ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 585
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 225

Piramida kłamstw - Winston Anne Marie

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :735.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Piramida kłamstw - Winston Anne Marie.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK W Winston Anne Marie
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 91 osób, 76 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 230 stron)

I i ANNE MARIE WINSTGON PIRAMIDA KŁAMSTW

Gretchen Wagner - światowej sławy archeolozka, która nie ma problemów z rozszyfrowaniem najstarszego pis­ ma w dziejach ludzkości, lecz wydarzenia z jej własnego dzieciństwa są dla niej tajemnicą Kurt Miller - prywatny detektyw, wynajęty, by odnaleźć zaginioną Gretchen Wagner i przywieźć ją do jej rzeko­ mego biologicznego ojca Jake Ingram - teraz już zna prawdę i wie, że jest jed­ nym z pięciorga genetycznie zmodyfikowanych dzieci. Wie także, że musi odnaleźć pozostałą czwórkę, zanim zrobi to przestępcza siatka Violet Vaughn Hobson - biologiczna matka Superpiątki, która wychodzi z ukrycia, by uratować swe dzieci przed grożącym im niebezpieczeństwem

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Oho, znów widzę to spojrzenie. - Jakie? - spytała Gretchen Wagner, nie zwracając uwagi na żartobliwy ton asystentki. Nieobecna myślami, wpatrywała się w kobietę trzy­ mającą na rękach niemowlę o ogromnych czarnych oczach. Matce, ubranej po europejsku, na pewno było w tym majowym skwarze chłodniej niż Gretchen i Na­ ncy, które z szacunku dla miejscowej tradycji nosiły bluzki z długimi rękawami, spódnice do ziemi, a na głowie bawełniane chusty. Po chwili, pchnąwszy ciężkie szklane drzwi, zna­ lazły się w klimatyzowanym holu kairskiego hotelu. Każda natychmiast zdjęła hidżab i przeczesała ręką włosy, po czym starannie złożyła cienki jak muślin, podłużny pas materiału. - Maślane, rozmarzone, pełne zachwytu - odparła Nancy Claxten. - Czyżbyś zapragnęła mieć dzieciątko? Gretchen zmierzyła asystentkę zdumionym wzrokiem. - Mówisz takim tonem, jakbyś nie lubiła dzieci. - Nie mieściło się jej w głowie, jak można nie czuć wzruszenia na widok pulchnego, rozkosznego niemow­ lęcia. - Lubię. - Nancy wzruszyła ramionami. - Ale nie

są dla mnie priorytetem w życiu. Dzieci to dzieci, ro­ zumiesz? Nie, Gretchen tego nie rozumiała. Na skutek jakiejś traumy, którą musiała przeżyć w dwunastym roku ży­ cia, kiedy to została adoptowana przez Hansa i Annikę Wagnerów, była pozbawiona wszelkich wspomnień z dzieciństwa. W przeciwieństwie do innych dzieci nigdy nie miała koleżanek, a przynajmniej żadnych nie pamiętała. Jako nastolatka zaś nie umiała znaleźć sobie miejsca w świecie rówieśników. Nie stanowiło to dla niej większego problemu. Była wybitnie inteligentna, pasjonowała się nauką i w wieku piętnastu lat skończyła szkołę średnią i rozpoczęła stu­ dia językoznawcze. W wieku dwudziestu lat zdobyła tytuł magistra. Dwa lata później napisała doktorat po­ święcony starożytnym tekstom i próbom ich translite­ racji. Po obronie doktoratu pracowała na wielu słyn­ nych uczelniach w całych Stanach. Doskonale znała jedenaście nowożytnych języków, kilka innych znała biernie, w tym grekę i łacinę. Ale nie znała się na dzieciach. W swoim dorosłym życiu ani razu się z żadnym nie zetknęła. Do niedawna było jej z tym całkiem dobrze, jednakże parę miesięcy temu zdała sobie sprawę, że jej zegar biologiczny tyka z każdym dniem coraz głośniej, ostrzegając ją, by się pospieszyła. - Innymi słowy, nie kusi cię macierzyństwo? - Nie mam ochoty wiązać się na stałe. Poza tym jestem najstarsza z szóstki rodzeństwa. Opieka nad braćmi i siostrami porządnie dała mi się we znaki. -

