Wszystko dla pań
Powieści ELIZABETH LOWELL
w Wydawnictwie Amber
BEZ KŁAMSTW
KRAJOBRAZY MIŁOŚCI
NA KONIEC ŚWIATA
PAMIĘTNE LATO
PIĘKNA MARZYCIELKA
PUSTYNNY DESZCZ
SEN ZAKLĘTY W KRYSZTALE
Wszystko dla pań
LELIZABETH
OWELL
PIĘKNA MARZYCIELKA
Przekład
Agata Pudłowska
&
AHBEK
w ciągu ostatniego miesiąca, jeżdżąc po Zachodnim Wybrzeżu. Na ogół
wszystkie były tej samej treści: „Jedź do Doliny Słońca".
Z trzaskiem zamknął schowek i podszedł do przyczepy z koniem.
- I co ty na to, Szarówka? Reflektujesz na kilka dodatkowych kilo
metrów?
Klacz wysunęła nos za okienko przyczepy i leniwie trąciła jego od
słonięte ramię. Pogłaskał jej miękki pysk, znów się przeciągnął i czekał.
Kiedy zza wysokich równin powiał wiatr, nasłuchiwał, czy niesie jego
imię. Zawsze rozlegało się długie westchnienie: „Bracie Wiatru!"
I odpowiedział, jak zawsze: „Tu jestem".
, Wiatr zmienił kierunek i zawirował wokół niego, zaczął wiać mu
w plecy, jakby chciał skierować go na południe.
- Jesteś pewny, bracie?
Wiatr wiał coraz mocniej.
Wsiadł do pikapa i ruszył na południe.
Rozdział 1
Był już koniec października, ale na ranczu zwanym Doliną Słońca,
w Nevadzie, niepodzielnie królowała susza. Wszelkie żywe istoty
rozpaczliwie wołały o wodę. Wiatr zawsze był niespokojny, zawsze szeptał
coś o oddaleniu i tajemnicach opustoszałej ziemi.
Na wschód od rancza wznosił się ciemny i cichy łańcuch Sierras Per-
didas. Same góry obfitowały w dary wody - doliny porośnięte gęstą tra
wą, wysokie zbocza zieleniejące lasami. Kilka zacienionych poletek śniegu
połyskiwało w popołudniowym słońcu jak diamenty.
Śnieżne poletka, żyzne doliny czy zielone lasy były niedostępne dla
Hope Gardener, ale wiedziała, że tam są. Zawsze tam były i budziły tęsk
notę ranczerów skazanych na pustynię, która okalała góry jak morze by-
licy otaczające zieloną wyspę. Mimo to Hope za żadne skarby świata,
nawet za łatwe piękno Sierras Perdidas, nie oddałaby ani piędzi spalonej
słońcem, spragnionej ziemi swojego rancza.
Ale nie pogardziłaby darem od pulsującego źródła gór Perdidas.
Nie chciała zbyt wiele. Nie prosiła o głęboką wodę płynącą przez
okrągły rok ani nawet o źródło bijące pod wyschniętym korytem rzeki.
Nie prosiła o jezioro drgające od wiatru i pstrągów.
Ale mała sadzawka...
Tak, sadzawka. Słodka woda, która mogłaby zaspokoić nieugaszone
pragnienie jej bydła. Kojąca woda, pieszcząca delikatne korzenie lucer
ny i owsa. Choćby jedno źródło, które by nigdy nie wysychało, bez wzglę
du na to, jak spalona byłaby pozostała część Doliny Słońca.
- A może by tak od razu zażyczyć sobie żyłę złota? - pytała przekor
nie. - Jak marzyć, to marzyć!
7
Wydatne usta bezwiednie rozciągnęły się w promiennym uśmiechu.
Pochodziła z rodziny marzycieli. Jednak żaden z nich nie miał tyle szczę
ścia, by urzeczywistnić swoje marzenia.
Przyrzekła sobie, że z nią będzie inaczej. Będzie tym Gardenerem,
który sprawi, że Dolina Słońca znów rozkwitnie. A przynajmniej będzie
można się z niej utrzymać i nie zbankrutować.
- W takim razie powinnam chyba zakasać rękawy i zabrać się do dzie
ła, prawda? - spytała swego odbicia w zakurzonej, popękanej, rozgrza
nej słońcem szybie.
Nie odpowiedziało jej nic prócz rozklekotanego diesla i wiatru wpa
dającego przez otwarte okno starej ciężarówki. Zatrzymała się na wznie
sieniu jednopasmowej polnej drogi, aby dać silnikowi - i sobie - chwilę
wytchnienia. Wóz-cysterna pochodził sprzed epoki automatycznej skrzyni
biegów i hamulców ze wspomaganiem. Hope, choć delikatnej budowy,
była raczej krzepka, a ciężarówka wymagała wyjątkowej siły. Pierwszy
bieg był tak niesprawny, że często zatrzymywała się na wzgórkach i na
luzie zjeżdżała w dół, aby móc wrzucić drugi bieg.
- Rusz się, Behemot. Ty i ja możemy liczyć tylko na siebie. Sprag
nione bydło na nas czeka. Nie zawiedź mnie!
Ledwie puściła ręczny hamulec, pusta ciężarówka zaczęła toczyć się
z górki. Pojazd nabierał szybkości, a Hope była zmuszona wcisnąć sprzę
gło, żeby na stromym zboczu nie stracić kontroli nad kierownicą. Dwa
razy wcisnęła sprzęgło, zmieniła bieg, burknęła coś pod nosem i znów
dwukrotnie wcisnęła sprzęgło. Tym razem skrzynia biegów starego po
jazdu zatrzeszczała i bieg zaskoczył.
Hope poklepała zakurzoną tablicę rozdzielczą. Zawzięła się, że do-
holuje ciężarówkę do zbiornika z wodą. W rozgrzanej kabinie odbijały
się echem odgłosy drogi. Kierownica gwałtownie przekręciła się wjej
dłoniach. Hope natychmiast odzyskała kontrolę nad wozem i w ostatniej
chwili zdołała ominąć głębokie koleiny, które przyciągały koła jak mag
nes opiłki żelaza. Nie zważała na piekący ból ani na zmęczenie.
- Jeszcze tylko ten jeden raz - obiecała sobie. - A potem możesz się
rozłożyć i popatrzeć, jak Ślicznotka i Maleństwo piją.
Przynajmniej na dziś to koniec. Jutro wstanie nowy dzień i znów trzeba
będzie stawić czoło bezlitosnemu słońcu przypiekającemu suchą glebę
Nevady. Nadejdzie kolejnych kilkanaście godzin, kiedy tylko demony
kurzu ośmielą się krążyć po opustoszałej ziemi. No, i jeszcze ta rozkle
kotana ciężarówka, przypomniała sobie. Nie zapomnij o biednym Behe-
mocie snującym się po tej przeklętej drodze jak dinozaur niedobitek.
Zresztą sama Dolina Słońca też umiera.
8
Hope zacisnęła zęby i usiłowała skupić uwagę na wyboistej drodze,
choć jej myśli krążyły wokół pewnej śmierci rancza i jej marzeń. Przypo
mniała sobie, że jutro może przynieść wiele nowych rzeczy. Przynajmniej
jedna z nich mogłaby podtrzymać życie zarówno jej rancza, jak i ocalić
marzenia.
Może jedna ze studzien znów ożyje i zacznie dostarczać tyle wody,
że jej stado przetrwa tę niekończącą się suszę...
Albo cena wołowiny wzrośnie tak, że można będzie bez strat sprze
dać tę część bydła, której Hope nie zdoła napoić.
Albo bank dojdzie do wniosku, że najnowszy raport hydrologów do
tyczący ujęcia Srebrna Skała dobrze rokuje i udzieli jej kredytu.
Niewykluczone, że odpowie jej jakiś hydrolog - byle nie spec od
naciągania! Odnajdzie źródło artezyjskie, które na pewno płynie gdzieś
głęboko pod jej ranczem.
A może nawet zacznie padać deszcz!
Hope nachyliła się ku zakurzonej przedniej szybie wozu, by przyj
rzeć się górom Perdidas. Nad smukłymi, skalistymi szczytami płynęło
kilka marnych chmurek. Za mało. O wiele za mało. Niewykluczone, że
za dzień, dwa, może trzy, wysoko w górach spadnie deszcz, ale nie na
wyżynnej pustyni jej rancza, gdzie grunt jest spękany, tryska piachem,
a spragnione bydło gromadzi się wokół wyschniętych studzien.
Przez chwilę ponuro wpatrywało się w nią odbicie z brudnej szyby.
Kapelusz zasłaniał jej twarz; w głębokim cieniu ronda błysnęły jedynie
iskierki piwnych oczu. Kilka pasemek ciemno czekoladowych włosów
wymknęło się spod ronda i przywarło do gładkiej skóry szyi, wilgotnej
od skwaru i wysiłku włożonego w opanowanie Behemota.
- Jejku, żeby cię teraz zobaczył twój agent! - mruknęła Hope.
Zrobiła minę do swego odbicia w szybie, które rozpierzchło się jak
widmo drgające nad opustoszałą pustynią.
- Jak dobrze, że natura obdarowała cię pięknymi nogami, a nie twa
rzą małej ślicznotki. Już nie jesteś małą dziewczynką. Które to już będą
urodziny? Dwudzieste szóste? I co byś chciała dostać na urodziny, duża
dziewczyno? Aha, studnię? Porządną, głęboką, czystą, niewyczerpaną
studnię ze słodką wodą?
Śmiech Hope był pełen humoru, choć z nutą smutku. Prawie dwa
dzieścia sześć lat temu jej ojciec wykopał studnię - porządną, głęboką,
czystą studnię ze słodką wodą. Nazwał ją tak samo jak nowo narodzoną
córeczkę: Hope - Nadzieja. Ale tamta studnia okazała się nie dość głębo
ka. Jeśli nie zdarzy się cud, to przed jej dwudziestymi szóstymi urodzina
mi woda się wyczerpie.
9
Pusty beczkowóz z łoskotem podskakiwał na wybojach, tocząc sie
z górki po stromym zboczu w stronę granicy rancza Turnera. Te dwie
połacie ziemi dzieliły nie tylko kilometry. Jedno ranczo miało wodę, dru
gie nie.
Farm nie odgradzał płot. Nie było to konieczne, bo żadna krowa Tur
nera nigdy nie przemierzy tylu kilometrów, by zabłądzić na suchą ziemię
Gardenerów. Co do bydła Gardenerów, to stado nigdy nie było na tyle
liczne, by gdziekolwiek zawędrować. Ale były plany, marzenia. Dziad
ka. Ojca. Jej samej,
I była ziemia. Ziemia, którą Hope kochała tak jak nic nigdy dotąd.
Inne dziewczyny marzyły o chłopakach i dzieciach, o miesiącach mio
dowych i o tym, żeby żyć długo i szczęśliwie. Ona nie.
Wszystkie marzenia wygasły w osiemnaste urodziny Hope. Resztki
wiary w mężczyzn i szczęśliwą miłość - o ile zostały jej jeszcze po tym
wieczorze - rozpierzchły się, kiedy zobaczyła, przez jakie piekło w imię
miłości przechodzi jej własna matka i piękna starsza siostra.
Hope szybko nauczyła się, że trzeba przelać wiarę, marzenia i prag
nienia na ziemię. Ogorzałe piękno ziemi przemawiało do jej zmysłów
silniej niż urok mężczyzny.
Ziemia przetrwała, miłość nie.
Hope w głębi serca zawsze była przekonana, że jest kobietą urodzo
ną, by być wierną. Wiedziała, że w przeciwieństwie do swojej matki nie
mogłaby odejść od ukochanego mężczyzny. W przeciwieństwie do sios
try nie potrafiłaby przejść z ramion jednego mężczyzny w objęcia dru
giego, po trochu wyzbywając się siebie, aż nie zostanie w niej nic prócz
pustego śmiechu.
Szarpnięcie kierownicy wyrwało Hope z rozmyślań o przeszłości,
przywołując w nieubłaganą teraźniejszość. Z całych sił wykręciła kierow
nicę, zmuszając niesfornego Behemota, by trzymał się drogi.
Ciężarówka zakręciła u podstawy stromego zbocza i zjechała w dłu
gą, wąską dolinę. W zagłębieniu wznosił się jeden z wysmukłych wiatra
ków Turnera. Błysk zieleni wokół urządzeń wprost porażał. Krzewy by-
licy, wierzby i dzikie trawy - niemy krzyk roślinności ogłaszający wszem
i wobec, że tam jest woda.
Poletko miało niecałe cztery hektary. Na środku tkwił okrągły zbior
nik wodny napełniony po brzegi dzięki obrotom niestrudzonego wiatra
ka. Metalowa słomka wiatraka, zagłębiona ponad sto osiemdziesiąt me
trów w ziemi, sączyła najczystszą, nieskażoną zimną wodę.
Bydło wylegiwało się w koronkowym cieniu ogromnych kęp bylicy
i pustynnych krzewów, spokojnie przeżuwało trawę, czekając na za-'
10
chód słońca. Rdzawa sierść herefordów jaskrawo kontrastowała z zie
lenią oazy.
Hope, choć zmęczona, mocno popchnęła drzwi kabiny, których in
nym sposobem nie dało się otworzyć, i dziarsko zeskoczyła na ziemię.
Jedno spojrzenie pod nieforemny beczkowóz wystarczyło, by sprawdzić,
czy dolny zawór jest dobrze zaciśnięty. Po krótkim zmaganiu ze spląta
nym wężem podłączyła do niego zawór wlotowy. I znów trzeba było sto
czyć bój z płóciennym szlauchem, aby połączyć go z pompą składaną ze
starych części.
Przenośny generator, który napędzał pompę, był tak stary, że trzeba
było go uruchamiać za pomocą korby. Prawie trzy miesiące temu wy
szperała w stajni tę rdzewiejącą pompę. Właśnie wtedy wpadła na po
mysł transportowania wody Turnera dla bydła Gardenerów, by jakoś prze
trwać do pory deszczowej.
Na początku woziła wodę raz na trzy, cztery dni, i tak przez cały sier
pień, kiedy słońce parzyło i trzeba było uzupełnić niedobory wody, bo
zasoby z własnych studzien nie wystarczały do napojenia całego stada.
Ale nadszedł październik, a deszczu wciąż nie było, nawet na wysokich
szczytach gór. Zaczęła jeździć do studni Turnera co drugi dzień, w końcu
codziennie. Dwa razy dziennie. Cztery razy dziennie. Od świtu do zmro
ku, potem nawet dłużej, kiedy susza nie dawała za wygraną, a poziom
wód gruntowych wciąż się obniżał, powoli wymykając się poza zasięg
jej studni.
Kiedy sam wiatr nie był w stanie przyciągnąć wystarczającej ilości
wody z głębin ziemi, do trzech swoich wiatraków podłączyła przenośne
generatory. Teraz, z końcem października, jej generatory pracowały dwa
dzieścia cztery godziny na dobę i z dnia na dzień pompowały coraz mniej
wody. A Hope... Cóż, pracowała, dopóki ramiona nie odmawiały jej po
słuszeństwa i nie była już w stanie ciągnąć Behemota na kolejną prze
prawę przez wyboje. Dopiero wtedy kładła się spać, a we śnie straszyło
ją bydło spragnione wody.
Zdjęła skórzane rękawice robocze, wcisnęła je do przednich kieszeni
dżinsów i podniosła powyginane blaszane wiadro oparte o pompę. Prag
nienie chłodnicy Behemota było niezaspokojone, podobnie jak gardła
krów.
Powiew niewiarygodnie gorącego powietrza wprawiał w ruch śmigła
wiatraka, które obracały się leniwie.
Hope sięgnęła po wiadro, aby zanurzyć je w ogromnym okrągłym
zbiorniku, ale zawahała się, urzeczona pięknem wody przelewającej się
przez brzegi metalowego basenu. Płynny srebrny welon melodyjnie
11
opadał na ziemię i tworzył szeroką wstęgę błota, które dzięki racicom
bydła sięgało już do kostek.
Ale Hope nie przejmowała się błotem. Poruszyłaby niebo i ziemię,
byleby zobaczyć takie błoto wokół własnych studni. Jej zbiorniki nie prze
lewały się powoli, zmieniaj ąc spieczoną słońcem ziemię w cudowną gle
bę wilgotną od obietnic. Jej studnie nie mogły zaspokoić nawet szukają
cych wody, zakurzonych pysków jej bydła.
Z trudem utrzymując równowagę na zabłoconej desce, którą poło
żyła na śliskim błocie, uchwyciła się brzegów zbiornika. Chłód przele
wającej się wody owionął jej uda. Na jej dżinsach pojawiła się ciemna
plama. Odstawiła suche wiadro, włożyła do zbiornika kapelusz i po
łokcie zanurzyła ręce w słodkiej wodzie. Nabrała wody w złożone dło
nie i ochlapała twarz. Jej śmiech, któremu wtórował plusk wody, za
brzmiał niby melodia piękna jak szum strug przelewających się przez
brzegi zbiornika.
W jednej z pobliskich kęp drzew nerwowo poruszył się koń, zasko
czony nagłym wybuchem śmiechu. Jeździec pochylił ciemnowłosą gło
wę, przyłożył ją do końskiego łba i mruknął coś po cichu. Klacz uspoko
iła się i znów zapadła w drzemkę, odciążając jedno kopyto.
Mężczyzna zsiadł z konia bezgłośnie, jakby był cieniem. Wcześniej
usłyszał klekot ciężarówki i obserwował zmagania Hope z wężem od pro
wizorycznej pompy, która miała napełnić pusty beczkowóz. Uniósł wo
dze, aby wyprowadzić konia zza osłony krzewów i zaoferować pomoc,
ale w Hope było coś, co go powstrzymało.
Choć wyraźnie zmęczona, napełniając parującą chłodnicę i obsługu
jąc wiekowe urządzenia, poruszała się z niebywałą gracją. Wysmukła,
nieustępliwa... Kiedy siła własnych mięśni nie wystarczała jej, by pora
dzić sobie z dziwacznymi urządzeniami, instynktownie wykorzystywała
zasady dźwigni. To podtrzymała je biodrem, to popchnęła barkiem, to
błyskawicznie przekręciła dłonie i tym sposobem przyciągnęła obszar
pany płócienny wąż na miejsce.
I ten śmiech - tak radosny i nieoczekiwany. Jak woda na pustyni.
Teraz wytarte dżinsy i koszula przywarły do niej, uwypuklając zaska
kująco kształtne ciało. Burza ciemnych włosów skrzyła się w promie
niach słońca. Miała długie, zgrabne nogi, a mokra bluzka ukazywała za
rys jej biustu.
Jego ciało mimowolnie zareagowało na ten widok. Dziewczyna wy
gięła się ku słońcu, całkowicie poddając się zmysłowym doznaniom, ja
kie zapewniał jej chłodny strumień wody. Zastanawiał się, czy potrafiła
by w ten sposób zachowywać przy mężczyźnie - bez najmniejszych opo-
12
rów, bez wyrachowania. Wyobraził sobie takie żywe srebro w swoich
ramionach, roześmiane i roziskrzone.
Lekki uśmiech złagodził nieco surowe rysy jego twarzy. Nic dziwne
go, że John Turner uparcie chciał jązaciągnąć do łóżka, proponując mał
żeństwo, lecz wciąż mu odmawiała. Odmawiała mu od dwóch lat, od
chwili, kiedy wróciła na ranczo.
Mimo nieznośnego skwaru wyprowadził klacz z cienia. Chciał popa
trzeć z bliska na kobietę, której bardziej zależało na ranczu, nad którym
zawisła klątwa, niż na jakimkolwiek mężczyźnie, nawet na bogaczu o bia
łej twarzy.
Każda inna dałaby za wygraną wobec nieuchronności obniżania się
poziomu wód gruntowych i spustoszonej przez suszę ziemi. Każda inna
otrząsnęłaby się z brutalnych żądań Doliny Słońca jak pies, który wysko
czył z wody, i ochoczo rzuciłaby się do wielkich stóp Turnera.
Ale nie ona. Stała tam sobie, sama, z powyginanym blaszanym wia
drem w jednej ręce i marzeniami w drugiej.
Hope włożyła kapelusz, kilkoma ruchami naciągnęła rękawice i rozpo
częła zmagania z korbą, która miała uruchomić pompę. Żelazna rączka była
długa i nieosłonięta przed słońcem. Mimo rękawic parzyła w dłonie.
Podobnie jak Behemot, maszyneria była uparta. Po to, by korba ze
chciała choćby się obrócić, potrzeba było obu rąk i wielkiego uporu. Tak
szybkie obroty, aby można było uruchomić silnik, wymagały od Hope
maksymalnego wysiłku.
Krzywiąc się, zmusiła zmęczone ramiona do szybkiego pociągnięcia
za korbę. Generator zafurkotał i prawie zaskoczył. Zachęciło ją to do
wzmożenia wysiłków. Pomyślała o swoich pięknych czarnych krowach
czekających przy nagrzanym, wyschniętym poidle. Za bardzo nagrzanym
jak na październik, prawie listopad. Za bardzo wyschniętym.
Gdyby nie ten kiepski generator, byłaby zmuszona sprzedać ostatnią
krowę i pierwszego rasowego buhaja. Ta myśl dodała siły jej ramionom.
Generator zakasłał i zadrgał, ale wciąż nie chciał się włączyć.
- Pomogę pani.
Spokojny głos męski zaskoczył Hope. Puściła korbę i odwróciła się.
Tylko refleks mężczyzny uchronił ją przed bolesnym uderzeniem dłu
giej metalowej rączki korby, która wyskoczyła w górę, aby dokończyć
rozpoczęty obrót. Jedną ręką odciągnął dziewczynę na bok, a drugą przy
trzymał korbę.
Hope odruchowo uchwyciła się jego ramion, żeby utrzymać równo
wagę. Nawet kiedy zastanawiała się, kim jest mężczyzna, jej zmysłom
nie umknęła siła tych ramion i jędrne mięśnie torsu i nóg.
13
Mężczyzna przesunął się i Hope odzyskała równowagę tak niespo
dziewanie, jak ją straciła.
- Ja... Dzięki - wykrztusiła.
Skinął głową, ale nie odrywał wzroku od generatora.
Hope patrzyła, jak uruchamia starą maszynę, oczarowana jego siłą
i lekkością ruchów. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, długie nogi
i szerokie ramiona. Pod znoszonym kowbojskim kapeluszem lśniły gęste
włosy oraz błękitnoczarne jak kruk na pustynnym niebie oczy. Ubranie
miał zakurzone od konnej jazdy, ale poza tym całkiem czyste. Włosy rzu
cały cień na rozpiętą, wyblakłą, niebieską koszulę roboczą. Jego skóra
była ciemna, prawie mahoniowa. Buty - podobnie jak skórzany pas -
podniszczone, ale najwyższej jakości. Pas wieńczyła klamra z gładkiego
srebra wysadzana turkusami, koralami i macicą perłową.
Rozpoznała rękodzieło plemienia Zuni i tajemnicze symbole mówią
ce o szamanie przywołującym deszcz na spragnioną ziemię. Uświadomi
ła sobie, że ta klamra to dla tego mężczyzny nie tylko ozdoba. Podobnie
jak włosy i skóra, symbole te stanowiły część jego dziedzictwa.
Generator zaskoczył i zaczął ssać wodę z okrągłego zbiornika. Prze
wód wiodący do beczkowozu powoli się wybrzuszał. Patrzyła, jak męż
czyzna przygląda się urządzeniu, poprawia złącze węża i z przechyloną
głową wsłuchuje się w turkot silnika. Pod pewnymi względami przypo
minał jej rumaka, Jeźdźca Bur2y. Był pewny siebie, wiele widział i spra
wiał wrażenie silnie związanego z otaczającą go naturą.
Szlauch stwardniał jak napełniona mięsem kiszka. Ze złącza, które
poprawiał, pryskała tylko drobna mgiełka wody. Marnowało się mniej
wody niż zazwyczaj, bo mężczyzna zacisnął złącze o wiele mocniej, niż
Hope kiedykolwiek zdołała to uczynić.
- Przepraszam - powiedziała, śmiejąc się i uchylając przed strużką
wody, która prysnęła jej na twarz. - Powinnam była pana uprzedzić co do
tego złącza.
Mógł uniknąć opryskania wodą, ale nie zrobił tego. Wprost przeciw
nie, zerwał z głowy kapelusz, rozpiął koszulę tak, by podczas naprawia
nia złączki chłodził go prysznic.
Patrzyła oczarowana, choć sama nie wiedziała dlaczego. W odróż
nieniu od większości kowbojów nie miał pod kapeluszem paska białej
skóry ani bladego torsu. Było jasne, że mimo ostrego pustynnego słońca
większość czasu spędza bez nakrycia głowy i koszuli. I że ten mężczy
zna chłonie życie całą pełnią, wszystkimi zmysłami. Widok jego ciała
rozkoszującego się strumieniem chłodnej wody obudził w niej pierwot
ne instynkty.
14
Jego dłonie zachęcały i zmuszały dwie metalowe obręcze złączki do
ściślejszego zbliżenia. Kiedy pracował, krople wody smagały jego opa
loną skórę, napięte mięśnie ramion i pleców. Stopniowo strumień wody
się zmniejszał, aż do delikatnej mgiełki przedzierającej się przez miedz
i wyblakłe od słońca płótno.
Potrząsnął głową, aby odrzucić z czoła pasemko włosów i włożył ka
pelusz.
- Bywa, że drobny pech przynosi nam wielkie szczęście. - Mówił
głębokim, spokojnym głosem, nieco przeciągając końcówki.
Dotknął jej ramienia i odsunął ją od hałaśliwego generatora w cień krze
wów. Rzucił okiem kolejno na nabrzmiały szlauch, generator i na studnię.
- Niemożliwe, żeby pan był kowbojem - powiedziała cicho. Obser
wowała go, myśląc na głos.
Kiedy spojrzał w jej stronę, zauważyła, że ma niebieskoczarne, przej
rzyste oczy, tak przenikliwe, że aż przerażające. Były chłodne i odległe
jak zimowe niebo.
- Większość kowbojów ma białe czoła i tors - wyjaśniła. Czuła się
niezręcznie.
Na pierwszy rzut oka wydał jej się po prostu kolejnym ujeżdżaczem
mustangów - co prawda wyższym niż większość z nich i silniejszym, ale
po prostu kowbojem. Jednak jego uśmiech i wyraz twarzy zdradzały po
czucie humoru i inteligencję.
Zdjęła rękawice i wyciągnęła prawą dłoń.
- Hope Gardener.
Podał jej rękę i powiedział;
- Rio.
Rozdział 2
Dłoń Hope schowała się w dużej ręce Ria. Zanim puścił ją, wyraźnie
odczuła ich ciepło i siłę. Patrzyła, jak znów zakłada podniszczone
rękawice robocze. Patrzyła zaskoczona na jego dłoń - długie palce, za
dbane paznokcie. Była to dłoń muzyka lub chirurga, choć kostki palców
miał w bliznach.
Przeszedł jądreszcz niepokoju. Przypomniała sobie innego mężczyznę
z bliznami na kłykciach. John Turner nie miał w sobie nic pociągającego.
15
A Rio - owszem. Jego uśmiech promieniował łagodnością i ciepłem, i do
dawał otuchy.
Ważne było też to, że przy nim czuła się pewnie, nie narzucał się
z fizyczną bliskością. Nie to, co Turner. Ten w tym przodował.
Westchnęła i rozluźniła się. Od osiemnastych urodzin spotkała nie
wielu mężczyzn, przy których czuła się tak swobodnie.
- Rio - mruknęła.
Przewróciła piwnymi oczami. Nie po raz pierwszy słyszała to imię.
Po prostu Rio. Ani nazwiska, ani drugiego imienia. Po hiszpańsku „rze
ka". Usiłowała sobie przypomnieć, czy to Mason wspomniał o Riu.
- Zastanawiam się, skąd znam to imię - powiedziała.
- Z map - odparł. Jego usta nieznacznie się wykrzywiły, jakby z tru
dem powstrzymywał szeroki uśmiech. - Rio Bravo. Rio Colorado. Rio...
- ...Verde, Amarillo i Grande - dokończyła takim samym ironicz
nym tonem. Ale w odróżnieniu od niego uśmiechnęła się bez oporów,
choć wyczuwała, że Rio nie powie o sobie już nic więcej. - I założę
się, że istnieje wiele, wiele innych „Rio", o których nawet nie słysza
łam.
- I wygrałaby pani zakład - zgodził się. - Indianie byli tu wcześniej,
ale to Hiszpanie umieli pisać. A skoro biali łamali sobie języki na indiań
skich słowach... - Rio wzruszył ramionami, nie kończąc zdania. Mapy
mówiły same za siebie: więcej nazw hiszpańskich niż indiańskich.
Nie zapinając guzików koszuli, wcisnął ją w dżinsy.
- Słyszałem, że pani szuka wody.
Prawie nie słuchała jego słów. Była oczarowana jego bystrością
i wdziękiem. Doszła do wniosku, że jest raczej górskim kotem niż mus
tangiem. A może i tym, i tym? Był jak bohater legendy, który znalazł się
w czasach, kiedy nie szanuje się legend i mitów. Ani Indian.
Dla człowieka tak inteligentnego jak Rio znoszenie prostackich obelg
ze strony bigotów musi być katorgą.
Niepokoiło ją prawie-pytanie Ria.
- E... No tak. Dałam kilka ogłoszeń. Szukam hydrologa.
- „Gotowego podjąć ryzyko" - zacytował cicho. - Tak jak pani. Pani
jest hazardzistką. - Jego głos brzmiał pewnie. - I marzycielką. A ja jes
tem mężczyzną, który znajduje wodę.
Uśmiech zniknął z ust Hope. Hazardzistką. Marzycielką. Najwyraź
niej przeczytał jej ogłoszenie i uważał, że nie ma zbyt dużej szansy na
znalezienie wody. Czekała przygnębiona na dalszą część przedstawienia.
Już to wszystko słyszała od innych naciągaczy. Wyrażali to różnymi sło
wami, ale wszyscy mówili to samo: że przed nią świetlana, obfitująca
1C
w wodę przyszłość, o ile zechce im zaufać i powierzyć drobną część swo
ich oszczędności.
Uzbroiwszy się w pancerz marzeń, przygotowała się na rozczarowa
nie - przemianę tego intrygującego nieznajomego w kolejnego naciąga
cza, który przyjechał do Doliny Słońca, żeby sprawdzić, ile dolarów można
wydusić z jej nadziei.
