ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 215 821
  • Obserwuję960
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 281 894

Podaruję wam szczęście - Bevarly Elizabeth

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :530.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Podaruję wam szczęście - Bevarly Elizabeth.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK B Bevarly Elizabeth
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 150 stron)

ELIZABETH BEVARLY Podaruję wam szczęście

ROZDZIAŁ PIERWSZY - To najdziwniejsza rzecz, jaką do tej pory zrobiłem w życiu. Nie mam pojęcia, jakim cudem udało ci się mnie w to wrobić. Ike Guthrie popatrzył na odbicie sylwetki siostry, wido­ czne w popękanym lustrze, i mocno się zasępił. Nora stała tuż za nim, sięgając ponad ramieniem brata, by poprawić mu czarną muszkę. Zza pleców dobiegały ich krzykliwe głosy. Nora tak energicznie szarpnęła za muszkę, że o mały włos, a Ike byłby stracił oddech. Znów zrobił ponurą minę. - Jak to się dzieje, starsza siostro - mruknął przez za­ ciśnięte zęby, rozluźniając duszący go węzeł na szyi — że zawsze wrabiasz mnie w coś, na co nie mam najmniejszej ochoty? Przesunęła dłońmi po gładkich, jedwabnych klapach smokingu brata i uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Tę umiejętność odziedziczyłam po mamie. Wyglą­ dasz doskonale. Zobaczysz, zdobędziesz dziś najwyższą stawkę. Jeśli nie staniesz się główną nagrodą, będzie to oznaczało, że nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Ike popatrzył na siostrę. Mimo że Nora sięgała mu do brody, oboje byli słusznego wzrostu. Mieli podobne nie­ bieskie oczy i długie rzęsy oraz ładne, jasnoblond, proste włosy. Siostra upinała je w kok z tyłu głowy, on zaś był ostrzyżony krótko i modnie. Ike rzucił okiem na wieczo­ rowe, oficjalne stroje ich obojga i spochmurniał ponownie.

6 PODARUJĘ WAM SZCZĘŚCIE Uznał, że w smokingu wygląda jak idiota. Na litość boską, czemu posłuchał Nory? - Najwyższą stawkę? - powtórzył. - Mówisz tak, jak­ bym był kawałkiem wołowiny wystawionym na sprzedaż. Nora strzepnęła niewidoczny pyłek z ramienia brata. - Dziś jesteś, kochany. Cała rada opiekuńcza Dziecię­ cego Szpitala Świętej Bernadetty liczy na ciebie. Na to, ile dostaniesz za kilogram swego apetycznego mięska. Otworzył usta, żeby zaprotestować jeszcze raz, lecz po­ wstrzymały go hałasy dobiegające zza kurtyny, od strony widowni. Zamilkli także pozostali mężczyźni. Na twarzy każdego z nich malowało się przerażenie. Ike stanął tuż przy brzegu kurtyny i odchylił ją nieznacznie. Jego oczom ukazała się widownia, wypełniona po brzegi zbitym tłumem kobiet. Każda z nich trzymała kurczowo w ręku plik dolarowych banknotów. Podniecone damy po­ krzykiwały, gwizdały i głośnym aplauzem reagowały na przebieg imprezy. - Dwa tysiące dolarów! - Ike usłyszał okrzyk aukcjo- nerki. - To dziś, moje panie, najwyższa licytowana stawką. Wszystko wskazuje na to, że doktor Gillette stanie się główną nagrodą. - Bzdura - syknęła Nora do ucha brata. - Te baby je­ szcze nie widziały Isaaca Guthrie'ego, najsłynniejszego filadelfijskiego architekta. Spoza kurtyny dobiegały dalsze krzyki i gwizdy. - Ich chyba zbytnio nie interesuje, w jaki sposób zara­ biam na życie - mruknął Ike. - Wiem - szepnęła Nora. - Ale jesteś świetny. Przeko­ nasz się, przyniesiesz nam fortunę. Od strony sali przez szparę w kurtynie wsunął się doktor Gillette. Z czoła ocierał pot. - To zwierzęta! -jęknął. - Zwierzęta! Nie wiem nawet,

PODARUJĘ WAM SZCZĘŚCIE 7 która z tych bab mnie kupiła. W pierwszym rzędzie dwie kobiety prawie się pobiły. Kiedy przechodził obok Nory, klepnęła go przyjacielsko w ramię. - Doktorze, proszę się nie martwić. Jestem pewna, że kupiła pana jakaś miła osoba. - Nachylając się do ucha brata, dodała szeptem: - Pewnie Edith Hathaway. Chciała koniecznie zdobyć lekarza. Dla córki, Pameli. Bez względu na cenę. Kardiolog za dwa tysiące dolców to dobry interes. - Oto nasz następny kawaler do wzięcia - ogłosiła au- kcjonerka. - Jest nim pan Isaac Guthrie, jeden z najbar­ dziej znanych filadelfijskich architektów i atrakcyjnych mężczyzn. Jestem przekonana, że podziwiały panie zapro­ jektowane przez niego Centrum Korporacji Bidwella. Pana Guthrie'ego pasjonują ponadto: konna jazda, poezja Byro­ na i spacery wzdłuż brzegu morza przy świetle księżyca... - Och, tylko nie to! -jęknął Ike. - Nigdy w życiu na­ wet nie siedziałem na koniu. Nienawidzę poezji. Skąd ona bierze te wszystkie bzdury? - Ciii. - Nora uciszyła brata. - Sama to napisałam. - Ty? Przecież dałem im zupełnie inny tekst. - Napisałeś, że urodziłeś się pod znakiem Skorpiona, masz trzydzieści sześć lat, dobrze gotujesz i po mistrzo­ wsku grasz w tenisa. Lubisz kobiety inteligentne, wrażliwe i obdarzone dużym poczuciem humoru... - Sądziłem, że taki tekst odstraszy kupujące. - Wiem. I dlatego, łobuzie, musiałam go zmienić. Ike westchnął głęboko. - Oj, siostro, doczekasz się mojej zemsty. Zobaczysz, wyrównam rachunki. - Ciii. Kobieta prowadząca licytację kawalerów z zachwytem w głosie wykrzykiwała dalej:

