ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję983
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Podwójną miarą - McNaught Judith

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :694.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Podwójną miarą - McNaught Judith.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M McNaught Judith
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 79 stron)

Wielka miłość i prawdziwa przyjaźń są dwoma najcenniejszymi darami życia - czuje się po dwakroć błogosławiona, gdyż oba zostały mi dane. Książkę tę dedykuję w imię przyjaźni Kathy i Stanowi Zakom.

Rozdział 1 Na odgłos kroków Philip Whitworth podniósł wzrok znad biurka. Oparł się wygodniej w fotelu, i spojrzawszy z uwagą na zbliżającego się pośpiesznie wiceprezesa, rzucił mu niecierpliwe pytanie: - No i ujawnili już, kto przebił naszą ofertę? Wiceprezes zacisnął dłonie w pięści i wziął głęboki oddech. - Sinclair nas przebił! - wysapał ze złością. - O marne trzydzieści tysięcy! Przeklęty drań, wyszedł z ceną niższą o tyle co nic i zgarnął nam sprzed nosa kontrakt na pięćdziesiąt milionów dolarów! Radia do wszystkich aut produkcji National Motors, bagatela... - zakoń­ czył z nutą rezygnacji. Philip Whitworth był bardziej opanowany, co najwyżej lekkie za­ ciśnięcie szczęk świadczyło o tym, że wzbiera w nim gniew. - A więc już czwarty raz w ciągu roku Sinclair sprzątnął nam ważny kontrakt - rzekł dobitnym, lecz spokojnym głosem. - Cóż to za niezwykły zbieg okoliczności, prawda? Zdenerwowany wiceprezes nie dopatrzył się w tym ostatnim zda­ niu ironii. Potraktował je całkowicie serio. Zaczął wykrzykiwać: - Zbieg okoliczności! Do diabła, Philip, to nie żaden zbieg okolicz­ ności, dobrze wiesz, tak samo jak ja! Ktoś w moim dziale jest u Nicka Sinclaira na garnuszku! Jakiś gnojek dla niego szpieguje! Teraz już tylko sześciu naszych ludzi znało stawkę, z jaką wyszliśmy w ofercie. Jeden z tej szóstki to szpicel! Philip oparł się jeszcze wygodniej, odchylając do tyłu przyprószo­ ną już z lekka srebrem siwizny głowę. - Przecież sprawdzałeś tych wszystkich sześciu facetów i dowie­ działeś się tylko tyle, że trzej z nich lubią mydlić oczy żonom i robić skoki w bok - starał się zmitygować swego wzburzonego rozmówcę. - Widocznie nie prześwietliłem ich dość dokładnie! - burknął wi­ ceprezes, po czym podrapał się z zakłopotaniem po głowie i spojrzał

8 Judth McNaught Podwójną miarą 9 Whitworthowi prosto w oczy. - Widzisz, Philip - odezwał się z lekka mentorskim tonem -ja rozumiem, że Sinclair to twój przybrany syn, ale musisz w końcu coś zrobić, żeby mu przytrzeć nosa, bo inaczej to on cię zniszczy. Oczy Philipa stały się zimne jak lód. Wyjaśnił: - Nigdy nie uważałem Nicka Sinclaira za żadnego „przybranego syna", nawet rodzona matka, a moja żona, też już się go wyrzekła. A co właściwie według ciebie miałbym zrobić, żeby przyhamować je­ go niebezpieczne zapędy? - zapytał. - Zainstalować wtyczkę w jego firmie i wyniuchać, kto tu u nas jest szpiegiem. Zresztą zrób, co uważasz, ale na litość boską, zrób coś! Zrób cokolwiek! Nim Philip Whitworth zdążył się jakoś ustosunkować do drama­ tycznego apelu wiceprezesa, w gabinecie rozległ się ostry brzęczyk interkomu. - Tak, Helen, o co chodzi? - zapytał Philip sekretarkę. - Przepraszam, że panu przerywam, sir, ale przyszła już miss Lauren Danner - usłyszał w odpowiedzi. - Mówi, że jest z panem umówiona na rozmowę w sprawie pracy. - Rzeczywiście... - przyświadczył Philip z lekkim zniecierpliwie­ niem. - Proszę powiedzieć, że ją przyjmę za parę minut. - Od kiedy to osobiście zajmujesz się kompletowaniem persone­ lu? - spytał, nie kryjąc zdziwienia, wiceprezes. - To sprawa typowo grzecznościowa - wyjaśnił Philip. - Ojciec tej dziewczyny jest moim dalekim kuzynem, wiesz, taka dziesiąta woda po kisielu. Kiedy moja matka wzięła się przed laty do pisania książki o dziejach naszej rodziny, odnalazła go jakoś i zaprosiła na weekend. Zawsze tak robiła, kiedy się natknęła na domniemanego krewniaka. Zapraszała tych ludzi, żeby ich wypytać o rodzinne koneksje, spraw­ dzić, czy faktycznie są z nami spokrewnieni, i zdecydować, czy warto o nich wspomnieć w książce. Ten Danner był profesorem na uniwersy­ tecie w Chicago. Sam nie mógł przyjechać, więc podesłał nam „w za­ stępstwie" żonę - pianistkę i córkę. Wiem, że pani Danner zginęła kil­ ka lat później w wypadku samochodowym... Z Dannerem nie miałem żadnych kontaktów, dopóki nie zadzwonił do mnie tydzień temu z prośbą, żebym przyjął do pracy jego córkę Lauren, Mówił, że dziew­ czyna nie może znaleźć nic odpowiedniego w Fenster, w Missouri, gdzie teraz mieszkają. - Trzeba mieć niezły tupet, żeby zadzwonić ni z gruszki, ni z pie­ truszki w takiej sprawie, nie uważasz? Philip zniechęcony machnął ręką. - Pogadam z tą dziewczyną i odeślę ją do domu. Przecież nie ma­ my tu zajęcia dla absolwentki konserwatorium. A nawet gdybyśmy mieli, jej akurat i tak bym nie przyjął. Mówię ci, to był najokropniej­ szy i najbardziej denerwujący dzieciak, jakiego kiedykolwiek w życiu widziałem. Dziewięć lat czy coś kolo tego, fatalne maniery, pucoło­ wate policzki, piegi, rude włosy, ciągle potargane, paskudne rogowe okularki... A przy tym wszystkim smarkula jeszcze miała czelność zadzierać nosa! W naszym domu... Sekretarka Philipa Whitwortha zerknęła na siedzącą naprzeciw­ ko niej młodą osobę w granatowym kostiumiku i eleganckiej białej bluzce. Dziewczyna była po prostu piękna: włosy o barwie miodu upięte w elegancki kok, lekko wypukłe kości policzkowe, nosek nie­ wielki, podbródek delikatnie zaokrąglony, długie, wywinięte rzęsy, no i te oczy - niezwykłe, świetliste, turkusowe! - Pan Whitworth przyjmie panią za kilka minut - poinformowała uprzejmie i odwróciła wzrok, by dodatkowo nie peszyć oczekującej na ważną rozmowę interesantki. Lauren Danner uśmiechnęła się blado. Powiedziała