Nancy pokręciła z uśmiechem głową. - Zresztą mam dopiero dwadzieścia dwa lata. Szczęściara, pomyślała Gretchen. Jeszcze długo mo­ że nie myśleć o zachodzeniu w ciążę. - Natomiast ty - kontynuowała Nancy - jeżeli za­ mierzasz założyć rodzinę, to powinnaś zacząć rozglą­ dać się za odpowiednim partnerem. Bądź co bądź, zbli­ żasz się do czterdziestki, prawda? - Jeszcze mi trochę brakuje - odparła Gretchen, która niedawno obchodziła trzydzieste piąte urodziny. Boże, czyżby tak staro wyglądała? - Ups, przepraszam! Właśnie zamierzałam dodać, że nie wyglądasz na czterdziestkę. Moja matka ma tyle, i w porównaniu z tobą jest staruszką. Z kolei najmłod­ sza siostra mamy niedawno skończyła trzydziestkę i też się z tobą nie może równać. No ale ona ma trójkę dzieci. Może jak kobieta tak strasznie krzywi się z bólu podczas porodu, to potem ta rozciągnięta skóra na twa­ rzy nie wraca na miejsce i stąd... - Przestań. - Gretchen starała się powstrzymać od śmiechu. - Tylko pogarszasz sytuację. - Jak to? - W oczach Nancy odmalowało się zdzi­ wienie. - A tak to. Twoja trzydziestoletnia ciotka ma trójkę dzieci, więc co ja biedna mam powiedzieć? Jestem sta­ ra. Za stara, żeby założyć rodzinę. - Nigdy dotąd Gre­ tchen nikomu nie zwierzała się ze swoich marzeń o mężu, dzieciach, domku z ogródkiem. - Rety! - Wzdychając teatralnie, Nancy popatrzyła w sufit. - Sama jesteś sobie winna, wiesz? Rodzina

nie spada z nieba. Trzeba włożyć odrobinę wysiłku, rozejrzeć się... - Słucham? - spytała Gretchen. Nie takiej spodzie­ wała się reakcji. - Zgoda, może świat akademicki nie grzeszy nad­ miarem adonisów, ale ty jesteś tak pochłonięta pracą, że na facetów nie zwracasz uwagi. Więc wyjaśnij mi, jak chcesz poznać swego przystojnego, umięśnionego księcia, jeśli z nim wcześniej nie porozmawiasz? - A czy wśród mężczyzn przemierzających dostoj­ ne korytarze londyńskiego University College kiedy­ kolwiek widziałaś przystojnego, umięśnionego księcia? - Masz rację. - Nancy obeszła pośpiesznie stół i fotele stojące naprzeciw wyłożonej marmurem rece­ pcji. - Muskularnych przystojniaków raczej się tam nie uświadczy. Moim zdaniem, jeśli chcesz znaleźć faceta, musisz poszerzyć pole poszukiwań. - Wiesz, od pewnego czasu się nad tym zastana­ wiam. I dochodzę do wniosku, że właściwie to mi nie zależy na facecie. - Jesteś lesbijką? Ojej, przepraszam, że tak na siłę próbuję cię wyswatać... - Nie jestem żadną lesbijką! - zaprotestowała Gre­ tchen, trochę głośniej niż zamierzała, bo siedzący w fo­ telu atrakcyjny szatyn podniósł z zaciekawieniem wzrok. Oblewając się rumieńcem, ściszyła głos. - Cho­ dziło mi o to, że w dzisiejszych czasach bez pomocy mężczyzny też można zajść w ciążę i urodzić dziecko. - Masz na myśli metodę in vitro, banki spermy i tak dalej? - spytała Nancy, przystając przed windami. -

Czy to nie kosztuje fortuny? Zresztą naprawdę chcia­ łabyś sama wychowywać dziecko? Bo ja nie. Kto by się bachorem zajmował, kiedy byłabyś osowiała przed miesiączką? Albo kiedy nabawiłabyś się grypy? Albo... - Nancy... - Gretchen przerwała asystentce w pół słowa. - Czy przypadkiem nie szukasz dziury w całym? - Co? Jakiej dziury? - Po chwili zreflektowała się. - No dobra, już milczę. Rozległ się dzwonek znamionujący przyjazd windy i po chwili drzwi się rozsunęły. Gretchen z Nancy we­ szły do kabiny, zaraz za nimi wszedł szatyn, który wcześniej siedział w holu. Napotkawszy wzrok Gre­ tchen, uśmiechnął się, po czym przeniósł spojrzenie na tablicę z przyciskami. Widocznie mieszkał na tym samym piętrze co jedna z nich, bo oparł się o ścianę, nie wciskając żadnych dodatkowych guzików. Choć czuła się speszona tym, że słyszał fragment ich rozmowy, Gretchen ponownie zerknęła na obcego. Facet był piekielnie przystojny, o krótko przyciętych, lekko kręconych ciemnych włosach i piwnych oczach obramowanych długimi rzęsami. Na skutek opalenizny sprawiał wrażenie człowieka, który urodził się na Bli­ skim Wschodzie, przypuszczalnie jednak pochodził ze Stanów lub Europy. Miał mocno zarysowaną szczękę oraz dołeczki w policzkach, kiedy się uśmiechał. Wy­ soki, wzrostu około metra osiemdziesiąt pięć, potężnie zbudowany, szeroki w ramionach - podejrzewała, że w trosce o kondycję podnosił ciężary. Kiedy skrzyżo­ wał ręce na piersi, rękawy koszulki polo o mało nie pękły w szwach.