8 PODARUJĘ WAM SZCZĘŚCIE - I pan Guthrie ofiarowuje swej partnerce cały weekend pełen nadzwyczajnych wrażeń i atrakcji! Na sali rozległy się głośne brawa. Tłum zgromadzonych tu kobiet z aplauzem przyjął ostatnie słowa aukcjonerki. Nerwowo wyciągały z torebek dalsze banknoty. - Weekend pełen nadzwyczajnych wrażeń? - z nie­ dowierzaniem powtórzył Ike. - Powiedziałem tylko, że zabiorę tę damę na kolację i do teatru. Skąd wzięły się te wszystkie brednie? - Popatrzył podejrzliwie na siostrę. Śmiała się wesoło. - Mówiłam ci, że musisz zdobyć główną nagrodę. I przestań wreszcie narzekać. Zadbałam o wszystko. Ty musisz się tylko pokazać. - W oczach Normy zabłysły wesołe ogniki. - Cel uświęca środki. Pamiętaj, że dzięki tobie chore dzieci będą miały fachową opiekę. Zostaną wyleczone, - Uważasz, że ja sam nie mam nic do powiedzenia? - Tak. - Mimo że chodzi o moją osobę? - Być może kupi cię kobieta twych marzeń. - Bardzo wątpię. - Ike westchnął. Musiał pogodzić się z losem zgotowanym mu przez siostrę. - Przynajmniej to, że pochodzę spod znaku Skorpiona, jest prawdą. Tymczasem aukcjonerka rozpływała się w zachwytach nad wycieczką do malowniczego Cape May w stanie New Jersey. Gdy wspomniała o osobnych pokojach zamówio­ nych w wytwornym pensjonacie, w jej głosie zadźwięczała nuta zwątpienia. Ike był tak zdumiony inwencją siostry, że przegapiłby chwilę wyjścia na scenę. Nora do końca trzymała rękę na pulsie. Wypchnęła brata za kurtynę.

PODARUJĘ WAM SZCZĘŚCIE 9 - To najdziwniejsza rzecz, jaką dotychczas zrobiłam w życiu. Nie mam pojęcia, jakim cudem mnie do tego namówiłaś. Annie Malone spojrzała ponuro na starszą siostrę. Za­ stanawiała się, jak Sophie udaje się zawsze wpakować ją w jakąś kabałę. Tym razem była to aukcja kawalerów, orga­ nizowana na dobroczynne cele. Na dzisiejszy wieczór An­ nie zaplanowała tysiąc innych spraw. - Ciii - uciszyła ją Sophie, rzucając okiem na program aukcji. - Spójrz, ten facet będzie dla ciebie idealny. Kocha konie i Byrona. Umie gotować. - Rzuciła siostrze spojrzenie pełne nagany. - Jeśli się przekona, że gotujesz wodę, wsta­ wiając czajnik do pieca i nastawiając odpowiednią tempera­ turę, będzie to z pewnością początek wspaniałego związku. - Nie chcę żadnego związku - odparła Annie. - Ani wspaniałego, ani innego. Mark był... - Wiem - przerwała jej Sophie. - Mark Malone był objawieniem, ósmym cudem świata i już nigdy nie znaj­ dziesz nikogo takiego jak on. Ale twój mąż nie żyje. Od pięciu lat. Najwyższy czas, żeby ktoś zajął się tobą. Annie zabolała uwaga siostry o zmarłym mężu. Nie po­ trafiła o nim zapomnieć. - Sama świetnie sobie radzę. Żaden mężczyzna nie jest mi potrzebny - oświadczyła. - Jest potrzebny. I zaraz kupię go dla ciebie. Dlatego tak nalegałam, żebyś tu dziś ze mną przyszła. Sama jestem na aukcji wyłącznie z tego powodu. - A ją sądziłam, że leżą ci na sercu losy Dziecięcego Szpitala Świętej Bernadetty. Sophie lekceważąco machnęła ręką. '- Daj spokój. Lepiej przyjrzyj się temu mężczyźnie. . Jest w sam raz dla ciebie. Uważam, że powinnaś go mieć: Zanim Annie zdołała zaprotestować, Sophie podniosła

10 PODARUJĘ WAM SZCZĘŚCIE rękę, gdy aukcjonerka wymieniła sumę trzystu dolarów. Licytowała dalej. Aż do dwóch tysięcy. Annie nawet nie próbowała powstrzymać siostry. Stanowiły wzajemne przeciwieństwo. Sophie była pewna siebie i dzięki małżeń­ stwu niezwykle bogata. Jeśli uznała, że powinna kupić Annie kawalera, do rana będzie tkwiła na aukcji i licyto­ wała do upadłego. Gdy stawka wzrosła do trzech tysięcy dolarów, Annie złapała Sophie za rękę, żeby powstrzymać ją przed dalszą licytacją. Nie pomogło. Starsza siostra wykrzyknęła na cały głos:. - Pięć tysięcy dolarów! - Pięć tysięcy - ze zdumieniem powtórzyła aukcjoner­ ka. - Panie Guthrie, jest pan mężczyzną najbardziej pożą­ danym! - Aż jęknęła z zachwytu. Dopiero teraz Annie skupiła wzrok na stojącej na scenie męskiej postaci. Obiekt ostatniej licytacji był bardzo wy­ soki, jasnowłosy, przystojny, zadbany w każdym calu, do­ skonale ubrany i, podobnie jak inni mężczyźni wystawieni na aukcję, z pewnością bardzo zamożny. Miał więc wszy- stko, czego nie tolerowała. Zauważyła, że delikwent przy­ gląda się jej siostrze. Wzrokiem łakomym i pożądliwym. I dopiero to doprowadziło Annie do prawdziwej wście­ kłości. Nie mogła mieć pretensji do faceta, że tak intensywnie przygląda się Sophie. Ale jego spojrzenie było wręcz palą­ ce. Co z tego, że Sophie była śliczna, miała zachwycające ciemne włosy i zielone oczy? Co z tego, że miała na sobie szafirową wieczorową suknię z dekoltem niemal do pępka i była obwieszona klejnotami? Co z tego, że jej śmiech obiecywał mężczyźnie nieziemskie rozkosze? Co z tego? Dlaczego facet stojący na scenie pożądliwym wzrokiem nie spoglądał na Annie?