tylko: - Dziękuję pani. Powróciła do przeglądania magazynu ilustrowanego, który trzy­ mała przed sobą. Trzymała go i patrzyła na kolorowe stronice, w istocie jednak nic tam nie widziała, skoncentrowana wyłącznie na jednym: na przenikającym ją napięciu, a nawet lęku, przed spotka­ niem twarzą w twarz z Philipem Whitworthem. Czternaście minionych lat nie zatarło przykrego wspomnienia dwóch dni spędzonych we wspaniałej rezydencji w Grosse Pointe, gdzie nie tylko cała rodzina Whitworthów, ale nawet ich służba od­ nosiła się do Lauren i jej matki z obraźliwym lekceważeniem. Gdyby ojciec nie zadzwonił do swego zamożnego i wpływowego „kuzyna" w tajemnicy i nie umówił Lauren na rozmowę z nim w sprawie pracy, z pewnością nigdy by się tu, w Detroit, nie zjawiła. Ale nie wypadało się wymawiać, skoro wszystko zostało uzgodnione i Philip zgodził się „zrobić jej grzeczność". Lauren mogła wprawdzie opowiedzieć ojcu o tym, jak zachowa­ li się Whitworthowie czternaście lat temu, i wykręcić się od tego spotkania, nie chciała jednak przysparzać mu frasunku. Wystar­ czająco dręczył się brakiem pieniędzy, odkąd - wraz z wieloma in­ nymi nauczycielami z Missouri - stracił pracę, gdy udręczeni ręce-

10 Judith McNaught sją podatnicy nie zgodzili się łożyć więcej niż dotąd na stanową oświatę... Kiedy po trzech miesiącach bezoowocnych poszukiwań ojciec po­ wrócił z kolejnej nieudanej wyprawy w poszukiwaniu pracy, tym ra­ zem z Kansas City, uśmiechnął się smutno do córki i do swej drugiej żony i powiedział: - Wygląda na to, że bezrobotny nauczyciel nie dostanie w dzisiej­ szych czasach nawet posady stróża. Chociaż w moim wypadku to może i lepiej, bo chyba nie umiałbym wywijać miotłą... W chwilę później pobladł, przycisnął dłonie do piersi z lewej stro­ ny i upadł, rażony silnym atakiem serca. Teraz wracał już, co prawda powoli, do zdrowia, ale pod wpły­ wem tego, co mu się przydarzyło, Lauren postanowiła skorygować, a właściwie radykalnie wręcz zmienić swoje życiowe plany. Po la­ tach wytrwałej nauki gry na fortepianie i ukończeniu wyższych studiów muzycznych doszła do wniosku, że nie ma w sobie dość si­ ły woli, ambicji i gotowości do poświęceń, by zostać koncertującą pianistką jak matka; odziedziczyła wprawdzie po niej talent, ale brakowało jej cech charakteru niezbędnych do osiągnięcia sukcesu artystycznego. Ucząc się, ćwicząc i wciąż pracując dodatkowo, by zdobyć środki na opłacenie studiów muzycznych, Lauren zupełnie nie miała w życiu czasu na rozrywkę czy relaks. Owszem, jeździła po całych Stanach na konkursy pianistyczne, lecz nigdzie nie widziała nic poza pokojem hotelowym, pokojem do ćwiczeń i salą koncertową. Spotykała wielu mężczyzn, ale nigdy nie miała czasu na coś więcej niż tylko przelotna znajomość. Zdobywała stypendia i nagrody, zawsze jednak brakowało jej pieniędzy na pokrycie własnych bieżących wydatków, co oznaczało ciągłe dodatkowe obciążenie dorywczą pracą. Lauren miała coraz częściej wrażenie, że zainwestowawszy w mu­ zykę naprawdę wiele, zbyt mało otrzymuje w zamian. Oczywiście, szkoda jej było bezpowrotnie porzucać to, czemu z wytrwałością i upodobaniem oddawała się przez wiele lat, od dzieciństwa do dwu­ dziestego trzeciego roku życia. Choroba ojca i rosnący plik rachun­ ków do zapłacenia, oto co ostatecznie przesądziło, że podjęła decyzję, z którą dotąd zwlekała. Ojciec stracił pracę w kwietniu, wraz z uprawnieniami do bezpłatnej opieki medycznej. W lipcu zachoro­ wał, a więc stracił również zdrowie, W ciągu ubiegłych lat to właśnie on przede wszystkim pomagał córce w finansowaniu studiów... Lau­ ren uznała, że teraz przyszła kolej, aby ona pomogła jemu. Podwójnq miarą 11 Pod ciężarem odpowiedzialności czuła się tak, jakby musiała dźwigać na ramionach cały świat. Potrzebowała pracy i pieniędzy, i to od zaraz! W Fenster w stanie Missouri szans na znalezienie po­ płatnego zajęcia praktycznie nie było. Musiała więc zdecydować się na wyjazd do którejś z wielkich metropolii, do jednego z krajowych centrów biznesu, Los rzucił ją do Detroit; sprawił, że oto oczekiwała, stremowana i zdezorientowana, na wejście do gabinetu magnata przemysłowego, a zarazem dalekiego kuzyna, który podczas pierw­ szego i jedynego, jak dotąd, spotkania przed czternastu laty zapre­ zentował jej się od wcale nie najlepszej strony. Zabrzęczał telefon, sekretarka podniosła słuchawkę. Po chwili wstała zza biurka i oznajmiła: - Pan Whitworth prosi panią, miss Danner. Podprowadziła Lauren do ozdobnych mahoniowych drzwi gabine­ tu szefa. Otworzyła je przed nią. Ostatnią myślą Lauren przed prze­ kroczeniem progu jaskini lwa było: „Żeby tak mnie nie pamiętał..." Weszła. Lata występów przed poblicznością nauczyły ją, jak wal­ czyć z tremą i maskować zdenerwowanie, mimo wewnętrznego nie­ pokoju pozornie robiła więc wrażenie osoby pewnej siebie i całkowi­ cie opanowanej. Philip Whitworth uniósł się na powitanie zza biurka. Na jego twarzy o arystokratycznych rysach odmalowało się zdziwienie, któ­ rego nie próbował nawet, a może po prostu nie był w stanie, ukryć. Wyciągając ku „kuzynowi" z wdziękiem dłoń ponad mahoniowym blatem, Lauren powiedziała: - Pan zapewne mnie już nie pamięta, mister Whitworth, ale Lau­ ren Danner to właśnie ja. Uścisk dłoni Philipa był zdecydowany i dość silny. Jego głos za­ brzmiał tłumionym rozbawieniem. - Ależ pamiętam, pamiętam doskonale, Lauren. Byłaś jednym z tych... dzieciaków, których... tak łatwo się nie zapomina. Lauren uśmiechnęła się, mile zaskoczona poczuciem humoru Philipa. Odparła żywo: - Bardzo mi miło, że nie powiedział pan: Jednym z tych okrop­ nych dzieciaków..." W ten sposób został zawarty tymczasowy rozejm, Philip wskazał Lauren ustawione naprzeciwko biurka krzesło z obiciem ze złociste­ go aksamitu. Sam usiadł w obrotowym skórzanym fotelu, którego kasztanowa barwa harmonizowała z czerwonobrązowym odcieniem mahoniowego biurka.