Słysząc, jak Nancy chrząka, Gretchen skierowała na nią wzrok. Szczerząc w uśmiechu zęby, dziewczyna uniosła znacząco brwi. - Wieczorem idziemy całą paczką do Pub 28. Może byś się z nami wybrała? A nuż spotkasz tam swojego księcia z bajki? Tego tylko brakowało! Ma iść do baru, w którym uwielbiają przesiadywać mieszkający w Kairze Angli­ cy i Amerykanie, z grupą studentów, wśród których czułaby się starzej niż Matuzalem? Z Nancy, która ko­ niecznie chce bawić się w swatkę? O nie! Zresztą Na­ ncy dobrze wie, że ona, Gretchen, nie brata się ze stu­ dentami. Właściwie z nikim się nie brata; trzyma się na uboczu. - Nie, dziękuję. Uśmiechnęła się, starając się złagodzić swój ton. Nie chciała urazić dziewczyny, która była doskonałą asy­ stentką i w sumie niezwykle sympatyczną osobą. Po­ znały się na Harvardzie. Nancy zapisała się na kilka prowadzonych przez Gretchen kursów, a potem ucie­ szyła się z możliwości towarzyszenia jej do Egiptu, gdzie miały pracować nad rozszyfrowywaniem Tablic Ahkramihtona. Na miejscu okazało się, że Nancy nie potrafi pracować w ciszy. Chcąc nie chcąc, Gretchen stopniowo zaczęła się otwierać, wyłaniać zza muru, za którym zazwyczaj się kryła. - Ten upał mnie wykańcza - dodała po chwili. - Zjem kolację w restauracji hotelowej i położę się spać. Winda zatrzymała się. - Jasne. Tylko pamiętaj, co powiedziałam o roz-

szerzeniu pola poszukiwań. - Nancy popatrzyła zna­ cząco na Gretchen. Nie doczekawszy się reakcji, wzru­ szyła ramionami i wysiadła. - To co? Jutro o dziewią­ tej w holu? - Tak. Baw się dobrze. - Ty też. Drzwi zasunęły się z cichym sykiem. Gretchen, któ­ ra została w kabinie z przystojnym nieznajomym, wbi­ ła wzrok w podłogę. Przypomniawszy sobie słowa Na­ ncy o księciu z bajki, poczuła, jak rumieniec rozpala jej twarz. No tak, świetnie. Teraz przystojniak z windy weźmie ją za jedną z tych samotnych kobiet, które roz­ paczliwie poszukują mężczyzny. Policzki coraz bar­ dziej jej płonęły. Zerknęła na wyświetlające się nad drzwiami numery pięter. Jeszcze kilka sekund, pomy­ ślała z ulgą. Mężczyzna odchrząknął. Obejrzawszy się przez ra­ mię, ze zdumieniem napotkała jego wzrok. - Pani jest Amerykanką? - spytał. Sądząc po akcencie, sam pochodził z południa Sta­ nów. Głos miał niski, lekko ochrypły - dokładnie taki, jakiego się spodziewała. Tyle że dotychczas jej ocze­ kiwania nigdy się nie spełniały. Miała nieduże doświad­ czenie z mężczyznami, ale na ogół było tak, że kiedy facet wyglądał bosko, to mówił nieprzyjemnym dla ucha piskliwym lub nosowym głosem, który działał na kobiety, a przynajmniej na nią, jak przysłowiowy kubeł zimnej wody. W odpowiedzi skinęła głową. Wyszło to trochę ob­ cesowo.

- Tak - odparła. Wyszło to niewiele lepiej. Niena­ widziła kurtuazyjnych, nic nieznaczących rozmówek. Po prostu, jak mawiała Nancy, nie lubiła strzępić sobie języka. - Tak mi się wydawało - stwierdził obcy. - Miło słyszeć swojski akcent. - Mimo że nie jest z południa? Roześmiał się. W kącikach oczu pojawiły mu się malutkie zmarszczki. - Mimo. Winda stanęła. Oboje wysiedli, oboje skręcili w le­ wo. Gretchen pierwsza doszła do swojego pokoju; nie­ znajomy wyminął ją i ruszył dalej korytarzem. - Miłego wieczoru - rzekł, oddalając się. - Dziękuję. - Popatrzyła na niego spod rzęs, zbyt speszona, aby cokolwiek więcej powiedzieć. Zamknąwszy za sobą drzwi, zdjęła bawełnianą bluz­ kę oraz długą spódnicę z khaki. Nie była przyzwycza­ jona do tak suchego klimatu, jaki panował w tej części świata. Miała wrażenie, jakby z jej organizmu wypa­ rowały wszystkie płyny, do ostatniej kropelki. Napu­ ściła do wanny letniej wody, wrzuciła kilka kulek za­ pachowych, po czym upięła włosy w kok i wyciągnęła się w kąpieli. Leżała, rozkoszując się błogim spoko­ jem, dopóki czubki jej palców nie zaczęły przypominać krepiny. Po kąpieli dokładnie wtarła w skórę balsam nawilżający. Godzinę później włożyła sięgającą ziemi cienką su­ kienkę o dopasowanej górze i plisowanej spódnicy, na ramiona zarzuciła szal i tak ubrana zeszła na dół do