Z goryczą spytała w duchu, jak taki wolny ptak - nawet jeśli nie jest
naciągaczem - znajdzie wodę tam, gdzie profesjonalni hydrolodzy nie
dali sobie rady. I jakież to wielkie doświadczenie życiowe dało mu pra
wo naśmiewać się z niej i jej prób ocalenia rancza?
Bo właśnie to robił. Proponował, że będzie dla niej pracował, twier
dząc równocześnie, że to nic nie da.
Hazardzistką.
Marzycielką.
- Nie. - Głos Hope brzmiał chłodno jak szum wody przelewającej
się przez stalowe brzegi zbiornika. - Nie jestem ani hazardzistką, ani
idiotką. Po prostu wierzę, że jest jakaś minimalna szansa znalezienia pod
Doliną Słońca wody artezyjskiej. Proszę tylko o to. O minimalną szansę.
Rio zmrużył oczy i przeszył ją wzrokiem zaskoczony zmianą, jaka
w niej zaszła. Teraz wierzył, że ta smukła, samotna młoda kobieta mogła
dać kosza Johnowi Turnerowi i wszystkim innym sępom z Wielkiej Kot
liny. Hope nie czekała na gwiazdkę z nieba i nikogo nie prosiła o przy
sługę. Wiedziała, czego chce.
A tym, czego chciała, była ziemia.
Rozumiał to. Też zawsze chciał tylko ziemi. To była jedyna rzecz,
którą w życiu miał: Zachód, cały Zachód. Bogaty i dziki.
A on był wiatrem swobodnie owiewającym twarz tej ziemi.
- Marzycielką to nie to samo co idiotka - wyjaśnił spokojnie.
Hope nie odezwała się ani słowem, ale jej usta mówiły same za sie
bie: jeszcze bardziej się zacisnęły. Widziała marzenia siostry i marzenia
matki. Może nie wszyscy marzyciele to idioci, ale marzycielki, które znała,
umarły za szybko, były za bardzo rozczarowane i płakały po mężczyz
nach, którzy nigdy nie odwzajemniali ich miłości.
Hope nauczyła się, że nie może zapanować nad marzeniami innych, ale
potrafiła zapanować nad własnymi. Mogła prosić tylko o to, co możliwe.
O artezyjską wodę, nie o wymarzoną miłość.
Woda przywróci jej jedyną trwałą rzecz wżyciu - Dolinę Słońca.
Ziemia tam była na długo przed suszą i mężczyznami, którzy za mało
kochali. Ziemia będzie trwać jeszcze długo po wszystkich mężczyznach,
którzy rozproszą się jak suchy pył na wietrze.
2 - Piękna maraycielka
17
- Proszę spytać Masona - powiedział Rio. -1 dopiero potem podjąć
decyzję.
Odwrócił się i odszedł w stronę kępy krzewów. Wyłonił się z niej chwi
lę później na popielatej klaczy, która poruszała się tak, jak gdyby dopiero
niedawno została ujeżdżona. Jednak nie był to zwyczajny wychudzony
mustang, podobnie jak Rio nie był przeciętnym, małomównym kowbo
jem. Możliwe, że klacz kiedyś żyła na wolności, ale w jej żyłach płynęła
arabska krew, a w jej ciemnych dzikich oczach skrzyły się iskierki inteli
gencji.
- Jest doskonała - powiedziała Hope, niemal z czcią w głosie. Po
myślała o Jeźdźcu Burzy i źrebiętach, które mogłyby być efektem skoja
rzenia takiej pary... - Jeśli kiedykolwiek zechce pan mie"ć źrebaki, pro
szę ją przyprowadzić do...
- Do Jeźdźca Burzy - przerwał Rio. - Wiem.
Okrążył Hope, jadąc z wyczuciem i wdziękiem. Drobne poruszenie
lewej ręki poderwało klacz do długiego galopu. Potrafił zestroić własne
ciało ze zgrabnymi ruchami konia, był jego częścią.
- Tak. Do Jeźdźca Burzy - wykrztusiła w końcu.
Mówiła sama do siebie. Tylko niewielki tuman kurzu świadczył, że
ktoś tu przed chwilą był. Już nie słyszała nic prócz wody wpływaj ącej do
szybko napełniającej się cysterny. Wiatrak obracał się powoli. Mimo to
poziom wody w zbiorniku wciąż opadał - płynne złoto wlewało się do
stalowego brzucha Behemota. Woda Turnera jechała do spragnionych
pysków bydła Gardenerów.
To, że korzysta z cudzej wody, nie wpędzało Hope w kompleksy. Nie
czuła się jak żebraczka. Każdemu wyświadczyłaby tę przysługę, gdyby
tylko miała wodę, a zwierzęta sąsiada umierałyby z pragnienia. John Tur
ner miał wystarczająco dużo wody dla obu gospodarstw.
Kiedyś jej ojciec upatrywał ocalenie Doliny Słońca w zainteresowa
niu Turnera jej osobą. Małżeństwo oznaczało pieniądze i wodę czerpaną
wodociągiem z rancza Turnera. Ojciec się mylił. Turner chciał tylko cia
ła Hope, a nie żony.
Potem siłą próbował wziąć to, czego dobrowolnie nie chciała dać.
Przerażająca noc osiemnastych urodzin była dla niej źródłem wspo
mnień, od których daremnie usiłowała uciec. Szybko wyłączyła genera
tor, odłączyła wąż, zawiesiła go na haku cysterny, z trudem zapięła klam
ry i wskoczyła do kabiny. Jeśli się pośpieszy, może uda jej się złapać
Masona, zanim wyjedzie do szybów po paliwo do generatorów. Mason
na pewno będzie wiedział coś o Riu. Mason znał każdego, kto się czymś
wsławił na Zachodnim Wybrzeżu.
18
Wątpiła wprawdzie w uczciwość Ria, ale była pewna, że jest on kimś
niezwykłym.
Myśl o tym, że mogłaby dowiedzieć się o nim czegoś więcej, dodała
jej skrzydeł. Przeszkadzała jej wyboista droga, ciężka ciężarówka i zbyt
słabe kobiece mięśnie. Umiejętności, technika i finezja na niewiele tu się
zdały. Gdyby miała krzepę Ria, jechałaby dwa razy szybciej i nie martwi
łaby się, że na ostrych zakrętach i przy głębokich koleinach straci kontro
lę nad samochodem.
Zanim Hope wjechała na swoje podwórze i wyłączyła przepracowa
ny silnik, znów było jej gorąco i czuła się zmęczona. Pomimo późnego
popołudnia skwar ani trochę nie zelżał. Było naprawdę gorąco, jak na
koniec października. O wiele za gorąco. Już dawno pot zastąpił chłodne
krople wody na jej skórze.
Zdążyła złapać Masona, choć już wsiadał do pikapa, który był w go
spodarstwie jedynym środkiem transportu, pomijając cysternę.
- Mason! - zawołała.
Gdy się odwracał w jej stronę, wyskoczyła z wysokiej kabiny Behe
mota. Choć dzieliła ich długość całego podwórza, na jego ogorzałej twa
rzy dojrzała powitalny uśmiech. Znoszony kowbojski kapelusz tylko czę
ściowo okrywał sięgające do ramion, lśniące srebrzyste włosy, które po
wiewały na wietrze.
- Wcześnie wróciłaś - powiedział. - Zostawiłem ci trochę lemo
niady.
- A lód?
Zadając to pytanie, usiłowała powstrzymać uśmiech. Wiedziała, że
staruszek uwielbia lód, a nienawidzi napełniania tacek na lód, tak jak kot
nienawidzi błota. Kiedy całymi dniami nie było jej w domu, po powrocie
zastawała pusty zamrażalnik, w zlewie stos tacek na lód, a na pomarsz
czonej twarzy Masona przepraszający uśmiech.
Robił wszystko, żeby wyglądać na obrażonego, ale wcale mu się to
nie udało. Zachichotał.
- Znasz mnie aż za dobrze, dziewczyno.
- Mam nadzieję. To już tyle lat...
Włożyła mu rękę pod ramię i poprowadziła go do kuchni, gdzie było
stosunkowo chłodno. Dwa lata temu, kiedy na stałe wróciła na ranczo,
część pieniędzy, które zarobiła na pozowaniu do reklamy rajstop, prze
znaczyła na odnowienie zniszczonej kuchni, którą przekształciła we wspa
niałe centrum gospodarstwa.
W styczniu i lutym, kiedy wiały silne wiatry z północy, siadała z Ma
sonem przy starym dębowym stole i grali w tysiąca. Karty szły w ruch,
19
a Hope wyciągała od Masona różne opowieści - o życiu jego ojca, wu
jów i stryjów, dziadków, pradziadków i prapradziadków, o kobietach,
z którymi się żenili, dzieciach, które umarry młodo i tych, które przeżyły,
o ludziach, którzy budowali i tych, którzy burzyli.
Ta żywa historia, opowiedziana chropawym głosem i łamanym języ
kiem stawała się jej udziałem dzięki człowiekowi prawie trzy razy star
szemu od niej. Jego przodkowie znali najbardziej świetlane i najbardziej
mroczne strony Dzikiego Zachodu. To była również jej historia, bo ro
dzina Masona od ponad stu lat pracowała w Dolinie Słońca razem z ro
dziną matki Hope.
A jednak matka nigdy nie była wrażliwa na piękno i historię tego
rancza. Nienawidziła Doliny Słońca; z zapiekłą, przerażającą dla młod
szej córki goryczą przeklinała rdzawe wzgórza i zacienione kaniony.
- Słyszałeś kiedyś o facecie, który nazywa się Rio? - spytała Hope
bez namysłu.
- Duży mężczyzna o lekkim chodzie, na pierwszy rzut oka Indianin?
- Mhm - zgodziła się. - O uśmiechu, dzięki któremu wierzysz, że
życie się nie kończy.
Mason zerknął na nią z ukosa.
- Najpewniej wpadłaś mu w oko! Rio nie uśmiecha się za często.
- Pewnie śmiał się ze mnie - powiedziała, przypominając sobie jego
docinki na temat marzycieli i hazardzistów.
- Wątpię.
- Czyżby nie lubił się śmiać? - spytała, naśladując przeciągły spo
sób mówienia Masona.
- Ty to masz szczęście, że ścięłaś te kucyki, bo bym cię teraz za nie
wytarmosił! - Uśmiech przygasł na twarzy Masona, kiedy odwrócił sta
re, drewniane kuchenne krzesło i objął ramionami jego oparcie. - Rio
nie śmieje się z nikogo, tylko z głupków. Możeś i ty uparta jak oślica, ale
idiotką to ty nie jesteś.
Czule uścisnęła staruszka za ramię. Wyczuła wciąż jeszcze twarde
mięśnie. Mimo podeszłego wieku Mason nie garbił się i był prawie tak
żwawy, jak za młodu. Co prawda od czasu do czasu dokuczał mu artre-
tyzm, ale wciąż pasowało do niego określenie: prawie sto osiemdziesiąt
centymetrów żywej legendy. Tak jej ojciec mówił o swoim zarządcy, na
uczycielu i najlepszym przyjacielu.
Lodówka wydała chłodny, przyjazny odgłos, kiedy Hope ją otworzyła
i zamknęła. Zaniosła szklankę lemoniady - bez lodu - do stołu i usiadła.
- Czym się zajmuje Rio? - spytała.
- Ujeżdża konie.
20
Hope usiłowała dopasować lakoniczny opis do nietuzinkowej osoby
imieniem Rio, którą poznała.
- I to wszystko?
- Jak się jest Riem, to już jest bardzo dużo. Sam jest częścią konia.
Przysięgam. Jeździ na wszystkim, co ma grzywę. Ale delikatnie się z tym
czymś obchodzi. - Mason rozprostował ręce nad głową z taką siłą, że aż
cicho trzasnęły stawy. - Nigdy nie słyszałem, żeby jakiego konia zbił do
krwi, a jeździł już na wielu, co by na to zasługiwały.
Hope upiła łyk orzeźwiającego kwaśnego napoju i westchnęła.
- Powiedział, że jest człowiekiem, który znajduje wodę. Kazał mi spytać
cię o zdanie i dopiero wtedy podjąć decyzję.
Hope nie patrzyła w stronę Masona, a mimo to wyczuła nagły przypływ
jego zainteresowania. Bladozielone oczy przeszyły jątak intensywnym spoj
rzeniem, że skojarzyło jej się to z Riem. Sama nie wiedziała dlaczego.
- Coś w tobie zobaczył - powiedział stanowczo. Ałe zauważył, że się
zjeżyła. - Ojej, Hope, nie to miałem na myśli. Z ciebie jest kobieta co się
zowie, a on z pewnością jest chłopem na schwał, ale dla Ria to jeszcze nic
nie znaczy. Jeśli powiedział, że będzie szukać wody, to dlatego, że zrobiłaś
coś, co mu się spodobało.
- Był przy studni Turnera. Jedyne, co zrobiłam, to mocowałam się
z tym upartym generatorem.
Mason spojrzał na Hope. Trzpiotowata dziewczynka, którą pamiętał,
wyrosła na kobietę tak piękną, jaką kiedyś była jej matka. Ale w odróż
nieniu od matki, Hope nie przywiązywała zbyt wielkiej wagi do własnej
urody. Ani nie nienawidziła rancza. Była jego cząstką tak głęboko zako
rzenioną w ziemi, jak rośliny, które czerpią wodę ukrytą głęboko pod
powierzchnią pustym.
Podobnie jak starsza siostra, Hope miała ciemne włosy i promienny
uśmiech, który wzbudzał marzenia mężczyzn. Ale Hope nie zauważała
mężczyzn, których pociągała. Dostrzegała jedynie ziemię i gotowa była
dla niej pracować. W przeciwieństwie do siostry. Julie była tak piękna
jak motyl - i równie bezużyteczna. A co do matki Hope, to po prostu tak
bardzo nienawidziła tej ziemi, że nie mogła dobrze jej uprawiać.
- Riowi spodobało się, że j esteś kobietą z charakterem - powiedział
Mason, skinieniem głowy przytakując samemu sobie. - To jedyna rzecz,
jaką darzy szacunkiem. Charakter.
- No cóż, tego to mi nie brakuje - powiedziała, udając, że opacznie
zrozumiała słowa Masona. Wytarła zakurzoną twarz zewnętrzną stroną
tak samo zakurzonej dłoni. - Potrafi tego dokonać?
Mason zmrużył oczy i przeszył ją spojrzeniem.
21
~ Kochanie, jeśli gdziekolwiek na tym ranczu jest woda, to Rio ią
znajdzie.
- Jak?
Staruszek wzruszył ramionami.
- Słyszałem, jak ludzie gadali, że to czarodziej. Zaklinacz wody,
różdżkarz, wnuk szamana Zuni. Podobno był żołnierzem i kartografem.
Słyszałem, że wychował się w wieżowcu w Houston i w rezerwacie dla
Indian za Sierra Perdidas. Podobno uczył się na wschód od Gór Skali
stych i zna Zachodnie Wybrzeże lepiej niż wszystkie śmiertelniki.
- W co z tego wszystkiego wierzysz? - spytała zaciekawiona Hope.
Mason uniósł znoszony, przepocony kapelusz kowbojski i mocniej
wcisnął go na głowę.
- We wszystko. I jeszcze ci coś powiem- dodał, przeszywając jąprze-
nikliwymi zielonymi oczami. - Rio jest bystry, spokojny i szybszy niż wszy
scy mężczyźni stworzeni przez Boga. Jest trochę Indianinem, a w pełni
mężczyzną. Nie zabiera się za coś, co nic nie warte, a w walce jest bitny jak
wszyscy diabli. Raz widziałem, jak rozdzielał trzy bestie. Zrobił to tak szyb
ko, że przez ten czas nie zdążyłbym nalać kawy do kubka.
- Z tego, co mówisz, wynika, że to... brutal.
Mason zerkał na lemoniadę w szklance Hope, zastanawiając się nad
tym, czego dziewczyna nie dopowiedziała.
- Tak jak Turner? - spytał wprost.
- Tak - odparła.
- Nic podobnego. Turner jest do cna podły. Lubi ranić ludzi.
Hope z trudem ukryła, że przeszył ją dreszcz. Aż za dobrze znała tę
stronę jego osobowości.
- Rio jest pokojowo nastawiony, o ile to możliwe. A kiedy już musi
walczyć, jest tak okrutny, jak to konieczne. - Mason pomasował obolałe
kłykcie i spojrzał na nią. - Skarbie, ci trzej faceci, których pobił Rio,
mieli noże. Podle gadali, jak to obedrą ze skóry bydlaka, co to mu się
wydaje, że wolno mu pić z białymi ziomkami. Oberwało im się, bo na to
zasłużyli, a oberwali niewąsko.
Szybko obróciła głowę. Twarz Masona była zacięta.
- Gdyby Bóg uznał za stosowne dać mnie i Hazel dzieci - spokojnie
oznajmił Mason - to umarłbym ze spokojnym sumieniem, gdybym spło
dził takiego syna jak Rio.
Przez minutę Hope milczała, nie wiedząc, co powiedzieć. Mason ni
gdy o nikim tak nie mówił. Nawet o niemal mitycznych postaciach swo
ich przodków.
- Gdzie spotkałeś Ria? - spytała w końcu.
22
Mason zawahał sie. Znów uniósł kapelusz, znów włożył go z rozma
chem i powiedział:
- Tak naprawdę, to mi opowiedziała Hazel, ale ona nie miałaby nic
przeciwko temu, żebym ci to powiedział. Dzieci jej siostry miały kłopo
ty, nieważne jakie. Rio je rozwiązał.
Hope starała się przypomnieć sobie wszystko, co wiedziała o zmarłej
żonie Masona. Siostra Hazel wyszła za włóczęgę półindiańskiej krwi. Po
kilku latach mężczyzna zniknął, zostawił ją z czwórką dzieci.
I Rio „rozdzielił" trzech mężczyzn, którzy nienawidzili Indian.
- Rozumiem - mruknęła Hope. Potem dodała po cichu: - Mam na
dzieję, że ci mężczyźni wzięli sobie do serca nauczkę.
- Wątpię. Nie da się nauczyć węża jazdy na łyżwach. Ale ci trzej już
przestali znęcać się nad dzieciakami - dodał z ponurą satysfakcją.
Hope doszła do wniosku, że wie już wszystko, co potrzeba, o czło
wieku imieniem Rio: Mason go szanuje. Bez względu na to, czy potrafi
znaleźć wodę, czy nie, Rio przynajmniej nie jest sępem, który zamierza
żerować na szczątkach jej marzeń.
- Dzięki. - Wstała i ucałowała Masona w oszroniony siwym zaros
tem policzek.
- Zamierzasz skorzystać z jego oferty? - spytał.
- Tak. - Już miała chwycić za słuchawkę, ale powstrzymała się, za
kłopotana. - Nie wiem, jak go złapać.
- Nie martw się. - Mason uśmiechnął się. - Nie zdążysz się obrócić,
a pojawi się tutaj.
- Ale skąd będzie wiedział, że chcę go zatrudnić?
- A skąd wiatr wie, jak wiać?
Hope parsknęła zniecierpliwiona.
Mason podniósł wzrok. Zielone oczy emanowały spokojem i pewnością.
- To Rio. On będzie wiedział.
Rozdział 3
Rozdrażniona Hope wzięła się pod boki i jęknęła.
- To Rio! On będzie wiedział - powtórzyła z przekąsem. - Dzięki,
Mason. Bardzo mi pomogłeś.
Mason tylko popatrzył na nią mądrymi zielonymi oczami.
23
- Gdybyś miał kucyki - mruknęła - to bym ci j e natychmiast wyrwa
ła z tej oślej głowy. Nie mam czasu czekać, aż Rio dowie się. w tajemni
czy sposób, że chcę go zatrudnić. Potrzebuję wody! I to już!
- Zawsze byłaś krewką dziewczynką - zgodził się Mason, uśmie
chając się do siebie. - Może i mógłbym odnaleźć Ria. Za odpowiednią
opłatą...
- Jaką opłatą? - Jęknęła. Pomyślała o całej liście morderczych za
dań do wykonania. Prac, których nie lubiło żadne z nich.
- Przez tydzień kostki lodu - oświadczył.
- Zgoda. - Uśmiechnęła się złośliwie. - Masz zaniki pamięci, Ma
son. Ja zawsze pamiętam o kostkach lodu.
- Wiem, ale teraz nie będę miał z tego powodu wyrzutów sumienia.
Roześmiała się i pokręciła głową, sprawiając, że jej ciemne loki roz
błysły światłem.
- Jak znajdziesz Ria?
- Bez trudu. Ujeżdża konie dla Turnera.
- Ooo!
Hope ugryzła się w język, żeby nie zakląć. Naprawdę nie chciała od
wiedzać rancza Turnera. Odkąd wróciła do Doliny Słońca, John Turner
bezlitośnie ją prześladował. Im częściej mu odmawiała, tym bardziej był
zdecydowany ją posiąść.
Zebrała się w sobie i wzięła do ręki słuchawkę. Już się go nie bała, ale
wciąż pogardzała nim za prostacką brutalność. Zachowanie przy nim do
brych manier kosztowało jąwiele wysiłku. Ukrywała swoje uczucia, bo wie
działa, że gdyby je ujawniła, to by go jeszcze bardziej rozjątrzyło. Trzeba
było na własnej skórze doświadczyć jego arogancji, żeby w nią uwierzyć.
- Czy ten sukin... Czy znów nie daje ci spokoju? - spytał Mason ostro.
Wzruszyła ramionami.
- Odkąd bank jego ciotki dał mi drugi kredyt na Dolinę Słońca, Joh
nowi chyba się zdaje, że mnie kupił.
- Mam siedemdziesiątkę na karku, ale to nic. Bóg mi świadkiem, że jeśli
ten sukinsyn jeszcze raz choćby cię tknie, to podziurawię mu łeb jak sito.
Hope położyła rękę na ramieniu Masona w łagodzącym, a jednocze
śnie pokrzepiającym geście. Nawet kiedy jeszcze żył jej ojciec, Masonją
chronił, jakby była jego córką. Pod wieloma względami był staroświec
kim człowiekiem Dzikiego Zachodu. Wierzył, że jeżeli kobieta mówi nie,
to naprawdę tak myśli, i koniec.
Ale John Turner nie podzielał tego przekonania. Jak rozpieszczony
dzieciak miał obsesję na punkcie każdej rzeczy, której nie mógł mieć.
Osiem lat temu jego ojciec uchronił Hope przed gwałtem, ale Wielki Jase
24
Turner zmarł zeszłej zimy, nie pozostawiając nikogo, kto trzymałby w ry
zach jego jedynaka.
Potrzeba było wielu lat praktyki, aby nabyć umiejętność szybkiego
opędzania się od myśli o Turnerach i płonnych marzeniach jej ojca o „do
brym" zamążpójściu młodszej córki. To wszystko stało się wieki temu.
Obaj ojcowie już nie żyli, matka Hope nie żyła, siostra nie żyła.
Hope żyła.
To wszystko nauczyło ją, że jest różnica pomiędzy łatwymi obietni
cami mężczyzny a przerażającą rzeczywistością jego żądz. Ale jeszcze
ważniejsze niż wczorajszy dzień, ważniejsze niż kłamstwa i krzyki małej
dziewczynki było to, że ranczo Hope umierało na jej oczach. W obliczu
tego faktu nie liczyło się nic, a już na pewno nie przeszłość, której i tak
już się nie da odwrócić.
Wzięła do ręki słuchawkę i szybko wystukała numer. Po drugim
dzwonku telefon odebrała gosposia.
- Cześć, Sally. Mówi Hope. Chciałabym zostawić wiadomość dla
jednego z waszych robotników.
- Zaraz poproszę Johna - powiedziała szybko Sally.
- Nie, nie ma potrzeby go fatygować.
Nic z tego. Sally już po niego pobiegła. Hope zamknęła oczy i czeka
ła, aż pan i władca imperium Turnerów podejdzie do telefonu.
Mason przymrużył oczy i patrzył, jak twarz Hope zastyga w maskę.
Serce o mało mu nie pękło, kiedy prawie osiem lat temu Jase Turner
odwiózł j ą do domu. Buzię miała bladą, posiniczoną, a wyraz twarzy osoby
starej. Trudno było uwierzyć, że właśnie skończyła osiemnaście lat i dzień
wcześniej była roześmianą nastolatką.
Mason westchnął i zaklął pod nosem, ospale masując kark. Kiedy
myślał o przeszłości, zawsze czuł się stary i bezużyteczny. Dobrze mu
się kojarzyli z tymi latami tylko Hazel i ojciec Hope, Wayne, a oboje już
nie żyli. No, i, oczywiście, Hope. Wyłoniła się z przeszłości i wciąż żyła.
Warto było przez to wszystko przebrnąć, żeby w grudniowy poranek usły
szeć jej śmiech. Był gotów zrobić, co w jego mocy, żeby już nigdy nie
zapomniała, jak to jest śmiać się beztrosko.
- Witaj, John - powiedziała bezbarwnym głosem. - Mówiłam Sally,
że nie chcę ci robić kłopotu.
- Rozmowa z tobą to dla mnie nigdy nie jest kłopot, laleczko.
- Chciałabym zostawić wiadomość dla jednego z twoich pracowni
ków, człowieka imieniem Rio.
Zapadła drętwa cisza. Kiedy Turner znów się odezwał, jego głos nie
był już nawet w połowie tak ciepły, jak przedtem.
25
- Czego od niego chcesz?
Przez dłuższą chwilę czekała, aż wybrzmi echo obcesowego pytania.
- Przepraszam za kłopot, żegnam - oświadczyła bez zająknięcia.
- Zaczekaj! Nie bądź taka nadęta! Ja tylko troszczę się o twoje inte
resy. No wiesz, nie możesz ufać każdemu facetowi.
Hope pomyślała o wodzie i spragnionym bydle i ugryzła się w język.
Arogancja i gruboskórność Turnera już nie powinny jej dziwić.
- Ten Rio to włóczykij, typ spod ciemnej gwiazdy - oświadczył Turner.
- Jestem dużą dziewczynką. Sama potrafię o siebie zadbać.
Teraz.
Żadne z nich nie wypowiedziało tego słowa, ale ono zawisło między
nimi. Jako osiemnastolatka nie potrafiła sama stawić czoła mężczyźnie,
ale teraz potrafi. Za to mogła podziękować Johnowi Turnerowi. Choć
kiedyś życzyła śmierci jemu i samej sobie.
Prawie się uśmiechnęła. Nie do wiary, że kiedykolwiek była tak mło
da i naiwna.
- Myślałem, że sami z Masonem ujeździliście wszystkie swoje ko
nie - powiedział Turner. - To znaczy te, które wam jeszcze zostały. Wy
starczyłoby, żebyś mi szepnęła słówko, laleczko, a sprowadziłbym wam
najlepsze konie, jakie można kupić. Ajeśli to Jeździec Burzy sprawia
wam kłopoty, to z chęcią sam go popieszczę ostrogami. Jest cholernie
krewki, zbyt krewki dla kobiety.
Hope skrzywiła się. Zignorowała jego propozycję, żeby zostać panią
Turner. Kiedy się odezwała, robiła wszystko, żeby jej głos nie zdradzał
emocji. Zignorowała też jego wzmiankę o tym, że zostało jej tylko pięć
koni, a jeden z nich to narowisty ogier, istny szatan, na którym w ogóle
nie można jeździć.
- Jeśli zobaczysz Ria, powiedz mu, że dzwoniłam - powiedziała.
- Nie będzie go przez kilka godzin, może dni. Ten gnojek chodzi
własnymi drogami. Lepiej rai powiedz, o co chodzi. On zechce wiedzieć,
czego...
- Onjuż wie-ucięłaHope.
- Poczekaj. Przyjedziesz jutro na grilla?
Kosztowało ją wiele trudu utrzymanie rzeczowego tonu, ale udało jej
się to. Za bardzo potrzebowała wody, żeby sobie pozwolić na wybuch
emocji.
- Przykro mi. Mam dużo pracy.
- Laleczko, zapracujesz tę śliczną dupcię na amen. Nie musisz. Za
troszczę się o ciebie. Możesz zatrzymać swoje ranczo. Do licha, nawet
przeprowadzę ci wodociąg. To będzie mój prezent ślubny...
26
- Dzięki za przekazanie wiadomości - ucięła stanowczym tonem.
Turner roześmiał się.
- No dobra. Ale i tak pewnego dnia powiesz „tak".
Cicho odłożyła słuchawkę i spojrzała we wszystkowiedzące oczy
Masona.
- Wciąż nie możesz go spławić, hm? - spytał staruszek.
- To tylko taka gra. Jeśli ja powiem „tak", on zwróci się w przeciw
nym kierunku, jak zadziorny kogut.
Mason powoli pokręcił głową.
- Nie wierz w to.
Na zaciśniętych ustach pojawił się cień uśmiechu.
- Nie wierzę. Ale w pewnym sensie to prawda. Gdyby mnie zdobył,
to za tydzień, dwa odechciałoby mu się. Onjuż taki jest. Zawsze taki był.
Do samej śmierci się nie zmieni.
- Tak, a ona nastąpi dobrze przed czasem, jeśli jeszcze kiedyś ze
chce tak cię nagabywać.
Nagle poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Otoczyła Masona ra
mionami.
- Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła - powiedziała, mocno go ści
skając. - Kocham cię.
Odwzajemnił uścisk, a dłoń o wielkich kłykciach przygładziła jej wło
sy-
- Zakopałabyś się w kostkach lodu, ot co. - Potem, zbyt cicho, by
mogła to usłyszeć, dodał: - A teraz zbieraj się, zanim krowy zdechną
z pragnienia.
- Jeśli Rio zadzwoni...
- Dziewczyno, nie słuchasz mnie - niecierpliwie przerwał Mason.
- Rio cię znajdzie. Nie potrzebuje mojej pomocy i na pewno nie po
trzebuje, żeby prowadził go za rękę taki tchórzliwy, nadęty sukinsyn
jak Turner.
Hope dała za wygraną. Szybko dopiła lemoniadę i posłusznie zosta
wiła Masona samego.
Wziął szklankę i zawołał za Hope z ganku.
- Fasola z wołowiną o zachodzie słońca!
- I sałatka! - krzyknęła, wsiadając do zakurzonej kabiny Behemota.
- W lodówce jest sałata, pomidory, szczypiorek i grzyby.
- Królicze żarcie! Żądasz ode mnie, żebym ci przygotował króli...
Reszta rozwścieczonych słów wtopiła się w warkot silnika Behemo
ta. Mason, co prawda, od czasu do czasu lubił zjeść „królicze żarcie", ale
przygotowanie go było czymś poniżej jego godności.