12 Judith McNaught - Mam tu życiorys - oświadczyła Lauren, wyjmując z przewieszo­ nej przez ramię torebki kopertę i podając ją Whitworthowi. Philip wyjął napisany na maszynie dokument i niby to zaczął go przeglądać, w istocie jednak wciąż podnosił piwne oczy na twarz Lauren. Po dłuższej chwili odezwał się: - Twoje podobieństwo do matki jest wprost uderzające. Była Włoszką, prawda? - Mama urodziła się już w Stanach - wyjaśniła Lauren - ale dziadkowie byli Włochami. Philip pokiwał w zadumie głową. - Włosy masz dużo jaśniejsze, ale poza tym kropka w kropkę... - powiedział. Po czym, znów zerknąwszy przelotnie w życiorys, dodał z zadumą: - To była niezwykle piękna kobieta... Lauren absolutnie nie przewidywała, że jej rozmowa z ewentual­ nym przyszłym pracodawcą potoczy się w takim kierunku. Pochwała urody Giny Danner, jej zmarłej matki, podejmowanej przed czterna­ stu laty przez „kuzyna" w rodowej rezydencji Whitworthów z takim chłodem i rezerwą, wprawiła ją w zdumienie. Kiedy Philip zaczął dokładnie studiować przedłożony mu życio­ rys, Lauren usiadła wygodniej na krześle i najpierw rozejrzała się po okazałym, solidnym gabinecie, z którego „kuzyn" Whitworth zarzą­ dzał swym przemysłowym imperium, a potem zaczęła się przyglądać jemu samemu. Prezentował się wyjątkowo dobrze jak na mężczyznę po pięćdziesiątce. Włosy miał wprawdzie przyprószone siwizną, ale twarz całkowicie pozbawioną zmarszczek, a sylwetkę sprężystą i szczupłą. Kiedy tak siedział, wysoki, dystyngowany, ubrany w ciem­ ny garnitur o doskonałym kroju, za rozłożystym, prawdziwie „kró­ lewskim" czy „prezydenckim" biurkiem, wydawał się wręcz emano­ wać potęgą pieniądza i władzy. Lauren musiała, choć niechętnie, przyznać się sama przed sobą, że robi to na niej wrażenie. Zapamiętała Philipa Whitwortha jako pyszałka i zarozumialca, na­ dętego snoba... Taki obraz utrwalił się jej z dzieciństwa. Tymczasem teraz, już jako dorosła osoba, ujrzała w nim eleganckiego dżentelme­ na, który potraktował ją z prawdziwą kurtuazją, a do tego jeszcze ujawnił wcale nie najmniejsze poczucie humoru. Czyżby dotychczaso­ we uprzedzenia miały być całkowicie bezpodstawne? Lauren nie po­ trafiła jeszcze odpowiedzieć sobie na to pytanie, ale nie mogła też się powstrzymać, żeby go nie postawić. Czyżby przed laty błędnie oceniła Whitwortha? Czy może raczej teraz dała się zwieść jego nienagannym manierom i arystokratycznej pozie, a także owej „familiarnej" ser- Podwójną miarą 13 deczności, której skąpił jej jako mało urodziwemu dziewczątku, ale którą tak hojnie jej okazywał jako atrakcyjnej młodej kobiecie? - Ukończyłaś studia z doskonałymi wynikami - odezwał się Phi­ lip, odkładając na biurko przeczytany życiorys - ale chyba zdajesz sobie sprawę, że dyplom konserwatorium niewiele znaczy w świecie wielkich interesów... - Tak, oczywiście. - Lauren oderwała się od rozmyślań i skoncen­ trowała na sprawie, którą miała do załatwienia. - Studiowałam mu­ zykę, bo ją po prostu kochałam i kocham, doszłam jednak do wnio­ sku, że nie zapewni mi ona przyszłości. I nie pozwoli naszej rodzinie przetrwać obecnej trudnej... właściwie katastrofalnej sytuacji. Lauren opowiedziała pokrótce o problemach ojca z pracą i ze zdrowiem. Philip wysłuchał jej uważnie, i zerknąwszy raz jeszcze w życiorys, zauważył: - Ale, ale, widzę przecież, że na uczelni zaliczyłaś też trochę zajęć z dziedziny biznesu... Wyczekująco zawiesił głos. Lauren, nabierając odrobiny nadziei, że może jednak zaproponuje jej jakąś posadę, wyjaśniła: - Tak. Gdybym to jeszcze trochę uzupełniła, mogłabym nawet ubiegać się o dyplom na drugim fakultecie. - A w czasie studiów pracowałaś dodatkowo jako sekretarka... - mówił dalej Philip, a raczej głośno myślał. - Mhm... Nie spodziewałem się... Twój ojciec nie wspominał mi o tym wszystkim przez telefon. Rzeczywiście, tak jak tu napisałaś, dajesz sobie bez problemów radę ze stenografią i maszynopisaniem? - Owszem - potwierdziła Lauren, na wspomnienie o posadzie se­ kretarki, tracąc jednak dotychczasowy entuzjazm. Philip Whitworth rozsiadł się wygodniej w fotelu i po chwili za­ stanowienia wystąpił z taką oto propozycją: - Miałbym dla ciebie pracę w sekretariacie, Lauren, całkiem cie­ kawą, odpowiedzialną... Póki nie zrobisz tego drugiego dyplomu, nie spodziewaj się niczego więcej. - Ale ja nie chcę być sekretarką - oświadczyła dobitnie Lauren. Philip uśmiechnął się leciutko. - Widzisz, może niepotrzebnie z góry się uprzedzasz. Powiedzia­ łaś, że przede wszystkim potrzebne są ci w tej chwili pieniądze, a wy­ kwalifikowanych, samodzielnych sekretarek bardzo akurat braku­ je, więc całkiem nieźle im się płaci. Na przykład moja sekretarka, ta, którą poznałaś, zarabia teraz prawie tyle, ile członkowie kadry kie­ rowniczej średniego szczebla w naszej firmie.

14 Judith McNaught - Ale ja mimo wszystko... - Lauren ponownie usiłowała zaprote­ stować. Philip uciszył ją gestem dłoni. - Pozwól mi skończyć. Jak widzę z życiorysu, miałaś do tej pory okazję pracować jako sekretarka szefa jakiejś niedużej firmy. W małej firmie wszyscy wszystko o wszystkich i o wszystkim wiedzą. Ale w dużej, takiej jak ta, pełny obraz sytuacji mają tylko najwyżsi zwierzchnicy... i kto jeszcze? Właśnie ich... - ,..sekretarki?-dokończyłaLauren. Philip kiwnął głową twierdząco i mówił dalej: - Weźmy taki przykład. Gdybyś zajmowała się finansami w na­ szym dziale radiowym i otrzymałabyś polecenie przygotowania ana­ lizy kosztów produkcji pojedynczego radioodbiornika, nie miałabyś pojęcia, po co ją robisz: czy dlatego, że firma chce zrezygnować z pro­ dukcji aparatów radiowych, czy właśnie dlatego, że chce ją rozsze­ rzyć. Nie wiedziałabyś, co się planuje „na górze", ani ty, ani twój bez­ pośredni przełożony. Takie plany są zawsze poufne, znają je tylko szefowie działów, wiceprezesi, prezes... i kto jeszcze? Właśnie ich se­ kretarki! - zakończył swój wywód Philip, skandując ze śmiechem ostatnie zdanie. Po chwili zaś dodał: - Gdybyś zaczęła u nas jako sekretarka, miałabyś pełny obraz działania firmy, dużej firmy. Byłoby ci łatwiej zdecydować się na kie­ runek, jaki chciałabyś obrać w swojej dalszej karierze zawodowej w biznesie. - A czy za podobne wynagrodzenie, jak pensja sekretarki, nie mo­ głabym robić w biznesie czegoś innego? Muszę siedzieć w sekretaria­ cie? - zapytała Lauren. - Tak - stwierdził Philip z całkowitym przekonaniem. - Jako pia­ nistka musisz, dopóki nie zrobisz drugiego dyplomu. Lauren westchnęła. Wiedziała, że nie ma wyboru. Że powinna za­ robić pieniądze, możliwie jak najszybciej i jak najwięcej. - Nie bądź taka posępna, głowa do góry! - zaczął ją pocieszać Phi­ lip. - To, jak mówisz, „siedzenie w sekretariacie", wcale nie jest ta­ kim nudnym zajęciem. Niektóre sekretarki wiedzą więcej... W tym momencie Philip Whitworth nagle przerwał. Uśmiechnął się szeroko i triumfująco, jak