PODARUJĘ WAM SZCZĘŚCIE 11 To pytanie sformułowała w myśli całkiem nieświado­ mie. Nie miała pojęcia, co się jej stało. Popatrzyła bezrad­ nie na własną skromną czarną sukienkę z długimi rękawa­ mi. Niemal odruchowo przesunęła dłonią po twarzy, po piegach na nosie i policzkach, które pozostały jej z dzie­ ciństwa wraz z jasną, bezbarwną cerą. I chociaż, podobnie jak Sophie, miała zielone oczy, były one jednak okrągłe i mało wyraziste. Jednym słowem, Annie stanowiła typ zrównoważonej, rozsądnej kobiety, z którą mężczyzna jest w stanie rozma­ wiać o paniach swego serca. Pięknych i wyrafinowanych. Jak Sophie. Wielokrotnie Annie odgrywała taką właśnie rolę. To oczywiste, że mężczyzna stojący na scenie przygląda się Sophie, pomyślała bez cienia zazdrości. Kto by tego nie zrobił? Kogo obchodził fakt, że ignorował młodszą siostrę i z uwielbieniem patrzył na starszą? Nie interesował Annie. Gdyby Sophie nie była szczęśliwą mężatką, życzyłaby jej i mężczyźnie stojącemu na scenie wszystkiego najlepszego. - Sophie, nie musisz kupować mi faceta - szepnęła Annie. - Sama sobie go znajdę, kiedy zechcę. - Ale nie takiego - oznajmiła siostra. - Nie masz żad­ nej okazji stykać się w pracy z tego pokroju ludźmi. - Mam do czynienia z dziećmi - sucho przypomniała jej Annie. - Tak. Spotykasz się więc tylko z opiekunami społecz­ nymi, doradcami rodzinnymi i innymi tego typu urzędni­ kami. - To znaczy z uczciwymi ludźmi. - Nie o taką uczciwość mi chodzi i dobrze o tym wiesz. Sama jesteś chodzącą przyzwoitością, więc jest ci potrzeb­ ny nieprzyzwoity mężczyzna. - Sophie uśmiechnęła się szelmowsko. - Im bardziej zepsuty, tym lepiej. Popatrz

12 PODARUJĘ WAM SZCZĘŚCIE tylko na tego faceta na scenie. Widzisz, jak świetnie wy­ gląda? Jak doskonale jest zbudowany? Przekonasz się, bę­ dzie dla ciebie idealny. Annie spojrzała w oczy stojącemu na podium mężczyźnie. Były zimne i nadal wpatrzone w Sophie. - Idealny, mimo że lubi Byrona? - spytała cierpko. - Zwłaszcza dlatego, moja droga. Jak dobrze wiesz, Byron był człowiekiem wysoce nieprzyzwoitym. - Wiem. Przecież studiowałam anglistykę - przypo­ mniała jej Annie. W tej chwili aukcjonerka ogłosiła triumfalnie: - Sprzedany. Za pięć tysięcy dolarów. Sophie chwyciła siostrę za rękę. - Chodźmy po twojego faceta. - Wcale nie jest mój. - Annie nie ruszyła się z miejsca. - Ty go kupiłaś. Należy do ciebie. Sophie roześmiała się z przymusem. - A jak miałabym wyjaśnić to Philipowi? - Powiedz mu, że wybierasz się na piękny, romantycz­ ny weekend do Cape May z jednym z najbardziej znanych, a zarazem najbardziej nieprzyzwoitych filadelfijskich ar­ chitektów. - I wtedy Philip rozwiedzie się ze mną. Czy na tym ci zależy? Annie wzruszyła ramionami. - Ty kupiłaś to cudo, nie ja. Nigdzie nie pojadę z tym facetem. Sophie w milczeniu popatrzyła na siostrę. - Chcesz powiedzieć, że odmawiasz spędzenia week­ endu w towarzystwie atrakcyjnego, inteligentnego i za­ możnego mężczyzny w jednym z najładniejszych miejsc w całych Stanach, mimo że zapłaciłam za to aż pięć tysięcy dolarów?