27
Ale to zrobi, przeklinając każdy świeży listek. I zrobi to z przyjem
nością, bo lubi i świeże listki, i przeklinanie. Droga do miasteczka była
długa, więc świeże warzywa stanowiły rzadkość w tym gospodarstwie.
Uśmiechnięta Hope przejechała obok pastwiska, gdzie jej bydło tło
czyło się dookoła poidła. Czarna sierść krów przyprószona była kurzem.
Wzdłuż polnej drogi ciągnął się wąski rurociąg przeżarty przez piasek
i słońce. Studnia, która kiedyś zaspokojała potrzeby rancza, wyschła po
nad ćwierć wieku temu. Ojciec Hope bezustannie jąpogłębiał, aż w koń
cu natrafił na zeskorupiałe podłoże skalne, skąd trzęsienia ziemi zabrały
wodonośne warstwy skał i zakopały je pod suchym jak pieprz łupkiem.
Przeklinając, wykopał kolejną studnię kilka kilometrów dalej, na odle
głym krańcu rancza.
Nowa studnia miała na imię tak samo jak Hope. To właśnie z niej
doprowadzono rurociągiem wodę do domu i gospodarstwa.
Inne studnie nawadniały kiedyś pobliskie pastwiska i napełniały po
brzegi poidła dla koni. Ale to się skończyło. Pola wyschły, a zasilane
wiatrakami pompy, które kiedyś dostarczały wodę, zostały odłączone.
Teraz wody z tych studzien nie wystarczało nawet do zalewania pomp,
nie mówiąc już o zaspakajeniu potrzeb czarnego Angusa, pól i napełnia
niu porozstawianych tu i ówdzie poideł dla bydła.
Studnia, którą ojciec nazwał jej imieniem, nie wyschła do końca. Ale
nie mogła dostarczyć wystarczającej ilości wody dla bydła i domu. Więc
Hope zamknęła hydrant prowadzący ze studni do domu, po zaniżonych
cenach wyprzedała część bydła i zaczęła dowozić wodę do poideł na te
renie rancza i dalej.
Kiedy nawet to nie starczało, pozbywała się kolejnych sztuk bydła,
sprzedając strzępy przyszłości, żeby przetrwać niekończące się miesiące
suszy.
Pastwiska i trawniki przy domu dawno wyschły, podobnie jak naj
starsze, najgłębiej zakorzenione drzewa otaczające budynki. Hope mu
siała zrezygnować z uprawy warzyw, bo nie była w stanie zaspokoić prag
nienia roślin. Dowoziła wodę do domu ze studni Turnera i wlewała ją do
cysterny zakopanej na podwórzu.
I było jej ciągle za mało.
Wkrótce spadnie deszcz, zaklinała Hope w duchu.
Każda susza, nawet najbardziej długotrwała, ma swój kres. Trzeba
tylko przetrwać do chwili, kiedy spadnie deszcz, a wtedy zbiorniki wod
ne napełnią się, a poziom wód gruntowych znów się podniesie i napełni
puste studnie, wyrośnie trawa, bydło się rozmnoży i będzie coraz licz
niejsze i większe, a Dolina Słońca znów ożyje.
28
Za pieniądze zaoszczędzone z pracy modelki mogłaby przeżyć kolej
ny rok. Przy odrobinie szczęścia nawet dłużej. Mogłaby spłacić odsetki
drugiego kredytu - termin ich zapłaty mijał piętnastego stycznia. Mogła
by uchronić ranczo przed bankructwem nawet dłużej, gdyby wykorzy
stała pieniądze, które odkładała na wywiercenie kolejnej studni i na co
miesięczne opłaty w gospodarstwie. Ale jeśli wyda pieniądze, które prze
znaczyła na studnię, losy rancza będą przesądzone.
Hope spoglądała smutno na jałową krainę z trudem broniącą się przed
nieustannie atakującym słońcem. Duży krzak bylicy unosił w górę postrzę
pione szare gałęzie, tworząc tajemnicze wzory na tle błękitnej misy nieba.
Krainę, wspinającą się na wschód ku wzgórzom Perdidas, okrywała cieni
sta szata jarów. Rośliny w przytłumionych odcieniach zieleni i brązu po
krywały szerokie wachlarze aluwialne, które rozciągały się od nasady gór.
Po gwałtownej burzy, kiedy strumienie wody deszczowej spływały
w niżej położone zbiorniki, tworzyły się okresowe jeziora, nad którymi
gromadziły się stada wędrownych ptaków, a wzdłuż miękkich linii brze
gów czujne zwierzęta pustynne zostawiały delikatne sploty śladów. Zimą
aluwialne wachlarze zieleniły się od trawy i świeżej roślinności, i skrzy
ły się strumieniami, które wysychały przez upalne tygodnie lata.
Ale teraz, zbyt często, te same jary coraz dłużej pozostawały suche.
W jarach i sadzawkach, które kiedyś poiły bydło, nie rosła nawet trawa.
Gospodarstwa wyczerpywały studnie aż po samo dno.
A studnie wysychały.
Przez otwarte okno ciężarówki wpadało pachnące żywicą, aromatycz
ne powietrze. Hope głęboko je wdychała, pozwalając, by orzeźwił jączysty
zapach ziemi. Słońce przypiekało przez przednią szybę, lecz o wiele ła
godniej niż trzy miesiące temu.
Hope zjechała z polnej drogi na trakt trochę szerszy niż dwupasmo
wa szosa. W porze deszczów koleiny dróg rozmiękały niby kleisty wosk,
a potem, na krótko, zamarzały pod wpływem chłodnych wiatrów z pół
nocy. Ale wtedy nie miało znaczenia to, czy droga jest przejezdna. W po
rze zimowych deszczów i lodu nie będzie musiała dowozić wody do po
rozstawianych daleko od siebie poideł.
Behemot chwiał się i kołysał na boki jak koń, który za wszelką cenę
chce zawrócić do stajni. Hope szarpnęła kierownicę i trzymała jąkurczo-
wo, aż pojazd znów zaczął się trzymać drogi. Ból ramion podpowiadał
jej, że stać ją jedynie na to, żeby wyciągnąć ciężki płócienny szlauch,
i pociągnąć go do suchego metalowego poidła pomiędzy tłoczącym się,
przepychającym się spragnionym bydłem. A musiała to zrobić dziś przy
najmniej jeszcze raz.
29
Jeśli nie dwa razy.
Hope nie pozwoliła sobie na rozmyślanie o tym. Ciężarówka przeto
czyła się przez wzniesienie i zbliżała się do studni imienniczki.
Rio tam był. Czekał na nią.
Rozdział 4
Hope zahamowała, wzbijając tumany kurzu i powłócząc nogami, szła
do pustego poidła. Bydło wyczuło wodę w Behemocie i zaczęło się
tłoczyć wokół cysterny, zagradzając dostęp do zbiornika.
Rio bez słowa wskoczył na siodło i rozgonił bydło. Jego klacz pra
cowała zręcznie, precyzyjnie, z wdziękiem, obracając się na tylnych no
gach, odpędzając krowy od ciężarówki z właściwym dla dobrze wy
szkolonego konia kowbojskiego posłuszeństwem. Jeździec był równie
zręczny. Prowadził żwawo obracającą się klacz, balansując ciałem, aby
ułatwić koniowi pracę. Jego plecy poruszały się płynnie w rytm ruchów
konia.
Dzięki niemu i jego rączemu koniowi Hope mogła zaparkować cię
żarówkę tuż przy zbiorniku. Poidło było duże, wielkości przydomowego
basenu kąpielowego. Siedząc w kabinie, zajrzała do zbiornika.
Był pusty.
Nasłuchiwała odgłosu generatora i słyszała tylko pomruk silnika Be-
hemota. Jej serce zawahało się, a potem zamarło. Najwyraźniej generator
samoczynnie się wyłączył. To znaczy, że przez pompę przepływało za
mało wody. Co prawda wiatrak się obracał, ale z hydrantu wypływał stru
mień tak cienki jak jej mały palec. Ledwie wyciekał z rury z lanego żela
za do zbiornika; zwierzęta wysysały każdą kropelkę wilgoci.
Hope patrzyła, jak wielki różowy krowi język liże wilgotny metal.
Sercejej się krajało. Studnia, która stanowiła jedyne źródło wody na ran-
czu, już prawie wyschła.
Wyczerpanie, któremu do tej pory tak usilnie starała się nie ulec, wzięło
nad nią górę. Na kilka sekund zamknęła oczy i walczyła z paraliżującym
lękiem. Nie mogła stracić rancza!
Wzbierała w niej determinacja, wypierając lęk i rozpacz. Drzwi ka
biny zaskrzypiały i zatrzasnęły się, kiedy zeskoczyła na ziemię tuż obok
pustego zbiornika, wyminęła stłoczone bydło.
30
Przechodząc, rozejrzała się po stadzie, automatycznie, wprawnym
okiem sprawdzając jego kondycję. Herefordy były chude i kościste. Zbyt
chude. Zbyt kościste. Powinny być gładkie i spokojne jak bydło Turnera.
Ale jej bydło musiało wędrować wiele mil w poszukiwaniu paszy, a po
tem wracać na ranczo do poidła. Z każdym dniem krowy musiały iść co
raz dalej, żeby zaspokoić głód, a potem przebyć coraz dłuższą drogę po
wrotną, żeby zaspokoić pragnienie.
Uklękła pod metalowym brzuchem Behemota i przystąpiła do pracy.
Klęła po cichu, usiłując przykręcić lekko wykrzywioną, zdecydowanie
zardzewiałą złączkę do zaworu. Ręce jej drżały, a ramiona chwytał skurcz,
ostrzegając, że ciało znajduje się u kresu sił.
Wyczuła za plecami lekkie poruszenie. Potem zobaczyła u swego boku
Ria. Wyjął szlauch z jej zmęczonych rąk. Z wdzięcznością opuściła ra
miona i patrzyła, jak mężczyzna zmaga się z upartą złączką.
- Jeden gwint jest wykrzywiony - powiedziała, kiedy usiłował dojść,
w jaki sposób przykręcony jest wąż. - Wiem, jak go nakierować na wła
ściwy tor. Jeśli mi potrzymasz ten szlauch, to resztę już zrobię.
Zanim dokończyła zdanie, przesunął wąż tak, że jego mosiężne złą
cze było już tuż przy ciemnej paszczy zaworu. Wyciągnęła ręce ponad
jego ramionami, żeby połączyć gwinty w zaworze i szlauchu. Było to
znacznie prostsze dzięki temu, że ciężar mokrego węża nie osuwał meta
lowej końcówki w dół. Po kilku nieudanych próbach udało jej się na tyle
przykręcić wąż, żeby nie trzeba było przytrzymywać mosiężnych elemen
tów jedną ręką i obracać drugą.
Głęboko wciągnęła powietrze, zbierając siły do ciężkiego zadania za
ciśnięcia upartej złączki tak, żeby od razu nie odpadła pod nagłym napo
rem wody.
Rio poczuł, że pierś Hope otarła się o jego ramię. Kiedy spojrzał na
dziewczynę stwierdził, iż nie zdawała sobie sprawy, że ich ciała się ze
tknęły. Zmęczona i przestraszona, całą uwagę skupiła na upartej złączce.
Zauważył ślady potu na jej twarzy, drobinki kurzu, intensywny rumie
niec i jedwabiście gładką skórę. Spod kapelusza Hope wysunęły się pa
semka włosów i falowały na jej twarzy jak ciemne płomyki. W piwnych
oczach już nie dostrzegł zieleni, którą było widać w piekącym słońcu, kie
dy spotkali się przy studni Turnera. Teraz jej oczy były ciemne, zbyt ciem
ne, podobnie jak jej usta były zbyt blade na tle zarumienionych policzków.
Rio zastanawiał się, ile razy pokonała drogę od studni Turnera do
własnej wysuszonej ziemi i spragnionego bydła. Musiała być bardzo zmę
czona. Delikatnie nakrył jej ręce swoimi. Odsunął jej palce od złączki
i sam zabrał się do zaciskania metalowych elementów.
31
Zaskoczyło go, jak trudno jest je utrzymać pod odpowiednim kątem,
żeby gwinty delikatnie się obracały, i jednocześnie podtrzymywać wąż,
który ciąży ku ziemi. Aż się skrzywił, kiedy pomyślał, że Hope codzien
nie musi podejmować taki wysiłek.
Gdzie, u licha, jest Mason? - pomyślał, To nie jest praca dla kobiety.
Jak długo już Hope przywozi tę wodę sama?
- Dzięki. To powinno wystarczyć - powiedziała, wyłażąc spod cy
sterny. - Pójdę po klucz.
Wróciła bardzo szybko. W ręku miała duży klucz francuski. Rio wziął
narzędzie z jej ręki. Poniósł je z taką łatwością, że mu pozazdrościła.
Patrzyła, jak bladoniebieska koszula rytmicznie napina się na jego ra
mionach. Zaciskał złączkę płynnymi, zdecydowanymi ruchami. Czekała
na właściwy moment, a potem zaczęła rozciągać szlauch, aby za chwilę
mogła przez niego popłynąć woda.
- Usiądź - powiedział. - Ja się tym zajmę.
Jej ramiona podjęły decyzję wcześniej niż głowa. Opadły bezwładnie.
Westchnęła i usiadła, opierając głowę o metalowe wybrzuszenie cysterny.
W ciszy obserwowała opalonego pustynnym słońcem mężczyznę, który kuc
nął tak blisko niej, że dżinsy i koszule obojga prawie stapiały się ze sobą.
- Dzięki - powiedziała, masując zmęczone ramiona. - Nie wiem,
jak ci się odwdzięczę.
Rio powoli pokręcił głową. Przypomniał sobie, jak wyginała się w łuk
ku niebu, a jej dłonie obsypywały jej piękne kształty płynnymi diamenta
mi. Tego obrazu nie mógł wymazać z pamięci. Była tak olśniewająca
i nieoczekiwana jak tęcza na pustyni.
I podobnie jak tęcza dawała radość, nie prosząc o nic w zamian.
- Nie - powiedział cicho. - Nic nie jesteś mi winna.
Zwróciła ku niemu twarz, ale nie odwzajemnił spojrzenia. Całą uwa
gę skupił na pracy. Kiedy wreszcie skończył, wyślizgnął się spod cięża
rówki i oparł klucz o koło. Bez słowa zaczął ciągnąć ciężki, sztywny wąż
do zbiornika na wodę, wokół którego przeraźliwie rycząc, tłoczyły kro
wy. Choć bardzo się starały, nie mogły do końca wcisnąć się pomiędzy
ciężarówkę i poidło, a Riowi i Hope nie groziło stratowanie, bo schro
nieniem dla nich był wielki brzuch Behemota.
Rio starał się przekrzyczeć bydło.
- Gotowe!
Hope nie odpowiadała, wąż wciąż się nie napinał, więc Rio zerknął
przez ramię. Stała oparta o zakurzoną ciężarówkę, z zamkniętymi ocza
mi, chłonąc chwilę wytchnienia, jak suchy piach chłonie wodę. Wyda
wała się taka krucha na tle masywnej cysterny.
- Hope?
Otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego. Mimo zmęczenia z wdzię
kiem podniosła ciężki klucz, przymocowała go do zaworu i napierając
całym ciałem, dokładnie go przekręciła.
Woda wybrzuszyła szlauch i znad krawędzi zbiornika lała się do środ
ka, z hukiem bębniąc o blaszane dno. Krowy ryczały i tłoczyły się coraz
bliżej, napierając nawet na potężną ciężarówkę. Kiedy Rio się upewnił,
że wąż nie wyskoczy ze zbiornika i woda nie rozchlapie się dookoła,
wślizgnął się pod pojazd i usiadł przy Hope.
- Narwane diabełki - powiedział, wpatrując się w las zakurzonych
nóg tłoczący się dookoła cysterny.
- Piękne diabełki. - Hope uśmiechała się, dumna ze swojego bydła.
Po jakimś czasie zwierzęta, które jako pierwsze zaspokoiły pragnie
nie, pozwoliły się odepchnąć na bok przez spragnionych współtowarzy
szy. Te sztuki, którym udało się napić wcześniej, podczas pierwszej do
stawy wody, czekały na obrzeżach stada albo pasły się skryte w wielkich
krzewach bylicy i pod małymi sosnami, z rzadka porastającymi łagodnie
pofałdowany teren. Te, które dziś sobie skubią liście, jutro będą najgorli-
wiej tłoczyć się przy wodopoju, przepychając się i ryczeniem domagając
pierwszego porannego łyka.
Hope nie starała się przekrzyczeć krów. Na pół przepraszająco uś
miechnęła się do Ria i położyła się na plecach w kurzu, podkładając ka
pelusz pod głowę. Przyjemnie było rozluźnić mięśnie, obolałe od co
dziennych obowiązków.
To była wyczekiwana chwila; najtrudniejszą część transportu wody
miała już za sobą i pozostało tylko odłączyć szlauch, zwinąć go i odpro
wadzić Behemota do domu. Czasami przed odjazdem zdarzało jej się
rozebrać i wskoczyć do olbrzymiego zbiornika. Przez jakiś czas spokoj
nie w nim brodziła, potem opierała ramiona o metalową krawędź i uno
siła się na wodzie, przyglądając się gwiazdom kwitnącym na granatowej,
tafli późnowieczornego nieba.
Rio uśmiechał się dziwnie, patrząc na Hope, która leżała przy nim,
nic sobie nie robiąc z jego bliskości. Nie wiedział, czy jest zbyt zmęczo
na na kokieterię lub próby flirtowania typowe dla kobiet, które wcześniej
znał, czy może po prostu nie widzi w nim mężczyzny, bo nie jest biały.
Ale przypomniał sobie, że kilka razy zwróciła twarz w jego stronę.
Zauważył, że mu się przyglądała z kobiecą aprobatą w oczach. Była wy
cieńczona, nie udawała świętoszki.
Kusiło go, żeby rozciągnąć się obok niej, pod osłoną opasłej cyster
ny, żeby wraz z nią wypoczywać. Jego dzień zaczął się na długo przed
3 - Piękna mar2ycie!ka
33
świtem, kiedy złapał Szarówkę, osiodłał ją i zgromadził stado narowi-
stych rasowych koni Turnera. Te konie były zgrabne jak baleriny i po
dobnie jak one nieużyteczne w zaganianiu bydła.
Rio tak naprawdę wolał konie kowbojskie. Były muskularne, szyb
kie, doskonale przystosowane do pracy z bydłem i wiedziały, jak się ob
chodzić z krowami. Zanim Rio dokończy dzieła, John Turner będzie miał
kilka najlepszych koni do poganiania bydła w Newadzie.
A potem Turner zniszczy swoje kowbojskie konie, usiłując wygrać
błyszczące sprzączki na rodeo. Ten człowiek nie miał żadnego wyczucia
w obchodzeniu się z końmi, podobnie j ak nie potrafił obchodzić się z ludź
mi, których zatrudniał, z kobietami czy samą ziemią. Brał, nie dając nic
w zamian. Nawet nie wiedział, że powinien coś dać.
Rio oparł głowę o zakurzone koło i podkurczył nogi, aby rozpędzone
krowy nie podeptały mu stóp. Nie chciał zasnąć. Wolał napawać się spo
kojem tej chwili, tym, że krowy zaspokajają pragnienie, kobietą spoczy
wającą zaledwie kilkanaście centymetrów od jego uda i wspomnieniem,
kiedy jej piersi otarły się o jego ramię.
Zaklął w duchu i nazwał siebie głupcem za to, że śmiał choćby spoj
rzeć na Hope.
To nie jest kobieta na jedną noc. Więc przestań myśleć o tym, jak
wyglądała na tle nieba, kiedy bluzka opinała dokładnie takie kształty,
jakie chciałbyś widzieć!
Nawet gdyby do ciebie przyszła, to tylko byś ją zranił. Czy tego chcesz?
Czy chcesz jej podać pomocną dłoń, a potem zaciągnąć ją do łóżka, jak
by była kolejną zdobyczą sobotniej nocy?
Do licha, przestałeś tak traktować kobiety, zanim dorosłeś do picia
alkoholu.
Mimo zachłannej męskiej żądzy nie uczynił najmniejszego ruchu
w kierunku Hope.
Ani słowa. Ani gestu. Nawet wygłodniałego spojrzenia.
Nie miał wątpliwości, że ona tak po prostu nie prześpi się z żadnym męż
czyzną. Wiedział też, że on sam nie odda całego siebie żadnej kobiecie. Nie
zwiąże się z żadną, cokolwiek by to miało znaczyć. Przez trzydzieści trzy lata
życia przynajmniej tego nauczył się o sobie. Wiedział też, że Brat Wiatru to
nie tylko indiańskie imię. To jego los, który w końcu zaakceptował.
Przez całe życie szukał czegoś trwalszego, niż bezustanna tułaczka
po krainach Dzikiego Zachodu. Nie znalazł żadnego miejsca, żadnej osoby,
która byłaby w stanie go zatrzymać, kiedy jego brat wiatr go wołał, szep
cząc o tajemniczych źródłach i zacienionych kanionach, których nie do
tknęła stopa ludzka.
34
Rio zdawał sobie również sprawę z tego, że chociaż był biały i do
szesnastego roku życia wychowywał się i kształcił jak biały, białe kobie
ty nie chciały się z nim wiązać. Niepokoiło je jego umiłowanie samotno
ści i refleksyjna, samotna natura.
W większości przypadków również białe kobiety nie chciały mieć
dzieci mniej białych niż one same.
Naprawdę nie miał im tego za złe. Po tym, co przeszedł, mógłby na
pisać książkę o tym, jak to jest nie być ani białym, ani Indianinem. Jak to
jest nic dla nikogo nie znaczyć i być najwyżej kulą u nogi.
Rio nasunął kapelusz na oczy, odcinając się od widoku odsłoniętego
ciała Hope, które było w zasięgu jego spragnionych dłoni. Opanował po
żądanie dzięki tej żelaznej dyscyplinie, która pozwalała mu hamować
rozszalały temperament, kiedy w szkole dokuczały mu białe dzieciaki,
nazywając go odmieńcem i podrzutkiem.
Zajadle walczył ze swoimi prześladowcami, ale nie zabił żadnego
z nich.
A mógł to zrobić. Nawet wtedy.
Również dzięki temu stał się prawdziwym mężczyzną. Z tym też się
pogodził. Brat Wiatru.
Bydło tłoczyło się i przepychało, wzbijając tuman kurzu tak, że po
wietrze zaiskrzyło kolorem miedzi. Behemot pozbywał się wody, która
z chłodnym poszumem wpadała do zbiornika. Zapach bydła, wody i ku
rzu zlewał się z aromatem światła słonecznego, sosen i bylicy.
Ta mieszanka woni działała na Hope kojąco. Westchnęła i jeszcze
bardziej się rozluźniła. Zmęczenie dawało znać o sobie falami, wirowało
jej w głowie. Uświadomiła sobie, że właśnie zasypia z obcym mężczy
zną leżącym tak blisko, że wyczuwała każde drgnienie jego ciała, kiedy
oddychał.
A jednak się nie bała. Odkąd skończyła osiemnaście lat, nauczyła się
sporo o ludziach, a o mężczyznach w szczególności. Rio nie sprawiał wra
żenia mężczyzny rzucającego się na pierwszą napotkaną kobietę, którą
uzna za samotną i bezbronną. Patrzył na nią ze skrywanym męskim po
dziwem, ale w żaden sposób się do niej nie przystawiał.
Nawet gdyby nie była pewna własnego osądu, zaufałaby instynktowi
Masona Gravesa. Każdy człowiek mógłby być dumny z syna, który nie
wykorzystuje słabszych od siebie.
W tej chwili Hope żałowała tylko, że nie zna Ria na tyle, żeby oprzeć
głowę na jego ramieniu, a nie na suchej ziemi. Na myśl, że mogłaby to
zrobić, uśmiechnęła się lekko.
Nadal się uśmiechała, kiedy już na dobre zapadła w sen.
35
Przez długi czas Rio wpatrywał się w Hope, wciąż powtarzając so
bie, z jakich to powodów on nie pasuje do niej, a ona do niego. Potem
podniósł jej głowę z twardej ziemi i oparł ją na swoim ramieniu.
Drgnęła lekko, ale się nie odsunęła. Przeciwnie, przysunęła się jesz
cze bliżej, westchnęła i oparła się o niego, z takim zaufaniem, że miał
ochotę nią potrząsnąć, obudzić ją i powiedzieć, że oboje zachowują się
jak idioci.
Leżał jednak bez ruchu, starając się nie myśleć. Był odurzony deli
katną, słodko-gorzką przyjemnością trzymania w ramionach kobiety, która
ufała mu bardziej niż on sam sobie.
Rozdział 5
Słońce kołysało się w purpurowej poświacie na czarnym hamaku od
ległego grzbietu górskiego. Długie cienie, ciemne zwiastuny nocy,
docierały już pod cysternę. Ponad połowa zbiornika była już pełna. Jego
kryształowa zawartość odbijała ostatnie płonące światło dnia.
Obok ciężarówki niebyło już ani jednej krowy. Herefordy napiły się
do woli i pasły się na zrytej kopytami ziemi. Na tle pobliskich, prawie
czarnych płomieni karłowatych sosen zwierzęta wyglądały jak rzeźbione
posągi z granitu .
Szara klacz drzemała na stojąco tuż przy kępie krzewów bylicy, które
w nasyconym świetle połyskiwały bladym srebrem. Rio lubił wodze z po
jedynczej linki, które luźno zwisały wokół jej szyi, umożliwiając swobo
dę ruchów. Nie potrzebowała żadnych karbów, bo w dyscyplinie utrzy
mywały ją niewidzialne pęta treningu i oddanie człowiekowi cicho leżą
cemu pod starą ciężarówką.
Rio podniósł wzrok znad policzka Hope i patrzył spod gęstych, czar
nych rzęs na krajobraz dzikiej ziemi przemieniony dzięki zachodowi słoń
ca. Przeżył to już wiele razy, wiele takich dni, które bezpowrotnie przemie
nił zapadający zmierzch pachnący chłodem wiatr, spadający z obfitujących
w wodę wzgórz. Ale jeszcze nigdy nie przeżył takiego zachodu słońca.
Aż do tego dnia był sam na sam z tą ziemią, a teraz w jego ramionach
leżała kobieta, leżała tak cicho jak promienie słońca w szczelinie skalnej.
Trzymać tak Hope na ramieniu to niezwykłe uczucie, przyjemność
przeplatająca się z niepokojem, jak gdyby nielegalnie przekroczył grani-
36
cę intrygującej, zakazanej ziemi. Zastanawiał się, czyjego babcia, Szwed
ka, czuła się tak samo, kiedy leżała ze swoim indiańskim kochankiem,
szamanem Zuni. Jego istnienie samo w sobie stanowiło afront dla chrze
ścijaństwa, które przybyło, by nawracać grzesznych Indian.
Klacz prychnęła i tupnęła przednim kopytem, odpędzając natrętną
muchę. To był jedyny odgłos, jaki słyszał Rio. Nawet wiatr milczał.
Chłodne aksamitne cienie były coraz dłuższe. Wiedział, że już czas
najwyższy zbudzić dziewczynę śpiącą w jego ramionach. Powinien był
to zrobić przynajmniej godzinę temu, kiedy ostatnie krople wody spłynę
ły z węża do zbiornika.
Delikatnie przeniósł głowę Hope z powrotem na jej kapelusz. Wyda
ła z siebie pomruk protestu. Musnął ustami jej włosy, wdychając zapach
tej krainy, kobiety i ziemi, a potem znów oparł się o zakurzone koło, już
jej nie dotykając.
- Hope - powiedział cicho.
Nawet nie drgnęła.
Jego dłoń spoczęła na jej ramieniu, pogłaskał je i poczuł kobiece cie
pło pod wyblakłą, zakurzoną bawełną. Przez moment walczył z pokusą
wsunięcia palców pod zapięcie kołnierzyka tak nieodpartą, że aż zadrżał.
Chciał dotknąć słodkich krągłości jej piersi, potem pieścić je ustami, ro
zebrać ją i posiąść - tu i teraz, pod granatowym pledem nocy, mieniącym
się tysiącem odcieni zmroku.
- Hope - wyszeptał z trudem.
Obudziła się gorączkowo, zdezorientowana.
Przytrzymał ją za ramię, żeby nie usiadła, zanim do końca się nie
zbudzi. Jego dłoń powstrzymała jąprzed uderzeniem głową o metalowy
brzuch Behemota.
Otworzyła oczy. Miały kolor ciemnego bursztynu, kolor tak przejrzy
sty jak sam wieczór. Przez chwilę czuła się zakłopotana, potem uśmiech
nęła się lekko, kiedy dotarło do niej, że właśnie zapadła w sen przy naj
bardziej intrygującym mężczyźnie, jakiego spotkała w życiu.
- Czy przez to, że chrapałam, nie mogłeś zasnąć? - spytała żartem.
Uśmiech przemienił jego twarz, jak księżyc zmienia oblicze nocy.
Ostre rysy złagodniały, a twarz, która wcześniej wydawała się surowa,
teraz emanowała tylko pewnością.
- Przykro mi, że muszę cię rozczarować - odrzekł - ale nie chrapa
łaś ani przez chwilę.
- Cóż, miałeś więc wyjątkowe szczęście - powiedziała, rozkosznie
się przeciągając. - Boże, nie wiedziałam, że ziemia może być takim mięk
kim materacem.
37
- Miałem - powiedział, komentując jej pierwsze stwierdzenie. - Nie
jest - dodał, odpowiadając na drugą uwagę.
Zamrugała i pokręciła głową. Zanim zdążyła poprosić o wyjaśnienie,
Rio wstał i podszedł do konia, Podprowadził klacz do zbiornika i pa
trzył, jak zanurza pysk w czystej wodzie.
Po kilku chwilach Hope wstała, otrzepała z kurzu dżinsy i podeszła
do Ria. Wiele by dała za to, żeby móc zerwać z siebie ubranie i chociaż
przez kilka chwil poleżeć w chłodnej wodzie. Cicho westchnęła i odwró
ciła głowę od kuszącego płynnego kryształu.
- Jedyną wodą, jaką ten zbiornik kiedykolwiek zobaczy, będzie woda
Turnera - zauważył Rio, patrząc, na pijącą klacz. Odwrócił się szybko i jesz
cze zdążył dostrzec rozpacz na twarzy Hope. Jego słowa ugodziły ją w sa
mo serce. - Jeśli chcesz, żebym wiercił tutaj, to muszę cię rozczarować. To
by była tylko strata mojego czasu, twoich pieniędzy i twoich krów.