restauracji. Ponieważ bywała wcześniej zarówno w Egipcie, jak i w innych krajach Bliskiego Wschodu, miała odpowiednio skompletowaną garderobę. Wie­ działa, że podróżująca samotnie kobieta powinna kie­ rować się paroma podstawowymi zasadami bezpie­ czeństwa, zwłaszcza w krajach muzułmańskich. W hotelu znajdowało się kilka restauracji podają­ cych potrawy międzynarodowe, trzy małe knajpki spe­ cjalizujące się w kuchni etnicznej, duży, niezwykle ele­ gancki lokal, w którym kelnerzy paradowali we fra­ kach, równie duża, lecz bardziej swojska restauracja, w której podawano specjały kuchni amerykańskiej oraz dwa bary, w których do jedzenia były tylko ka­ napki i małe przekąski. Gretchen wybrała restaurację amerykańską. Posa­ dzono ją przy niedużym stoliku w rogu sali, co przyjęła z wdzięcznością. Chociaż była przyzwyczajona do spożywania posiłków w samotności, bo niemal całe dorosłe życie to robiła, nie cierpiała stolików na środku sali. Miała wtedy wrażenie, że wszyscy w restauracji zerkają na nią ze współczuciem. Oj, Gretchen, jesteś żałosną, skoncentrowaną na so­ bie egoistką, usłyszała wewnętrzny głos. Nie przejmuj się, powiedział inny głos. W końcu na kogo możesz liczyć, jak nie na siebie? Zamówiła do posiłku kieliszek pinot grigio. Czuła się dziś wyjątkowo spięta i pobudzona. Sama nie wie­ działa dlaczego. Prace badawcze, które prowadziła, po­ woli zbliżały się ku końcowi. Publikacja tekstu na te­ mat Tablic Ahkramihtona odbije się echem na całym

świecie. Echem, które szybko ucichnie, lecz w środo­ wisku naukowców zajmujących się kulturą antyczną wywoła ogromny oddźwięk. Tablice Ahkra, jak je w skrócie nazywano, to najwcześniejsze teksty pisane przez człowieka, starsze co najmniej o pięćset lat od używanego przez Sumerów pisma klinowego czy egi­ pskich hieroglifów. Jako światowej sławy ekspert od starożytnego pi­ śmiennictwa Gretchen miała za zadanie rozszyfrować niedawno odkryte teksty. Dziś zdołała odczytać dwa ostatnie znaki, które sprawiały jej najwięcej problemów. Teraz naukowcy będą mogli się zająć interpretacją Tablic. Odniosła sukces; miała co świętować. Praca nad Tabli­ cami Ahkra stanowiła ukoronowanie jej kariery. A jed­ nak. .. jednak to wciąż za mało. Wciąż czuła niedosyt. Cóż z tego, że w świecie akademickim święciła triumfy, że odtąd jej nazwisko już zawsze będzie ko­ jarzone z Tablicami Ahkramihtona, skoro nie ma z kim dzielić swojej radości i dumy? Gdyby jutro wpadła pod pociąg albo w inny sposób zniknęła z powierzchni zie­ mi, nikt nie uroniłby po niej łzy. Jeśli chodzi o życie osobiste, to na tym polu po­ niosła sromotną porażkę. I niestety jest za późno, aby cokolwiek w tej dziedzinie naprawić. Może natomiast wykonać jedną rzecz, która na zawsze odmieni jej ży­ cie. Która sprawi, że już nigdy nie będzie samotna. Może zajść w ciążę i urodzić dziecko. Dziecko... Zdała sobie sprawę, że myśl o dziecku powoli, lecz systematycznie dojrzewała w jej podświa­ domości.

Gretchen pogrążyła się w zadumie. Od pewnego czasu ze ściśniętym sercem spoglądała na rozkoszne niemowlęta i kobiety, które tulą maleństwa do piersi. Dziś, po rozmowie z Nancy, zaczęła poważnie się za­ stanawiać nad ideą macierzyństwa. Podnosząc do ust kieliszek wina, uśmiechnęła się do siebie. Wie, co na­ leży zrobić. Im dłużej o nim myśli, tym bardziej jest zdecydowana. Własne dziecko, w połowie składające się z jej komórek... Własne, nie adoptowane. Chociaż, skarciła się szybko w myślach, nie ma niczego złego w adopcji. Dzięki Bogu za takich ludzi jak jej rodzice, którzy postanowili otoczyć sierotę miłością. Ona oczy­ wiście też rozważy pomysł adopcji, jeżeli nie zdoła urodzić sama. Nie chce drugiej połowy życia spędzić samotnie. Gdyby miała dziecko... Więzy krwi... marzyła o tym. Nigdy na ten temat słowem nie wspomniała, kiedy żyli jej adopcyjni rodzice. Za nic w świecie nie chciałaby im sprawić przykrości. Ale od ich śmierci czuła nara­ stającą z każdym rokiem potrzebę biologicznej łącz­ ności z drugim człowiekiem. Pragnęła ofiarować swojemu dziecku to wszystko, czego sama była pozbawiona. A przynajmniej czego nie pamiętała. Jej dziecko każdego roku w tym samym dniu obchodziłoby urodziny; robiłaby mu zdjęcia, ba­ wiłaby się z nim, opowiadałaby mu bajki, słowem od pierwszych dni życia tworzyłaby mu wspomnienia. Ponownie podniosła kieliszek do ust i wypiła za swój sukces, za swoje zdrowie i za plan, który coraz bardziej krystalizował się jej w głowie. Gdy tylko wró-