gdyby dokonał nieoczekiwanie jakiegoś wielkiego odkrycia albo wręcz doznał olśnienia. - Sekretarka! - wyszeptał z błyskiem w oku. - Lauren, przecież sekretarki nikt nie będzie podejrzewał, nikt nie będzie sprawdzał! Podwójną miarą 15 Po czym, poważniejąc i przechodząc od konspiracyjnego szeptu do normalnego tonu głosu, oświadczył: - Lauren, zamierzam ci przedstawić zupełnie niezwykłą ofertę pracy. Proszę cię, nie odrzucaj jej, przynajmniej póki nie wysłuchasz mnie do końca. Słyszałaś coś o szpiegostwie przemysłowym? - Wiem, że można za to trafić do więzienia i że nie chcę mieć z tym absolutnie nic wspólnego, mister Whitworth! - Och, Lauren. mów mi Philip, przecież j e s t e ś m y spokrewnieni Widzisz, nigdy bym cię nie namawiał, żebyś szpiegowała dla kogoś innego, ale tu chodzi o mnie, o nas, o naszą rodzinę, o naszą firmę W ostatnich latach najpoważniejszym jej rywalem na rynku stała się spółka Sinco. Za każdym razem, kiedy składamy ofertę na jakiś kon­ trakt, Sinco proponuje warunki minimalnie korzystniejsze i w ten sposób nas przebija. Działają tak, jakby dokładnie wiedzieli, co my chcemy zaproponować, chociaż są to sprawy ściśle poufne. Sprzątają nam sprzed nosa najlepsze kontrakty. Dzisiaj też się coś takiego zda­ rzyło Tylko sześciu naszych ludzi mogło znać treść oferty, któryś z nich musiał przekazać Sinco informacje. Któryś z nich jest szpie­ giem! Nie chcę pozbywać się z firmy pięciu lojalnych ludzi na kierow­ niczych stanowiskach tylko po to, żeby przy okazji uwolnić się od sprzedajnego szpicla. Ale jeśli Sinco będzie nam dalej psuć interesy, tak jak dotąd, będę musiał generalnie zmniejszyć produkcję i zatrud­ nienie... Zatrudniam dwanaście tysięcy osób, Lauren, a będę musiał zacząć tych ludzi zwalniać! Dwanaście tysięcy osób utrzymuje się z pracy dla Whitworth Enterprises. Dwunastu tysiącom rodzin ich praca tutaj zapewnia dach nad głową i posiłki na stole. Mogłabyś po­ moc tym ludziom utrzymać pracę i wszystko, co się z nią wiąże A proszę cię tylko o to, żebyś jeszcze dzisiaj zgłosiła w Sinco ofertę podjęcia pracy jako sekretarka. Skoro mają ten kontrakt, który nam ukradli, będą musieli zatrudnić więcej personelu. Ciebie, z twoją pre­ zencją 1 zdolnościami, na pewno przyjęliby na sekretarkę jakiegoś fa­ ceta na wysokim stanowisku w firmie. Wbrew podpowiedziom zdrowego rozsądku, by nie wikłać się w t a k niezwykłą 1 w jakimś sensie też zapewne niebezpieczną histo­ rię, Lauren zapytała: - A gdybym tę pracę w Sinco dostała, to co wtedy? - Wtedy podałbym ci nazwiska całej tej szóstki, z ukrytym wśród niej szpiegiem. Wszystko, co miałabyś do zrobienia, to dobrze słu­ chać, czy któregoś z tych nazwisk nie wymienia się w Sinco... Prosta zagrywka, prawda? Chociaż ostra, nie powiem. Ale muszę uciec się do

16 Judith McNaught czegoś takiego, nie mam wyjścia. A co do naszych układów: myślę, że mógłbym na przyszłość zaproponować ci posadę sekretarki z pen­ sją. .. no, powiedzmy... Tu Philip wymienił kwotę, której wysokość przyprawiła Lauren o lekki zawrót głowy. Kwotę znacznie wyższą od nauczycielskiej pen­ sji ojca. Zarabiając tyle i żyjąc w miarę oszczędnie, mogłaby nie tylko sama dać sobie radę, ale jeszcze wspomóc finansowo rodzinę. - Widzę, że taka pensja nawet by ci odpowiadała - zauważył ze śmiechem Philip, pilnie przyjrzawszy się najpierw zdumionej, a po­ tem rozradowanej minie Lauren. - Cóż, w życiu potrzeba tylko tro­ chę odwagi, a można zarobić naprawdę niezłe pieniądze. Gdybyś te­ raz podjęła pracę w Sinco, uzupełniałbym ci co miesiąc tamtejszą pensję do wysokości kwoty, jaką przed chwilą wymieniłem. Jeśli zdo­ będziesz nazwisko szpiega lub jakąś inną ważną dla mnie informa­ cję, dostaniesz dodatkowo dziesięć tysięcy dolarów premii! Gdybyś przez sześć miesięcy niczego ciekawego się tam nie dowiedziała, bę­ dziesz mogła odejść z Sinco i przyjść do nas. A kiedy zrobisz dyplom z biznesu, awansujesz z sekretarki na menedżera... To chyba niezła perspektywa, prawda? Chociaż widzę po minie, że coś cię w tym wszystkim niepokoi... - Wszystko mnie w tym niepokoi, mister Whitworth! - Och, mów mi Philip, zrób dla mnie chociaż tyle! Przecież jeste­ śmy spokrewnieni. Wiem, tamtej wizyty u nas przed czternastu laty nie wspominasz pewnie najlepiej, ale widzisz... Mój syn Carter był akurat wtedy w trudnym wieku, moja matka dostała bzika na punk­ cie swojej książki o dziejach naszej rodziny, moja żona i ja... Krótko mówiąc, wybacz, że nie byliśmy dla ciebie zbyt serdeczni. I pomóż mi, proszę! Bardzo proszę. W innej sytuacji Lauren na pewno by Whitworthowi odmówiła, mimo przeprosin i próśb, ale teraz, przygnieciona ciężarem odpo­ wiedzialności za byt całej rodziny, nie zdobyła się na to. - N o . . . dobrze. Zgoda - stwierdziła trochę niepewnym tonem. - Brawo! - ucieszył się Philip. Natychmiast chwycił za telefon, polecił sekretarce połączyć się z Sinco, a konkretnie z szefem działu kadr, i podał Lauren słuchawkę. Dziewczyna miała cichą nadzieję, że w firmie nie będą akurat potrze­ bowali sekretarek, ale niestety, okazało się, że wręcz przeciwnie, po­ trzebują, i to od zaraz, w związku z dużym kontraktem, jaki właśnie podpisali. Szef kadr, który i tak miał akurat zamiar popracować dłu­ żej, zaprosił Lauren na wstępną rozmowę jeszcze tego samego dnia. Podwójną miarą 17 Kiedy oszołomiona odłożyła słuchawkę, Philip wstał, uścisnął jej dłoń i powiedział po prostu: - Dziękuję! Potem napisał coś na wyrwanej z notesu karteczce, i podając ją Lauren, dodał: - Kiedy będziesz wypełniać u nich kwestionariusz, podaj swój ad­ res w Missouri, ale telefon tutejszy, właśnie ten. Uprzedzę służbę, żeby odbierając, mówili tylko „halo", a nie „rezydencja państwa Whitworthów". Zatrzymasz się tymczasem u nas... - Nie chciałabym się narzucać, zatrzymam się w motelu! - Lau­ ren zaczęła się gorączkowo wymawiać od ponownej gościny w domu kuzynostwa. Philip roześmiał się. - No, no, nie wykręcaj się tak, chciałbym się zrehabilitować jako gospodarz. Speszonej Lauren nie przyszło do głowy nic innego poza pyta­ niem: - Ale czy pani Whitworth na pewno nie będzie miała nic przeciw­ ko temu? - Skądże znowu, Carol będzie zachwycona - stwierdził z całkowi­ tym przekonaniem Philip. Kiedy Lauren opuściła gabinet, połączył się telefonicznie ze znaj­ dującym się po drugiej stronie korytarza gabinetem swego syna Car­ tera. - Zdaje mi się, że znalazłem sposób na Nicka Sinclaira - powie­ dział. - Pamiętasz Lauren Danner? 2. Podwójną miarą