PODARUJĘ WAM SZCZĘŚCIE 13 - Tak. Odmawiam. - Wobec tego, droga siostro, co powiesz na małą ła­ pówkę? Annie popatrzyła podejrzliwie na Sophie. - Co masz na myśli? - A jeśli sumę podwoję i te pieniądze przeznaczenia twoich dzieciaków? Czy wtedy pojedziesz? - Dasz dziesięć tysięcy na Przytulisko? - Tak. - Sophie uśmiechnęła się lekko. - To chwyt poniżej pasa - stwierdziła zaskoczona Annie. - Wiem. Odliczę dotację od podatku. Philip jeszcze mnie za nią pochwali. Uzna to za wspaniałomyślny gest. Annie nie miała wyboru. Przytulisko było domem dziec­ ka, który wraz z mężem założyła dziesięć lat temu i nadal prowadziła, po jego śmierci już sama. Marka Malone'a poznała w college'u. Oboje studiowali socjologię. Po dy­ plomie wysupłali wszystkie posiadane pieniądze, znaleźli kilku sponsorów, otrzymali rządowe subwencje i za w ten sposób zgromadzone fundusze kupili dom. Stary, ledwie trzymający się budynek w jednej z najgorszych dzielnic Filadelfii. Doprowadzili go jako tako do porządku i prze­ kształcili w niebo dla bezdomnych i nie chcianych dzieci. Nawet w najlepszych czasach Annie musiała porządnie się nabiedzić, żeby mieć środki na funkcjonowanie Przy­ tuliska. Dziesięć tysięcy dolarów pozwoliłoby jej kupić wiele niezbędnych rzeczy. - Zgoda - rzekła do Sophie. - Robię to tylko ze wzglę­ du na moje dzieciaki. Sophie z rozbawieniem popatrzyła na siostrę. - Mała Annie Malone - zaczęła drwiącym tonem, któ­ rego Annie nie znosiła - nadal sądzi, że zbawi świat. Po­ zwól sobie coś powiedzieć, droga samarytanko. Coś,

14 PODARUJĘ WAM SZCZĘŚCIE o czym przekonałam się wiele lat temu. Świat jest obrzyd­ liwy i nic tego nie zmieni. Bierz z życia, co tylko możesz, i, zadowolona, uciekaj, gdzie pieprz rośnie. A ponadto uważaj na siebie. Nic w tym życiu nie jest wiele warte, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto zapragnie ci to zabrać. Od wielu lat Sophie głosiła tę samą życiową filozofię. Annie skinęła głową. - Mam na ten temat inne zdanie - odparła spokojnie. - Sophie, ty masz swoje życie, ja swoje. Jak twierdzisz, okropne. Mnie jednak ono w pełni zadowala. - Nie tak, jak to, które może zaofiarować ci ten facet - powiedziała siostra. - Wystarczy jeden spędzony z nim wieczór, trochę przyjemności i luksusu, a od razu zapra­ gniesz więcej. Gdy tylko, Annie, posmakujesz wyśmieni­ tego wina, które ci postawi, już nigdy nie zechcesz wrócić do swojej rudery, którą nazywasz domem. Gwarantuję ci, że tak właśnie się stanie. Sophie zaczęła przepychać się przez tłum, żeby zapła­ cić za kupionego kawalera. Annie posłusznie ruszyła za siostrą. Sophie nie miała racji, lecz nie było sensu z nią dyskutować. Annie myślała tylko o dziesięciu tysiącach dolarów, które w poniedziałek rano wpłyną na konto Przy­ tuliska. Na czele listy zakupów postanowiła umieścić wy­ posażenie siłowni, a na końcu wycieczkę do zoo, na któ­ rą od dawna miała ochotę zabrać dzieciaki, lecz ciągle nie starczało pieniędzy. Dzięki zakupom, pod koniec ty­ godnia będzie mogła w pełni uszczęśliwić swych wycho­ wanków. Musi także spakować rzeczy na weekend, który okaże się kompletnym niewypałem. Mówi się: trudno. Dziesięć tysięcy dolarów to kupa pieniędzy. Żeby dla dzieciaków zdobyć aż tyle, pewnie wskoczyłaby w ogień. Weekend w Cape May nie może być zły, uznała. Przynajmniej po-

PODARUJĘ WAM SZCZĘŚCIE 15 oddycha świeżym morskim powietrzem i pospaceruje po plaży. Czekając, aż Sophie wypisze czek i złoży go w kasie, Annie oddała się marzeniom o pięknej wycieczce. Ike wycofał się za kurtynę. Napotkał rozradowane spo­ jrzenie siostry. - Dziękuję, kochana. - Uściskał wylewnie Norę. - Je­ stem ci bardzo wdzięczny. Zauważyłaś kobietę, która mnie kupiła? - Tak. - Nie może być większej przyjemności niż należenie do takiej damy przez całą noc. - Mówiłam, że wszystko pójdzie dobrze - odparła No­ ra, uwolniwszy się z objęć brata. - Panie Guthrie. Ike odwrócił się. Ujrzał przed sobą piękną kobietę, która przed chwilą kupiła go na licytacji. Przesunęła się przez szparę w kurtynie tak zgrabnie, jakby płynęła w powietrzu. Z bliska wyglądała jeszcze powabniej. Coś ciągnęło Ike'a do tej kobiety. Zapragnął wziąć ją za rękę. - Słucham? - Jestem Sophie Marchand - powiedziała, gdy wysu­ nął dłoń. W tym momencie jednak jej miejsce zajęła in­ na kobieta. Nieduża i zupełnie bezbarwna. Ike szybko od­ szukał wzrokiem poprzedniczkę. - A to moja siostra, An­ nie. - Pani Marchand przedstawiła swą nieciekawą towa­ rzyszkę. - Dla niej kupiłam pana. Jest zachwycona propozycją wyjazdu do Cape May. Życzę dobrej zabawy. - To powiedziawszy, piękna pani odwróciła się i zniknęła za kurtyną. Ike spojrzał na stojącą przed nim kobietę. Nijaką i bez­ barwną.