ci do Bostonu, zacznie rozglądać się za mężczyzną, z którym mogłaby zajść w ciążę. Seks z nieznajomym, wyłącznie w celu prokreacji, nie bardzo jej odpowia­ dał, ale nie miała wyjścia. Sztuczne zapłodnienie oraz metoda in vitro to, jak czytała, dość kosztowne zabiegi. Co prawda dobrze zarabiała, lecz nigdy nie szastała pieniędzmi. I teraz też nie miała zamiaru tego robić. Wiedziała, że jako samotna matka musiałaby liczyć wyłącznie na siebie. Jej rodzice byli bogatymi ludźmi, ale wkrótce po ich śmierci Gretchen oddała cały odziedziczony po nich ma­ jątek. Ponieważ pracowała i powodziło się jej całkiem nieźle, uznała, że przekazując pieniądze na jakiś szla­ chetny cel, lepiej uczci pamięć wspaniałych ludzi, którzy ją adoptowali, niż jeśli zatrzyma je dla siebie. Hm, teraz żałowała, że nie zostawiła sobie kilkuset tysięcy na czarną godzinę. Ale trudno. Zatem w ciążę zajdzie metodą tańszą i bardziej staroświecką - z żywym mężczyzną. Roześmiała się nerwowo. Opanuj się, zganiła się w duchu. Jak ty sobie poradzisz, jeżeli na samą myśl o seksie z nieznajomym drżysz ze zdenerwowania? Nie obejrzała się, by sprawdzić, czy ktoś obserwuje jej dziwaczne zachowanie. Wiedziała, że nikt na nią nie patrzy. Była pierwowzorem niewidzialnej kobiety, o której nakręcono serial telewizyjny. No cóż. Nie zamierzała z tego powodu rozdzierać szat. „Niewidzialność" ma pewne zalety. Osoba nijaka, niewidzialna, nie zwraca na siebie uwagi, a Gretchen nie znosiła być w centrum zainteresowania. Uśmiech­ nęła się na wspomnienie matki, która usiłowała namó-

wić ją na lekcje tańca lub zajęcia w kółku dramaty­ cznym. Oczywiście bez powodzenia. Nawet sporty dru­ żynowe napawały Gretchen przerażeniem - wyobra­ żała sobie widzów, którzy czekali na każde jej potknię­ cie. Brr! To był kolejny powód, dlaczego pragnęła mieć dziecko. Od swojej pociechy nie będzie wymagała do­ skonałości. Nawet jeśli dziecko popełni błąd, ona i tak będzie je kochała. Zacisnęła palce tak mocno na widelcu, że metalowy trzonek boleśnie wbił się jej w dłoń. Nie rozumiała własnych emocji. Przecież rodzice do niczego jej nie zmuszali. Chcieli jedynie, aby miała do wyboru różne możliwości. Boże, gdyby tylko mogła sobie przypo­ mnieć pierwsze dwanaście lat życia. Do szału dopro­ wadzał ją fakt, iż nie ma ani jednego wspomnienia z wczesnego dzieciństwa. Tylko to ją złościło. Poza tym wiodła spokojne ży­ cie. Od śmierci rodziców jeszcze bardziej pogrążyła się w pracy, aby nie myśleć o swojej samotności. Nawet nie znała dokładnej daty swoich urodzin. Czy to nie żałosne? Rodzice adopcyjni zawsze obchodzili jej urodziny czternastego lutego, w dniu walentynek; mówili, że tego dnia, gdy pojawiła się w ich domu, spełniło się ich najpiękniejsze marzenie. Kiedy zmarli, znalazła w papierach swoje dokumenty adopcyjne. Wynikało z nich, że urodziła się w roku 1967, i to się zgadzało, ale miesiąca i dnia urodzin nie podano, nie było też żadnej wzmianki o rodzicach biologicznych, zupełnie jakby wcześniej nie istniała, jakby pojawiła