Hope po cichu liczyła kręgi rozchodzące się na wodzie, kiedy klacz
piła. Nie chodziło o to, że Rio mówił nieprawdę, ani nawet o to, że nie
spodziewała się tego usłyszeć. Ale o to, że te słowa były tak boleśnie
rozstrzygające.
To był kres jej marzeń, wypowiedziany spokojnym, pewnym głosem
obcego człowieka.
Chciała zaprotestować, spytać Ria, jak może być tego aż tak pewien,
ale powstrzymała się. W głębi duszy wierzyła mu. Wyczuwała, iż zna tę
ziemię tak, że ona nawet nie potrafiłaby tego opisać ani w pełni zrozu
mieć. Musiała mu uwierzyć na słowo, tak samo jak wierzyła w to, że
rano wstanie słońce, a wieczorem na niebie rozbłysną gwiazdy.
Hope walczyła z niepotrzebnymi łzami, które cisnęły się jej do oczu.
Czuła się bezbronna, jeszcze do końca się nie zbudziła - ani spała, ani
czuwała, jakby utkwiła pomiędzy końcem snu i początkiem niechciane
go przebudzenia.
Miała dość pieniędzy, żeby pogłębić studnię, swoją imienniczkę. Ale
nie miała środków, żeby odnaleźć i wywiercić całkiem nową, prawdopo
dobnie o wiele głębszą. Nie uświadamiała sobie, jak bardzo liczyła na to,
że będzie w stanie przywrócić do życia studnię Hope. Aż do tej chwili,
kiedy w końcu w pełni przyjęła do wiadomości, że studnia obumarła.
Była zrozpaczona.
- Hope...
- Już dobrze - powiedziała ze ściśniętym gardłem. Wiedziała, że Rio
nie chciał jej zranić. - Rozumiem.
Zastanawiał się, czy naprawdę dobrze go zrozumiała. W duchu prze
klął siebie za bezduszny opis jej studni. Jednak dopóki ona będzie się
38
trzymać nierealnych marzeń, on nie będzie w stanie przekonać jej do tego,
które ma przynajmniej nikłą szansę urzeczywistnienia.
A właśnie o to go prosiła. O nikłą szansę.
- Miałam nadzieję, że jeśli powiercę głębiej i przedrę się przez pod
łoże skalne, to dobrnę do wody artezyjskiej - powiedziała nieśmiało. -
Jesteś pewien? Jak możesz być tego taki pewny?
- Tak. Jestem pewien.
Rio w milczeniu wpatrywał się w nią oczami tak głębokimi i przej
rzystymi jak woda, którą miała nadzieję odnaleźć. Był pewien. Ale nie
potrafił słowami uzasadnić Hope swojej pewności. Była to mieszanka
intuicji, nabytej wiedzy i lat pracy na suchych terenach.
- Cóż - powiedziała głosem spokojnym, choć dziwnie chropawym
- dzięki za szczerość. Mogłeś zmarnować moje pieniądze na wiercenie
i sobie pójść.
- Czy właśnie to o mnie słyszałaś? - Jego głos był odległy, obcy.
Pokręciła głową tak, że burza ciemnych loków zalśniła w ostatnich
światłach zmierzchu.
- Nie. Nawet, gdybym słyszała coś takiego - dodała, patrząc mu pro
sto w oczy. -Nie uwierzyłabym w to po spotkaniu z tobą. Nie jesteś kłam
cą, ani złodziejem.
Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie. Ona ufała, że on jej nie oszu
ka. On ufał, że ona mu uwierzy na słowo, nie żądając dowodu.
- Jeśli na twojej ziemi jest woda, znajdę ją- powiedział Rio, tak cicho
i pewnie, jak wtedy, kiedy oświadczył, że studnia zwana Hope jest martwa.
Uśmiechnęła się smutno.
- O ile woda, której szukasz, znajduje się niedaleko wierzchniej war
stwy gruntu, mogę sobie pozwolić na to, by po nią sięgnąć.
- Najpierw muszę ją odnaleźć. Potem będziemy się martwić o drą
żenie studni. Dopóki nie skończę trenować koni Turnera, będę tu praco
wał po nocach i w weekendy. Potem rozpocznę pełen etat.
- Nie stać mnie na...
- Moją zapłatą będzie nocleg i wyżywienie dla mnie i dla mojej kla
czy - uciął, wiedząc, co chce powiedzieć.
- To za mało.
- Czy masz w szopie jakiś stary sprzęt do wiercenia? - spytał.
- Z czasów drążenia pierwszej studni. Dlaczego pytasz?
- Zaoszczędzimy na wszystkim, na czym tylko się da. Mam trochę
własnego sprzętu. Razem skompletujemy sprzęt wiertniczy, który nie bę
dzie nas kosztował zbyt wiele. Największy wydatek to rura, cement i pa
liwo.
39
- I twoje wynagrodzenie - oświadczyła stanowczo. - To nie fair, że
pracujesz za nocleg i wyżywienie.
Jego uśmiech na krótko zabłysnął w gasnącym świetle dnia. Teraz
jego oczy wydawały się jeszcze ciemniejsze, tajemnicze jak zmierzch
rozpościerający się nad tą krainą.
- To nie fair, że musisz pracować za trzech mężczyzn tylko po to,
żeby ocalić swoje ranczo.
Wzruszyła ramionami. Nic nie mogła na to poradzić, więc nie było
sensu narzekać.
- Zamierzasz pracować, dopóki nie spadnie deszcz? Czy nie mam
racji? - spytał półżartem.
- Niczym się nie różnię od reszty śmiertelników - oświadczyła rze
czowo. - Robię, co mogę, dopóki jeszcze mogę coś zrobić, i cała moja
nadzieja w tym, że to wystarczy.
Rio pomyślał o znanych mu kobietach i mężczyznach, którzy praco
wali tak mało, jak tylko mogli, skracając sobie czas pracy, nieustannie
zrzędząc na pecha, na złych ludzi i niesprawiedliwość losu, który nie dał
im wszystkiego, czego kiedykolwiek sobie zażyczyli. Właśnie takich lu
dzi unikał.
Inni - tacy jak Hope, którzy pracowali, wypruwając z siebie flaki,
nie żądając zapłaty i nie jęcząc, kiedy nie wszystko szło po ich myśli -
przyciągali Ria do siebie tak nieuchronnie, jak spragniona ziemia przy
ciąga deszcz. Takim ludziom pomagał, przez jakiś czas marzył wraz
z nimi, dając im to, co mógł dać, w zamian biorąc tylko tyle, na ile ich
było stać.
Kiedy marzenia się zmieniały lub spełniały, szedł dalej, podobnie jak
jego brat wiatr, rozmawiając tylko z ciszą ziemi, szukając czegoś, czego
nie potrafił nazwać ani on, ani wiatr.
- Pomogę ci - powiedział cicho. -1 cała moja nadzieja w tym, że to
wystarczy.
- Ale nie stać mnie... - zaczęła.
- Nie chcę pieniędzy. Jeśli doprowadzę do wykopania studni, zosta
wię dziesięć klaczy, żeby je zapłodnił Jeździec Burzy. Będziesz trakto
wać klacze i źrebięta jak swoje własne, ani lepiej, ani gorzej. Od czasu
do czasu będę przyjeżdżać do Doliny Słońca, zabierać te konie, które
zechcę, i pozostawiać klacze, żeby je zapłodnił twój najlepszy ogier.
Dopóty, dopóki będzie płynąć woda w tej mojej studni.
Chciała coś powiedzieć, ale położył palec na jej ustach. W tym doty
ku było coś zmysłowego i coś jeszcze, coś nieokreślonego. Serce jej za
marło, a potem zaczęło bić mocniej.
40
- Dobrze się zastanów, zanim odpowiesz, Hope. Ani jedna z moich
studzien nigdy nie wyschła.
Uniósł rękę, uwalniając jej usta.
Zamknęła oczy, ale wciąż widziała Ria, jego opaloną skórę i oczy -
głębokie i przejrzyste jak ten wieczór. Echo jego aksamitnego głosu nio
sło się jak pieszczota po jej skórze, poruszając ją głębiej niż cokolwiek
kiedykolwiek, nawet w marzeniach.
- Tak - odpowiedziała głosem równie spokojnym, jak jego spojrze
nie. - Dziesięć klaczy. Jeździec Burzy. - Potem spojrzała mu prosto
w oczy. -1 więcej, jeśli zechcesz. Konie, bydło, co tylko sobie zażyczysz.
Patrzył na jej twarz, czuł, że mówi od serca, że wierzy w niego, i od
czuwał zarówno satysfakcję, jak i niepokój. Odebrał jej jedno marzenie,
dając w zamian inne: niekończącą się wodę wskrzeszającą ginące ran
czo.
- Musisz pamiętać, że bywa i tak, że nie można znaleźć wody ni
gdzie i nikt nie jest w stanie jej znaleźć. - Mówił głosem spokojnym
i szorstkim.
Uśmiechnęła się sennie.
- Tak, wiem. Ale i tak zaopiekuję się twoimi klaczami i źrebiętami,
dopóki będę właścicielką Doliny Słońca.
- Jeśli nie będzie studni, nie będzie zapłaty.
- Twoje klacze zostaną zapłodnione-oświadczyła stanowczo. -Przy
wieź je, kiedy zechcesz. - Uśmiechnęła się i dodała: — Jeździec Burzy
będzie ci za to wdzięczny. Przez cały ten rok musiałam wykorzystywać te
klacze, które mi jeszcze zostały, raczej do pracy niż do rozmnażania.
W zapadającym zmierzchu błysnął uśmiech Ria. Wyciągnął rękę.
Uścisnęła ją bez wahania, pozwalając, by przeniknęło ją jego ciepło, jak
ostatnie purpurowe promienie słońca wsiąkające w wieczorne niebo. Jego
dotyk był ciepłą, namacalną rzeczywistością, która nadawała sens wszyst
kim jej marzeniom.
- Takdługojakztej studni będzie płynąć woda-powiedziała i uścis
nęła jego dłoń.
Rio poczuł, jak echo jej słów przenika go niby dziki wiatr porywają
cy wszystko, czego dotknie. Chciał powiedzieć Hope, żeby mu tak bar
dzo nie ufała, tak głęboko mu nie wierzyła.
Ale tak naprawdę nie to chciał powiedzieć. Mogła mu zaufać co do
marzenia o wodzie. Co innego jej serce, które zaczęło bić mocniej pod
wpływem jego dotyku.
A ona nawet nie była tego świadoma. Widział to tak jasno, jak jasno
widział jej odwagę i determinację. Pracowała do ostatniego tchu, by
41
uratować bydło i ranczo przed suszą. Myślała, źe to właśnie nowe ma
rzenie ożywia jej krwiobieg i pobudza serce.
Wiedział, że nie o to chodzi, nie tylko o to. Ten sam zmysłowy głód
rozgrzewał i jemu krew w żyłach.
Już nie mógł się cofnąć. Jej marzenie było tak porywające jak ona
sama. Właśnie dlatego chciał - musiał! - jej pomóc. Już dawno temu
przestał marzyć. Pustka, która nadeszła wraz z kresem marzeń, była tak
bezdenna, że nawet wiatr nie był w stanie jej wypełnić.
- Kiedy możesz zacząć? - spytała Hope. Dziwnie zabrakło jej tchu,
jakby była zawieszona pomiędzy męskim ciepłem Ria i tkliwością pus
tynnego zmierzchu.
- Już zacząłem.
- Już? A co zrobiłeś?
- Obejrzałem wszystkie twoje studnie.
- Ooh... -Zabrakłojej słów.
Rio również milczał. Nie trzeba było już nic mówić. Wszystkie stud
nie Doliny Słońca obumarły.
Wzięła głęboki oddech.
- Rozumiem. Skoro już zacząłeś pracować, najwyższy czas spełnić
obietnicę, że zapewnię ci wyżywienie i nocleg. Zanim wrócimy, Mason
zdąży przygotować kolację. Nic specjalnego. Wołowina, fasola, chleb
i sałatka.
Rio uniósł ciemne brwi.
- Sałatka?
- Tylko mi nie mów -jęknęła Hope - że jesteś z tych kowbojów, co
to nie znoszą żarcia dla królików!
Łagodny śmiech otulił jąjak pieszczota, podobnie jak jego głos, kie
dy w końcu odpowiedział.
- Nie ma sprawy. Miewam czasem ochotę na świeże warzywa.
- To dobrze.
- Przypuścimy zmasowany szturm na Masona, domagając się swo
ich króliczych praw!
Wciąż się uśmiechając, Rio wyciągnął szlauch ze zbiornika i zaczął
zwijać wokół haka przytwierdzonego w tyle cysterny. Zanim wąż został
zwinięty, oboje byli mokrzy i ubłoceni.
- Jak chcesz, to możesz na chwilę zanurzyć się w zbiorniku przed
jazdą na kolację - powiedziała, wycierając dłonie o dżinsy. - Zwykle tak
robię. To ciekawsze niż kąpiel w miednicy
Uśmiechnął się leciutko.
- Czy to mniej więcej kąpiel w wiadrze wody?
42
- O nie. To już byłby luksus. Wiadra są większe niż nasza miedni
ca. Jak nie znajdę czasu pomiędzy jednym transportem wody a drugim,
nie będzie w domu ani grama wody więcej. Gąbka i miednica z wodą.
Ale - dodała, posyłając mu nikły uśmiech - gąbka jest najwyższej ja
kości.
Rio odwzajemnił uśmiech, choć miał ochotę raczej zakląć. Najwy
raźniej Hope nie była w stanie jednocześnie zapewnić wody i do domu,
i dla bydła. Nie starczało godzin doby ani sił, by zrobić wszystko, co było
do zrobienia.
Znów zastanowił się, co się stało z Masonem. To było do niego nie
podobne, żeby pozwolić kobiecie zapracowywać się na śmierć.
Klacz nagle uniosła głowę i podbiegła do niego. Przytrzymał lejce
i spojrzał na Hope.
- Daj jej kilka sekund, żeby się przyzwyczaiła do twojej lżejszej wagi
- poradził. - To najlepszy koń do jazdy nocą, jakiego kiedykolwiek do
siadłaś.
- Ale... - zaczęła.
- Ja pojadę ciężarówką- ciągnął Rio, nie dopuszczając jej do głosu.
- Nie czekaj na mnie z kolacją. To trochę potrwa.
Palce Hope odruchowo zacisnęły się na wodzach, które jej wręczył.
Zawahała się i postanowiła nie pytać o sprawy oczywiste - dokąd
pojedzie i co będzie robił. Albo mu ufała, albo nie. W każdym razie nie
należała do pracodawców, którzy muszą przez cały czas mieć najemców
na oku.
- Wsteczny bieg jest naprawdę felerny - powiedziała. - Unikaj go,
jak tylko możesz. Ajeśli ci się to nie uda, to życzę szczęścia. Cholernie
dużo czasu stracisz na ponowną zmianę biegu. Raz musiałam jechać do
domu szesnaście kilometrów na wstecznym, żeby Mason mógł dokonać
cudu ze skrzynią biegów.
Rio uśmiechnął się, kiedy to sobie wyobraził.
- Kluczyki są w stacyjce - mówiła dalej. - Nie ufaj miernikowi pali
wa. Zawsze wskazuje, że bak jest do połowy wypełniony. Jak przeje
dziesz ponad osiemdziesiąt kilometrów, wpadnij do domu. Paliwo do
diesla jest w tej niebieskiej beczce po prawej od strony stajni. Benzyna
w czerwonym zbiorniku.
Rio skinął głową i ruszył w stronę ciężarówki. Nagle odwrócił się.
Miał dziwną minę.
- Zawsze tak ufasz obcym?
- Nie - odparła spokojnie. Spojrzała na niego, ale tam, gdzie były
oczy Ria, nie dojrzała już nic prócz jaśniejszych plamek. - W ogóle nie
43
ufam obcym. - Obdarowała go wymuszonym uśmiechem. - Jak również
nie sypiam z nimi pod ciężarówkami. A ty, Rio? Pozwalasz obcym od
jeżdżać na twoim koniu?
- Nigdy.
To cicho wypowiedziane słowo powiedziało Hope więcej, niż ocze
kiwała, żartem zadając pytanie. Nikt prócz Ria nigdy nie dosiadał tej
gorącokrwistej klaczy.
Zanim zdobyła się na odpowiedź, podszedł do niej, splótł dłonie w sio
dełko i podsadził ją na Szarówkę. Przez chwilę klacz niespokojnie drża
ła, potem wygięła szyję do tyłu i obwąchała ubłocony but nieoczekiwa
nie lekkiego jeźdźca.
Hope mruknęła, uspokajając konia, i pogłaskała jej ciepłą, bladosza-
rą szyję. Poczuwszy delikatny ucisk wodzy, klacz podniosła uszy i ocho
czo ruszyła w zapadający mrok.
- Do zobaczenia w domu - krzyknęła Hope.
Dopiero po chwili słowa te dotarły do mężczyzny, który stał nieru
chomo wpatrzony w Hope, dopóki jej sylwetka nie wtopiła się w mrok.
Rozdział 6
Zanim Hope dotarła do obejścia, miała już na sobie kurtkę, którą Rio
trzymał za siodłem. Choć była tak zmęczona, że prawie zasypiała,
rozkoszowała się każdą chwilą przejażdżki.
Rio miał rację co do tej klaczy. Szarówka była najlepszym koniem do
jazdy nocą, jakiego Hope kiedykolwiek dosiadła. Na ogół konie podczas
samotnej nocnej przejażdżki były niesforne albo narowiste. Nie Szarów
ka. Ona szła spokojnym, pewnym krokiem, nie potykając się, podobnie
jak mężczyzna, który zwykle jej dosiadał. Nie spłoszył jej nawet nagły
świst gołębich skrzydeł. Słysząc przeraźliwe wycie kojotów, Szarówka
tylko nadstawiła uszu i szła dalej, nieustraszona.
Hope przywitał czworokąt żółtego światła rozłożony nagle na po
dwórzu. W środku, na tle drzwi wejściowych stał Mason.
- Ładny konik - powiedział z satysfakcją. - Własność Ria?
- Tak - odparła Hope, naśladując lakoniczny sposób wypowiedzi
Masona.
Czekał, ale nie powiedziała ani słowa więcej.
44
- Ciężarówka się zepsuła? — spytał.
- Nie.
Mason czekał.
Cisza.
- Szukasz guza, dziewczyno? - spytał rozdrażniony.
Uśmiechając się, skierowała klacz w stronę stajni.
- Nie guza, tylko kolacji.
Staruszek burknął coś o tym, że poda jej zapiekankę z koniny i z po
wrotem wszedł do domu, zatrzaskując za sobą drzwi.
- Połóż dodatkowe nakrycie! - zawołała za nim.
Drzwi znów otworzyły się z łomotem.
- Rio się tym zajmie? - zgadywał Mason. - Znajdzie ci wodę?
- Spróbuje.
Tryumfalny okrzyk Masona spłoszył klacz.
Hope spodziewała się po Masonie takiej właśnie reakcji. Mimo to mia
ła do wyboru: uchwycić się siodła albo wytarzać się w piachu. Długonoga
klacz była bardzo szybka.
Hope zeskoczyła z Szarówki z ostrożnym podziwem dla szybkości
klaczy. W chwili zderzenia z ziemią zabolały ją stopy. Nieważne, jak
wygodne były jej wysłużone buty, stopy i tak pod koniec dnia odczuwały
zmęczenie. Jak i ona sama. Wstała na długo przed świtem. Tak samo
będzie jutro. I pojutrze.
I codziennie, aż do nadejścia deszczu.
Podprowadziła Szarówkę do przegrody i dokładnie ją wyszczotko-
wała, choć ręce jej drętwiały, ilekroć je podnosiła.
- Jesteś głodna, dziewczynko? - spytała.
Szarówka wpatrywała się w nią ciemnymi, załzawionymi oczami.
- Jesteś mniejsza od Jeźdźca Burzy, ale założę się, że po całym dniu
dźwigania Ria potrafisz zjeść nie mniej niż mój koń. Ten mężczyzna nie
jest lekki.
Koń niecierpliwie trącił ją nosem.
Hope roześmiała się.
- No, już dobrze. Zasłużyłaś na to, i to podwójnie.
Pomrukując cicho, włożyła do żłobu kilka grubych wiązek siana, z bo
ku wsypała owies, a spod hydrantu przy domu przytaszczyła do poidła
wodę. Kiedy czyściła klacz, ta przez cały czas pochłonięta była jedze
niem. Od czasu do czasu strzygła uszami.
Dopiero kiedy Hope się upewniła, że Szarówka zadomowiła się
w nieznanym otoczeniu, zamknęła drzwi przegrody i powoli ruszyła
w stronę domu. Czuła się, jakby brodziła w błocie, tak była zmęczona.
45
Zamruczała na myśl o długiej, gorącej kąpieli w wannie napełnionej
wodą po brzegi.
- Przestań marzyć! - burknęła do siebie. - Starczy wody do picia
i do umycia się w miednicy, ale nie ma ani kropli więcej.
Miednica z ciepłą wodą czekała na nią w sypialni. Zdjęła lepkie od
potu ubranie, dokładnie się umyła, spłukała i zabroniła sobie myśleć o sto
jącej w korytarzu wannie. Kilka razy musnęła szczotką ciemne, niesfor
nie kręcące się włosy i zeszła na dół. Ani na chwilę nie przestawało jej
burczeć w brzuchu.
- Kolacja? - spytała z nadzieją w głosie, wbiegając do kuchni.
- Podano do stołu - oświadczył Mason, wskazując nakrycie.
Zawahał się i sięgnął po wielką butlę oleju sałatkowego. Była ciężka
i śliska, a od kilku dni dłonie odmawiały mu posłuszeństwa. Przystanął
nad składnikami rozłożonymi w rządku na blacie kuchennym i skrzywił
się, usiłując przypomnieć sobie, ile octu, oleju, soli i pieprzu potrzeba do
sosu.
Po ruchach rąk Masona poznała, że jego kłykcie znów chwycił atak
artretyzmu. A jego samego potężny przypływ dumy. Jego honor - i tem
perament - bardzo cierpiary, kiedy nie był w stanie potrzymać dla niej
węża przy cysternie. A to, że nie mógł sobie poradzić z pracami kuchen
nymi, uważał za zniewagę.
- Ja to zrobię - powiedziała spokojnie. Potem, jakby nie zauważyła
jego problemów z palcami, dodała, puszczając do niego oczko: - Bo ty
zawsze wlewasz za dużo oleju!
- Królicze żarcie - powiedział z wyraźnym obrzydzeniem, odwra
cając się plecami do śliskiej, zdradliwej butelki oleju.
- Kiedy przyjedzie Rio?
- Powiedział, że mamy na niego nie czekać z kolacją.
- No, to zajmę się podaniem na stół prawdziwego jedzenia.
Zachichotała, ale nie odezwała się ani słowem.
Wydobył ciężką żeliwną patelnię i z hukiem postawił ją na równie
ciężkim żelaznym palniku.
Uśmiech uleciał z twarzy Hope. Skoncentrowała się na przygotowa
niu sosu do sałatki.
Mason maksymalnie podkręcił palnik. Wokół czarnego żelaza eks
plodowały niebieskie i złote płomienie.
- Pasza drożeje - powiedział.
Miała nadzieję, że głos nie zdradzi lęku, który ścisnął jej żołądek.
- Ojej! Nawet jeśli zima okaże się łagodna, będziemy kupować pa
szę przed nadejściem wiosny.
46
- Nie.
Przerwała na chwilę, żeby zamieszać sos winegret.
- Dlaczego nie?
- Bo nie będzie już krów, żeby to zjadły. - Bladozielone tęczówki
Masona spojrzały prosto w jej oczy. - Będziemy musieli sprzedać więcej
bydła mięsnego. Ty to wiesz, ja to wiem. Trzeba będzie to zrobić.
Na jej twarzy zastygła maska uporu.
- Jeszcze nie. Jeszcze przez jakiś czas będę w stanieje napoić. Może
wkrótce spadnie deszcz.
- A może świnie zaczną latać?
Hope ze schyloną głową ubijała sos tak, że prawie się pienił.
Mason już miał upierać się przy swoim, ale wzruszył ramionami i dał
jej spokój. Jak już jej nieraz mówił, była osobą upartą, ale nie idiotką.
- Nie wykończ się, skarbie. - Masło zaskwierczało na patelni. -- Nic
nie jest tego warte. Oboje wiemy, że im dłużej będziesz zwlekać ze sprze
dażą, tym mniej zwierzaki będą ważyły. Naturalnej paszy już prawie nie
ma, a nic nie wskazuje na to, że znajdzie się coś, co ją zastąpi. Nie ma
deszczu - zakończył i rzucił wielki stek na rozgrzaną patelnię.
Rzeczowe podsumowanie Masona rozgniewało Hope. Nie dlatego,
że się mylił, ale dlatego, że miał rację.
- No to dowiozę paszę! - oświadczyła stanowczo.
Pokręcił głową i nie powiedział już ani słowa. Wiedział, że nawet
jeśli oboje będą pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę, to i tak
nie uda im się dowieźć wody i żywności dla wszystkich zwierząt.
Za dużo bydła.
Za mało godzin ma doba.
Za mało siły mają oboje.
Popatrzył na swoje opuchnięte kostki i cicho zaklął. Nie był wściekły
na swój los ze względu na siebie, ale ze względu na nią. Dla niej gotów
był znieść męczarnie powtórnej młodości tylko po to, żeby pomóc jej
spełnić marzenia. Ona była tą córką, której nigdy nie miał. Gdyby mógł,
przenosiłby góry dla niej.
Ale nie mógł. Mógł jedynie ją kochać.
Mason w ciszy uniósł róg steku, stwierdził, że jest wystarczająco przy
smażony, i przewrócił go na drugą stronę.
Po jakimś czasie Hope przestała ubijać nieszczęsny sos i postawiła
na stole fasolę i sałatkę. Włożyła na oba talerze po trochu jednej i drugiej
potrawy. Potem otworzyła piekarnik i pociągnęła nosem.
Jej nozdrza połechtał kuszący aromat czosnku. Kiedyś Mason uparcie
twierdził, że chleb czosnkowy to zagraniczne paskudztwo i nie wolno
47
dopuścić, by sprofanowało ono dobre amerykańskie sosy. W końcu przy
zwyczaił się do tego ostrego jedzenia.
- Jedz, zanim tłuszcz zastygnie-powiedział, nakładając jej syczący
kawałek wołowiny
Dziabnęła stek widelcem.
- Nie słyszałeś?
- Czego?
- Jak do mnie zaryczał.
Mason już miał powiedzieć coś obraźliwego, ale zobaczył uśmiech
skryty wjej oczach. Chcąc, nie chcąc, uśmiechnął się, zmierzwił jej do
piero co przyczesane włosy i znów podszedł do piekarnika.
W ślad za nim poszło słodko wyśpiewane „muuuu".
Szybko się odwrócił.
Hope z miną aniołka wbijała nóż w krwawy stek. Na jej twarzy malo
wała się satysfakcja.
- Mmm - zamruczała, gryząc powoli. - Nikt nie potrafi tak nie do-
smażyć steku, jak ty.
Uśmiechnięty, zadowolony z siebie Mason podśpiewywał coś pod
nosem, fałszując. Teraz smażył kawałek mięsa dla siebie. Zajęło mu to
jeszcze mniej czasu niż przygotowanie steku dla niej.
Wkrótce w kuchni słychać było tylko uderzanie sztućców o tale
rze, skrzypienie starych dębowych krzeseł i coraz szybsze perkotanie eks
presu do kawy. Płyn w dzbanku przybierał coraz intensywniejszą barwę.
Kiedy Hope nie mogła już przełknąć ani kęsa więcej, zrobiło jej się
żal cierpliwego Masona i opowiedziała mu o ustnej umowie, którą za
warła z Riem.
Mason słuchał w milczeniu, kiwając głową we właściwych momen
tach, i uśmiechał się jak kot, któremu pióra wystają z pyszczka. Kiedy Hope
skończyła mówić, wytarł usta papierową serwetką i odsunął krzesło.
- Cóż, lepiej odkręć zawór bojlera - poradził jej.
Wpatrywała się w niego, jakby zaproponował usmażenie jednego
z krzeseł na deser.
- Co ci strzeliło do głowy?
- Nie masz ochoty się wykąpać, dziewczyno?
- No pewnie, że mam ochotę, ale...
- To nie trać czasu na próżne gadanie, kiedy można podgrzać wodę
do kąpieli - uciął radośnie.
- Mason - mówiła wolno jak gdyby był głuchy, niedorozwinięty, albo
odrobinę szalony. - Jeśli wezmę kąpiel, nie będziemy mieć na jutro wody
pitnej.
48
- Ależ będziemy ia mieć. Całą cholerną cysternę.
Usta jej się otworzyły i nie miała siły ich zamknąć.
Prychnął.
- Bo zaraz ci mucha wpadnie do buzi! Ajak myślisz, co Rio tam
robi o pustym żołądku, dziewczyno? Na darmo tak ciąga w kółko po nocy
tę rozwaloną cysternę?
Usta Hope zamknęły się odrobinę wolniej, niż się otworzyły.
- Naprawdę myślisz, że... -zaczęła z rozmarzeniem w głosie, a każdy
jej obolały mięsień tęsknił za wanną.
- Dlaczego sama go o to nie spytasz?
Nagłą ciszę przerwało dudnienie starej cysterny wjeżdżającej na po
dwórze.
- Szybko wrócił! - przyznał Mason. - To wymaga wielkiej krzepy,
a Rio ma jej trochę.
Hope była tak zaskoczona, że zaniemówiła. Wybiegła na podwórze.
- Gdzie mam ją przelać?-spytał Rio.
- Nie musiałeś... Za domem - wykrztusiła w końcu.
Patrzył w dal, omijając ją spojrzeniem. „Za domem" był bardzo duży
kawał ziemi, nie wyłączając gór Perdidas wycinających część gwiazd
z pogodnego, przejrzystego nieba.
Roześmiana wskoczyła na stopień ciężarówki i uchwyciła się drzwi
kabiny.
- Ja się tym zajmę. Pewnie umierasz z głodu. Wejdź i jedz.
Rio tylko wpatrywał się w nią. Nigdy wcześniej nie spotkał się z taką
troską, z niczyjej strony, a tym bardziej nie ze strony kobiety padającej
ze zmęczenia. Wiedział, że pada ze zmęczenia. Uśmiechnął się łagodnie.
- Dzięki, ale zdążę jeszcze zjeść. To nie potrwa długo. Idź odpocząć.
- Pójdę, jak już woda będzie wypompowana.
Nie upierał się. Wiedział, jak ważna jest dla niej każda kropelka
wody.