16 PODARUJĘ WAM SZCZĘŚCIE Wygląda jak mysz, uznał. Był zawiedziony. I zdegusto­ wany. - Nazywam się Annie Malone - powiedziała nieznajo­ ma. Wyciągnęła rękę. Miała przyjemny, łagodny uśmiech na twarzy. Mimo to jednak Ike odniósł wrażenie, że też wcale nie jest zadowo­ lona z tego, co się stało. - Ike Guthrie - przedstawił się machinalnie, ujmując dłoń kobiety. Rękę miała małą, nieco szorstką, pozbawioną jakichkol­ wiek ozdób. Piękna dama, która ją tutaj przyprowadziła, miała pier­ ścionki na każdym ze smukłych palców i długie, wypie­ lęgnowane, czerwone paznokcie. Ręce Annie nie wywoły­ wały żadnych erotycznych skojarzeń. A jej oczy nie obie­ cywały żadnych zmysłowych rozkoszy. Spojrzenie Ike'a przesunęło się niżej. Westchnął ponownie. Widok nie był zachwycający. - Miło mi panią poznać - odezwał się ponuro, gdy znów spotkał się ich wzrok. Poniewczasie zorientował się, że stojąca przed nim ko­ bieta doskonale zdaje sobie sprawę z tego, iż otwarcie ta­ ksował ją spojrzeniem i że wynik nie był dla niej korzystny. O dziwo, wcale się nie speszyła. Uniosła tylko brwi. Mocno uścisnęła mu dłoń. - Mówmy sobie po imieniu - zaproponowała głosem dźwięcznym i zdumiewająco silnym jak na tak małą osób­ kę. - Bądź co bądź spędzimy z sobą noc - dodała z lekko drwiącym uśmiechem. O rany, jęknął w duchu. Co za baba. Wygląda słodko i niewinnie, a twarda jest jak głaz. Zła i na dodatek tryska energią. Nic gorszego nie mogło go spotkać. Puścił szybko jej dłoń i wsunął ręce głęboko do kieszeni.

PODARUJĘ WAM SZCZĘŚCIE 17 Wygląda fatalnie, pomyślał. Zauważył wyblakłe piegi na nosie i policzkach. Może trochę słońca ożywi jej cerę. Morska bryza też będzie korzystna. Jeśli wcześniej nie zdmuchnie do oceanu tej wiotkiej istoty. Ike spojrzał przez ramię. Zobaczył, że Nora z uśmie­ chem na twarzy obserwuje uważnie całą scenę. Z zadowo­ leniem skinęła głową i, roześmiana, opuściła salę.

ROZDZIAŁ DRUGI - Annie! Annie westchnęła głęboko. Była zmęczona i rozczaro­ wana. Wołał ją Mickey. Od razu rozpoznała jego głos. Ten żywy sześciolatek krzykiem reagował na wszystko. Zarów­ no na widok krwi, jak i na ciastka, na które miał akurat ochotę. Położyła ulubione niebieskie dżinsy na wierzchu nie­ wielkiego stosu rzeczy przygotowanych na weekendowy wyjazd i poszła szukać Mickeya. Zobaczyła go na scho­ dach, z głową unieruchomioną między prętami poręczy. Nachyliła się, żeby pomóc mu uwolnić się z pułapki. - Mówiłam ci, abyś tego nie robił. Przypominasz sobie? - spytała spokojnie chłopca, równocześnie ostrożnie obra­ cając na bok jego główkę. - Tak - przyznał przestraszony. - Ostatnim razem co powiedziałam? - Nie pamiętam. - Mickey, jeśli włożysz głowę między pręty, to potem jej nie wyjmiesz. Czy tak brzmiały moje słowa? - Chyba tak. - A więc dlaczego znów to zrobiłeś? Zagryzał wargi, kiedy Annie go wyciągała. Przez chwilę stał w milczeniu, trąc silnie oswobodzoną jasnoblond główkę. Miał żywe, niebieskie oczy, w których czaił się bunt. - Słucham, co masz do powiedzenia - oznajmiła Annie.

PODARUJĘ WAM SZCZĘŚCIE 19 Mickey wypiął brzuszek. Sądził, że gest ten ją onieśmieli. - Czekam - powtórzyła. Mickey rozluźnił mięśnie. Spuścił wzrok. - Nie wiem. - Rozumiem. Nie rób tego znowu, dobrze? Kiwnął głową. - Wyjeżdżasz na weekend? - zapytał, idąc za Annie do jej pokoju. - Tak. - Zabrała się do przerwanego pakowania. Mi­ ckey zadawał mnóstwo pytań i już dawno temu, aby za­ chować jaki taki spokój ducha, nauczyła się cierpliwie na wszystkie odpowiadać. Chłopczyk wdrapał się na łóżko. Z podręcznej torby Annie zaczął wyciągać włożone tam rzeczy. Uważnie oglą­ dał każdą z nich. . - Dokąd jedziesz? - spytał. Rozpoczynała się zwykła indagacja. Annie miała już wyrobioną metodę odpowiadania. - Do Cape May. - W New Jersey? - Tak. Uśmiechnął się, zadowolony, że tak dużo wie. Wyciąg­ nął z torby parę skarpetek, rozwinął je i zapytał: - Jak długo cię nie będzie? - Wracam w niedzielę wieczorem. - A kiedy wyjeżdżasz? - W sobotę rano. - To znaczy jutro? - Tak. - Z kim jedziesz? - Ze znajomym. - Ma na imię Ike, prawda? - Prawda.

20 PODARUJĘ WAM SZCZĘŚCIE - I mieszka w Filadelfii, tak jak my, prawda? - Prawda. - Wyjdziesz za niego? Annie przestała się pakować i ze zdziwieniem popatrzy­ ła na Mickeya. To pytanie nie padało we wcześniejszych przesłuchaniach. Skąd coś takiego w ogóle przyszło mu do głowy? - Dlaczego sądzisz, że mogłabym wyjść za mąż? - spy­ tała ostrożnie. - Bo tak robią dorośli, prawda? Molly mówi, że muszą się pobrać. Takie są przepisy. - Molly ci to powiedziała? - Aha. Jest starsza ode mnie, więc wie, co mówi. Annie zagryzła wargi, żeby się nie roześmiać. - Ma dopiero siedem lat. - Ale powiedziała, że dorośli... - Nie wszyscy dorośli się pobierają- łagodnie przerwa­ ła mu Annie. - Robią to tylko ci, którzy się zakochają. Mickey zamyślił się na chwilę, a potem zapytał: - Zakochasz się w Ike'u? - Na pewno nie. - Dlaczego? - Bo nie jest w moim typie. - A jaki jest twój typ? Annie pomyślała o zmarłym mężu. Mark miał nie­ sforne, czarne włosy, nosił wytarte dżinsy i bluzy od dresu oraz uwielbiał trenować małą ligę baseballu. Przypomniała sobie, jak doskonale potrafił bandażować rozbite kolana i jak wyspecjalizował się w pieczeniu domowych cia­ steczek. Nigdy, przenigdy nie spotka człowieka takiego jak on. - Mickey, nie mam już swojego typu - odparła ze smut­ kiem w głosie. -I nigdy nie będę miała.