się na świecie dopiero tego dnia, gdy trafiła do domu Wagnerów. Co przecież nie było prawdą. Przed adopcją dwanaście lat spędziła w innym do­ mu, w innej rodzinie. Z jakiegoś dziwnego powodu, niezrozumiałego dla samych lekarzy, z tego okresu miała dosłownie kilka mglistych wspomnień. Pamię­ tała łaciną ciemnowłosą kobietę, która może była jej matką, a może nie, oraz szeroką piaszczystą plażę za­ lewaną łagodnymi falami. Nawet gdyby chciała odszukać biologicznych ro­ dziców, nie byłaby w stanie tego zrobić. Adopcja od- f była się prywatnie; wszelkie ślady przeszłości zostały starannie zatarte. Ale nie zależało jej na podejmowaniu poszukiwań. Jaki by to miało sens? Amnezja, na którą cierpiała, musiała wynikać z fizycznej lub emocjonal­ nej traumy, jakiej doznała w pierwszych latach życia, spędzonych właśnie z ojcem i matką. Dla Gretchen li­ czyli się wyłącznie ludzie, którzy ją adoptowali. Cu­ downi, wspaniali ludzie, którzy dali jej miłość i po­ czucie bezpieczeństwa. Mogłaby latami uczęszczać na terapię, próbować odzyskać pamięć, a z drugiej strony może przypomniałyby jej się rzeczy niemiłe, bolesne, takie, o jakich lepiej nie pamiętać? i Otworzyła kartę dań, kiedy na stół padł cień. | - Dobry wieczór. ! Z miejsca rozpoznała głos! Dreszcz przebiegł jej po plecach. Podniósłszy wzrok, zobaczyła nieznajome­ go z windy. Natychmiast przypomniała sobie swoją rozmowę z Nancy i sprzeciw, że nie jest lesbijką, który on z pewnością słyszał. Zaczerwieniła się po uszy.

Sprawiał wrażenie, jakby nie zauważał jej rumieńca. - Czeka pani na kogoś? - spytał. Pokręciła przecząco głową. Mężczyzna rozciągnął usta w uśmiechu. - Jestem Kurt Miller - przedstawił się. - Z Austin w Teksasie. Czy wyświadczyłaby mi pani tę przyje­ mność i zjadła ze mną kolację?

ROZDZIAŁ DRUGI Violet Vaughn Hobson krążyła niespokojnie po ogromnym apartamencie w hotelu Marriott Wardman Park w Waszyngtonie. Było dwie po szóstej. Nie przyjdzie. Wiedziała, że nie przyjdzie. I prawdę mówiąc, nawet mu się dziwiła. Na pewno chłopak po­ myślał, że ktoś mu robi głupi kawał. Chłopak? Boże, przecież to dorosły mężczyzna! Jake dawno wyrósł z krótkich spodenek. Po prostu ona od ponad dwudziestu lat ma w głowie obraz chłopca; miał dwanaście lat, kiedy widziała go po raz ostatni. Zdumiała się, kiedy po latach zobaczyła wysokiego mężczyznę o szerokich ramionach, takich samych, ja­ kie miał jego ojciec Henry. A kiedy ten mężczyzna odwrócił się, zobaczyła niebieskie oczy, takie same jak te, które codziennie rano oglądała w lustrze. Pukanie wyrwało ją z zadumy. Przykładając dłoń do łomoczącego serca, podeszła szybko do drzwi i przytknęła oko do wizjera. Na widok twarzy swojego ukochanego, najstarszego syna nogi się pod nią ugięły. Biorąc głęboki oddech, nacisnęła klamkę i otworzyła ciężkie hotelowe drzwi. - Witaj, Jake. - Postąpiła krok naprzód, tak by drzwi

się nie zamknęły. - Nazywam się Violet... w skrócie Vi... Hobson. Jestem twoją biologiczną matką. Jake Ingram automatycznie uścisnął wyciągniętą na powitanie szczupłą dłoń. Dopiero po chwili dotarł do niego sens wypowiedzianych przez kobietę słów. Zwol­ nił uścisk i oszołomiony zamarł bez ruchu. Szybko się jednak opamiętał. Obejrzawszy się przez ramię, zwrócił się do stojącego obok mężczyzny, któ­ rego ona, wpatrzona w syna, nawet nie zauważyła. - Robert, poczekaj na zewnątrz. - W porządku, szefie - odparł gruby głos. - Kto to? - spytała zaskoczona. - Mój ochroniarz. Jake wszedł do apartamentu i zamknął za sobą drzwi. Kiedy odwrócił się i zmierzył ją wzrokiem, do­ strzegła w jego twarzy wyraz sceptycyzmu i niedowie­ rzania. - Nie lubię zarzucać ludziom kłamstwa - odezwał się - ale od lat żyję w przeświadczeniu, że jestem sie­ rotą. Dlaczego miałbym pani uwierzyć? Violet wskazała ręką w stronę dużego, elegancko urządzonego salonu. W oczach Jake'a ujrzała nutę nie­ pewności. Tę niepewność zasiały mu w głowie listy, które przesłała wcześniej do jego biura. Listy, w któ­ rych twierdziła, że zna prawdę o jego przeszłości. Nie­ dawno, kiedy rząd niechcący odtajnił dokumenty do­ tyczące Meduzy, w prasie i telewizji pojawiło się mnó­ stwo spekulacji na temat genetycznie zmodyfikowa­ nych dzieci. Czy Jake podejrzewał, że jest jednym z nich? Takie przypuszczenie mogło przemknąć mu