Rozdział 2 Jadąc do Sinco na rozmowę, Lauren doszła do wniosku, że jednak nie powinna była się godzić na propozycję Philipa Whitwortha. Już sama myśl o zostaniu agentka wywiadu przemysłowego, a właściwie kontrwywiadu, przyprawiała ją o bicie serca. Ze zdenerwowania, a może zwyczajnie ze strachu, dłonie pociły jej się na kierownicy. Ponieważ nie miała jakoś śmiałości po prostu zawrócić i wyjaśnić Philipowi, że rezygnuje, wpadła na inny pomysł wybrnięcia z tarapa­ tów. Postanowiła tak się zachować podczas rozmowy kwalifikacyjnej, by jej do żadnej pracy nie przyjęto. Zrealizowała swój przewrotny plan w całej rozciągłości. Szefowi kadr w Sinco, panu Weatherby'emu, celowo nawet nie wspomniała o tym, że ma wyższe wykształcenie, W testach z ortografii, stenogra­ fii i maszynopisania z rozmysłem zrobiła mnóstwo błędów. Na dobi­ tek, wpisując do kwestionariusza stanowisko, jakie chciałaby objąć w firmie, bez żenady wymieniła najpierw posadę prezesa, potem sze­ fa kadr, a dopiero na trzecim miejscu - sekretarki. Już przeglądając testy, pan Weatherby miał z lekka przerażoną minę. Natomiast zerknąwszy w kwestionariusz i zorientowawszy się w zakusach kandydatki na jego własne między innymi stanowisko, zrobił tak wielkie oczy, że Lauren musiała przygryźć mocno wargi, aby się na głos nie roześmiać. Po chwili, ochłonąwszy nieco z pierw­ szego, piorunującego wrażenia, pan Weatherby uniósł się zza swego biurka i poinformował Lauren chłodnym tonem o braku możliwości zatrudnienia jej w firmie Sinco na jakimkolwiek stanowisku. Pomy­ ślała: „A może j e d n a k nadawałabym się na wywiadowcę?" I p o g r a t u - lowała sobie w duchu zręcznie zastosowanego fortelu. Kiedy przyjechała do Sinco, było już po piątej. Nim opuściła budy­ nek firmy, zrobił się wieczór, wyjątkowo ponury i wietrzny jak na sierpień. Lauren drżała z zimna. Szczelniej otuliła się żakietem. Podwójną miarą 19 Ruch na wielopasmowej Jefferson Avenue był ogromny, samocho­ dy pędziły w obydwu kierunkach nieprzerwanymi strumieniami. Aby przejść przez ulicę, Lauren musiała zaczekać na zmianę świateł. Na zielonym ruszyła niemal biegiem w stronę przeciwległego chodnika, a i tak dopadła go dosłownie na ułamek sekundy przed ponownym opanowaniem jezdni przez zwolnioną z krótkotrwałej uwięzi sforę rozpędzonych pojazdów. Grubymi kroplami zaczął padać deszcz. Lau­ ren spojrzała na wznoszący się przed nią wysokościowiec, jeszcze w budowie. Doszła do wniosku, że gdyby przeszła na skróty przez ota­ czający go, nieuporządkowany jeszcze teren, szybciej znalazłaby się na parkingu, na którym zostawiła swój wóz. Strugi deszczu i podmuchy zimnego wiatru od Detroit River pomogły jej podjąć błyskawiczną de­ cyzję. Lekceważąc tablicę „Wstęp wzbroniony", weszła na teren budo­ wy, oddzielony od chodnika jedynie ogrodzeniem z grubej liny. Idąc tak szybko, jak na to pozwalało nierówne podłoże, Lauren zerknęła na budynek, ciemny, jeśli nie liczyć kilku pojedynczych świateł. Miał co najmniej osiemdziesiąt pięter i szklane ściany, w których - niczym w ogromnych lustrach - odbijały się światła roz­ ciągającego się wokół wielkiego miasta. W nielicznych pomieszcze­ niach oświetlonych od wewnątrz widać było sterty kartonowych pu­ deł, świadczące o tym, że przyszli użytkownicy biurowca już się szykują do zagospodarowania go. Lauren uświadomiła sobie nieoczekiwanie, że za sprawą własnej niefrasobliwości znalazła się oto sama jedna w odludnym i ciem­ nym miejscu, w mieście cieszącym się złą sławą siedliska wielu przestępców, w którym dochodzi codziennie do licznych gwałtów, napadów i rozbojów. Ogarnął ją lęk. Mając wrażenie, że słyszy za sobą jakieś ciężkie kroki, ruszyła szybciej naprzód, wzdłuż budyn­ ku. Niepokojące kroki również stały się szybsze. Lauren wpadła w panikę, zaczęła biec. Kiedy znalazła się na wprost głównego wej­ ścia do wysokościowca, zza ogromnych szklanych drzwi wyłonili się dwaj mężczyźni, - Ratunku! - zawołała w ich kierunku. - Ktoś mnie... Nim zdążyła sprecyzować, dlaczego prosi o pomoc, zaczepiła czub­ kiem buta o jakiś wystający z ziemi kabel, i nie zdoławszy, pomimo gorączkowego wymachiwania rękami, utrzymać równowagi, rymnęła jak długa, twarzą w błoto, tuż pod nogi dwóch nieznajomych. Obaj natychmiast przykucnęli przy niej. Któryś wykrzyknął to­ nem głębokiej dezaprobaty: - I co też pani najlepszego zrobiła?

20 Judith McNf aught Lauren uniosła się na łokciach i spojrzała najpierw na buty męż­ czyzn, a potem na ich pochylone nad nią, zaniepokojone twarze. - Chciałam tylko przećwiczyć pewien numer do cyrku - rzekła z przekąsem, - To dla mnie drobiazg, na bis zawsze skaczę z mostu. Mężczyźni najpierw wybuchnęli śmiechem, a potem pomogli jej wstać. - Kim pani, u licha, jest? - zainteresował się jeden z nich, a kiedy Lau­ ren się przedstawiła, postawił zasadnicze pytanie: - Da pani radę iść? - Choćby na koniec świata - odparła tym samym tonem co po­ przednio, czując, że tak naprawdę boli ją wszystko, a zwłaszcza lewa noga w kostce. - Na razie proszę zrobić parę kroków do środka - rzekł z uśmie­ chem mężczyzna, wskazując na szklane drzwi budynku. - Zobaczy­ my przy świetle, jakiej pomocy trzeba będzie pani udzielić. Objął Lauren w talu w taki sposób, by idąc mogła się mocno wes­ przeć. - Nick - odezwał się ten drugi. - A może lepiej zaczekaj tu z miss Danner, a ja pójdę sam i wezwę pogotowie? - Pogotowie nie jest mi potrzebne, proszę nie wzywać karetki, nic mi nie jest, naprawdę, bardzo proszę! - zaczęła go przekonywać bła­ galnym niemal tonem Lauren. Odetchnęła z ulgą, gdy mężczyzna, który ją podtrzymywał, czyli Nick, zignorował sugestię współtowarzysza i zaczął ją prowadzić w stronę ciemnego hallu. Ulga była chwilowa, gdyż zaraz potem Lauren uświadomiła sobie, że wchodzenie w asyście dwóch nieznajomych do opustoszałego bu­ dynku również nie jest z jej strony najrozsądniejszym posunięciem. Ponieważ jednak nie miała odwrotu, mogła tylko czekać z niepoko­ jem, co będzie dalej. Mężczyzna, który proponował wezwanie pogoto­ wia, zapalił w hallu słabe, przyćmione światło. Lauren spojrzała na niego i uspokoiła się trochę. Starszy, dystyngowany, ubrany w ele­ gancki garnitur i krawat, z całą pewnością nie wyglądał na zwyrod¬ nialca czy rzezimieszka. Raczej na menedżera wysokiego szczebla w dużej firmie... Ten drugi, Nick, wciąż podtrzymujący ją silnym ra­ mieniem, ubrany w zwykłe dżinsy i dżinsową kurtkę, nie prezen­ tował się wprawdzie równie reprezentacyjnie, ale także nie robił wrażenia człowieka o złych zamiarach, O ile Lauren mogła się zo­ rientować w półmroku, był sporo młodszy od swego współtowarzy­ sza: wyglądał na mniej więcej trzydzieści pięć lat. - Mike - odezwał się do eleganta, po raz pierwszy wymieniając jego Podwójną miarą 21 imię. - W którymś z pomieszczeń gospodarczych musi być podręczna ap­ teczka. Przejdź się i poszukaj, dobrze? I potem podrzuć nam ją do biura. - Czemu nie... - mruknął Mike i ruszył posłusznie ku oznakowa­ nym czerwonym światełkiem schodom, Lauren z zaciekawieniem rozejrzała się po ogromnym, wysokim co najmniej na dwa piętra hallu: miał marmurowe posadzki i ściany, zdobiły go, podtrzymując zarazem strop, strzeliste marmurowe ko­ lumny. Wzdłuż jednej ze ścian, stłoczone dość