PODARUJĘ WAM SZCZĘŚCIE 21 Mickey z aprobatą kiwnął głową. - To dobrze. Bo kiedy dorosnę, ożenię się z tobą. Uśmiechnęła się i pocałowała go w czoło. - W porządku, malutki. Poczekam. Nagle Mickey stracił całe zainteresowanie Annie i jej sprawami. - Idę na dwór - oświadczył, zsuwając się z łóżka. Patrzyła, jak chłopiec wybiega z pokoju. Z całej dzie­ siątki wychowanków Przytuliska w wieku od sześciu do szesnastu lat Mickeya Reesera lubiła najbardziej. Wepchnęła ostatnie przybory toaletowe do znoszonej wojskowej zielonej torby, swego czasu należącej do Marka, i postawiła ją przy drzwiach. Ten weekend będzie się jej dłużył, uznała. Nie tylko dlatego, że spędzi go w towarzy­ stwie mężczyzny, którego nie miała ochoty bliżej poznać. Gdy wyjeżdżała z domu, zawsze zamartwiała się o swych wychowanków. Pomagała jej dwójka studentów z miejscowego uniwer­ sytetu, Nancy i Jamal, lecz całą odpowiedzialność za Przy­ tulisko ponosiła sama. Tylko ona była na miejscu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie lubiła wychodzić wieczorem, mimo że studenci zostawali w tym czasie z dziećmi. Czuła wtedy, że kiepsko wywiązuje się z mat­ czynych obowiązków. Bezustannie powtarzała sobie, że nie jest niczyją rodzi­ cielką, ale ciągle odgrywała tę rolę. Dzieci z Przytuliska nie miały rodziców ani dalszej rodziny albo dlatego, że je osierocono lub porzucono, albo z jeszcze gorszych powo­ dów. Annie była dla nich wszystkim. Zastępowała im matkę, ojca, siostrę lub brata. Była opie­ kunką, podporą duchową. I dlatego tak bardzo niechętnie, nawet na krótko, opuszczała swoje stadko. To tylko weekend, usprawiedliwiała wyjazd do Cape

22 PODARUJĘ WAM SZCZĘŚCIE May. Zaledwie dwa dni i jedna noc. W tak krótkim czasie nic nie może się stać. Podśpiewując swoim zwyczajem, wyszła z pokoju. Po­ stanowiła nie przejmować się wyjazdem i tym, że dwa dni spędzi w towarzystwie Isaaca Guthrie'ego, znanego archi­ tekta i z pewnością donżuana. W poniedziałkowy ranek będzie już po wszystkim i ży­ cie nadal potoczy się zwykłym torem. Ike rzucił okiem na kartkę, którą wsiadając rano do samochodu, położył na siedzeniu pasażera, i znów popa­ trzył na budynek z czerwonej cegły. Tak, to był właściwy adres. Dom jednak wyglądał na nie zamieszkany. We wszy­ stkich oknach parteru były założone sztaby, a furtka stała otworem. Budynek znajdował się w opłakanym stanie. Z frontowych okiennic i framug odłaziła farba. Wejście po schodach na werandę zdążyło zamienić się w stos gruzu i odłamków betonu. Obok furtki widniała tablica z napi­ sem „Przytulisko". Podobnie jak cały budynek, była stara i zniszczona. Dróżka wiodąca od ulicy do podupadłego domu była po obu stronach wysadzona pięknymi, dobrze utrzymanymi kwiatami. Kwitnące petunie, pelargonie i nagietki tworzyły wesołe, barwne plamy. Nadawały ponuremu domowi sympa­ tyczny, ciepły wygląd. Widoku dopełniało niebo. Niebieskie i bezchmurne. W rozgrzanym powietrzu wiosennego popo­ łudnia unosił się balsamiczny zapach kwiatów. Gdyby nie fakt, że dom i jego otoczenie znajdowały się w jednej z najgorszych dzielnic miasta, Ike dojrzałby z pewnością ciekawe możliwości, jakie dawało to miejsce. W żaden jednak sposób nie potrafił pojąć, jak kobieta po­ kroju Annie Malone może mieszkać w tak obskurnej i nie­ bezpiecznej części Filadelfii.