przez myśl. Był przecież wybitnie utalentowany, miał wręcz niespotykane zdolności intelektualne. - Całkiem świadomie wprowadziłam w błąd two­ ich rodziców adopcyjnych. Jeżeli usiądziesz, chętnie wyjawię ci motywy mojego postępowania. Ze zmrużonych oczu Jake'a wyzierała nieufność. - Wiem o twoim bracie - kontynuowała Violet. - O Zacharym. Został uprowadzony, ponieważ porywa­ cze wzięli go za ciebie. Nie sprawiał wrażenia zdziwionego. Uświadomiła sobie, że sam już na to wpadł i dlatego wynajął ochro­ niarza. Poczuła ulgę. - Od tamtej pory lepiej się pilnujesz, prawda? Skinął głową. Nie spuszczał z niej wzroku. - Wszyscy wiedzą o porwaniu - oznajmił. - Prasa zamieściła nasze zdjęcie i informację o nagrodzie dla osoby, która pomoże doprowadzić do aresztowania przestępców. - Zgadza się. Od razu cię rozpoznałam. - Nie była w stanie powstrzymać drżenia głosu. - Wyglądasz zu­ pełnie jak swój ojciec, tylko oczy macie inne. Wyraz jego twarzy nie uległ zmianie. - Dlaczego uważasz, że to mnie zamierzano po­ rwać? Widziała, w jaki sposób jego analityczny umysł pracuje i przetwarza dane. Wzdychając cicho, ponow­ nie wskazała ręką na fotele i ruszyła w ich kierunku. - Bo jesteś cenny - odparła, domyślając się, jak bardzo Jake pragnie dojść do sedna sprawy. - To długa historia, więc postaram się streszczać. Zacznę jednak

od paru najważniejszych rzeczy. Po pierwsze, masz braci i siostry. Podobnie jak ty, oni również zostali adoptowani. Niestety, wszystkim wam grozi niebez­ pieczeństwo... - Dlaczego ich nie pamiętam? - przerwał jej Jake. - Dlaczego nie pamiętam ciebie? - Twoje wspomnienia zostały wy... nie, nie wy­ kasowane, raczej zablokowane przez grupę ludzi po­ zbawionych skrupułów i zasad moralnych. - Za wszel­ ką cenę usiłowała zachować spokój. Gdyby dała upust wściekłości, Jake uznałby ją za niepoczytalną i zapew­ ne więcej nie chciał mieć z nią do czynienia. - Pró­ bowałam was ratować, ale niewiele mogłam zrobić... - Czy mieszkaliśmy w pobliżu plaży? - Tak! - Przeszył ją dreszcz podniecenia. Pytanie Jake'a świadczy o tym, że może nie wszystko jest stra­ cone. - Pamiętasz jeszcze coś? - Prawie nic... Pomijając fakt, że wyglądam jak ktoś, kogo znasz, to dlaczego uważasz, że jestem two­ im synem? - Kogo znałam - poprawiła cicho. - Twój ojciec nie żyje. Podobieństwo fizyczne jest niesamowite. Ale również twoje zdolności... - Urwała, bo nagle Jake wykonał gwałtowny ruch. Bała się, że zamierza wyjść, na szczęście zamiast do drzwi skręcił w stronę fotela i usiadł. - Powinnam chyba zacząć od początku. - Też tak myślę - rzekł stanowczym tonem. Takie same cechy, jakie przejawiał w dzieciństwie, kiedy bawił się ze swoim rodzeństwem, przejawiał te­ raz w wieku dojrzałym. Był poważny, odpowiedzialny,

nie bał się podejmować decyzji. Serce Violet przepeł­ niła duma. Owszem, odebrali jej dzieci, owszem, udało im się pozbawić je wspomnień, ale nie zdołali znisz­ czyć ich istoty, cech, z którymi przyszli na świat. Przy­ najmniej taką miała nadzieję. Ponownie wzięła głęboki oddech. - Doktor Henry Bloomfield. Tak się nazywał twój ojciec. Wasz ojciec. Był jednym z pierwszych naukow­ ców w dziedzinie inżynierii genetycznej. Na dźwięk tych słów Jake wzdrygnął się. Violet jednak mówiła dalej: - Henry miał wybitny umysł. Program, nad którym pracował, nosił nazwę Proteusz. Z początku badania Henry'ego finansował Emory University, ale w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym szóstym roku wstrzymano nam pieniądze. Henry nie posiadał się z oburzenia. - Uśmiechnęła się na wspomnienie. - Był spokojnym czło­ wiekiem, rzadko wpadał w złość, ale wiadomość o cof­ nięciu funduszy na badania dosłownie go rozsierdziła. - Gdzie się poznaliście? Kiedy? Czy byliście już wtedy małżeństwem? Boże, pomyślała Violet. Jest tyle do opowiedzenia! A tak mało czasu. - Pracowałam w laboratorium, ale o tym póź­ niej... - Wstała poruszona i podeszła do marmurowej półki nad kominkiem. - Henry postanowił nie przery­ wać badań nad Proteuszem. Nawiązał kontakt ze spe­ cjalną komórką CIA, zwaną Meduzą. Ludzie z Meduzy od lat usiłowali go zwerbować. Meduza zgodziła się finansować program. Henry przeniósł się ze wszystkim

