Ciotka Estella obrzuciła ją twardym spojrzeniem. - Niby czemu nie? Ale w tej chwili mówię tylko o recepturach, a zwłaszcza tej na Le Jardin de Gaur. - Mimi nigdy by się na to nie zgodziła, ciociu. Gdyby dowiedziała się, Ŝe myśl o sprzedaŜy receptury w ogóle postała cioci w głowie, byłoby jej strasznie przykro. - Nie potrzebuję, Ŝeby mi ktoś tłumaczył, czego chciałaby moja matka, dziękuję bardzo.