PODARUJĘ WAM SZCZĘŚCIE 23 Od pierwszego spotkania tydzień temu rozmawiał z nią tylko raz. Przez telefon. Cała konwersacja nie trwała dłużej niż półtorej minuty. Uzgodnili jedynie godzinę, o której Ike przyjedzie po Annie. Poza tym nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia. Ike westchnął. Z niechęcią myślał o czekającym go końcu tygodnia i wyprawie do Cape May. Wysiadł ze swego czerwonego sportowego wozu, po­ dejrzliwie rozejrzał się wokoło i włączył alarm. Nie zamie­ rzał pozostawać tu ani minuty dłużej, niż będzie to konie­ czne, ale wiedział, że w tego typu dzielnicy kradzież sa­ mochodu jest sprawą zaledwie paru chwil. Otarł dłonie o spodnie i podszedł do furtki. Odruchowo obejrzał starannie przód sportowej koszulki, którą miał na sobie, doszukując się na niej śladów kurzu. Gdy znalazł się w tym nieprzyjemnym otoczeniu, od razu poczuł się brudny. Miał właśnie zamiar dotknąć przycisku dzwonka, kiedy nagle otworzyły się szeroko drzwi i z wnętrza czerwonego budynku wypadła gromada dzieci. Przy furtce prawie zwa­ liły go z nóg. Nie zwracając uwagi ani na gościa, ani na samochód, wybiegły na ulicę. Każde z nich trzymało w rę­ ku hokejowy kij. Rozstawiły się do gry. Ike ze zdumieniem pokręcił głową. Dzieci na jezdni! Na szczęście, wyglądało na to, że panuje tu niewielki ruch. Z niepokojem popatrzył w jedną i drugą stronę. Nagle tuż za plecami usłyszał głos. Miękki, a zarazem nieco szorstki. - Cześć. Odwrócił się i zobaczył Annie Malone stojącą w drzwiach domu. Miała na sobie białą, uszytą w wiejskim stylu bufiastą bluzkę, wyświechtane niebieskie dżinsy i sandały nałożone na bose nogi. Włosy, przedzielone pośrodku głowy, były sple­ cione w dwa warkocze, opadające na ramiona. Spod cienkiego szyfonu, z którego zrobiono bluzkę,

24 PODARUJĘ WAM SZCZĘŚCIE prześwitywała koszulka. Ike od razu zauważył, że Annie nie nosi biustonosza. Ike nie miał pojęcia, dlaczego nikt do tej pory nie po­ wiedział tej kobiecie, że moda chodzenia bez stanika skoń­ czyła się dawno temu. Miał ochotę zrobić to sam. Patrząc teraz na panią Malone, musiał uczciwie przyznać, że ty­ dzień temu za bardzo pospieszył się ze złą oceną, jaką wystawił dolnym partiom jej ciała. Była niewysoka, ale bardzo proporcjonalna i zgrabna. Dopiero teraz zobaczył u stóp Annie zniszczoną torbę. Prawie pustą. Ta kobieta, podobnie jak on sam, podróżowała niemal bez bagażu. - Zobaczyłam cię przez okno i postanowiłam zejść - wyjaśniła na powitanie. - Miałam nadzieję, że zdążę to zrobić, zanim stratują cię dzieciaki. Ale... Ike zdał sobie sprawę z tego, że Annie i tym razem dostrzegła jego badawcze, taksujące spojrzenie. Uniosła brwi, tak jakby czekała, aż gość wyjaśni swoje obcesowe zachowanie się. Też zaczęła mu się przyglądać. Chcąc odwrócić uwagę Annie od własnej osoby, zapytał: - To twoje dzieci? Popatrzyła na rozbieganą, hałaśliwą gromadkę i natych­ miast złagodniał jej wzrok. - Tak. Moje. - To dziwne - mruknął Ike. - Dwoje z nich chodzi już chyba do średniej szkoły. Musiałaś mieć osiem lat, kiedy je urodziłaś. - Miał ochotę dodać, że jak na kobietę przez całe życie chodzącą w ciąży wygląda zdumiewająco do­ brze, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Nie było sensu jej złościć. - Nie jestem dosłownie ich matką, ale wszystkie do mnie należą - wyjaśniła z ciepłym uśmiechem. - Jesteś bezdzietna? - Czemu pytasz? - Zaczęła uważnie przyglądać się

PODARUJĘ WAM SZCZĘŚCIE 25 Ike'owi. - Nie wyglądasz na człowieka, którego interesują dzieci. - Bo nie jestem człowiekiem, którego one interesują. - Wcale mnie to nie dziwi. Nie jestem biologiczną matką, ale mam dzieci. Wiele. - Zanim Ike zdołał zadać następne pytanie, Annie oznajmiła sucho: - Jestem gotowa do drogi. Skinął głową. - To dobrze. Nie chcę trzymać tu wozu dłużej niż to konieczne. Spojrzała na jaskrawoczerwony sportowy samochód i zmarszczyła czoło. - Nie lubisz jeździć otwartym wozem? - zapytał. - Och, nie. Uwielbiam wiatr. - Skąd więc to ponure spojrzenie? - Pomyślałam sobie, że ten samochód kosztował wię­ cej, niż ja wydałam na kupienie, odnowienie i wyposażenie całego budynku, w którym mieszkam. Teraz Ike zmarszczył czoło. Zastanawiał się, czemu przy tej kobiecie przyjmuje bez przerwy defensywną po­ stawę. - Chyba masz rację. W tej dzielnicy nieruchomości muszą być tanie. Bo nie są ani bezpieczne, ani nadające się do zamieszkania lub handlowego użytku. Wraz ze wspól­ nikiem opracowujemy właśnie dla władz miejskich projekt modernizacji Filadelfii. Obejmuje on przebudowę takich dzielnic jak ta i całkowitą zmianę ich charakteru. Annie zmierzyła Ike'a nieprzyjaznym wzrokiem. - Takie dzielnice jak ta są kośćcem tego miasta. Ike uśmiechnął się kwaśno. - Wkrótce na ich terenie staną wielopoziomowe par­ kingi. - W taki sposób zamierzacie modernizować Filadelfię? - spytała drwiąco.