na południe, w swoje rodzinne strony, do Belle Terre w Karolinie Północnej. Zamieszkaliśmy w pięknym domu nad brzegiem oceanu. Urwała, przez moment obserwując reakcję Jake'a. Na razie wszystko, co mówiła, przyjmował spokojnie. - W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym Henry udoskonalił metodę badań. I odniósł sukces. Ja­ jeczka udało się zapłodnić i umieścić w macicy. Teraz takie rzeczy są na porządku dziennym, ale w sześć­ dziesiątym siódmym roku o metodzie in vitro nikt na­ wet nie słyszał. - W jej głosie pojawiła się nuta dumy. - Byłam zarówno dawczynią jajeczek, jak i zastępczą matką. Dawcą spermy był Henry. Przyszliście na świat w listopadzie sześćdziesiątego siódmego roku, ty, twój brat i siostra. Trójka dzieci genetycznie zaprogramo­ wanych, aby miały wyjątkowe talenty. - Genetycznie zaprogramowanych - powtórzył Jake. - Chcesz powiedzieć, że moja inteligencja i zdolności matematyczne to wynik manipulacji genetycznych? Violet pokiwała głową. I nagle poczuła bolesny ucisk w sercu. Odwróciwszy się tyłem, oparta czoło o chłodny marmur. Mimo że od tamtej pory minęło ponad trzy­ dzieści lat, nie potrafiła spokojnie myśleć o swoim dru­ gim synu. Z trudem przełknęła ślinę. Kiedy była pewna, że nie wybuchnie płaczem, powiedziała cicho: - Twój brat zmarł zaraz po porodzie. W pokoju nastała cisza. - A siostra? - Ma na imię Grace. A raczej miała, bo rodzice adopcyjni mogli dać jej nowe imię. - Popatrzyła Ja-

ke'owi w twarz. - Z wyglądu... - roześmiała się ner­ wowo - z wyglądu przypomina mnie. Przynajmniej dawniej byłyśmy do siebie bardzo podobne. Nie sądzę, aby to się mogło drastycznie zmienić. - A czym się zajmuje? - Nie wiem. Jeszcze nie zdołałam jej odnaleźć. - Rozumiem. A jakim to szczególnym talentem od­ znacza się moja siostra? - W głosie Jake'a wyczuło się lekkie zniecierpliwienie. - Czy też jest matematy­ cznie uzdolniona? - Och, nie - odparła Violet. - Grace miała nie­ zwykłe zdolności językowe. Potrafiła rozszyfrować każdy rebus, każdą zagadkę. Zanim skończyła dziesięć lat, biegle znała angielski, hiszpański, francuski, japoń­ ski i włoski. Jake dźwignął się z fotela. Na jego twarzy wciąż malował się wyraz niedowierzania. - To szaleństwo - mruknął pod nosem. Odruchowo wsunął rękę w swoje gęste ciemne włosy i odgarnął je z czoła. Ten zwyczajny gest sprawił, że serce Violet załomo­ tało gwałtownie. Ponownie zalała ją fala wspomnień. - Twój ojciec to robił - szepnęła. - Dokładnie w ten sam sposób. - Co? Co robił? - Jake popatrzył na kobietę, jakby brakowało jej piątej klepki. - Ten ruch... Podniosła rękę - włosy ciągle miała ciemne, bez oznak siwizny - i odgarnęła z czoła kosmyki. Jake przyglądał się jej bez słowa. Wtem otworzył szeroko

oczy i przytrzymał się fotela, jakby bał się stracić rów­ nowagę. - Jake? - spytała Violet, przerażona jego dziwnym stanem. - Co ci jest? Źle się czujesz? Pokręcił wolno głową. - Nie, wszystko w porządku... Głos miał zamroczony, całkiem inny niż jeszcze mi­ nutę temu. Po chwili uniósł wzrok i postąpił kilka kro­ ków naprzód. Kiedy wyciągnął rękę, by odgarnąć ko­ biecie grzywkę z czoła, zaskoczona o mało się nie cof­ nęła. - Blizna... - powiedział cicho. - Jedną z niewielu rzeczy, jakie zapamiętałem z dzieciństwa, to to, że mo­ ja mama ma na czole „kuku". Dziecięce określenie rany przywołało uśmiech na jego wargi, był jednak wyraźnie przejęty swym od­ kryciem. Patrząc w niebieskie oczy syna, Violet ujrzała przepełniające go emocje. - Pamiętam też, że... że moja mama bardzo długo leżała w łóżku - dodał szeptem, delikatnie wodząc palcem po szramie. Violet skinęła głową, z trudem hamując łzy. - Spadłam ze schodów i złamałam nogę w kostce. Ale w łóżku musiałam zostać ze względu na kolejną ciążę. Za drugim razem też urodziłam trojaczki. Oprócz Grace masz jeszcze jedną siostrę i dwóch braci. Gretchen nie mogła oderwać oczu od Kurta Millera. Kiedy się uśmiechał, po prostu był boski. Z jego spoj­ rzenia biło ciepło, piwne oczy lśniły, a dołeczki w po-