bezładnie, stały w po­ kaźnych donicach tuziny ozdobnych drzewek i bujnych krzewów. Ro­ śliny najwyraźniej oczekiwały na rozlokowanie w odpowiednich, przewidzianych przez dekoratora wnętrz punktach hallu. Nick i wsparta na jego ramieniu Lauren przeszli w głąb rozległego pomieszczenia, ku szeregowi wind. Nick nacisnął guzik przy jednych z wielu połyskujących metalicznie drzwi. Rozsunęły się bezszelestnie, niczym wrota sezamu, odsłaniając jasno oświetlone wnętrze kabiny. - Zawiozę panią do jednego z niewielu biur, które jest już umeblo­ wane. Będzie pani mogła chwilę odpocząć w wygodnym fotelu, nim pani na dobre przyjdzie do siebie - wyjaśnił Nick, wprowadzając Lauren do windy. Rzuciła mu pełne wdzięczności za troskę spojrzenie i... doznała czegoś w rodzaju szoku! Stwierdziła bowiem, że Nick jest, ni mniej, ni więcej, tylko najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedykol­ wiek dotąd miała okazję spotkać. Drzwi windy zamknęły się, Lauren speszona spuściła wzrok. Uwolniła się z podtrzymującego uścisku i rzuciła zdławionym pół¬ szeptem: - Dziękuję, mogę postać o własnych siłach. Nick wcisnął guzik osiemdziesiątego piętra. Lauren machinalnie uczyniła taki gest, jakby chciała poprawić nadwerężoną przez deszcz, wiatr i późniejszy upadek fryzurę, natychmiast opuściła jednak ręce. Uświadomiła sobie, że jej typowo kobiecy odruch nie ma najmniejsze­ go sensu, bo cóż warte uporządkowane włosy przy rozmazanym ma­ kijażu i ubłoconej twarzy? Zaciekawiona, czy Nick istotnie jest aż tak przystojny, jak jej się na pierwszy rzut oka wydawało, odważyła się spojrzeć na niego jesz­ cze raz. Uczyniła to bardziej dyskretnie niż przedtem, starając się zrobić wrażenie, że po prostu rozgląda się wokół po kabinie. Nick stał odwrócony do niej bokiem, z lekko odchyloną do tyłu głową. Pa­ trzył na błyskające szybko ponad drzwiami windy cyferki z numera­ cją pokonywanych pięter.

22 Judith McNaught Lauren musiała przyznać w duchu, że jest nie tylko aż tak przystoj­ ny, ale nawet jeszcze przystojniejszy, niż początkowo sądziła. Miał co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu, szerokie ramiona i atletyczną sylwetkę, gęste, czarne i doskonale przystrzyżone włosy, ciemne brwi. Harmonijne rysy jego twarzy wyrażały dumę, podszytą, być może, odrobiną hardości czy buty, męską siłę, zdecydowanie i... zmysłowość. Zmysłowe były w twarzy Nicka przede wszystkim usta. Zapatrzo­ na w nie Lauren stwierdziła nagle, że układają się w szeroki uśmiech. Zorientowała się natychmiast, ku swemu przerażeniu i najgłębszemu zakłopotaniu, że nie tylko ona przygląda się Nickowi, ale i on patrzy na nią swymi srebrzystoszarymi oczyma, I że została przyłapana na gorącym uczynku kontemplowania szczegółów urody tego nieznajo­ mego, nieziemsko atrakcyjnego mężczyzny. Nie będąc w stanie uczynić nic sensowniejszego, bąknęła: - Ja... ja się po prostu boję wind. Mam lęk wysokości. Zawsze próbuję się na czymś skupić podczas jazdy w górę, na czymkolwiek, byle tylko nie myśleć o mijanych piętrach. - Pomysłowo sobie pani radzi - stwierdził Nick z udawanym żar­ tobliwym podziwem, dając Lauren do zrozumienia, że nie bierze na serio jej zmyślonych na poczekaniu wyjaśnień, Speszona, zaczęła pilnie, w skupionym milczeniu przyglądać się z kolei... drzwiom kabiny. Nie oderwała od nich wzroku, póki nie rozsunęły się automatycznie na osiemdziesiątym piętrze. - Proszę zaczekać, zapalę światło - rzucił Nick, gdy znaleźli się w hallu. Po chwili mroczne wnętrze rozjaśniło się. Nick wrócił, podał Lau­ ren ramię. Poprowadził ją powoli po miękkiej wykładzinie dywanowej w szmaragdowym kolorze w głąb pomieszczeń biurowych. Minęli ob­ szerną salę recepcyjną i weszli do przestronnego sekretariatu, z wbu­ dowanymi w ścianę szafami na dokumenty i szykownym biurkiem, połyskującym politurą blatu i chromowanymi detalami. Przypomina­ jąc sobie obskurne, ciasne pokoiki, zagracone podniszczonymi mebla­ mi, w jakich miała okazję dorywczo pracować w czasie studiów, Lau­ ren nie zdołała opanować zdziwienia i powstrzymać się od uwagi: - Aż taki salon dla zwykłej sekretarki? - „Zwykła", jak pani mówi, ale dobra, sprawna sekretarka to w fir­ mie nie byle kto i musi mieć przyzwoite miejsce do pracy - obruszył się Nick. Po czym dodał: - Zarobki w tym fachu z roku na rok idą w górę... - Tak się składa, że ja właśnie też jestem tylko zwykłą sekretarką - wyjaśniła Lauren, próbując zatrzeć złe wrażenie wywołane uży- Podwójną miarą 23 ciem nie najzręczniejszego może sformułowania. - Tu naprzeciwko, w Sinco, starałam się o posadę. Byłam na rozmowie kwalifikacyjnej, zanim... zanim się spotkaliśmy. Rozmawiając, podeszli do wysokich, dwuskrzydłowych drzwi z pa¬ lisandru. Nick otworzył je na całą szerokość i przepuścił Lauren przo­ dem. Weszła trochę niepewnym krokiem do kolejnego pomieszczenia, i rozejrzawszy się po nim, wykrzyknęła, nie kryjąc zdumienia: - Dobry Boże! A ten salon dla kogo? - Ten to już dla samego szefa - uświadomił ją Nick z lekka kpiar¬ skim tonem, - Gabinet prezesa, jedno z niewielu pomieszczeń już całkowicie urządzonych. Lauren w milczeniu podziwiała imponujące wnętrze. Jedną ze ścian gabinetu, tę na wprost wejścia, stanowiła ogromna tafla szkła. Odsłaniała rozległy, fantastyczny widok nocnego Detroit, rozbłyskują­ cego milionami świateł. Trzy pozostałe ściany były od podłogi po sufit wyłożone boazerią z palisandru. Pod nogami rozpościerał się puszysty kremowy dywan. Umeblowanie stanowiło palisandrowe biurko z fote­ lem dla prezesa i sześcioma krzesłami dla jego interesantów oraz trzy długie, miękkie sofy z ciemnozielonym obiciem, ustawione w podkowę wokół niskiego, ale rozłożystego stolika ze szklanym blatem. - Doprawdy, coś wspaniałego! - stwierdziła z głębokim wes­ tchnieniem. - Przygotuję dla nas coś do picia, zanim Mike zjawi się z aptecz­ ką, zgoda? - zaproponował Nick. Lauren nie odpowiedziała, po prostu bowiem zaniemówiła z po­ dziwu, kiedy podszedł do pustej ściany, dotknął jej lekko koniuszka­ mi palców i sprawił w ten sposób, że palisandrowa płyta odsunęła się bezgłośnie, odsłaniając wyłożony od wewnątrz lustrami i dyskretnie podświetlony barek, w którym na szklanych półkach stały rzędami kryształowe szklaneczki i karafki. Pomimo wysiłków nie była w stanie ukryć piorunującego wraże­ nia, jakie zrobiło na niej nagromadzone w gabinecie bogactwo. Nick z kolei ani trochę nie próbował maskować wywołanego jej reakcją rozbawienia. Lauren nieoczekiwanie uświadomiła sobie, że ten mężczyzna trak­ tuje ją z gruntu inaczej niż wszyscy inni, których w dotychczasowym dorosłym życiu spotykała. Że bezceremonialnie śmieje się jej prosto w nos, zamiast jak tamci podziwiać jej urodę. Mówi się, że piękno, ni­ czym w zwierciadle, odbija się w spojrzeniu tego, kto je kontempluje. Srebrzystoszare oczy Nicka błyskały wyłącznie filuterną kpiną.