- Trzymaj się. Uchwyciła się drzwi kabiny, kiedy ciężka ciężarówka
okrążała dom i podjechała na miejsce, które kiedyś było trawnikiem. Te
raz zostało tam niewiele więcej niż dwie koleiny po kołach ciężarówki
w kępkach wyschłej trawy. Rura, która kiedyś doprowadzała wodę z „Ho
pe", została ucięta. Przytwierdzono do niej gwint, aby umożliwić zamo
cowanie płóciennego węża od cysterny.
Jedno spojrzenie na to urządzenie wystarczyło, by stwierdzić, że cze
ka ich kolejna runda zapasów. Rio wyskoczył z ciężarówki gotów znów
podjąć walkę z upartym mosiężnym złączem i ciężkim od wody szlau
chem.
4 - Piękna marzycielka
49
PIĘKNA MARZYCIELKA
Wszystko dla pań Powieści ELIZABETH LOWELL w Wydawnictwie Amber BEZ KŁAMSTW KRAJOBRAZY MIŁOŚCI NA KONIEC ŚWIATA PAMIĘTNE LATO PIĘKNA MARZYCIELKA PUSTYNNY DESZCZ SEN ZAKLĘTY W KRYSZTALE Wszystko dla pań LELIZABETH OWELL PIĘKNA MARZYCIELKA Przekład Agata Pudłowska & AHBEK
Tytuł oryginału BEAUTIFUL DREAMER Redaktor serii MAŁGORZATA CEBO-FONIOK Redakcja stylistyczna BEATA SŁAMA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta MAGDALENA KWIATKOWSKA MONIKA SZWABOWICZ Ilustracja na okładce STUDIO KONKRET Projekt graficzny okładki MAŁGORZATA CEBO-FONIOK Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 2001 by Two Ol'n Kind, Inc. All lights reserved. For the Polish edition Copyright ©2001 by Wydawnictwo Amber Sp. z o o . ISBN 83-7245-781-6 Prolog Niebieski pikap był brudny i porysowany przez gałęzie; trudno było uwierzyć, że taki grat może jeszcze pociągnąć przyczepę z koniem. Opony nosiły ślady jazdy po wyboistych polnych drogach. Tak jak kierowca, samochód skrywał w sobie o wiele więcej, niż mógłby sugerować wygląd. Kurz i zniszczona karoseria nie umniejszały sprawności kół, a silnik o wielkiej mocy był dobrze wyregulowany. Klacz w przyczepie, cierpliwie znosząca trudy podróży, była czystej krwi, świet nie wytrenowana. Każde z jej źrebiąt warte było więcej niż nowa cięża rówka i przyczepa razem wzięte. Pikap przejechał obok wyblakłej od słońca tablicy: WITAMY W RIVERDALE, 47 MIESZKAŃCÓW. Nazwa zapraszała w dolinę rzeki, choć przyjezdnego nie witała ani dolina, ani rzeka. Ale co tam, pomarzyć zawsze można. Zaparkował przed wiejskim sklepem, wysiadł i rozprostował kości, rzucając długi cień na spieczoną popołudniowym słońcem ziemię. Sklep był zamknięty. Ręcznie wypisana tabliczka informowała, że drzwi otwie rane są wtedy, kiedy właściciel sobie tego życzy, a w razie nagłej potrze by można spróbować wejść od podwórza. Na kartkach przyczepionych do lepkiego od brudu okna można było przeczytać oferty pracodawców, ludzi szukających pracy i osób pragnących sprzedać sprzęt rolniczy. Jedno z nich oznajmiało po prostu: „Rio, jeśli to przeczytasz, jedź do Nevady. Potrzebuje cię kobieta z rancza Dolina Słońca". Przybysz wyciągnął karteczkęi wcisnąłjądo schowka w ciężarówce. Trzymał tam różne papierki, świstki, karteluszki, które zdołał zebrać 5
w ciągu ostatniego miesiąca, jeżdżąc po Zachodnim Wybrzeżu. Na ogół wszystkie były tej samej treści: „Jedź do Doliny Słońca". Z trzaskiem zamknął schowek i podszedł do przyczepy z koniem. - I co ty na to, Szarówka? Reflektujesz na kilka dodatkowych kilo metrów? Klacz wysunęła nos za okienko przyczepy i leniwie trąciła jego od słonięte ramię. Pogłaskał jej miękki pysk, znów się przeciągnął i czekał. Kiedy zza wysokich równin powiał wiatr, nasłuchiwał, czy niesie jego imię. Zawsze rozlegało się długie westchnienie: „Bracie Wiatru!" I odpowiedział, jak zawsze: „Tu jestem". , Wiatr zmienił kierunek i zawirował wokół niego, zaczął wiać mu w plecy, jakby chciał skierować go na południe. - Jesteś pewny, bracie? Wiatr wiał coraz mocniej. Wsiadł do pikapa i ruszył na południe. Rozdział 1 Był już koniec października, ale na ranczu zwanym Doliną Słońca, w Nevadzie, niepodzielnie królowała susza. Wszelkie żywe istoty rozpaczliwie wołały o wodę. Wiatr zawsze był niespokojny, zawsze szeptał coś o oddaleniu i tajemnicach opustoszałej ziemi. Na wschód od rancza wznosił się ciemny i cichy łańcuch Sierras Per- didas. Same góry obfitowały w dary wody - doliny porośnięte gęstą tra wą, wysokie zbocza zieleniejące lasami. Kilka zacienionych poletek śniegu połyskiwało w popołudniowym słońcu jak diamenty. Śnieżne poletka, żyzne doliny czy zielone lasy były niedostępne dla Hope Gardener, ale wiedziała, że tam są. Zawsze tam były i budziły tęsk notę ranczerów skazanych na pustynię, która okalała góry jak morze by- licy otaczające zieloną wyspę. Mimo to Hope za żadne skarby świata, nawet za łatwe piękno Sierras Perdidas, nie oddałaby ani piędzi spalonej słońcem, spragnionej ziemi swojego rancza. Ale nie pogardziłaby darem od pulsującego źródła gór Perdidas. Nie chciała zbyt wiele. Nie prosiła o głęboką wodę płynącą przez okrągły rok ani nawet o źródło bijące pod wyschniętym korytem rzeki. Nie prosiła o jezioro drgające od wiatru i pstrągów. Ale mała sadzawka... Tak, sadzawka. Słodka woda, która mogłaby zaspokoić nieugaszone pragnienie jej bydła. Kojąca woda, pieszcząca delikatne korzenie lucer ny i owsa. Choćby jedno źródło, które by nigdy nie wysychało, bez wzglę du na to, jak spalona byłaby pozostała część Doliny Słońca. - A może by tak od razu zażyczyć sobie żyłę złota? - pytała przekor nie. - Jak marzyć, to marzyć! 7
Wydatne usta bezwiednie rozciągnęły się w promiennym uśmiechu. Pochodziła z rodziny marzycieli. Jednak żaden z nich nie miał tyle szczę ścia, by urzeczywistnić swoje marzenia. Przyrzekła sobie, że z nią będzie inaczej. Będzie tym Gardenerem, który sprawi, że Dolina Słońca znów rozkwitnie. A przynajmniej będzie można się z niej utrzymać i nie zbankrutować. - W takim razie powinnam chyba zakasać rękawy i zabrać się do dzie ła, prawda? - spytała swego odbicia w zakurzonej, popękanej, rozgrza nej słońcem szybie. Nie odpowiedziało jej nic prócz rozklekotanego diesla i wiatru wpa dającego przez otwarte okno starej ciężarówki. Zatrzymała się na wznie sieniu jednopasmowej polnej drogi, aby dać silnikowi - i sobie - chwilę wytchnienia. Wóz-cysterna pochodził sprzed epoki automatycznej skrzyni biegów i hamulców ze wspomaganiem. Hope, choć delikatnej budowy, była raczej krzepka, a ciężarówka wymagała wyjątkowej siły. Pierwszy bieg był tak niesprawny, że często zatrzymywała się na wzgórkach i na luzie zjeżdżała w dół, aby móc wrzucić drugi bieg. - Rusz się, Behemot. Ty i ja możemy liczyć tylko na siebie. Sprag nione bydło na nas czeka. Nie zawiedź mnie! Ledwie puściła ręczny hamulec, pusta ciężarówka zaczęła toczyć się z górki. Pojazd nabierał szybkości, a Hope była zmuszona wcisnąć sprzę gło, żeby na stromym zboczu nie stracić kontroli nad kierownicą. Dwa razy wcisnęła sprzęgło, zmieniła bieg, burknęła coś pod nosem i znów dwukrotnie wcisnęła sprzęgło. Tym razem skrzynia biegów starego po jazdu zatrzeszczała i bieg zaskoczył. Hope poklepała zakurzoną tablicę rozdzielczą. Zawzięła się, że do- holuje ciężarówkę do zbiornika z wodą. W rozgrzanej kabinie odbijały się echem odgłosy drogi. Kierownica gwałtownie przekręciła się wjej dłoniach. Hope natychmiast odzyskała kontrolę nad wozem i w ostatniej chwili zdołała ominąć głębokie koleiny, które przyciągały koła jak mag nes opiłki żelaza. Nie zważała na piekący ból ani na zmęczenie. - Jeszcze tylko ten jeden raz - obiecała sobie. - A potem możesz się rozłożyć i popatrzeć, jak Ślicznotka i Maleństwo piją. Przynajmniej na dziś to koniec. Jutro wstanie nowy dzień i znów trzeba będzie stawić czoło bezlitosnemu słońcu przypiekającemu suchą glebę Nevady. Nadejdzie kolejnych kilkanaście godzin, kiedy tylko demony kurzu ośmielą się krążyć po opustoszałej ziemi. No, i jeszcze ta rozkle kotana ciężarówka, przypomniała sobie. Nie zapomnij o biednym Behe- mocie snującym się po tej przeklętej drodze jak dinozaur niedobitek. Zresztą sama Dolina Słońca też umiera. 8 Hope zacisnęła zęby i usiłowała skupić uwagę na wyboistej drodze, choć jej myśli krążyły wokół pewnej śmierci rancza i jej marzeń. Przypo mniała sobie, że jutro może przynieść wiele nowych rzeczy. Przynajmniej jedna z nich mogłaby podtrzymać życie zarówno jej rancza, jak i ocalić marzenia. Może jedna ze studzien znów ożyje i zacznie dostarczać tyle wody, że jej stado przetrwa tę niekończącą się suszę... Albo cena wołowiny wzrośnie tak, że można będzie bez strat sprze dać tę część bydła, której Hope nie zdoła napoić. Albo bank dojdzie do wniosku, że najnowszy raport hydrologów do tyczący ujęcia Srebrna Skała dobrze rokuje i udzieli jej kredytu. Niewykluczone, że odpowie jej jakiś hydrolog - byle nie spec od naciągania! Odnajdzie źródło artezyjskie, które na pewno płynie gdzieś głęboko pod jej ranczem. A może nawet zacznie padać deszcz! Hope nachyliła się ku zakurzonej przedniej szybie wozu, by przyj rzeć się górom Perdidas. Nad smukłymi, skalistymi szczytami płynęło kilka marnych chmurek. Za mało. O wiele za mało. Niewykluczone, że za dzień, dwa, może trzy, wysoko w górach spadnie deszcz, ale nie na wyżynnej pustyni jej rancza, gdzie grunt jest spękany, tryska piachem, a spragnione bydło gromadzi się wokół wyschniętych studzien. Przez chwilę ponuro wpatrywało się w nią odbicie z brudnej szyby. Kapelusz zasłaniał jej twarz; w głębokim cieniu ronda błysnęły jedynie iskierki piwnych oczu. Kilka pasemek ciemno czekoladowych włosów wymknęło się spod ronda i przywarło do gładkiej skóry szyi, wilgotnej od skwaru i wysiłku włożonego w opanowanie Behemota. - Jejku, żeby cię teraz zobaczył twój agent! - mruknęła Hope. Zrobiła minę do swego odbicia w szybie, które rozpierzchło się jak widmo drgające nad opustoszałą pustynią. - Jak dobrze, że natura obdarowała cię pięknymi nogami, a nie twa rzą małej ślicznotki. Już nie jesteś małą dziewczynką. Które to już będą urodziny? Dwudzieste szóste? I co byś chciała dostać na urodziny, duża dziewczyno? Aha, studnię? Porządną, głęboką, czystą, niewyczerpaną studnię ze słodką wodą? Śmiech Hope był pełen humoru, choć z nutą smutku. Prawie dwa dzieścia sześć lat temu jej ojciec wykopał studnię - porządną, głęboką, czystą studnię ze słodką wodą. Nazwał ją tak samo jak nowo narodzoną córeczkę: Hope - Nadzieja. Ale tamta studnia okazała się nie dość głębo ka. Jeśli nie zdarzy się cud, to przed jej dwudziestymi szóstymi urodzina mi woda się wyczerpie. 9
Pusty beczkowóz z łoskotem podskakiwał na wybojach, tocząc sie z górki po stromym zboczu w stronę granicy rancza Turnera. Te dwie połacie ziemi dzieliły nie tylko kilometry. Jedno ranczo miało wodę, dru gie nie. Farm nie odgradzał płot. Nie było to konieczne, bo żadna krowa Tur nera nigdy nie przemierzy tylu kilometrów, by zabłądzić na suchą ziemię Gardenerów. Co do bydła Gardenerów, to stado nigdy nie było na tyle liczne, by gdziekolwiek zawędrować. Ale były plany, marzenia. Dziad ka. Ojca. Jej samej, I była ziemia. Ziemia, którą Hope kochała tak jak nic nigdy dotąd. Inne dziewczyny marzyły o chłopakach i dzieciach, o miesiącach mio dowych i o tym, żeby żyć długo i szczęśliwie. Ona nie. Wszystkie marzenia wygasły w osiemnaste urodziny Hope. Resztki wiary w mężczyzn i szczęśliwą miłość - o ile zostały jej jeszcze po tym wieczorze - rozpierzchły się, kiedy zobaczyła, przez jakie piekło w imię miłości przechodzi jej własna matka i piękna starsza siostra. Hope szybko nauczyła się, że trzeba przelać wiarę, marzenia i prag nienia na ziemię. Ogorzałe piękno ziemi przemawiało do jej zmysłów silniej niż urok mężczyzny. Ziemia przetrwała, miłość nie. Hope w głębi serca zawsze była przekonana, że jest kobietą urodzo ną, by być wierną. Wiedziała, że w przeciwieństwie do swojej matki nie mogłaby odejść od ukochanego mężczyzny. W przeciwieństwie do sios try nie potrafiłaby przejść z ramion jednego mężczyzny w objęcia dru giego, po trochu wyzbywając się siebie, aż nie zostanie w niej nic prócz pustego śmiechu. Szarpnięcie kierownicy wyrwało Hope z rozmyślań o przeszłości, przywołując w nieubłaganą teraźniejszość. Z całych sił wykręciła kierow nicę, zmuszając niesfornego Behemota, by trzymał się drogi. Ciężarówka zakręciła u podstawy stromego zbocza i zjechała w dłu gą, wąską dolinę. W zagłębieniu wznosił się jeden z wysmukłych wiatra ków Turnera. Błysk zieleni wokół urządzeń wprost porażał. Krzewy by- licy, wierzby i dzikie trawy - niemy krzyk roślinności ogłaszający wszem i wobec, że tam jest woda. Poletko miało niecałe cztery hektary. Na środku tkwił okrągły zbior nik wodny napełniony po brzegi dzięki obrotom niestrudzonego wiatra ka. Metalowa słomka wiatraka, zagłębiona ponad sto osiemdziesiąt me trów w ziemi, sączyła najczystszą, nieskażoną zimną wodę. Bydło wylegiwało się w koronkowym cieniu ogromnych kęp bylicy i pustynnych krzewów, spokojnie przeżuwało trawę, czekając na za-' 10 chód słońca. Rdzawa sierść herefordów jaskrawo kontrastowała z zie lenią oazy. Hope, choć zmęczona, mocno popchnęła drzwi kabiny, których in nym sposobem nie dało się otworzyć, i dziarsko zeskoczyła na ziemię. Jedno spojrzenie pod nieforemny beczkowóz wystarczyło, by sprawdzić, czy dolny zawór jest dobrze zaciśnięty. Po krótkim zmaganiu ze spląta nym wężem podłączyła do niego zawór wlotowy. I znów trzeba było sto czyć bój z płóciennym szlauchem, aby połączyć go z pompą składaną ze starych części. Przenośny generator, który napędzał pompę, był tak stary, że trzeba było go uruchamiać za pomocą korby. Prawie trzy miesiące temu wy szperała w stajni tę rdzewiejącą pompę. Właśnie wtedy wpadła na po mysł transportowania wody Turnera dla bydła Gardenerów, by jakoś prze trwać do pory deszczowej. Na początku woziła wodę raz na trzy, cztery dni, i tak przez cały sier pień, kiedy słońce parzyło i trzeba było uzupełnić niedobory wody, bo zasoby z własnych studzien nie wystarczały do napojenia całego stada. Ale nadszedł październik, a deszczu wciąż nie było, nawet na wysokich szczytach gór. Zaczęła jeździć do studni Turnera co drugi dzień, w końcu codziennie. Dwa razy dziennie. Cztery razy dziennie. Od świtu do zmro ku, potem nawet dłużej, kiedy susza nie dawała za wygraną, a poziom wód gruntowych wciąż się obniżał, powoli wymykając się poza zasięg jej studni. Kiedy sam wiatr nie był w stanie przyciągnąć wystarczającej ilości wody z głębin ziemi, do trzech swoich wiatraków podłączyła przenośne generatory. Teraz, z końcem października, jej generatory pracowały dwa dzieścia cztery godziny na dobę i z dnia na dzień pompowały coraz mniej wody. A Hope... Cóż, pracowała, dopóki ramiona nie odmawiały jej po słuszeństwa i nie była już w stanie ciągnąć Behemota na kolejną prze prawę przez wyboje. Dopiero wtedy kładła się spać, a we śnie straszyło ją bydło spragnione wody. Zdjęła skórzane rękawice robocze, wcisnęła je do przednich kieszeni dżinsów i podniosła powyginane blaszane wiadro oparte o pompę. Prag nienie chłodnicy Behemota było niezaspokojone, podobnie jak gardła krów. Powiew niewiarygodnie gorącego powietrza wprawiał w ruch śmigła wiatraka, które obracały się leniwie. Hope sięgnęła po wiadro, aby zanurzyć je w ogromnym okrągłym zbiorniku, ale zawahała się, urzeczona pięknem wody przelewającej się przez brzegi metalowego basenu. Płynny srebrny welon melodyjnie 11
opadał na ziemię i tworzył szeroką wstęgę błota, które dzięki racicom bydła sięgało już do kostek. Ale Hope nie przejmowała się błotem. Poruszyłaby niebo i ziemię, byleby zobaczyć takie błoto wokół własnych studni. Jej zbiorniki nie prze lewały się powoli, zmieniaj ąc spieczoną słońcem ziemię w cudowną gle bę wilgotną od obietnic. Jej studnie nie mogły zaspokoić nawet szukają cych wody, zakurzonych pysków jej bydła. Z trudem utrzymując równowagę na zabłoconej desce, którą poło żyła na śliskim błocie, uchwyciła się brzegów zbiornika. Chłód przele wającej się wody owionął jej uda. Na jej dżinsach pojawiła się ciemna plama. Odstawiła suche wiadro, włożyła do zbiornika kapelusz i po łokcie zanurzyła ręce w słodkiej wodzie. Nabrała wody w złożone dło nie i ochlapała twarz. Jej śmiech, któremu wtórował plusk wody, za brzmiał niby melodia piękna jak szum strug przelewających się przez brzegi zbiornika. W jednej z pobliskich kęp drzew nerwowo poruszył się koń, zasko czony nagłym wybuchem śmiechu. Jeździec pochylił ciemnowłosą gło wę, przyłożył ją do końskiego łba i mruknął coś po cichu. Klacz uspoko iła się i znów zapadła w drzemkę, odciążając jedno kopyto. Mężczyzna zsiadł z konia bezgłośnie, jakby był cieniem. Wcześniej usłyszał klekot ciężarówki i obserwował zmagania Hope z wężem od pro wizorycznej pompy, która miała napełnić pusty beczkowóz. Uniósł wo dze, aby wyprowadzić konia zza osłony krzewów i zaoferować pomoc, ale w Hope było coś, co go powstrzymało. Choć wyraźnie zmęczona, napełniając parującą chłodnicę i obsługu jąc wiekowe urządzenia, poruszała się z niebywałą gracją. Wysmukła, nieustępliwa... Kiedy siła własnych mięśni nie wystarczała jej, by pora dzić sobie z dziwacznymi urządzeniami, instynktownie wykorzystywała zasady dźwigni. To podtrzymała je biodrem, to popchnęła barkiem, to błyskawicznie przekręciła dłonie i tym sposobem przyciągnęła obszar pany płócienny wąż na miejsce. I ten śmiech - tak radosny i nieoczekiwany. Jak woda na pustyni. Teraz wytarte dżinsy i koszula przywarły do niej, uwypuklając zaska kująco kształtne ciało. Burza ciemnych włosów skrzyła się w promie niach słońca. Miała długie, zgrabne nogi, a mokra bluzka ukazywała za rys jej biustu. Jego ciało mimowolnie zareagowało na ten widok. Dziewczyna wy gięła się ku słońcu, całkowicie poddając się zmysłowym doznaniom, ja kie zapewniał jej chłodny strumień wody. Zastanawiał się, czy potrafiła by w ten sposób zachowywać przy mężczyźnie - bez najmniejszych opo- 12 rów, bez wyrachowania. Wyobraził sobie takie żywe srebro w swoich ramionach, roześmiane i roziskrzone. Lekki uśmiech złagodził nieco surowe rysy jego twarzy. Nic dziwne go, że John Turner uparcie chciał jązaciągnąć do łóżka, proponując mał żeństwo, lecz wciąż mu odmawiała. Odmawiała mu od dwóch lat, od chwili, kiedy wróciła na ranczo. Mimo nieznośnego skwaru wyprowadził klacz z cienia. Chciał popa trzeć z bliska na kobietę, której bardziej zależało na ranczu, nad którym zawisła klątwa, niż na jakimkolwiek mężczyźnie, nawet na bogaczu o bia łej twarzy. Każda inna dałaby za wygraną wobec nieuchronności obniżania się poziomu wód gruntowych i spustoszonej przez suszę ziemi. Każda inna otrząsnęłaby się z brutalnych żądań Doliny Słońca jak pies, który wysko czył z wody, i ochoczo rzuciłaby się do wielkich stóp Turnera. Ale nie ona. Stała tam sobie, sama, z powyginanym blaszanym wia drem w jednej ręce i marzeniami w drugiej. Hope włożyła kapelusz, kilkoma ruchami naciągnęła rękawice i rozpo częła zmagania z korbą, która miała uruchomić pompę. Żelazna rączka była długa i nieosłonięta przed słońcem. Mimo rękawic parzyła w dłonie. Podobnie jak Behemot, maszyneria była uparta. Po to, by korba ze chciała choćby się obrócić, potrzeba było obu rąk i wielkiego uporu. Tak szybkie obroty, aby można było uruchomić silnik, wymagały od Hope maksymalnego wysiłku. Krzywiąc się, zmusiła zmęczone ramiona do szybkiego pociągnięcia za korbę. Generator zafurkotał i prawie zaskoczył. Zachęciło ją to do wzmożenia wysiłków. Pomyślała o swoich pięknych czarnych krowach czekających przy nagrzanym, wyschniętym poidle. Za bardzo nagrzanym jak na październik, prawie listopad. Za bardzo wyschniętym. Gdyby nie ten kiepski generator, byłaby zmuszona sprzedać ostatnią krowę i pierwszego rasowego buhaja. Ta myśl dodała siły jej ramionom. Generator zakasłał i zadrgał, ale wciąż nie chciał się włączyć. - Pomogę pani. Spokojny głos męski zaskoczył Hope. Puściła korbę i odwróciła się. Tylko refleks mężczyzny uchronił ją przed bolesnym uderzeniem dłu giej metalowej rączki korby, która wyskoczyła w górę, aby dokończyć rozpoczęty obrót. Jedną ręką odciągnął dziewczynę na bok, a drugą przy trzymał korbę. Hope odruchowo uchwyciła się jego ramion, żeby utrzymać równo wagę. Nawet kiedy zastanawiała się, kim jest mężczyzna, jej zmysłom nie umknęła siła tych ramion i jędrne mięśnie torsu i nóg. 13
Mężczyzna przesunął się i Hope odzyskała równowagę tak niespo dziewanie, jak ją straciła. - Ja... Dzięki - wykrztusiła. Skinął głową, ale nie odrywał wzroku od generatora. Hope patrzyła, jak uruchamia starą maszynę, oczarowana jego siłą i lekkością ruchów. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, długie nogi i szerokie ramiona. Pod znoszonym kowbojskim kapeluszem lśniły gęste włosy oraz błękitnoczarne jak kruk na pustynnym niebie oczy. Ubranie miał zakurzone od konnej jazdy, ale poza tym całkiem czyste. Włosy rzu cały cień na rozpiętą, wyblakłą, niebieską koszulę roboczą. Jego skóra była ciemna, prawie mahoniowa. Buty - podobnie jak skórzany pas - podniszczone, ale najwyższej jakości. Pas wieńczyła klamra z gładkiego srebra wysadzana turkusami, koralami i macicą perłową. Rozpoznała rękodzieło plemienia Zuni i tajemnicze symbole mówią ce o szamanie przywołującym deszcz na spragnioną ziemię. Uświadomi ła sobie, że ta klamra to dla tego mężczyzny nie tylko ozdoba. Podobnie jak włosy i skóra, symbole te stanowiły część jego dziedzictwa. Generator zaskoczył i zaczął ssać wodę z okrągłego zbiornika. Prze wód wiodący do beczkowozu powoli się wybrzuszał. Patrzyła, jak męż czyzna przygląda się urządzeniu, poprawia złącze węża i z przechyloną głową wsłuchuje się w turkot silnika. Pod pewnymi względami przypo minał jej rumaka, Jeźdźca Bur2y. Był pewny siebie, wiele widział i spra wiał wrażenie silnie związanego z otaczającą go naturą. Szlauch stwardniał jak napełniona mięsem kiszka. Ze złącza, które poprawiał, pryskała tylko drobna mgiełka wody. Marnowało się mniej wody niż zazwyczaj, bo mężczyzna zacisnął złącze o wiele mocniej, niż Hope kiedykolwiek zdołała to uczynić. - Przepraszam - powiedziała, śmiejąc się i uchylając przed strużką wody, która prysnęła jej na twarz. - Powinnam była pana uprzedzić co do tego złącza. Mógł uniknąć opryskania wodą, ale nie zrobił tego. Wprost przeciw nie, zerwał z głowy kapelusz, rozpiął koszulę tak, by podczas naprawia nia złączki chłodził go prysznic. Patrzyła oczarowana, choć sama nie wiedziała dlaczego. W odróż nieniu od większości kowbojów nie miał pod kapeluszem paska białej skóry ani bladego torsu. Było jasne, że mimo ostrego pustynnego słońca większość czasu spędza bez nakrycia głowy i koszuli. I że ten mężczy zna chłonie życie całą pełnią, wszystkimi zmysłami. Widok jego ciała rozkoszującego się strumieniem chłodnej wody obudził w niej pierwot ne instynkty. 14 Jego dłonie zachęcały i zmuszały dwie metalowe obręcze złączki do ściślejszego zbliżenia. Kiedy pracował, krople wody smagały jego opa loną skórę, napięte mięśnie ramion i pleców. Stopniowo strumień wody się zmniejszał, aż do delikatnej mgiełki przedzierającej się przez miedz i wyblakłe od słońca płótno. Potrząsnął głową, aby odrzucić z czoła pasemko włosów i włożył ka pelusz. - Bywa, że drobny pech przynosi nam wielkie szczęście. - Mówił głębokim, spokojnym głosem, nieco przeciągając końcówki. Dotknął jej ramienia i odsunął ją od hałaśliwego generatora w cień krze wów. Rzucił okiem kolejno na nabrzmiały szlauch, generator i na studnię. - Niemożliwe, żeby pan był kowbojem - powiedziała cicho. Obser wowała go, myśląc na głos. Kiedy spojrzał w jej stronę, zauważyła, że ma niebieskoczarne, przej rzyste oczy, tak przenikliwe, że aż przerażające. Były chłodne i odległe jak zimowe niebo. - Większość kowbojów ma białe czoła i tors - wyjaśniła. Czuła się niezręcznie. Na pierwszy rzut oka wydał jej się po prostu kolejnym ujeżdżaczem mustangów - co prawda wyższym niż większość z nich i silniejszym, ale po prostu kowbojem. Jednak jego uśmiech i wyraz twarzy zdradzały po czucie humoru i inteligencję. Zdjęła rękawice i wyciągnęła prawą dłoń. - Hope Gardener. Podał jej rękę i powiedział; - Rio. Rozdział 2 Dłoń Hope schowała się w dużej ręce Ria. Zanim puścił ją, wyraźnie odczuła ich ciepło i siłę. Patrzyła, jak znów zakłada podniszczone rękawice robocze. Patrzyła zaskoczona na jego dłoń - długie palce, za dbane paznokcie. Była to dłoń muzyka lub chirurga, choć kostki palców miał w bliznach. Przeszedł jądreszcz niepokoju. Przypomniała sobie innego mężczyznę z bliznami na kłykciach. John Turner nie miał w sobie nic pociągającego. 15