26 PODARUJĘ WAM SZCZĘŚCIE Jeszcze raz Ike rozejrzał się wokoło. - Dobrze i estetycznie zaprojektowany wielopoziomo­ wy parking będzie wyglądał znacznie bardziej atrakcyjnie niż to... to... - Słuchaj - ostro przerwała mu Annie - być może dla ciebie tego rodzaju dzielnice są bezużyteczne. Ja jednak pa­ trzę na nie z innej strony. Przyznaję, że nie jest tak, jak być powinno. Panoszą się różne gangi i bandy, ale także mieszkają tu przyzwoici ludzie. A ponadto kupienie tego domu leżało w granicach moich możliwości. Zaspokaja moje potrzeby. Ike chciał odwarknąć, że jeśli tak jest naprawdę, to Annie zaniedbuje swe potrzeby. Postanowił jednak nie przejmować się niczym, co dotyczy tej kobiety. A potrzeb miała pewnie zbyt wiele, by jakiś mężczyzna był w stanie im sprostać. W tym momencie Ike poczuł coś przedziwne­ go. Własną reakcję fizyczną na obecność Annie. Oddziały­ wała na jego zmysły. Podniecała go. Odpędził bezsensowne myśli. Nachylił się, żeby wziąć jej torbę. Nagle zobaczył, że ktoś go ubiegł. Malutki chłopczyk o jasnoblond włosach i dużych niebieskich oczach ściskał rączkę torby, prawie tak dużej jak on sam. - Mam ją - oznajmił malec, mijając Annie na schod­ kach. - Sam zaniosę. Ale dokąd? W tej chwili spostrzegł sportowy samochód z odkrytym dachem i jego oczy zrobiły się okrągłe z podziwu i zdu­ mienia. - O rany! Ale fajny wóz! Zbiegł po schodkach. Na dole się potknął. Żeby odzy­ skać równowagę, zamachał wolną ręką. Potem położył tor­ bę obok bagażnika i ponad karoserią wskoczył na siedzenie kierowcy. Ike widział tę scenę. Był jednak zbyt daleko, żeby powstrzymać malca.

PODARUJĘ WAM SZCZĘŚCIE 27 Natychmiast włączył się alarm i zaczęła głośno wyć syrena. Na twarzy chłopczyka odmalował się przestrach. Ike nigdy nie widział kogoś aż tak przerażonego. - Hej, mały, nie bój się, wszystko w porządku! - zawo­ łał. Przekrzykując syrenę usiłował uspokoić dzieciaka. Ruszył ścieżką w stronę samochodu. Ze zdumieniem obserwował, jak z każdym jego krokiem rośnie przerażenie malca. A kiedy podszedł do drzwi i nachylił się, aby wy­ łączyć alarm, dzieciak obronnym gestem zakrył głowę rę­ koma, zwinął się w kłębek i zaczął krzyczeć. Krzyczał długo i przeraźliwie. Zdumiony Ike patrzył, jak Annie spokojnie podchodzi do samochodu, wyciąga chłopczyka ze środka i mocno przytula do siebie. Malec ukrył twarz w zagłębieniu jej szyi i zaczął płakać. Głaskała dzieciaka pó plecach i tak długo szeptała mu do ucha uspokajające słowa, aż przestał zawodzić. Potem spojrzała na Ike'a i głosem pozbawionym jakich­ kolwiek emocji oznajmiła: - Zanim ze mną zamieszkał, Mickey był bity przez rodziców. Za wszystko. Bał się, że zrobisz mu krzywdę, dlatego, że włączył alarm. Ike potrząsnął głową. Nie wiedział, co powiedzieć. Mil­ cząc, obserwował Annie, która wniosła dziecko po schod­ kach i usadowiła się obok niego na progu przed frontowy­ mi drzwiami domu. Po paru chwilach malec zaczął uśmie­ chać się nieśmiało. Annie pocałowała go w czoło i uścis­ nęła po raz ostatni. Mały zerwał się z ziemi i minąwszy zdumionego Ike'a, pomknął jak strzała na jezdnię, gdzie dołączył do reszty dzieci grających w ulicznego hokeja. Annie podeszła do samochodu. Podniosła torbę z ziemi i położyła ją na tylne siedzenie. - Jestem gotowa - powiedziała ponownie, otwierając drzwi wozu i usadawiając się na miejscu obok kierowcy.

28 PODARUJĘ WAM SZCZĘŚCIE Ruszyli. Ike jechał żółwim tempem, wymijając bawiące się dzieci. Kiedy na rogu zatrzymał się przed znakiem stopu, Annie spojrzała na niego z uśmiechem i zapytała nieoczekiwanie: - Gdybyś miał być warzywem, czym chciałbyś zostać? - Słucham? - odezwał się zdumiony. Powtórzyła swoje słowa. Skręcił w prawo. Jechali w stronę autostrady. - Czemu pytasz? Annie uśmiechnęła się szerzej. - Uprzytomniłam sobie, że wcale się nie znamy. Wiemy jedynie, że daliśmy się wrobić w idiotyczną aukcję. Do Cape May czeka nas długa jazda. Pomyślałam więc, że to dobra okazja, aby trochę lepiej się poznać. To ma sens, uznał Ike. Ale o co jej chodzi z tym wa­ rzywem? - Chciałabym być oberżyną - oznajmiła nie pytana. - Ma ładny kształt, jest taka.,. zwarta. A ponadto ma prze­ piękną barwę. - Ike bębnił palcami w kierownicę. Milczał. - A ty wyglądasz mi na kalafiora - dodała z rozbawieniem. Wrzucił kierunkowskaz i po chwili bezkolizyjnie włą­ czył się do ruchu na autostradzie. Potem dopiero powtórzył bezbarwnym głosem: - Na kalafiora? Annie twierdząco skinęła głową. - Kalafiory są dość humorzaste - oznajmiła, jakby to miało starczyć za pełne uzasadnienie. Westchnął. Poprawił się na siedzeniu. Annie miała rację. Czekała ich długa jazda. Była to podróż czasochłonna i dość przyjemna, jakiś czas później uznał Ike. Dzięki niej dowiedział się wielu zdumiewających rzeczy o swej towarzyszce podróży. Gdy-