24 Judith McNaught - Gdyby chciała się pani umyć, to tam jest łazienka - odezwał się, wskazując na inną pustą ścianę. - A dokładnie gdzie? - zapytała Lauren, siląc się na maksymalnie obojętny ton. - Proszę iść prosto i dotknąć ściany, kiedy już pani do niej dojdzie - rzekł Nick z figlarnym uśmiechem. Lauren spojrzała na niego spod oka, ale zastosowała się do wskazó­ wek. Ściana faktycznie rozsunęła się przed nią, odsłaniając obszerną łazienkę, Lauren weszła do środka. Zamykając za sobą drzwi, usłysza­ ła jeszcze Mike'a, który dotarł akurat do gabinetu i oznajmił głośno: - Jest apteczka. Po chwili, sądząc zapewne, że Lauren go nie słyszy, dodał ściszo­ nym tonem: - Nick, jako prawnik radzę ci zaraz sprowadzić do tej dziewczyny lekarza, żeby ją zbadał i opisał jej zadrapania i stłuczenia. Jeśli nie będziesz miał w ręku świadectwa lekarskiego, ona zawsze może wy­ skoczyć z żądaniem wielomilionowego odszkodowania za rzekome „poważne obrażenia ciała" odniesione na twoim terenie, a więc po­ niekąd z twojej winy. - Mike, przestań robić z igły widły - odparł Nick. - Przecież to tylko przerażony dzieciak, który „złapał zająca". Lekarz, pogotowie, obdukcja... To by ją niepotrzebnie przestraszyło. - No cóż - westchnął Mike. - Zrobisz, jak zechcesz. W niczym cię nie wyręczę, i tak już jestem mocno spóźniony na to spotkanie w Troy, muszę pędzić. Radź sobie sam, tylko błagam cię, nie częstuj jej żadnym alkoholem, bo jeszcze cię ktoś oskarży o próbę uwiedze­ nia małolaty! Najlepiej niech się napije lemoniady... Zarazem rozbawiona i poirytowana nazwaniem jej „dzieciakiem" i „małolatą", Lauren domknęła drzwi. Zerknęła w zawieszone nad umywalką lustro i... parsknęła nerwowym, histerycznym śmiechem. W zwierciadle ujrzała bowiem wprawdzie własne, z natury urodziwe oblicze, zmienione jednak niemal nie do poznania za sprawą pokry­ wającej je maseczki z gęstego, kleistego błota. Również włosy miała pozlepiane gliną w sztywne, sterczące pasemka. Żałosnej całości do­ pełniał zmięty i poplamiony błotem żakiet. Poczuła - był to dla niej nieodparty wprost impuls - że musi się kompletnie zmienić, zanim wyjdzie z łazienki, i zaskoczyć, zaszoko­ wać Nicka. Wcale nie po to (tłumaczyła sama sobie), by wzbudzić u niego podziw czy zainteresowanie. Raczej aby mu pokazać, że ten się naprawdę śmieje, kto się śmieje ostatni. Podwójną miarą 25 Zaczęła pośpiesznie doprowadzać się do porządku, wychodząc ze słusznego ze wszech miar założenia, że tylko szybka przemiana na­ prawdę robi wrażenie. Umyła ręce i twarz, zdjęła podarte na kolanach rajstopy, rozpuściła i rozczesała włosy, lekko uszminkowała usta brzo­ skwiniową pomadką i przypudrowała policzki. Zdjęła ubłocony żakiet. Włożyła zapasowe rajstopy, które szczęśliwym trafem miała w torebce. Z satysfakcją spojrzała w lustro. Odświeżona, w eleganckiej białej bluz­ ce układającej się miękko na wypukłościach biustu, wyglądała dokład­ nie tak, jak mogła sobie życzyć. Wzięła torebkę i żakiet do ręki. Cicho zamykając za sobą drzwi, przeszła z łazienki z powrotem do gabinetu. Nick stał przy barku. Nie spoglądając w stronę Lauren, usprawie­ dliwił się: - Musiałem zadzwonić, więc się spóźniłem z drinkami, ale już za chwilę będą gotowe. Znalazła pani w łazience wszystko co trzeba? - Owszem, dziękuję - odpowiedziała Lauren. Odłożyła na kanapę żakiet i torebkę. Zaczęła przyglądać się Nicko­ wi, tym razem bez skrępowania, skoro nie mógł jej na tym przyłapać, odwrócony tyłem. Przygotowywał drinki energicznymi, zręcznymi ru­ chami: szklanki, kostki lodu... Wcześniej zdjął kurtkę i przewiesił ją przez oparcie krzesła, był tylko w dżinsach i trykotowej koszulce, któ­ ra napinała mu się na karku przy każdym poruszeniu muskularnych ramion. Lauren prześliznęła się wzrokiem po jego imponującej sylwet­ ce: szerokie ramiona, wąskie biodra, długie nogi... Zawstydziła się i zaczęła patrzeć w inną stronę dopiero wtedy, gdy się odezwał. Powiedział: - Przykro mi, ale nie mam tu lemoniady. Przygotowałem dla pani tonik z lodem. Usłyszawszy słowo „lemoniada", Lauren przypomniała sobie Mi¬ ke'a i jego obawy, więc o mało nie wybuchnęła śmiechem. Opanowa­ ła się jednak i czekała w milczeniu, aż Nick na nią spojrzy i oceni efekt przemiany. Ujął w dłonie napełnione szklanki i odwrócił się. Zrobił krok i sta­ nął jak wrośnięty w ziemię. Zmarszczył brwi, przymrużył oczy i za­ czął intensywnie wpatrywać się w fantazyjnie obramowaną połyskli­ wą, miodowozłocistą masą rozpuszczonych włosów twarz Lauren, jakże inną w tej chwili niż przedtem. Po chwili opuścił wzrok niżej, na jej kształtne piersi, wąską talię i zgrabne nogi, Chciała, by dojrzał w niej kobietę, i dopięła swego. Z błyskiem rozbawienia w turkusowych oczach czekała teraz na jakiś komple­ ment. Nick jednak nie rzekł nic, tylko odwrócił się ponownie w stro-