A Rio - owszem. Jego uśmiech promieniował łagodnością i ciepłem, i do dawał otuchy. Ważne było też to, że przy nim czuła się pewnie, nie narzucał się z fizyczną bliskością. Nie to, co Turner. Ten w tym przodował. Westchnęła i rozluźniła się. Od osiemnastych urodzin spotkała nie wielu mężczyzn, przy których czuła się tak swobodnie. - Rio - mruknęła. Przewróciła piwnymi oczami. Nie po raz pierwszy słyszała to imię. Po prostu Rio. Ani nazwiska, ani drugiego imienia. Po hiszpańsku „rze ka". Usiłowała sobie przypomnieć, czy to Mason wspomniał o Riu. - Zastanawiam się, skąd znam to imię - powiedziała. - Z map - odparł. Jego usta nieznacznie się wykrzywiły, jakby z tru dem powstrzymywał szeroki uśmiech. - Rio Bravo. Rio Colorado. Rio... - ...Verde, Amarillo i Grande - dokończyła takim samym ironicz nym tonem. Ale w odróżnieniu od niego uśmiechnęła się bez oporów, choć wyczuwała, że Rio nie powie o sobie już nic więcej. - I założę się, że istnieje wiele, wiele innych „Rio", o których nawet nie słysza łam. - I wygrałaby pani zakład - zgodził się. - Indianie byli tu wcześniej, ale to Hiszpanie umieli pisać. A skoro biali łamali sobie języki na indiań skich słowach... - Rio wzruszył ramionami, nie kończąc zdania. Mapy mówiły same za siebie: więcej nazw hiszpańskich niż indiańskich. Nie zapinając guzików koszuli, wcisnął ją w dżinsy. - Słyszałem, że pani szuka wody. Prawie nie słuchała jego słów. Była oczarowana jego bystrością i wdziękiem. Doszła do wniosku, że jest raczej górskim kotem niż mus tangiem. A może i tym, i tym? Był jak bohater legendy, który znalazł się w czasach, kiedy nie szanuje się legend i mitów. Ani Indian. Dla człowieka tak inteligentnego jak Rio znoszenie prostackich obelg ze strony bigotów musi być katorgą. Niepokoiło ją prawie-pytanie Ria. - E... No tak. Dałam kilka ogłoszeń. Szukam hydrologa. - „Gotowego podjąć ryzyko" - zacytował cicho. - Tak jak pani. Pani jest hazardzistką. - Jego głos brzmiał pewnie. - I marzycielką. A ja jes tem mężczyzną, który znajduje wodę. Uśmiech zniknął z ust Hope. Hazardzistką. Marzycielką. Najwyraź niej przeczytał jej ogłoszenie i uważał, że nie ma zbyt dużej szansy na znalezienie wody. Czekała przygnębiona na dalszą część przedstawienia. Już to wszystko słyszała od innych naciągaczy. Wyrażali to różnymi sło wami, ale wszyscy mówili to samo: że przed nią świetlana, obfitująca 1C w wodę przyszłość, o ile zechce im zaufać i powierzyć drobną część swo ich oszczędności. Uzbroiwszy się w pancerz marzeń, przygotowała się na rozczarowa nie - przemianę tego intrygującego nieznajomego w kolejnego naciąga cza, który przyjechał do Doliny Słońca, żeby sprawdzić, ile dolarów można wydusić z jej nadziei. Z goryczą spytała w duchu, jak taki wolny ptak - nawet jeśli nie jest naciągaczem - znajdzie wodę tam, gdzie profesjonalni hydrolodzy nie dali sobie rady. I jakież to wielkie doświadczenie życiowe dało mu pra wo naśmiewać się z niej i jej prób ocalenia rancza? Bo właśnie to robił. Proponował, że będzie dla niej pracował, twier dząc równocześnie, że to nic nie da. Hazardzistką. Marzycielką. - Nie. - Głos Hope brzmiał chłodno jak szum wody przelewającej się przez stalowe brzegi zbiornika. - Nie jestem ani hazardzistką, ani idiotką. Po prostu wierzę, że jest jakaś minimalna szansa znalezienia pod Doliną Słońca wody artezyjskiej. Proszę tylko o to. O minimalną szansę. Rio zmrużył oczy i przeszył ją wzrokiem zaskoczony zmianą, jaka w niej zaszła. Teraz wierzył, że ta smukła, samotna młoda kobieta mogła dać kosza Johnowi Turnerowi i wszystkim innym sępom z Wielkiej Kot liny. Hope nie czekała na gwiazdkę z nieba i nikogo nie prosiła o przy sługę. Wiedziała, czego chce. A tym, czego chciała, była ziemia. Rozumiał to. Też zawsze chciał tylko ziemi. To była jedyna rzecz, którą w życiu miał: Zachód, cały Zachód. Bogaty i dziki. A on był wiatrem swobodnie owiewającym twarz tej ziemi. - Marzycielką to nie to samo co idiotka - wyjaśnił spokojnie. Hope nie odezwała się ani słowem, ale jej usta mówiły same za sie bie: jeszcze bardziej się zacisnęły. Widziała marzenia siostry i marzenia matki. Może nie wszyscy marzyciele to idioci, ale marzycielki, które znała, umarły za szybko, były za bardzo rozczarowane i płakały po mężczyz nach, którzy nigdy nie odwzajemniali ich miłości. Hope nauczyła się, że nie może zapanować nad marzeniami innych, ale potrafiła zapanować nad własnymi. Mogła prosić tylko o to, co możliwe. O artezyjską wodę, nie o wymarzoną miłość. Woda przywróci jej jedyną trwałą rzecz wżyciu - Dolinę Słońca. Ziemia tam była na długo przed suszą i mężczyznami, którzy za mało kochali. Ziemia będzie trwać jeszcze długo po wszystkich mężczyznach, którzy rozproszą się jak suchy pył na wietrze. 2 - Piękna maraycielka 17
- Proszę spytać Masona - powiedział Rio. -1 dopiero potem podjąć decyzję. Odwrócił się i odszedł w stronę kępy krzewów. Wyłonił się z niej chwi lę później na popielatej klaczy, która poruszała się tak, jak gdyby dopiero niedawno została ujeżdżona. Jednak nie był to zwyczajny wychudzony mustang, podobnie jak Rio nie był przeciętnym, małomównym kowbo jem. Możliwe, że klacz kiedyś żyła na wolności, ale w jej żyłach płynęła arabska krew, a w jej ciemnych dzikich oczach skrzyły się iskierki inteli gencji. - Jest doskonała - powiedziała Hope, niemal z czcią w głosie. Po myślała o Jeźdźcu Burzy i źrebiętach, które mogłyby być efektem skoja rzenia takiej pary... - Jeśli kiedykolwiek zechce pan mie"ć źrebaki, pro szę ją przyprowadzić do... - Do Jeźdźca Burzy - przerwał Rio. - Wiem. Okrążył Hope, jadąc z wyczuciem i wdziękiem. Drobne poruszenie lewej ręki poderwało klacz do długiego galopu. Potrafił zestroić własne ciało ze zgrabnymi ruchami konia, był jego częścią. - Tak. Do Jeźdźca Burzy - wykrztusiła w końcu. Mówiła sama do siebie. Tylko niewielki tuman kurzu świadczył, że ktoś tu przed chwilą był. Już nie słyszała nic prócz wody wpływaj ącej do szybko napełniającej się cysterny. Wiatrak obracał się powoli. Mimo to poziom wody w zbiorniku wciąż opadał - płynne złoto wlewało się do stalowego brzucha Behemota. Woda Turnera jechała do spragnionych pysków bydła Gardenerów. To, że korzysta z cudzej wody, nie wpędzało Hope w kompleksy. Nie czuła się jak żebraczka. Każdemu wyświadczyłaby tę przysługę, gdyby tylko miała wodę, a zwierzęta sąsiada umierałyby z pragnienia. John Tur ner miał wystarczająco dużo wody dla obu gospodarstw. Kiedyś jej ojciec upatrywał ocalenie Doliny Słońca w zainteresowa niu Turnera jej osobą. Małżeństwo oznaczało pieniądze i wodę czerpaną wodociągiem z rancza Turnera. Ojciec się mylił. Turner chciał tylko cia ła Hope, a nie żony. Potem siłą próbował wziąć to, czego dobrowolnie nie chciała dać. Przerażająca noc osiemnastych urodzin była dla niej źródłem wspo mnień, od których daremnie usiłowała uciec. Szybko wyłączyła genera tor, odłączyła wąż, zawiesiła go na haku cysterny, z trudem zapięła klam ry i wskoczyła do kabiny. Jeśli się pośpieszy, może uda jej się złapać Masona, zanim wyjedzie do szybów po paliwo do generatorów. Mason na pewno będzie wiedział coś o Riu. Mason znał każdego, kto się czymś wsławił na Zachodnim Wybrzeżu. 18 Wątpiła wprawdzie w uczciwość Ria, ale była pewna, że jest on kimś niezwykłym. Myśl o tym, że mogłaby dowiedzieć się o nim czegoś więcej, dodała jej skrzydeł. Przeszkadzała jej wyboista droga, ciężka ciężarówka i zbyt słabe kobiece mięśnie. Umiejętności, technika i finezja na niewiele tu się zdały. Gdyby miała krzepę Ria, jechałaby dwa razy szybciej i nie martwi łaby się, że na ostrych zakrętach i przy głębokich koleinach straci kontro lę nad samochodem. Zanim Hope wjechała na swoje podwórze i wyłączyła przepracowa ny silnik, znów było jej gorąco i czuła się zmęczona. Pomimo późnego popołudnia skwar ani trochę nie zelżał. Było naprawdę gorąco, jak na koniec października. O wiele za gorąco. Już dawno pot zastąpił chłodne krople wody na jej skórze. Zdążyła złapać Masona, choć już wsiadał do pikapa, który był w go spodarstwie jedynym środkiem transportu, pomijając cysternę. - Mason! - zawołała. Gdy się odwracał w jej stronę, wyskoczyła z wysokiej kabiny Behe mota. Choć dzieliła ich długość całego podwórza, na jego ogorzałej twa rzy dojrzała powitalny uśmiech. Znoszony kowbojski kapelusz tylko czę ściowo okrywał sięgające do ramion, lśniące srebrzyste włosy, które po wiewały na wietrze. - Wcześnie wróciłaś - powiedział. - Zostawiłem ci trochę lemo niady. - A lód? Zadając to pytanie, usiłowała powstrzymać uśmiech. Wiedziała, że staruszek uwielbia lód, a nienawidzi napełniania tacek na lód, tak jak kot nienawidzi błota. Kiedy całymi dniami nie było jej w domu, po powrocie zastawała pusty zamrażalnik, w zlewie stos tacek na lód, a na pomarsz czonej twarzy Masona przepraszający uśmiech. Robił wszystko, żeby wyglądać na obrażonego, ale wcale mu się to nie udało. Zachichotał. - Znasz mnie aż za dobrze, dziewczyno. - Mam nadzieję. To już tyle lat... Włożyła mu rękę pod ramię i poprowadziła go do kuchni, gdzie było stosunkowo chłodno. Dwa lata temu, kiedy na stałe wróciła na ranczo, część pieniędzy, które zarobiła na pozowaniu do reklamy rajstop, prze znaczyła na odnowienie zniszczonej kuchni, którą przekształciła we wspa niałe centrum gospodarstwa. W styczniu i lutym, kiedy wiały silne wiatry z północy, siadała z Ma sonem przy starym dębowym stole i grali w tysiąca. Karty szły w ruch, 19
a Hope wyciągała od Masona różne opowieści - o życiu jego ojca, wu jów i stryjów, dziadków, pradziadków i prapradziadków, o kobietach, z którymi się żenili, dzieciach, które umarry młodo i tych, które przeżyły, o ludziach, którzy budowali i tych, którzy burzyli. Ta żywa historia, opowiedziana chropawym głosem i łamanym języ kiem stawała się jej udziałem dzięki człowiekowi prawie trzy razy star szemu od niej. Jego przodkowie znali najbardziej świetlane i najbardziej mroczne strony Dzikiego Zachodu. To była również jej historia, bo ro dzina Masona od ponad stu lat pracowała w Dolinie Słońca razem z ro dziną matki Hope. A jednak matka nigdy nie była wrażliwa na piękno i historię tego rancza. Nienawidziła Doliny Słońca; z zapiekłą, przerażającą dla młod szej córki goryczą przeklinała rdzawe wzgórza i zacienione kaniony. - Słyszałeś kiedyś o facecie, który nazywa się Rio? - spytała Hope bez namysłu. - Duży mężczyzna o lekkim chodzie, na pierwszy rzut oka Indianin? - Mhm - zgodziła się. - O uśmiechu, dzięki któremu wierzysz, że życie się nie kończy. Mason zerknął na nią z ukosa. - Najpewniej wpadłaś mu w oko! Rio nie uśmiecha się za często. - Pewnie śmiał się ze mnie - powiedziała, przypominając sobie jego docinki na temat marzycieli i hazardzistów. - Wątpię. - Czyżby nie lubił się śmiać? - spytała, naśladując przeciągły spo sób mówienia Masona. - Ty to masz szczęście, że ścięłaś te kucyki, bo bym cię teraz za nie wytarmosił! - Uśmiech przygasł na twarzy Masona, kiedy odwrócił sta re, drewniane kuchenne krzesło i objął ramionami jego oparcie. - Rio nie śmieje się z nikogo, tylko z głupków. Możeś i ty uparta jak oślica, ale idiotką to ty nie jesteś. Czule uścisnęła staruszka za ramię. Wyczuła wciąż jeszcze twarde mięśnie. Mimo podeszłego wieku Mason nie garbił się i był prawie tak żwawy, jak za młodu. Co prawda od czasu do czasu dokuczał mu artre- tyzm, ale wciąż pasowało do niego określenie: prawie sto osiemdziesiąt centymetrów żywej legendy. Tak jej ojciec mówił o swoim zarządcy, na uczycielu i najlepszym przyjacielu. Lodówka wydała chłodny, przyjazny odgłos, kiedy Hope ją otworzyła i zamknęła. Zaniosła szklankę lemoniady - bez lodu - do stołu i usiadła. - Czym się zajmuje Rio? - spytała. - Ujeżdża konie. 20 Hope usiłowała dopasować lakoniczny opis do nietuzinkowej osoby imieniem Rio, którą poznała. - I to wszystko? - Jak się jest Riem, to już jest bardzo dużo. Sam jest częścią konia. Przysięgam. Jeździ na wszystkim, co ma grzywę. Ale delikatnie się z tym czymś obchodzi. - Mason rozprostował ręce nad głową z taką siłą, że aż cicho trzasnęły stawy. - Nigdy nie słyszałem, żeby jakiego konia zbił do krwi, a jeździł już na wielu, co by na to zasługiwały. Hope upiła łyk orzeźwiającego kwaśnego napoju i westchnęła. - Powiedział, że jest człowiekiem, który znajduje wodę. Kazał mi spytać cię o zdanie i dopiero wtedy podjąć decyzję. Hope nie patrzyła w stronę Masona, a mimo to wyczuła nagły przypływ jego zainteresowania. Bladozielone oczy przeszyły jątak intensywnym spoj rzeniem, że skojarzyło jej się to z Riem. Sama nie wiedziała dlaczego. - Coś w tobie zobaczył - powiedział stanowczo. Ałe zauważył, że się zjeżyła. - Ojej, Hope, nie to miałem na myśli. Z ciebie jest kobieta co się zowie, a on z pewnością jest chłopem na schwał, ale dla Ria to jeszcze nic nie znaczy. Jeśli powiedział, że będzie szukać wody, to dlatego, że zrobiłaś coś, co mu się spodobało. - Był przy studni Turnera. Jedyne, co zrobiłam, to mocowałam się z tym upartym generatorem. Mason spojrzał na Hope. Trzpiotowata dziewczynka, którą pamiętał, wyrosła na kobietę tak piękną, jaką kiedyś była jej matka. Ale w odróż nieniu od matki, Hope nie przywiązywała zbyt wielkiej wagi do własnej urody. Ani nie nienawidziła rancza. Była jego cząstką tak głęboko zako rzenioną w ziemi, jak rośliny, które czerpią wodę ukrytą głęboko pod powierzchnią pustym. Podobnie jak starsza siostra, Hope miała ciemne włosy i promienny uśmiech, który wzbudzał marzenia mężczyzn. Ale Hope nie zauważała mężczyzn, których pociągała. Dostrzegała jedynie ziemię i gotowa była dla niej pracować. W przeciwieństwie do siostry. Julie była tak piękna jak motyl - i równie bezużyteczna. A co do matki Hope, to po prostu tak bardzo nienawidziła tej ziemi, że nie mogła dobrze jej uprawiać. - Riowi spodobało się, że j esteś kobietą z charakterem - powiedział Mason, skinieniem głowy przytakując samemu sobie. - To jedyna rzecz, jaką darzy szacunkiem. Charakter. - No cóż, tego to mi nie brakuje - powiedziała, udając, że opacznie zrozumiała słowa Masona. Wytarła zakurzoną twarz zewnętrzną stroną tak samo zakurzonej dłoni. - Potrafi tego dokonać? Mason zmrużył oczy i przeszył ją spojrzeniem. 21
~ Kochanie, jeśli gdziekolwiek na tym ranczu jest woda, to Rio ią znajdzie. - Jak? Staruszek wzruszył ramionami. - Słyszałem, jak ludzie gadali, że to czarodziej. Zaklinacz wody, różdżkarz, wnuk szamana Zuni. Podobno był żołnierzem i kartografem. Słyszałem, że wychował się w wieżowcu w Houston i w rezerwacie dla Indian za Sierra Perdidas. Podobno uczył się na wschód od Gór Skali stych i zna Zachodnie Wybrzeże lepiej niż wszystkie śmiertelniki. - W co z tego wszystkiego wierzysz? - spytała zaciekawiona Hope. Mason uniósł znoszony, przepocony kapelusz kowbojski i mocniej wcisnął go na głowę. - We wszystko. I jeszcze ci coś powiem- dodał, przeszywając jąprze- nikliwymi zielonymi oczami. - Rio jest bystry, spokojny i szybszy niż wszy scy mężczyźni stworzeni przez Boga. Jest trochę Indianinem, a w pełni mężczyzną. Nie zabiera się za coś, co nic nie warte, a w walce jest bitny jak wszyscy diabli. Raz widziałem, jak rozdzielał trzy bestie. Zrobił to tak szyb ko, że przez ten czas nie zdążyłbym nalać kawy do kubka. - Z tego, co mówisz, wynika, że to... brutal. Mason zerkał na lemoniadę w szklance Hope, zastanawiając się nad tym, czego dziewczyna nie dopowiedziała. - Tak jak Turner? - spytał wprost. - Tak - odparła. - Nic podobnego. Turner jest do cna podły. Lubi ranić ludzi. Hope z trudem ukryła, że przeszył ją dreszcz. Aż za dobrze znała tę stronę jego osobowości. - Rio jest pokojowo nastawiony, o ile to możliwe. A kiedy już musi walczyć, jest tak okrutny, jak to konieczne. - Mason pomasował obolałe kłykcie i spojrzał na nią. - Skarbie, ci trzej faceci, których pobił Rio, mieli noże. Podle gadali, jak to obedrą ze skóry bydlaka, co to mu się wydaje, że wolno mu pić z białymi ziomkami. Oberwało im się, bo na to zasłużyli, a oberwali niewąsko. Szybko obróciła głowę. Twarz Masona była zacięta. - Gdyby Bóg uznał za stosowne dać mnie i Hazel dzieci - spokojnie oznajmił Mason - to umarłbym ze spokojnym sumieniem, gdybym spło dził takiego syna jak Rio. Przez minutę Hope milczała, nie wiedząc, co powiedzieć. Mason ni gdy o nikim tak nie mówił. Nawet o niemal mitycznych postaciach swo ich przodków. - Gdzie spotkałeś Ria? - spytała w końcu. 22 Mason zawahał sie. Znów uniósł kapelusz, znów włożył go z rozma chem i powiedział: - Tak naprawdę, to mi opowiedziała Hazel, ale ona nie miałaby nic przeciwko temu, żebym ci to powiedział. Dzieci jej siostry miały kłopo ty, nieważne jakie. Rio je rozwiązał. Hope starała się przypomnieć sobie wszystko, co wiedziała o zmarłej żonie Masona. Siostra Hazel wyszła za włóczęgę półindiańskiej krwi. Po kilku latach mężczyzna zniknął, zostawił ją z czwórką dzieci. I Rio „rozdzielił" trzech mężczyzn, którzy nienawidzili Indian. - Rozumiem - mruknęła Hope. Potem dodała po cichu: - Mam na dzieję, że ci mężczyźni wzięli sobie do serca nauczkę. - Wątpię. Nie da się nauczyć węża jazdy na łyżwach. Ale ci trzej już przestali znęcać się nad dzieciakami - dodał z ponurą satysfakcją. Hope doszła do wniosku, że wie już wszystko, co potrzeba, o czło wieku imieniem Rio: Mason go szanuje. Bez względu na to, czy potrafi znaleźć wodę, czy nie, Rio przynajmniej nie jest sępem, który zamierza żerować na szczątkach jej marzeń. - Dzięki. - Wstała i ucałowała Masona w oszroniony siwym zaros tem policzek. - Zamierzasz skorzystać z jego oferty? - spytał. - Tak. - Już miała chwycić za słuchawkę, ale powstrzymała się, za kłopotana. - Nie wiem, jak go złapać. - Nie martw się. - Mason uśmiechnął się. - Nie zdążysz się obrócić, a pojawi się tutaj. - Ale skąd będzie wiedział, że chcę go zatrudnić? - A skąd wiatr wie, jak wiać? Hope parsknęła zniecierpliwiona. Mason podniósł wzrok. Zielone oczy emanowały spokojem i pewnością. - To Rio. On będzie wiedział. Rozdział 3 Rozdrażniona Hope wzięła się pod boki i jęknęła. - To Rio! On będzie wiedział - powtórzyła z przekąsem. - Dzięki, Mason. Bardzo mi pomogłeś. Mason tylko popatrzył na nią mądrymi zielonymi oczami. 23
- Gdybyś miał kucyki - mruknęła - to bym ci j e natychmiast wyrwa ła z tej oślej głowy. Nie mam czasu czekać, aż Rio dowie się. w tajemni czy sposób, że chcę go zatrudnić. Potrzebuję wody! I to już! - Zawsze byłaś krewką dziewczynką - zgodził się Mason, uśmie chając się do siebie. - Może i mógłbym odnaleźć Ria. Za odpowiednią opłatą... - Jaką opłatą? - Jęknęła. Pomyślała o całej liście morderczych za dań do wykonania. Prac, których nie lubiło żadne z nich. - Przez tydzień kostki lodu - oświadczył. - Zgoda. - Uśmiechnęła się złośliwie. - Masz zaniki pamięci, Ma son. Ja zawsze pamiętam o kostkach lodu. - Wiem, ale teraz nie będę miał z tego powodu wyrzutów sumienia. Roześmiała się i pokręciła głową, sprawiając, że jej ciemne loki roz błysły światłem. - Jak znajdziesz Ria? - Bez trudu. Ujeżdża konie dla Turnera. - Ooo! Hope ugryzła się w język, żeby nie zakląć. Naprawdę nie chciała od wiedzać rancza Turnera. Odkąd wróciła do Doliny Słońca, John Turner bezlitośnie ją prześladował. Im częściej mu odmawiała, tym bardziej był zdecydowany ją posiąść. Zebrała się w sobie i wzięła do ręki słuchawkę. Już się go nie bała, ale wciąż pogardzała nim za prostacką brutalność. Zachowanie przy nim do brych manier kosztowało jąwiele wysiłku. Ukrywała swoje uczucia, bo wie działa, że gdyby je ujawniła, to by go jeszcze bardziej rozjątrzyło. Trzeba było na własnej skórze doświadczyć jego arogancji, żeby w nią uwierzyć. - Czy ten sukin... Czy znów nie daje ci spokoju? - spytał Mason ostro. Wzruszyła ramionami. - Odkąd bank jego ciotki dał mi drugi kredyt na Dolinę Słońca, Joh nowi chyba się zdaje, że mnie kupił. - Mam siedemdziesiątkę na karku, ale to nic. Bóg mi świadkiem, że jeśli ten sukinsyn jeszcze raz choćby cię tknie, to podziurawię mu łeb jak sito. Hope położyła rękę na ramieniu Masona w łagodzącym, a jednocze śnie pokrzepiającym geście. Nawet kiedy jeszcze żył jej ojciec, Masonją chronił, jakby była jego córką. Pod wieloma względami był staroświec kim człowiekiem Dzikiego Zachodu. Wierzył, że jeżeli kobieta mówi nie, to naprawdę tak myśli, i koniec. Ale John Turner nie podzielał tego przekonania. Jak rozpieszczony dzieciak miał obsesję na punkcie każdej rzeczy, której nie mógł mieć. Osiem lat temu jego ojciec uchronił Hope przed gwałtem, ale Wielki Jase 24 Turner zmarł zeszłej zimy, nie pozostawiając nikogo, kto trzymałby w ry zach jego jedynaka. Potrzeba było wielu lat praktyki, aby nabyć umiejętność szybkiego opędzania się od myśli o Turnerach i płonnych marzeniach jej ojca o „do brym" zamążpójściu młodszej córki. To wszystko stało się wieki temu. Obaj ojcowie już nie żyli, matka Hope nie żyła, siostra nie żyła. Hope żyła. To wszystko nauczyło ją, że jest różnica pomiędzy łatwymi obietni cami mężczyzny a przerażającą rzeczywistością jego żądz. Ale jeszcze ważniejsze niż wczorajszy dzień, ważniejsze niż kłamstwa i krzyki małej dziewczynki było to, że ranczo Hope umierało na jej oczach. W obliczu tego faktu nie liczyło się nic, a już na pewno nie przeszłość, której i tak już się nie da odwrócić. Wzięła do ręki słuchawkę i szybko wystukała numer. Po drugim dzwonku telefon odebrała gosposia. - Cześć, Sally. Mówi Hope. Chciałabym zostawić wiadomość dla jednego z waszych robotników. - Zaraz poproszę Johna - powiedziała szybko Sally. - Nie, nie ma potrzeby go fatygować. Nic z tego. Sally już po niego pobiegła. Hope zamknęła oczy i czeka ła, aż pan i władca imperium Turnerów podejdzie do telefonu. Mason przymrużył oczy i patrzył, jak twarz Hope zastyga w maskę. Serce o mało mu nie pękło, kiedy prawie osiem lat temu Jase Turner odwiózł j ą do domu. Buzię miała bladą, posiniczoną, a wyraz twarzy osoby starej. Trudno było uwierzyć, że właśnie skończyła osiemnaście lat i dzień wcześniej była roześmianą nastolatką. Mason westchnął i zaklął pod nosem, ospale masując kark. Kiedy myślał o przeszłości, zawsze czuł się stary i bezużyteczny. Dobrze mu się kojarzyli z tymi latami tylko Hazel i ojciec Hope, Wayne, a oboje już nie żyli. No, i, oczywiście, Hope. Wyłoniła się z przeszłości i wciąż żyła. Warto było przez to wszystko przebrnąć, żeby w grudniowy poranek usły szeć jej śmiech. Był gotów zrobić, co w jego mocy, żeby już nigdy nie zapomniała, jak to jest śmiać się beztrosko. - Witaj, John - powiedziała bezbarwnym głosem. - Mówiłam Sally, że nie chcę ci robić kłopotu. - Rozmowa z tobą to dla mnie nigdy nie jest kłopot, laleczko. - Chciałabym zostawić wiadomość dla jednego z twoich pracowni ków, człowieka imieniem Rio. Zapadła drętwa cisza. Kiedy Turner znów się odezwał, jego głos nie był już nawet w połowie tak ciepły, jak przedtem. 25
- Czego od niego chcesz? Przez dłuższą chwilę czekała, aż wybrzmi echo obcesowego pytania. - Przepraszam za kłopot, żegnam - oświadczyła bez zająknięcia. - Zaczekaj! Nie bądź taka nadęta! Ja tylko troszczę się o twoje inte resy. No wiesz, nie możesz ufać każdemu facetowi. Hope pomyślała o wodzie i spragnionym bydle i ugryzła się w język. Arogancja i gruboskórność Turnera już nie powinny jej dziwić. - Ten Rio to włóczykij, typ spod ciemnej gwiazdy - oświadczył Turner. - Jestem dużą dziewczynką. Sama potrafię o siebie zadbać. Teraz. Żadne z nich nie wypowiedziało tego słowa, ale ono zawisło między nimi. Jako osiemnastolatka nie potrafiła sama stawić czoła mężczyźnie, ale teraz potrafi. Za to mogła podziękować Johnowi Turnerowi. Choć kiedyś życzyła śmierci jemu i samej sobie. Prawie się uśmiechnęła. Nie do wiary, że kiedykolwiek była tak mło da i naiwna. - Myślałem, że sami z Masonem ujeździliście wszystkie swoje ko nie - powiedział Turner. - To znaczy te, które wam jeszcze zostały. Wy starczyłoby, żebyś mi szepnęła słówko, laleczko, a sprowadziłbym wam najlepsze konie, jakie można kupić. Ajeśli to Jeździec Burzy sprawia wam kłopoty, to z chęcią sam go popieszczę ostrogami. Jest cholernie krewki, zbyt krewki dla kobiety. Hope skrzywiła się. Zignorowała jego propozycję, żeby zostać panią Turner. Kiedy się odezwała, robiła wszystko, żeby jej głos nie zdradzał emocji. Zignorowała też jego wzmiankę o tym, że zostało jej tylko pięć koni, a jeden z nich to narowisty ogier, istny szatan, na którym w ogóle nie można jeździć. - Jeśli zobaczysz Ria, powiedz mu, że dzwoniłam - powiedziała. - Nie będzie go przez kilka godzin, może dni. Ten gnojek chodzi własnymi drogami. Lepiej rai powiedz, o co chodzi. On zechce wiedzieć, czego... - Onjuż wie-ucięłaHope. - Poczekaj. Przyjedziesz jutro na grilla? Kosztowało ją wiele trudu utrzymanie rzeczowego tonu, ale udało jej się to. Za bardzo potrzebowała wody, żeby sobie pozwolić na wybuch emocji. - Przykro mi. Mam dużo pracy. - Laleczko, zapracujesz tę śliczną dupcię na amen. Nie musisz. Za troszczę się o ciebie. Możesz zatrzymać swoje ranczo. Do licha, nawet przeprowadzę ci wodociąg. To będzie mój prezent ślubny... 26 - Dzięki za przekazanie wiadomości - ucięła stanowczym tonem. Turner roześmiał się. - No dobra. Ale i tak pewnego dnia powiesz „tak". Cicho odłożyła słuchawkę i spojrzała we wszystkowiedzące oczy Masona. - Wciąż nie możesz go spławić, hm? - spytał staruszek. - To tylko taka gra. Jeśli ja powiem „tak", on zwróci się w przeciw nym kierunku, jak zadziorny kogut. Mason powoli pokręcił głową. - Nie wierz w to. Na zaciśniętych ustach pojawił się cień uśmiechu. - Nie wierzę. Ale w pewnym sensie to prawda. Gdyby mnie zdobył, to za tydzień, dwa odechciałoby mu się. Onjuż taki jest. Zawsze taki był. Do samej śmierci się nie zmieni. - Tak, a ona nastąpi dobrze przed czasem, jeśli jeszcze kiedyś ze chce tak cię nagabywać. Nagle poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Otoczyła Masona ra mionami. - Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła - powiedziała, mocno go ści skając. - Kocham cię. Odwzajemnił uścisk, a dłoń o wielkich kłykciach przygładziła jej wło sy- - Zakopałabyś się w kostkach lodu, ot co. - Potem, zbyt cicho, by mogła to usłyszeć, dodał: - A teraz zbieraj się, zanim krowy zdechną z pragnienia. - Jeśli Rio zadzwoni... - Dziewczyno, nie słuchasz mnie - niecierpliwie przerwał Mason. - Rio cię znajdzie. Nie potrzebuje mojej pomocy i na pewno nie po trzebuje, żeby prowadził go za rękę taki tchórzliwy, nadęty sukinsyn jak Turner. Hope dała za wygraną. Szybko dopiła lemoniadę i posłusznie zosta wiła Masona samego. Wziął szklankę i zawołał za Hope z ganku. - Fasola z wołowiną o zachodzie słońca! - I sałatka! - krzyknęła, wsiadając do zakurzonej kabiny Behemota. - W lodówce jest sałata, pomidory, szczypiorek i grzyby. - Królicze żarcie! Żądasz ode mnie, żebym ci przygotował króli... Reszta rozwścieczonych słów wtopiła się w warkot silnika Behemo ta. Mason, co prawda, od czasu do czasu lubił zjeść „królicze żarcie", ale przygotowanie go było czymś poniżej jego godności. 27
Ale to zrobi, przeklinając każdy świeży listek. I zrobi to z przyjem nością, bo lubi i świeże listki, i przeklinanie. Droga do miasteczka była długa, więc świeże warzywa stanowiły rzadkość w tym gospodarstwie. Uśmiechnięta Hope przejechała obok pastwiska, gdzie jej bydło tło czyło się dookoła poidła. Czarna sierść krów przyprószona była kurzem. Wzdłuż polnej drogi ciągnął się wąski rurociąg przeżarty przez piasek i słońce. Studnia, która kiedyś zaspokojała potrzeby rancza, wyschła po nad ćwierć wieku temu. Ojciec Hope bezustannie jąpogłębiał, aż w koń cu natrafił na zeskorupiałe podłoże skalne, skąd trzęsienia ziemi zabrały wodonośne warstwy skał i zakopały je pod suchym jak pieprz łupkiem. Przeklinając, wykopał kolejną studnię kilka kilometrów dalej, na odle głym krańcu rancza. Nowa studnia miała na imię tak samo jak Hope. To właśnie z niej doprowadzono rurociągiem wodę do domu i gospodarstwa. Inne studnie nawadniały kiedyś pobliskie pastwiska i napełniały po brzegi poidła dla koni. Ale to się skończyło. Pola wyschły, a zasilane wiatrakami pompy, które kiedyś dostarczały wodę, zostały odłączone. Teraz wody z tych studzien nie wystarczało nawet do zalewania pomp, nie mówiąc już o zaspakajeniu potrzeb czarnego Angusa, pól i napełnia niu porozstawianych tu i ówdzie poideł dla bydła. Studnia, którą ojciec nazwał jej imieniem, nie wyschła do końca. Ale nie mogła dostarczyć wystarczającej ilości wody dla bydła i domu. Więc Hope zamknęła hydrant prowadzący ze studni do domu, po zaniżonych cenach wyprzedała część bydła i zaczęła dowozić wodę do poideł na te renie rancza i dalej. Kiedy nawet to nie starczało, pozbywała się kolejnych sztuk bydła, sprzedając strzępy przyszłości, żeby przetrwać niekończące się miesiące suszy. Pastwiska i trawniki przy domu dawno wyschły, podobnie jak naj starsze, najgłębiej zakorzenione drzewa otaczające budynki. Hope mu siała zrezygnować z uprawy warzyw, bo nie była w stanie zaspokoić prag nienia roślin. Dowoziła wodę do domu ze studni Turnera i wlewała ją do cysterny zakopanej na podwórzu. I było jej ciągle za mało. Wkrótce spadnie deszcz, zaklinała Hope w duchu. Każda susza, nawet najbardziej długotrwała, ma swój kres. Trzeba tylko przetrwać do chwili, kiedy spadnie deszcz, a wtedy zbiorniki wod ne napełnią się, a poziom wód gruntowych znów się podniesie i napełni puste studnie, wyrośnie trawa, bydło się rozmnoży i będzie coraz licz niejsze i większe, a Dolina Słońca znów ożyje. 28 Za pieniądze zaoszczędzone z pracy modelki mogłaby przeżyć kolej ny rok. Przy odrobinie szczęścia nawet dłużej. Mogłaby spłacić odsetki drugiego kredytu - termin ich zapłaty mijał piętnastego stycznia. Mogła by uchronić ranczo przed bankructwem nawet dłużej, gdyby wykorzy stała pieniądze, które odkładała na wywiercenie kolejnej studni i na co miesięczne opłaty w gospodarstwie. Ale jeśli wyda pieniądze, które prze znaczyła na studnię, losy rancza będą przesądzone. Hope spoglądała smutno na jałową krainę z trudem broniącą się przed nieustannie atakującym słońcem. Duży krzak bylicy unosił w górę postrzę pione szare gałęzie, tworząc tajemnicze wzory na tle błękitnej misy nieba. Krainę, wspinającą się na wschód ku wzgórzom Perdidas, okrywała cieni sta szata jarów. Rośliny w przytłumionych odcieniach zieleni i brązu po krywały szerokie wachlarze aluwialne, które rozciągały się od nasady gór. Po gwałtownej burzy, kiedy strumienie wody deszczowej spływały w niżej położone zbiorniki, tworzyły się okresowe jeziora, nad którymi gromadziły się stada wędrownych ptaków, a wzdłuż miękkich linii brze gów czujne zwierzęta pustynne zostawiały delikatne sploty śladów. Zimą aluwialne wachlarze zieleniły się od trawy i świeżej roślinności, i skrzy ły się strumieniami, które wysychały przez upalne tygodnie lata. Ale teraz, zbyt często, te same jary coraz dłużej pozostawały suche. W jarach i sadzawkach, które kiedyś poiły bydło, nie rosła nawet trawa. Gospodarstwa wyczerpywały studnie aż po samo dno. A studnie wysychały. Przez otwarte okno ciężarówki wpadało pachnące żywicą, aromatycz ne powietrze. Hope głęboko je wdychała, pozwalając, by orzeźwił jączysty zapach ziemi. Słońce przypiekało przez przednią szybę, lecz o wiele ła godniej niż trzy miesiące temu. Hope zjechała z polnej drogi na trakt trochę szerszy niż dwupasmo wa szosa. W porze deszczów koleiny dróg rozmiękały niby kleisty wosk, a potem, na krótko, zamarzały pod wpływem chłodnych wiatrów z pół nocy. Ale wtedy nie miało znaczenia to, czy droga jest przejezdna. W po rze zimowych deszczów i lodu nie będzie musiała dowozić wody do po rozstawianych daleko od siebie poideł. Behemot chwiał się i kołysał na boki jak koń, który za wszelką cenę chce zawrócić do stajni. Hope szarpnęła kierownicę i trzymała jąkurczo- wo, aż pojazd znów zaczął się trzymać drogi. Ból ramion podpowiadał jej, że stać ją jedynie na to, żeby wyciągnąć ciężki płócienny szlauch, i pociągnąć go do suchego metalowego poidła pomiędzy tłoczącym się, przepychającym się spragnionym bydłem. A musiała to zrobić dziś przy najmniej jeszcze raz. 29
Jeśli nie dwa razy. Hope nie pozwoliła sobie na rozmyślanie o tym. Ciężarówka przeto czyła się przez wzniesienie i zbliżała się do studni imienniczki. Rio tam był. Czekał na nią. Rozdział 4 Hope zahamowała, wzbijając tumany kurzu i powłócząc nogami, szła do pustego poidła. Bydło wyczuło wodę w Behemocie i zaczęło się tłoczyć wokół cysterny, zagradzając dostęp do zbiornika. Rio bez słowa wskoczył na siodło i rozgonił bydło. Jego klacz pra cowała zręcznie, precyzyjnie, z wdziękiem, obracając się na tylnych no gach, odpędzając krowy od ciężarówki z właściwym dla dobrze wy szkolonego konia kowbojskiego posłuszeństwem. Jeździec był równie zręczny. Prowadził żwawo obracającą się klacz, balansując ciałem, aby ułatwić koniowi pracę. Jego plecy poruszały się płynnie w rytm ruchów konia. Dzięki niemu i jego rączemu koniowi Hope mogła zaparkować cię żarówkę tuż przy zbiorniku. Poidło było duże, wielkości przydomowego basenu kąpielowego. Siedząc w kabinie, zajrzała do zbiornika. Był pusty. Nasłuchiwała odgłosu generatora i słyszała tylko pomruk silnika Be- hemota. Jej serce zawahało się, a potem zamarło. Najwyraźniej generator samoczynnie się wyłączył. To znaczy, że przez pompę przepływało za mało wody. Co prawda wiatrak się obracał, ale z hydrantu wypływał stru mień tak cienki jak jej mały palec. Ledwie wyciekał z rury z lanego żela za do zbiornika; zwierzęta wysysały każdą kropelkę wilgoci. Hope patrzyła, jak wielki różowy krowi język liże wilgotny metal. Sercejej się krajało. Studnia, która stanowiła jedyne źródło wody na ran- czu, już prawie wyschła. Wyczerpanie, któremu do tej pory tak usilnie starała się nie ulec, wzięło nad nią górę. Na kilka sekund zamknęła oczy i walczyła z paraliżującym lękiem. Nie mogła stracić rancza! Wzbierała w niej determinacja, wypierając lęk i rozpacz. Drzwi ka biny zaskrzypiały i zatrzasnęły się, kiedy zeskoczyła na ziemię tuż obok pustego zbiornika, wyminęła stłoczone bydło. 30 Przechodząc, rozejrzała się po stadzie, automatycznie, wprawnym okiem sprawdzając jego kondycję. Herefordy były chude i kościste. Zbyt chude. Zbyt kościste. Powinny być gładkie i spokojne jak bydło Turnera. Ale jej bydło musiało wędrować wiele mil w poszukiwaniu paszy, a po tem wracać na ranczo do poidła. Z każdym dniem krowy musiały iść co raz dalej, żeby zaspokoić głód, a potem przebyć coraz dłuższą drogę po wrotną, żeby zaspokoić pragnienie. Uklękła pod metalowym brzuchem Behemota i przystąpiła do pracy. Klęła po cichu, usiłując przykręcić lekko wykrzywioną, zdecydowanie zardzewiałą złączkę do zaworu. Ręce jej drżały, a ramiona chwytał skurcz, ostrzegając, że ciało znajduje się u kresu sił. Wyczuła za plecami lekkie poruszenie. Potem zobaczyła u swego boku Ria. Wyjął szlauch z jej zmęczonych rąk. Z wdzięcznością opuściła ra miona i patrzyła, jak mężczyzna zmaga się z upartą złączką. - Jeden gwint jest wykrzywiony - powiedziała, kiedy usiłował dojść, w jaki sposób przykręcony jest wąż. - Wiem, jak go nakierować na wła ściwy tor. Jeśli mi potrzymasz ten szlauch, to resztę już zrobię. Zanim dokończyła zdanie, przesunął wąż tak, że jego mosiężne złą cze było już tuż przy ciemnej paszczy zaworu. Wyciągnęła ręce ponad jego ramionami, żeby połączyć gwinty w zaworze i szlauchu. Było to znacznie prostsze dzięki temu, że ciężar mokrego węża nie osuwał meta lowej końcówki w dół. Po kilku nieudanych próbach udało jej się na tyle przykręcić wąż, żeby nie trzeba było przytrzymywać mosiężnych elemen tów jedną ręką i obracać drugą. Głęboko wciągnęła powietrze, zbierając siły do ciężkiego zadania za ciśnięcia upartej złączki tak, żeby od razu nie odpadła pod nagłym napo rem wody. Rio poczuł, że pierś Hope otarła się o jego ramię. Kiedy spojrzał na dziewczynę stwierdził, iż nie zdawała sobie sprawy, że ich ciała się ze tknęły. Zmęczona i przestraszona, całą uwagę skupiła na upartej złączce. Zauważył ślady potu na jej twarzy, drobinki kurzu, intensywny rumie niec i jedwabiście gładką skórę. Spod kapelusza Hope wysunęły się pa semka włosów i falowały na jej twarzy jak ciemne płomyki. W piwnych oczach już nie dostrzegł zieleni, którą było widać w piekącym słońcu, kie dy spotkali się przy studni Turnera. Teraz jej oczy były ciemne, zbyt ciem ne, podobnie jak jej usta były zbyt blade na tle zarumienionych policzków. Rio zastanawiał się, ile razy pokonała drogę od studni Turnera do własnej wysuszonej ziemi i spragnionego bydła. Musiała być bardzo zmę czona. Delikatnie nakrył jej ręce swoimi. Odsunął jej palce od złączki i sam zabrał się do zaciskania metalowych elementów. 31
Zaskoczyło go, jak trudno jest je utrzymać pod odpowiednim kątem, żeby gwinty delikatnie się obracały, i jednocześnie podtrzymywać wąż, który ciąży ku ziemi. Aż się skrzywił, kiedy pomyślał, że Hope codzien nie musi podejmować taki wysiłek. Gdzie, u licha, jest Mason? - pomyślał, To nie jest praca dla kobiety. Jak długo już Hope przywozi tę wodę sama? - Dzięki. To powinno wystarczyć - powiedziała, wyłażąc spod cy sterny. - Pójdę po klucz. Wróciła bardzo szybko. W ręku miała duży klucz francuski. Rio wziął narzędzie z jej ręki. Poniósł je z taką łatwością, że mu pozazdrościła. Patrzyła, jak bladoniebieska koszula rytmicznie napina się na jego ra mionach. Zaciskał złączkę płynnymi, zdecydowanymi ruchami. Czekała na właściwy moment, a potem zaczęła rozciągać szlauch, aby za chwilę mogła przez niego popłynąć woda. - Usiądź - powiedział. - Ja się tym zajmę. Jej ramiona podjęły decyzję wcześniej niż głowa. Opadły bezwładnie. Westchnęła i usiadła, opierając głowę o metalowe wybrzuszenie cysterny. W ciszy obserwowała opalonego pustynnym słońcem mężczyznę, który kuc nął tak blisko niej, że dżinsy i koszule obojga prawie stapiały się ze sobą. - Dzięki - powiedziała, masując zmęczone ramiona. - Nie wiem, jak ci się odwdzięczę. Rio powoli pokręcił głową. Przypomniał sobie, jak wyginała się w łuk ku niebu, a jej dłonie obsypywały jej piękne kształty płynnymi diamenta mi. Tego obrazu nie mógł wymazać z pamięci. Była tak olśniewająca i nieoczekiwana jak tęcza na pustyni. I podobnie jak tęcza dawała radość, nie prosząc o nic w zamian. - Nie - powiedział cicho. - Nic nie jesteś mi winna. Zwróciła ku niemu twarz, ale nie odwzajemnił spojrzenia. Całą uwa gę skupił na pracy. Kiedy wreszcie skończył, wyślizgnął się spod cięża rówki i oparł klucz o koło. Bez słowa zaczął ciągnąć ciężki, sztywny wąż do zbiornika na wodę, wokół którego przeraźliwie rycząc, tłoczyły kro wy. Choć bardzo się starały, nie mogły do końca wcisnąć się pomiędzy ciężarówkę i poidło, a Riowi i Hope nie groziło stratowanie, bo schro nieniem dla nich był wielki brzuch Behemota. Rio starał się przekrzyczeć bydło. - Gotowe! Hope nie odpowiadała, wąż wciąż się nie napinał, więc Rio zerknął przez ramię. Stała oparta o zakurzoną ciężarówkę, z zamkniętymi ocza mi, chłonąc chwilę wytchnienia, jak suchy piach chłonie wodę. Wyda wała się taka krucha na tle masywnej cysterny. - Hope? Otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego. Mimo zmęczenia z wdzię kiem podniosła ciężki klucz, przymocowała go do zaworu i napierając całym ciałem, dokładnie go przekręciła. Woda wybrzuszyła szlauch i znad krawędzi zbiornika lała się do środ ka, z hukiem bębniąc o blaszane dno. Krowy ryczały i tłoczyły się coraz bliżej, napierając nawet na potężną ciężarówkę. Kiedy Rio się upewnił, że wąż nie wyskoczy ze zbiornika i woda nie rozchlapie się dookoła, wślizgnął się pod pojazd i usiadł przy Hope. - Narwane diabełki - powiedział, wpatrując się w las zakurzonych nóg tłoczący się dookoła cysterny. - Piękne diabełki. - Hope uśmiechała się, dumna ze swojego bydła. Po jakimś czasie zwierzęta, które jako pierwsze zaspokoiły pragnie nie, pozwoliły się odepchnąć na bok przez spragnionych współtowarzy szy. Te sztuki, którym udało się napić wcześniej, podczas pierwszej do stawy wody, czekały na obrzeżach stada albo pasły się skryte w wielkich krzewach bylicy i pod małymi sosnami, z rzadka porastającymi łagodnie pofałdowany teren. Te, które dziś sobie skubią liście, jutro będą najgorli- wiej tłoczyć się przy wodopoju, przepychając się i ryczeniem domagając pierwszego porannego łyka. Hope nie starała się przekrzyczeć krów. Na pół przepraszająco uś miechnęła się do Ria i położyła się na plecach w kurzu, podkładając ka pelusz pod głowę. Przyjemnie było rozluźnić mięśnie, obolałe od co dziennych obowiązków. To była wyczekiwana chwila; najtrudniejszą część transportu wody miała już za sobą i pozostało tylko odłączyć szlauch, zwinąć go i odpro wadzić Behemota do domu. Czasami przed odjazdem zdarzało jej się rozebrać i wskoczyć do olbrzymiego zbiornika. Przez jakiś czas spokoj nie w nim brodziła, potem opierała ramiona o metalową krawędź i uno siła się na wodzie, przyglądając się gwiazdom kwitnącym na granatowej, tafli późnowieczornego nieba. Rio uśmiechał się dziwnie, patrząc na Hope, która leżała przy nim, nic sobie nie robiąc z jego bliskości. Nie wiedział, czy jest zbyt zmęczo na na kokieterię lub próby flirtowania typowe dla kobiet, które wcześniej znał, czy może po prostu nie widzi w nim mężczyzny, bo nie jest biały. Ale przypomniał sobie, że kilka razy zwróciła twarz w jego stronę. Zauważył, że mu się przyglądała z kobiecą aprobatą w oczach. Była wy cieńczona, nie udawała świętoszki. Kusiło go, żeby rozciągnąć się obok niej, pod osłoną opasłej cyster ny, żeby wraz z nią wypoczywać. Jego dzień zaczął się na długo przed 3 - Piękna mar2ycie!ka 33
świtem, kiedy złapał Szarówkę, osiodłał ją i zgromadził stado narowi- stych rasowych koni Turnera. Te konie były zgrabne jak baleriny i po dobnie jak one nieużyteczne w zaganianiu bydła. Rio tak naprawdę wolał konie kowbojskie. Były muskularne, szyb kie, doskonale przystosowane do pracy z bydłem i wiedziały, jak się ob chodzić z krowami. Zanim Rio dokończy dzieła, John Turner będzie miał kilka najlepszych koni do poganiania bydła w Newadzie. A potem Turner zniszczy swoje kowbojskie konie, usiłując wygrać błyszczące sprzączki na rodeo. Ten człowiek nie miał żadnego wyczucia w obchodzeniu się z końmi, podobnie j ak nie potrafił obchodzić się z ludź mi, których zatrudniał, z kobietami czy samą ziemią. Brał, nie dając nic w zamian. Nawet nie wiedział, że powinien coś dać. Rio oparł głowę o zakurzone koło i podkurczył nogi, aby rozpędzone krowy nie podeptały mu stóp. Nie chciał zasnąć. Wolał napawać się spo kojem tej chwili, tym, że krowy zaspokajają pragnienie, kobietą spoczy wającą zaledwie kilkanaście centymetrów od jego uda i wspomnieniem, kiedy jej piersi otarły się o jego ramię. Zaklął w duchu i nazwał siebie głupcem za to, że śmiał choćby spoj rzeć na Hope. To nie jest kobieta na jedną noc. Więc przestań myśleć o tym, jak wyglądała na tle nieba, kiedy bluzka opinała dokładnie takie kształty, jakie chciałbyś widzieć! Nawet gdyby do ciebie przyszła, to tylko byś ją zranił. Czy tego chcesz? Czy chcesz jej podać pomocną dłoń, a potem zaciągnąć ją do łóżka, jak by była kolejną zdobyczą sobotniej nocy? Do licha, przestałeś tak traktować kobiety, zanim dorosłeś do picia alkoholu. Mimo zachłannej męskiej żądzy nie uczynił najmniejszego ruchu w kierunku Hope. Ani słowa. Ani gestu. Nawet wygłodniałego spojrzenia. Nie miał wątpliwości, że ona tak po prostu nie prześpi się z żadnym męż czyzną. Wiedział też, że on sam nie odda całego siebie żadnej kobiecie. Nie zwiąże się z żadną, cokolwiek by to miało znaczyć. Przez trzydzieści trzy lata życia przynajmniej tego nauczył się o sobie. Wiedział też, że Brat Wiatru to nie tylko indiańskie imię. To jego los, który w końcu zaakceptował. Przez całe życie szukał czegoś trwalszego, niż bezustanna tułaczka po krainach Dzikiego Zachodu. Nie znalazł żadnego miejsca, żadnej osoby, która byłaby w stanie go zatrzymać, kiedy jego brat wiatr go wołał, szep cząc o tajemniczych źródłach i zacienionych kanionach, których nie do tknęła stopa ludzka. 34 Rio zdawał sobie również sprawę z tego, że chociaż był biały i do szesnastego roku życia wychowywał się i kształcił jak biały, białe kobie ty nie chciały się z nim wiązać. Niepokoiło je jego umiłowanie samotno ści i refleksyjna, samotna natura. W większości przypadków również białe kobiety nie chciały mieć dzieci mniej białych niż one same. Naprawdę nie miał im tego za złe. Po tym, co przeszedł, mógłby na pisać książkę o tym, jak to jest nie być ani białym, ani Indianinem. Jak to jest nic dla nikogo nie znaczyć i być najwyżej kulą u nogi. Rio nasunął kapelusz na oczy, odcinając się od widoku odsłoniętego ciała Hope, które było w zasięgu jego spragnionych dłoni. Opanował po żądanie dzięki tej żelaznej dyscyplinie, która pozwalała mu hamować rozszalały temperament, kiedy w szkole dokuczały mu białe dzieciaki, nazywając go odmieńcem i podrzutkiem. Zajadle walczył ze swoimi prześladowcami, ale nie zabił żadnego z nich. A mógł to zrobić. Nawet wtedy. Również dzięki temu stał się prawdziwym mężczyzną. Z tym też się pogodził. Brat Wiatru. Bydło tłoczyło się i przepychało, wzbijając tuman kurzu tak, że po wietrze zaiskrzyło kolorem miedzi. Behemot pozbywał się wody, która z chłodnym poszumem wpadała do zbiornika. Zapach bydła, wody i ku rzu zlewał się z aromatem światła słonecznego, sosen i bylicy. Ta mieszanka woni działała na Hope kojąco. Westchnęła i jeszcze bardziej się rozluźniła. Zmęczenie dawało znać o sobie falami, wirowało jej w głowie. Uświadomiła sobie, że właśnie zasypia z obcym mężczy zną leżącym tak blisko, że wyczuwała każde drgnienie jego ciała, kiedy oddychał. A jednak się nie bała. Odkąd skończyła osiemnaście lat, nauczyła się sporo o ludziach, a o mężczyznach w szczególności. Rio nie sprawiał wra żenia mężczyzny rzucającego się na pierwszą napotkaną kobietę, którą uzna za samotną i bezbronną. Patrzył na nią ze skrywanym męskim po dziwem, ale w żaden sposób się do niej nie przystawiał. Nawet gdyby nie była pewna własnego osądu, zaufałaby instynktowi Masona Gravesa. Każdy człowiek mógłby być dumny z syna, który nie wykorzystuje słabszych od siebie. W tej chwili Hope żałowała tylko, że nie zna Ria na tyle, żeby oprzeć głowę na jego ramieniu, a nie na suchej ziemi. Na myśl, że mogłaby to zrobić, uśmiechnęła się lekko. Nadal się uśmiechała, kiedy już na dobre zapadła w sen. 35
Przez długi czas Rio wpatrywał się w Hope, wciąż powtarzając so bie, z jakich to powodów on nie pasuje do niej, a ona do niego. Potem podniósł jej głowę z twardej ziemi i oparł ją na swoim ramieniu. Drgnęła lekko, ale się nie odsunęła. Przeciwnie, przysunęła się jesz cze bliżej, westchnęła i oparła się o niego, z takim zaufaniem, że miał ochotę nią potrząsnąć, obudzić ją i powiedzieć, że oboje zachowują się jak idioci. Leżał jednak bez ruchu, starając się nie myśleć. Był odurzony deli katną, słodko-gorzką przyjemnością trzymania w ramionach kobiety, która ufała mu bardziej niż on sam sobie. Rozdział 5 Słońce kołysało się w purpurowej poświacie na czarnym hamaku od ległego grzbietu górskiego. Długie cienie, ciemne zwiastuny nocy, docierały już pod cysternę. Ponad połowa zbiornika była już pełna. Jego kryształowa zawartość odbijała ostatnie płonące światło dnia. Obok ciężarówki niebyło już ani jednej krowy. Herefordy napiły się do woli i pasły się na zrytej kopytami ziemi. Na tle pobliskich, prawie czarnych płomieni karłowatych sosen zwierzęta wyglądały jak rzeźbione posągi z granitu . Szara klacz drzemała na stojąco tuż przy kępie krzewów bylicy, które w nasyconym świetle połyskiwały bladym srebrem. Rio lubił wodze z po jedynczej linki, które luźno zwisały wokół jej szyi, umożliwiając swobo dę ruchów. Nie potrzebowała żadnych karbów, bo w dyscyplinie utrzy mywały ją niewidzialne pęta treningu i oddanie człowiekowi cicho leżą cemu pod starą ciężarówką. Rio podniósł wzrok znad policzka Hope i patrzył spod gęstych, czar nych rzęs na krajobraz dzikiej ziemi przemieniony dzięki zachodowi słoń ca. Przeżył to już wiele razy, wiele takich dni, które bezpowrotnie przemie nił zapadający zmierzch pachnący chłodem wiatr, spadający z obfitujących w wodę wzgórz. Ale jeszcze nigdy nie przeżył takiego zachodu słońca. Aż do tego dnia był sam na sam z tą ziemią, a teraz w jego ramionach leżała kobieta, leżała tak cicho jak promienie słońca w szczelinie skalnej. Trzymać tak Hope na ramieniu to niezwykłe uczucie, przyjemność przeplatająca się z niepokojem, jak gdyby nielegalnie przekroczył grani- 36 cę intrygującej, zakazanej ziemi. Zastanawiał się, czyjego babcia, Szwed ka, czuła się tak samo, kiedy leżała ze swoim indiańskim kochankiem, szamanem Zuni. Jego istnienie samo w sobie stanowiło afront dla chrze ścijaństwa, które przybyło, by nawracać grzesznych Indian. Klacz prychnęła i tupnęła przednim kopytem, odpędzając natrętną muchę. To był jedyny odgłos, jaki słyszał Rio. Nawet wiatr milczał. Chłodne aksamitne cienie były coraz dłuższe. Wiedział, że już czas najwyższy zbudzić dziewczynę śpiącą w jego ramionach. Powinien był to zrobić przynajmniej godzinę temu, kiedy ostatnie krople wody spłynę ły z węża do zbiornika. Delikatnie przeniósł głowę Hope z powrotem na jej kapelusz. Wyda ła z siebie pomruk protestu. Musnął ustami jej włosy, wdychając zapach tej krainy, kobiety i ziemi, a potem znów oparł się o zakurzone koło, już jej nie dotykając. - Hope - powiedział cicho. Nawet nie drgnęła. Jego dłoń spoczęła na jej ramieniu, pogłaskał je i poczuł kobiece cie pło pod wyblakłą, zakurzoną bawełną. Przez moment walczył z pokusą wsunięcia palców pod zapięcie kołnierzyka tak nieodpartą, że aż zadrżał. Chciał dotknąć słodkich krągłości jej piersi, potem pieścić je ustami, ro zebrać ją i posiąść - tu i teraz, pod granatowym pledem nocy, mieniącym się tysiącem odcieni zmroku. - Hope - wyszeptał z trudem. Obudziła się gorączkowo, zdezorientowana. Przytrzymał ją za ramię, żeby nie usiadła, zanim do końca się nie zbudzi. Jego dłoń powstrzymała jąprzed uderzeniem głową o metalowy brzuch Behemota. Otworzyła oczy. Miały kolor ciemnego bursztynu, kolor tak przejrzy sty jak sam wieczór. Przez chwilę czuła się zakłopotana, potem uśmiech nęła się lekko, kiedy dotarło do niej, że właśnie zapadła w sen przy naj bardziej intrygującym mężczyźnie, jakiego spotkała w życiu. - Czy przez to, że chrapałam, nie mogłeś zasnąć? - spytała żartem. Uśmiech przemienił jego twarz, jak księżyc zmienia oblicze nocy. Ostre rysy złagodniały, a twarz, która wcześniej wydawała się surowa, teraz emanowała tylko pewnością. - Przykro mi, że muszę cię rozczarować - odrzekł - ale nie chrapa łaś ani przez chwilę. - Cóż, miałeś więc wyjątkowe szczęście - powiedziała, rozkosznie się przeciągając. - Boże, nie wiedziałam, że ziemia może być takim mięk kim materacem. 37
- Miałem - powiedział, komentując jej pierwsze stwierdzenie. - Nie jest - dodał, odpowiadając na drugą uwagę. Zamrugała i pokręciła głową. Zanim zdążyła poprosić o wyjaśnienie, Rio wstał i podszedł do konia, Podprowadził klacz do zbiornika i pa trzył, jak zanurza pysk w czystej wodzie. Po kilku chwilach Hope wstała, otrzepała z kurzu dżinsy i podeszła do Ria. Wiele by dała za to, żeby móc zerwać z siebie ubranie i chociaż przez kilka chwil poleżeć w chłodnej wodzie. Cicho westchnęła i odwró ciła głowę od kuszącego płynnego kryształu. - Jedyną wodą, jaką ten zbiornik kiedykolwiek zobaczy, będzie woda Turnera - zauważył Rio, patrząc, na pijącą klacz. Odwrócił się szybko i jesz cze zdążył dostrzec rozpacz na twarzy Hope. Jego słowa ugodziły ją w sa mo serce. - Jeśli chcesz, żebym wiercił tutaj, to muszę cię rozczarować. To by była tylko strata mojego czasu, twoich pieniędzy i twoich krów. Hope po cichu liczyła kręgi rozchodzące się na wodzie, kiedy klacz piła. Nie chodziło o to, że Rio mówił nieprawdę, ani nawet o to, że nie spodziewała się tego usłyszeć. Ale o to, że te słowa były tak boleśnie rozstrzygające. To był kres jej marzeń, wypowiedziany spokojnym, pewnym głosem obcego człowieka. Chciała zaprotestować, spytać Ria, jak może być tego aż tak pewien, ale powstrzymała się. W głębi duszy wierzyła mu. Wyczuwała, iż zna tę ziemię tak, że ona nawet nie potrafiłaby tego opisać ani w pełni zrozu mieć. Musiała mu uwierzyć na słowo, tak samo jak wierzyła w to, że rano wstanie słońce, a wieczorem na niebie rozbłysną gwiazdy. Hope walczyła z niepotrzebnymi łzami, które cisnęły się jej do oczu. Czuła się bezbronna, jeszcze do końca się nie zbudziła - ani spała, ani czuwała, jakby utkwiła pomiędzy końcem snu i początkiem niechciane go przebudzenia. Miała dość pieniędzy, żeby pogłębić studnię, swoją imienniczkę. Ale nie miała środków, żeby odnaleźć i wywiercić całkiem nową, prawdopo dobnie o wiele głębszą. Nie uświadamiała sobie, jak bardzo liczyła na to, że będzie w stanie przywrócić do życia studnię Hope. Aż do tej chwili, kiedy w końcu w pełni przyjęła do wiadomości, że studnia obumarła. Była zrozpaczona. - Hope... - Już dobrze - powiedziała ze ściśniętym gardłem. Wiedziała, że Rio nie chciał jej zranić. - Rozumiem. Zastanawiał się, czy naprawdę dobrze go zrozumiała. W duchu prze klął siebie za bezduszny opis jej studni. Jednak dopóki ona będzie się 38 trzymać nierealnych marzeń, on nie będzie w stanie przekonać jej do tego, które ma przynajmniej nikłą szansę urzeczywistnienia. A właśnie o to go prosiła. O nikłą szansę. - Miałam nadzieję, że jeśli powiercę głębiej i przedrę się przez pod łoże skalne, to dobrnę do wody artezyjskiej - powiedziała nieśmiało. - Jesteś pewien? Jak możesz być tego taki pewny? - Tak. Jestem pewien. Rio w milczeniu wpatrywał się w nią oczami tak głębokimi i przej rzystymi jak woda, którą miała nadzieję odnaleźć. Był pewien. Ale nie potrafił słowami uzasadnić Hope swojej pewności. Była to mieszanka intuicji, nabytej wiedzy i lat pracy na suchych terenach. - Cóż - powiedziała głosem spokojnym, choć dziwnie chropawym - dzięki za szczerość. Mogłeś zmarnować moje pieniądze na wiercenie i sobie pójść. - Czy właśnie to o mnie słyszałaś? - Jego głos był odległy, obcy. Pokręciła głową tak, że burza ciemnych loków zalśniła w ostatnich światłach zmierzchu. - Nie. Nawet, gdybym słyszała coś takiego - dodała, patrząc mu pro sto w oczy. -Nie uwierzyłabym w to po spotkaniu z tobą. Nie jesteś kłam cą, ani złodziejem. Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie. Ona ufała, że on jej nie oszu ka. On ufał, że ona mu uwierzy na słowo, nie żądając dowodu. - Jeśli na twojej ziemi jest woda, znajdę ją- powiedział Rio, tak cicho i pewnie, jak wtedy, kiedy oświadczył, że studnia zwana Hope jest martwa. Uśmiechnęła się smutno. - O ile woda, której szukasz, znajduje się niedaleko wierzchniej war stwy gruntu, mogę sobie pozwolić na to, by po nią sięgnąć. - Najpierw muszę ją odnaleźć. Potem będziemy się martwić o drą żenie studni. Dopóki nie skończę trenować koni Turnera, będę tu praco wał po nocach i w weekendy. Potem rozpocznę pełen etat. - Nie stać mnie na... - Moją zapłatą będzie nocleg i wyżywienie dla mnie i dla mojej kla czy - uciął, wiedząc, co chce powiedzieć. - To za mało. - Czy masz w szopie jakiś stary sprzęt do wiercenia? - spytał. - Z czasów drążenia pierwszej studni. Dlaczego pytasz? - Zaoszczędzimy na wszystkim, na czym tylko się da. Mam trochę własnego sprzętu. Razem skompletujemy sprzęt wiertniczy, który nie bę dzie nas kosztował zbyt wiele. Największy wydatek to rura, cement i pa liwo. 39
- I twoje wynagrodzenie - oświadczyła stanowczo. - To nie fair, że pracujesz za nocleg i wyżywienie. Jego uśmiech na krótko zabłysnął w gasnącym świetle dnia. Teraz jego oczy wydawały się jeszcze ciemniejsze, tajemnicze jak zmierzch rozpościerający się nad tą krainą. - To nie fair, że musisz pracować za trzech mężczyzn tylko po to, żeby ocalić swoje ranczo. Wzruszyła ramionami. Nic nie mogła na to poradzić, więc nie było sensu narzekać. - Zamierzasz pracować, dopóki nie spadnie deszcz? Czy nie mam racji? - spytał półżartem. - Niczym się nie różnię od reszty śmiertelników - oświadczyła rze czowo. - Robię, co mogę, dopóki jeszcze mogę coś zrobić, i cała moja nadzieja w tym, że to wystarczy. Rio pomyślał o znanych mu kobietach i mężczyznach, którzy praco wali tak mało, jak tylko mogli, skracając sobie czas pracy, nieustannie zrzędząc na pecha, na złych ludzi i niesprawiedliwość losu, który nie dał im wszystkiego, czego kiedykolwiek sobie zażyczyli. Właśnie takich lu dzi unikał. Inni - tacy jak Hope, którzy pracowali, wypruwając z siebie flaki, nie żądając zapłaty i nie jęcząc, kiedy nie wszystko szło po ich myśli - przyciągali Ria do siebie tak nieuchronnie, jak spragniona ziemia przy ciąga deszcz. Takim ludziom pomagał, przez jakiś czas marzył wraz z nimi, dając im to, co mógł dać, w zamian biorąc tylko tyle, na ile ich było stać. Kiedy marzenia się zmieniały lub spełniały, szedł dalej, podobnie jak jego brat wiatr, rozmawiając tylko z ciszą ziemi, szukając czegoś, czego nie potrafił nazwać ani on, ani wiatr. - Pomogę ci - powiedział cicho. -1 cała moja nadzieja w tym, że to wystarczy. - Ale nie stać mnie... - zaczęła. - Nie chcę pieniędzy. Jeśli doprowadzę do wykopania studni, zosta wię dziesięć klaczy, żeby je zapłodnił Jeździec Burzy. Będziesz trakto wać klacze i źrebięta jak swoje własne, ani lepiej, ani gorzej. Od czasu do czasu będę przyjeżdżać do Doliny Słońca, zabierać te konie, które zechcę, i pozostawiać klacze, żeby je zapłodnił twój najlepszy ogier. Dopóty, dopóki będzie płynąć woda w tej mojej studni. Chciała coś powiedzieć, ale położył palec na jej ustach. W tym doty ku było coś zmysłowego i coś jeszcze, coś nieokreślonego. Serce jej za marło, a potem zaczęło bić mocniej. 40 - Dobrze się zastanów, zanim odpowiesz, Hope. Ani jedna z moich studzien nigdy nie wyschła. Uniósł rękę, uwalniając jej usta. Zamknęła oczy, ale wciąż widziała Ria, jego opaloną skórę i oczy - głębokie i przejrzyste jak ten wieczór. Echo jego aksamitnego głosu nio sło się jak pieszczota po jej skórze, poruszając ją głębiej niż cokolwiek kiedykolwiek, nawet w marzeniach. - Tak - odpowiedziała głosem równie spokojnym, jak jego spojrze nie. - Dziesięć klaczy. Jeździec Burzy. - Potem spojrzała mu prosto w oczy. -1 więcej, jeśli zechcesz. Konie, bydło, co tylko sobie zażyczysz. Patrzył na jej twarz, czuł, że mówi od serca, że wierzy w niego, i od czuwał zarówno satysfakcję, jak i niepokój. Odebrał jej jedno marzenie, dając w zamian inne: niekończącą się wodę wskrzeszającą ginące ran czo. - Musisz pamiętać, że bywa i tak, że nie można znaleźć wody ni gdzie i nikt nie jest w stanie jej znaleźć. - Mówił głosem spokojnym i szorstkim. Uśmiechnęła się sennie. - Tak, wiem. Ale i tak zaopiekuję się twoimi klaczami i źrebiętami, dopóki będę właścicielką Doliny Słońca. - Jeśli nie będzie studni, nie będzie zapłaty. - Twoje klacze zostaną zapłodnione-oświadczyła stanowczo. -Przy wieź je, kiedy zechcesz. - Uśmiechnęła się i dodała: — Jeździec Burzy będzie ci za to wdzięczny. Przez cały ten rok musiałam wykorzystywać te klacze, które mi jeszcze zostały, raczej do pracy niż do rozmnażania. W zapadającym zmierzchu błysnął uśmiech Ria. Wyciągnął rękę. Uścisnęła ją bez wahania, pozwalając, by przeniknęło ją jego ciepło, jak ostatnie purpurowe promienie słońca wsiąkające w wieczorne niebo. Jego dotyk był ciepłą, namacalną rzeczywistością, która nadawała sens wszyst kim jej marzeniom. - Takdługojakztej studni będzie płynąć woda-powiedziała i uścis nęła jego dłoń. Rio poczuł, jak echo jej słów przenika go niby dziki wiatr porywają cy wszystko, czego dotknie. Chciał powiedzieć Hope, żeby mu tak bar dzo nie ufała, tak głęboko mu nie wierzyła. Ale tak naprawdę nie to chciał powiedzieć. Mogła mu zaufać co do marzenia o wodzie. Co innego jej serce, które zaczęło bić mocniej pod wpływem jego dotyku. A ona nawet nie była tego świadoma. Widział to tak jasno, jak jasno widział jej odwagę i determinację. Pracowała do ostatniego tchu, by 41
uratować bydło i ranczo przed suszą. Myślała, źe to właśnie nowe ma rzenie ożywia jej krwiobieg i pobudza serce. Wiedział, że nie o to chodzi, nie tylko o to. Ten sam zmysłowy głód rozgrzewał i jemu krew w żyłach. Już nie mógł się cofnąć. Jej marzenie było tak porywające jak ona sama. Właśnie dlatego chciał - musiał! - jej pomóc. Już dawno temu przestał marzyć. Pustka, która nadeszła wraz z kresem marzeń, była tak bezdenna, że nawet wiatr nie był w stanie jej wypełnić. - Kiedy możesz zacząć? - spytała Hope. Dziwnie zabrakło jej tchu, jakby była zawieszona pomiędzy męskim ciepłem Ria i tkliwością pus tynnego zmierzchu. - Już zacząłem. - Już? A co zrobiłeś? - Obejrzałem wszystkie twoje studnie. - Ooh... -Zabrakłojej słów. Rio również milczał. Nie trzeba było już nic mówić. Wszystkie stud nie Doliny Słońca obumarły. Wzięła głęboki oddech. - Rozumiem. Skoro już zacząłeś pracować, najwyższy czas spełnić obietnicę, że zapewnię ci wyżywienie i nocleg. Zanim wrócimy, Mason zdąży przygotować kolację. Nic specjalnego. Wołowina, fasola, chleb i sałatka. Rio uniósł ciemne brwi. - Sałatka? - Tylko mi nie mów -jęknęła Hope - że jesteś z tych kowbojów, co to nie znoszą żarcia dla królików! Łagodny śmiech otulił jąjak pieszczota, podobnie jak jego głos, kie dy w końcu odpowiedział. - Nie ma sprawy. Miewam czasem ochotę na świeże warzywa. - To dobrze. - Przypuścimy zmasowany szturm na Masona, domagając się swo ich króliczych praw! Wciąż się uśmiechając, Rio wyciągnął szlauch ze zbiornika i zaczął zwijać wokół haka przytwierdzonego w tyle cysterny. Zanim wąż został zwinięty, oboje byli mokrzy i ubłoceni. - Jak chcesz, to możesz na chwilę zanurzyć się w zbiorniku przed jazdą na kolację - powiedziała, wycierając dłonie o dżinsy. - Zwykle tak robię. To ciekawsze niż kąpiel w miednicy Uśmiechnął się leciutko. - Czy to mniej więcej kąpiel w wiadrze wody? 42 - O nie. To już byłby luksus. Wiadra są większe niż nasza miedni ca. Jak nie znajdę czasu pomiędzy jednym transportem wody a drugim, nie będzie w domu ani grama wody więcej. Gąbka i miednica z wodą. Ale - dodała, posyłając mu nikły uśmiech - gąbka jest najwyższej ja kości. Rio odwzajemnił uśmiech, choć miał ochotę raczej zakląć. Najwy raźniej Hope nie była w stanie jednocześnie zapewnić wody i do domu, i dla bydła. Nie starczało godzin doby ani sił, by zrobić wszystko, co było do zrobienia. Znów zastanowił się, co się stało z Masonem. To było do niego nie podobne, żeby pozwolić kobiecie zapracowywać się na śmierć. Klacz nagle uniosła głowę i podbiegła do niego. Przytrzymał lejce i spojrzał na Hope. - Daj jej kilka sekund, żeby się przyzwyczaiła do twojej lżejszej wagi - poradził. - To najlepszy koń do jazdy nocą, jakiego kiedykolwiek do siadłaś. - Ale... - zaczęła. - Ja pojadę ciężarówką- ciągnął Rio, nie dopuszczając jej do głosu. - Nie czekaj na mnie z kolacją. To trochę potrwa. Palce Hope odruchowo zacisnęły się na wodzach, które jej wręczył. Zawahała się i postanowiła nie pytać o sprawy oczywiste - dokąd pojedzie i co będzie robił. Albo mu ufała, albo nie. W każdym razie nie należała do pracodawców, którzy muszą przez cały czas mieć najemców na oku. - Wsteczny bieg jest naprawdę felerny - powiedziała. - Unikaj go, jak tylko możesz. Ajeśli ci się to nie uda, to życzę szczęścia. Cholernie dużo czasu stracisz na ponowną zmianę biegu. Raz musiałam jechać do domu szesnaście kilometrów na wstecznym, żeby Mason mógł dokonać cudu ze skrzynią biegów. Rio uśmiechnął się, kiedy to sobie wyobraził. - Kluczyki są w stacyjce - mówiła dalej. - Nie ufaj miernikowi pali wa. Zawsze wskazuje, że bak jest do połowy wypełniony. Jak przeje dziesz ponad osiemdziesiąt kilometrów, wpadnij do domu. Paliwo do diesla jest w tej niebieskiej beczce po prawej od strony stajni. Benzyna w czerwonym zbiorniku. Rio skinął głową i ruszył w stronę ciężarówki. Nagle odwrócił się. Miał dziwną minę. - Zawsze tak ufasz obcym? - Nie - odparła spokojnie. Spojrzała na niego, ale tam, gdzie były oczy Ria, nie dojrzała już nic prócz jaśniejszych plamek. - W ogóle nie 43
ufam obcym. - Obdarowała go wymuszonym uśmiechem. - Jak również nie sypiam z nimi pod ciężarówkami. A ty, Rio? Pozwalasz obcym od jeżdżać na twoim koniu? - Nigdy. To cicho wypowiedziane słowo powiedziało Hope więcej, niż ocze kiwała, żartem zadając pytanie. Nikt prócz Ria nigdy nie dosiadał tej gorącokrwistej klaczy. Zanim zdobyła się na odpowiedź, podszedł do niej, splótł dłonie w sio dełko i podsadził ją na Szarówkę. Przez chwilę klacz niespokojnie drża ła, potem wygięła szyję do tyłu i obwąchała ubłocony but nieoczekiwa nie lekkiego jeźdźca. Hope mruknęła, uspokajając konia, i pogłaskała jej ciepłą, bladosza- rą szyję. Poczuwszy delikatny ucisk wodzy, klacz podniosła uszy i ocho czo ruszyła w zapadający mrok. - Do zobaczenia w domu - krzyknęła Hope. Dopiero po chwili słowa te dotarły do mężczyzny, który stał nieru chomo wpatrzony w Hope, dopóki jej sylwetka nie wtopiła się w mrok. Rozdział 6 Zanim Hope dotarła do obejścia, miała już na sobie kurtkę, którą Rio trzymał za siodłem. Choć była tak zmęczona, że prawie zasypiała, rozkoszowała się każdą chwilą przejażdżki. Rio miał rację co do tej klaczy. Szarówka była najlepszym koniem do jazdy nocą, jakiego Hope kiedykolwiek dosiadła. Na ogół konie podczas samotnej nocnej przejażdżki były niesforne albo narowiste. Nie Szarów ka. Ona szła spokojnym, pewnym krokiem, nie potykając się, podobnie jak mężczyzna, który zwykle jej dosiadał. Nie spłoszył jej nawet nagły świst gołębich skrzydeł. Słysząc przeraźliwe wycie kojotów, Szarówka tylko nadstawiła uszu i szła dalej, nieustraszona. Hope przywitał czworokąt żółtego światła rozłożony nagle na po dwórzu. W środku, na tle drzwi wejściowych stał Mason. - Ładny konik - powiedział z satysfakcją. - Własność Ria? - Tak - odparła Hope, naśladując lakoniczny sposób wypowiedzi Masona. Czekał, ale nie powiedziała ani słowa więcej. 44 - Ciężarówka się zepsuła? — spytał. - Nie. Mason czekał. Cisza. - Szukasz guza, dziewczyno? - spytał rozdrażniony. Uśmiechając się, skierowała klacz w stronę stajni. - Nie guza, tylko kolacji. Staruszek burknął coś o tym, że poda jej zapiekankę z koniny i z po wrotem wszedł do domu, zatrzaskując za sobą drzwi. - Połóż dodatkowe nakrycie! - zawołała za nim. Drzwi znów otworzyły się z łomotem. - Rio się tym zajmie? - zgadywał Mason. - Znajdzie ci wodę? - Spróbuje. Tryumfalny okrzyk Masona spłoszył klacz. Hope spodziewała się po Masonie takiej właśnie reakcji. Mimo to mia ła do wyboru: uchwycić się siodła albo wytarzać się w piachu. Długonoga klacz była bardzo szybka. Hope zeskoczyła z Szarówki z ostrożnym podziwem dla szybkości klaczy. W chwili zderzenia z ziemią zabolały ją stopy. Nieważne, jak wygodne były jej wysłużone buty, stopy i tak pod koniec dnia odczuwały zmęczenie. Jak i ona sama. Wstała na długo przed świtem. Tak samo będzie jutro. I pojutrze. I codziennie, aż do nadejścia deszczu. Podprowadziła Szarówkę do przegrody i dokładnie ją wyszczotko- wała, choć ręce jej drętwiały, ilekroć je podnosiła. - Jesteś głodna, dziewczynko? - spytała. Szarówka wpatrywała się w nią ciemnymi, załzawionymi oczami. - Jesteś mniejsza od Jeźdźca Burzy, ale założę się, że po całym dniu dźwigania Ria potrafisz zjeść nie mniej niż mój koń. Ten mężczyzna nie jest lekki. Koń niecierpliwie trącił ją nosem. Hope roześmiała się. - No, już dobrze. Zasłużyłaś na to, i to podwójnie. Pomrukując cicho, włożyła do żłobu kilka grubych wiązek siana, z bo ku wsypała owies, a spod hydrantu przy domu przytaszczyła do poidła wodę. Kiedy czyściła klacz, ta przez cały czas pochłonięta była jedze niem. Od czasu do czasu strzygła uszami. Dopiero kiedy Hope się upewniła, że Szarówka zadomowiła się w nieznanym otoczeniu, zamknęła drzwi przegrody i powoli ruszyła w stronę domu. Czuła się, jakby brodziła w błocie, tak była zmęczona. 45
Zamruczała na myśl o długiej, gorącej kąpieli w wannie napełnionej wodą po brzegi. - Przestań marzyć! - burknęła do siebie. - Starczy wody do picia i do umycia się w miednicy, ale nie ma ani kropli więcej. Miednica z ciepłą wodą czekała na nią w sypialni. Zdjęła lepkie od potu ubranie, dokładnie się umyła, spłukała i zabroniła sobie myśleć o sto jącej w korytarzu wannie. Kilka razy musnęła szczotką ciemne, niesfor nie kręcące się włosy i zeszła na dół. Ani na chwilę nie przestawało jej burczeć w brzuchu. - Kolacja? - spytała z nadzieją w głosie, wbiegając do kuchni. - Podano do stołu - oświadczył Mason, wskazując nakrycie. Zawahał się i sięgnął po wielką butlę oleju sałatkowego. Była ciężka i śliska, a od kilku dni dłonie odmawiały mu posłuszeństwa. Przystanął nad składnikami rozłożonymi w rządku na blacie kuchennym i skrzywił się, usiłując przypomnieć sobie, ile octu, oleju, soli i pieprzu potrzeba do sosu. Po ruchach rąk Masona poznała, że jego kłykcie znów chwycił atak artretyzmu. A jego samego potężny przypływ dumy. Jego honor - i tem perament - bardzo cierpiary, kiedy nie był w stanie potrzymać dla niej węża przy cysternie. A to, że nie mógł sobie poradzić z pracami kuchen nymi, uważał za zniewagę. - Ja to zrobię - powiedziała spokojnie. Potem, jakby nie zauważyła jego problemów z palcami, dodała, puszczając do niego oczko: - Bo ty zawsze wlewasz za dużo oleju! - Królicze żarcie - powiedział z wyraźnym obrzydzeniem, odwra cając się plecami do śliskiej, zdradliwej butelki oleju. - Kiedy przyjedzie Rio? - Powiedział, że mamy na niego nie czekać z kolacją. - No, to zajmę się podaniem na stół prawdziwego jedzenia. Zachichotała, ale nie odezwała się ani słowem. Wydobył ciężką żeliwną patelnię i z hukiem postawił ją na równie ciężkim żelaznym palniku. Uśmiech uleciał z twarzy Hope. Skoncentrowała się na przygotowa niu sosu do sałatki. Mason maksymalnie podkręcił palnik. Wokół czarnego żelaza eks plodowały niebieskie i złote płomienie. - Pasza drożeje - powiedział. Miała nadzieję, że głos nie zdradzi lęku, który ścisnął jej żołądek. - Ojej! Nawet jeśli zima okaże się łagodna, będziemy kupować pa szę przed nadejściem wiosny. 46 - Nie. Przerwała na chwilę, żeby zamieszać sos winegret. - Dlaczego nie? - Bo nie będzie już krów, żeby to zjadły. - Bladozielone tęczówki Masona spojrzały prosto w jej oczy. - Będziemy musieli sprzedać więcej bydła mięsnego. Ty to wiesz, ja to wiem. Trzeba będzie to zrobić. Na jej twarzy zastygła maska uporu. - Jeszcze nie. Jeszcze przez jakiś czas będę w stanieje napoić. Może wkrótce spadnie deszcz. - A może świnie zaczną latać? Hope ze schyloną głową ubijała sos tak, że prawie się pienił. Mason już miał upierać się przy swoim, ale wzruszył ramionami i dał jej spokój. Jak już jej nieraz mówił, była osobą upartą, ale nie idiotką. - Nie wykończ się, skarbie. - Masło zaskwierczało na patelni. -- Nic nie jest tego warte. Oboje wiemy, że im dłużej będziesz zwlekać ze sprze dażą, tym mniej zwierzaki będą ważyły. Naturalnej paszy już prawie nie ma, a nic nie wskazuje na to, że znajdzie się coś, co ją zastąpi. Nie ma deszczu - zakończył i rzucił wielki stek na rozgrzaną patelnię. Rzeczowe podsumowanie Masona rozgniewało Hope. Nie dlatego, że się mylił, ale dlatego, że miał rację. - No to dowiozę paszę! - oświadczyła stanowczo. Pokręcił głową i nie powiedział już ani słowa. Wiedział, że nawet jeśli oboje będą pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę, to i tak nie uda im się dowieźć wody i żywności dla wszystkich zwierząt. Za dużo bydła. Za mało godzin ma doba. Za mało siły mają oboje. Popatrzył na swoje opuchnięte kostki i cicho zaklął. Nie był wściekły na swój los ze względu na siebie, ale ze względu na nią. Dla niej gotów był znieść męczarnie powtórnej młodości tylko po to, żeby pomóc jej spełnić marzenia. Ona była tą córką, której nigdy nie miał. Gdyby mógł, przenosiłby góry dla niej. Ale nie mógł. Mógł jedynie ją kochać. Mason w ciszy uniósł róg steku, stwierdził, że jest wystarczająco przy smażony, i przewrócił go na drugą stronę. Po jakimś czasie Hope przestała ubijać nieszczęsny sos i postawiła na stole fasolę i sałatkę. Włożyła na oba talerze po trochu jednej i drugiej potrawy. Potem otworzyła piekarnik i pociągnęła nosem. Jej nozdrza połechtał kuszący aromat czosnku. Kiedyś Mason uparcie twierdził, że chleb czosnkowy to zagraniczne paskudztwo i nie wolno 47
dopuścić, by sprofanowało ono dobre amerykańskie sosy. W końcu przy zwyczaił się do tego ostrego jedzenia. - Jedz, zanim tłuszcz zastygnie-powiedział, nakładając jej syczący kawałek wołowiny Dziabnęła stek widelcem. - Nie słyszałeś? - Czego? - Jak do mnie zaryczał. Mason już miał powiedzieć coś obraźliwego, ale zobaczył uśmiech skryty wjej oczach. Chcąc, nie chcąc, uśmiechnął się, zmierzwił jej do piero co przyczesane włosy i znów podszedł do piekarnika. W ślad za nim poszło słodko wyśpiewane „muuuu". Szybko się odwrócił. Hope z miną aniołka wbijała nóż w krwawy stek. Na jej twarzy malo wała się satysfakcja. - Mmm - zamruczała, gryząc powoli. - Nikt nie potrafi tak nie do- smażyć steku, jak ty. Uśmiechnięty, zadowolony z siebie Mason podśpiewywał coś pod nosem, fałszując. Teraz smażył kawałek mięsa dla siebie. Zajęło mu to jeszcze mniej czasu niż przygotowanie steku dla niej. Wkrótce w kuchni słychać było tylko uderzanie sztućców o tale rze, skrzypienie starych dębowych krzeseł i coraz szybsze perkotanie eks presu do kawy. Płyn w dzbanku przybierał coraz intensywniejszą barwę. Kiedy Hope nie mogła już przełknąć ani kęsa więcej, zrobiło jej się żal cierpliwego Masona i opowiedziała mu o ustnej umowie, którą za warła z Riem. Mason słuchał w milczeniu, kiwając głową we właściwych momen tach, i uśmiechał się jak kot, któremu pióra wystają z pyszczka. Kiedy Hope skończyła mówić, wytarł usta papierową serwetką i odsunął krzesło. - Cóż, lepiej odkręć zawór bojlera - poradził jej. Wpatrywała się w niego, jakby zaproponował usmażenie jednego z krzeseł na deser. - Co ci strzeliło do głowy? - Nie masz ochoty się wykąpać, dziewczyno? - No pewnie, że mam ochotę, ale... - To nie trać czasu na próżne gadanie, kiedy można podgrzać wodę do kąpieli - uciął radośnie. - Mason - mówiła wolno jak gdyby był głuchy, niedorozwinięty, albo odrobinę szalony. - Jeśli wezmę kąpiel, nie będziemy mieć na jutro wody pitnej. 48 - Ależ będziemy ia mieć. Całą cholerną cysternę. Usta jej się otworzyły i nie miała siły ich zamknąć. Prychnął. - Bo zaraz ci mucha wpadnie do buzi! Ajak myślisz, co Rio tam robi o pustym żołądku, dziewczyno? Na darmo tak ciąga w kółko po nocy tę rozwaloną cysternę? Usta Hope zamknęły się odrobinę wolniej, niż się otworzyły. - Naprawdę myślisz, że... -zaczęła z rozmarzeniem w głosie, a każdy jej obolały mięsień tęsknił za wanną. - Dlaczego sama go o to nie spytasz? Nagłą ciszę przerwało dudnienie starej cysterny wjeżdżającej na po dwórze. - Szybko wrócił! - przyznał Mason. - To wymaga wielkiej krzepy, a Rio ma jej trochę. Hope była tak zaskoczona, że zaniemówiła. Wybiegła na podwórze. - Gdzie mam ją przelać?-spytał Rio. - Nie musiałeś... Za domem - wykrztusiła w końcu. Patrzył w dal, omijając ją spojrzeniem. „Za domem" był bardzo duży kawał ziemi, nie wyłączając gór Perdidas wycinających część gwiazd z pogodnego, przejrzystego nieba. Roześmiana wskoczyła na stopień ciężarówki i uchwyciła się drzwi kabiny. - Ja się tym zajmę. Pewnie umierasz z głodu. Wejdź i jedz. Rio tylko wpatrywał się w nią. Nigdy wcześniej nie spotkał się z taką troską, z niczyjej strony, a tym bardziej nie ze strony kobiety padającej ze zmęczenia. Wiedział, że pada ze zmęczenia. Uśmiechnął się łagodnie. - Dzięki, ale zdążę jeszcze zjeść. To nie potrwa długo. Idź odpocząć. - Pójdę, jak już woda będzie wypompowana. Nie upierał się. Wiedział, jak ważna jest dla niej każda kropelka wody. - Trzymaj się. Uchwyciła się drzwi kabiny, kiedy ciężka ciężarówka okrążała dom i podjechała na miejsce, które kiedyś było trawnikiem. Te raz zostało tam niewiele więcej niż dwie koleiny po kołach ciężarówki w kępkach wyschłej trawy. Rura, która kiedyś doprowadzała wodę z „Ho pe", została ucięta. Przytwierdzono do niej gwint, aby umożliwić zamo cowanie płóciennego węża od cysterny. Jedno spojrzenie na to urządzenie wystarczyło, by stwierdzić, że cze ka ich kolejna runda zapasów. Rio wyskoczył z ciężarówki gotów znów podjąć walkę z upartym mosiężnym złączem i ciężkim od wody szlau chem. 4 - Piękna marzycielka 49