26 Judith McNaught Podwójną miarą 27 nę barku, podszedł do niego i sięgnął po jedną z kryształowych ka­ rafek. - A cóż to zamierza pan zrobić? - spytała Lauren z lekka zaczep­ nym tonem. Usłyszała w odpowiedzi: - Zamierzam wzmocnić pani tonik odrobiną ginu. Roześmiała się głośno. Nick zerknął przez ramię w jej stronę. - Tak z czystej ciekawości: ile pani ma lat? - zapytał. - Dwadzieścia trzy. - I zanim padła pani dzisiaj przede mną na twarz, wystraszona przez tutejszego dozorcę, odwiedziła pani Sinco jako kandydatka na sekretarkę? - Owszem. - Proszę usiąść. - Nick wskazał Lauren sofę. - Nie powinna pani niepotrzebnie forsować tej nogi... - Nic mnie nie boli - wyjaśniła, ale posłusznie usiadła. Nick podał jej szklankę. - I co, dali pani tę pracę? - zapytał. - Niestety nie. Nick przykucnął przy sofie. - Muszę rzucić okiem na pani kostkę - stwierdził, po czym dość bezceromonialnie zdjął Lauren pantofel i z wprawą przeszkolonego sanitariusza zaczął obmacywać jej nogę. Każde dotknięcie jego dłoni wywoływało w niej dziwny, niepoko­ jący dreszcz. Spłoniła się ze wstydu. Na szczęście on, skupiony na badaniu, jakoś tego nie zauważył. Spytał: - Jest pani dobrą sekretarką? - Mój poprzedni pracodawca twierdził, że tak. - Dobre sekretarki są zawsze w cenie, ktoś z Sinco na pewno nie­ długo do pani zadzwoni i zaproponuje posadę. - Och, wątpię - zachichotała Lauren. - Szef kadr w Sinco, pan Wea­ therby, uznał chyba, że nie jestem wystarczająco bystra - wyjaśniła. Nick z niedowierzaniem spojrzał jej w oczy. - Czyżby? Moim zdaniem, Lauren, jest pani co najmniej tak by­ stra jak woda w górskim strumieniu. Ten Weatherby musi chyba być ślepy! - Chyba tak, bo inaczej nie włożyłby marynarki w kratkę i kra­ wata w paski. - Lauren pozwoliła sobie na lekką kpinę z szacownego kadrowca. - Doprawdy tak się wystroił? - spytał z uśmiechem Nick. Lauren skinęła głową. Teraz z kolei ona spojrzała mu w oczy. D o - strzegła w nich sporą dozę ciepła i poczucia humoru, a także... odrobinę cynizmu. To odkrycie bynajmniej jej nie przeraziło, przeciwnie, sprawiło, że Nick wydał jej się nawet jeszcze bardziej atrakcyjny, bardziej męski. - Noga nie jest ani trochę opuchnięta - stwierdził, powracając do badania. - Chyba nie bardzo ucierpiała w wyniku tego pani upadku.,, - Też tak sądzę - zgodziła się Lauren. Po czym dodała pół żar­ tem, pół serio: - Z całą pewnością znacznie mniej niż moja godność osobista. - Do wesela noga na pewno się zagoi. Razem z godnością! - zażar­ tował Nick. Wziął w rękę pantofel Lauren. Wsuwając go jej na stopę i udając, że tylko głośno myśli, powiedział: - Czy mi się zdaje, czy jest jakaś bajka, w której facet, chyba kró­ lewicz, rozpoznaje dziewczynę po buciku? - Jest taka bajka, o Kopciuszku - przytaknęła Lauren, nieco spe­ szona. - A co się stanie, jeśli ten bucik będzie pasował? - Przystojny królewicz zamieni się we wstrętną ropuchę! Oboje wybuchnęli śmiechem, Nick wstał, wychylił szybko swego drinka, odstawił szklankę na szklany blat stołu, Lauren zrozumiała, że czas już zakończyć niezwykłe spotkanie. Nick podszedł do telefo­ nu, podniósł słuchawkę, wybrał jakiś numer. - George, tu Nick Sinclair - oznajmił swemu rozmówcy - Ta m ł o ­ da dama, którą uznałeś za intruza i próbowałeś gonić, już prawie przyszła do siebie po upadku. Mógłbyś podjechać służbowym wozem pod główne wejście i podwieźć ją do miejsca, gdzie zostawiła swój sa­ mochód? Świetnie, będziemy na dole za pięć minut. „Tylko pięć minut - pomyślała Lauren ze smutkiem. - I nawet mnie sam nie podrzuci na parking. Nick Sinclair... Właściwie co to za facet, że tak swobodnie się tutaj rządzi?" Desperacja dodała jej odwagi, by zapytać: - Pracuje pan dla firmy, która buduje ten biurowiec? - Tak, właśnie dla tej - odparł, zerkając niecierpliwie na zegarek. - Lubi pan swoją pracę? - Owszem, lubię budować. Jestem inżynierem. - Wyślą pana gdzie indziej, jak ta budowa się skończy? - Nie. Powinienem tu zostać jeszcze przez kilka lat. Lauren wstała, wzięła torebkę i żakiet. Pomyślała, że widocznie obsługę nowoczesnych, skomputeryzowanych urządzeń takiego wyso-

28 Judith McNaught kościowca, obsługę ogrzewania, klimatyzacji, wind i tak dalej musi na stale nadzorować inżynier budowlany. Gdyby więc znowu znalazła się kiedyś w tej okolicy... „Nie, przecież to nie ma najmniejszego sensu!" - zaczęła przekonywać w duchu sama siebie. A głośno powiedziała: - Cóż, dziękuję panu za wszystko. Mam nadzieję, że prezes nie zauważy śladów włamania do barku w jego gabinecie? - Nie ma obawy. Wszyscy portierzy się tu włamują. Cała ta nowo­ czesność, „Sezamie, otwórz się", sama pani widzi, co to wszystko warte. Przydałaby się solidna kłódka, ot co! - stwierdził z humorem Nick, ucinając dalszą rozmowę. Lauren zorientowała się, że najwyraźniej się śpieszy. „Może ma jakieś spotkanie?" - zaczęła się zastanawiać, kiedy jechali na dół windą. „Z piękną kobietą? - próbowała zgadywać. - A może jest po prostu żonaty i pilno mu po pracy na kolację do domu?" Samochód czeka! przed wejściem. Nick pomógł Lauren zająć miejsce obok kierowcy w służbowym ochroniarskim uniformie. Za­ nim zatrzasnął drzwi wozu, rzucił jeszcze: - Znam parę osób w Sinco, spróbuję szepnąć, komu trzeba, żeby nakłonił Weatherby'ego do zmiany decyzji w pani sprawie.... Lauren zrobiło się przyjemnie, że Nick chce się za nią ująć, pa­ miętając jednak doskonale, co rozmyślnie zrobiła z testami, powie­ działa: - Proszę sobie nie robić kłopotu, w mojej sprawie na pewno nikt pana Weatherby'ego nie przekona. Ale dziękuję za dobre chęci... W dziesięć minut później Lauren odebrała swój samochód ze strze­ żonego parkingu, i trzymając się wskazówek, jakich udzieliła jej wcze­ śniej sekretarka Philipa, ruszyła spryskanymi deszczem ulicami w kie­ runku rezydencji rodziny Whitworthów. O Nicku Sinclairze chwilowo zapomniała, w jej pamięci odżyły bowiem przykre wspomnienia week­ endu, jaki spędziła w Grosse Pointę przed czternastu laty. Pierwszy dzień wizyty nie był nawet najgorszy: po prostu nikt się nią specjalnie nie interesował. Za to drugiego dnia, zaraz po lunchu, w pokoju, który jej przydzielono, zjawił się Carter, nastoletni syn go­ spodarzy. Oświadczył, że na polecenie matki zajmie się nią trochę, „żeby jej się nie nudziło". Wyszli do ogrodu. Carter „niechcący" tak złośliwie podstawił Lauren nogę, że przewróciła się wprost na klomb mocno kolczastych róż i podarta sobie sukienkę. Po pól godzinie, kie­ dy już się przebrała w swoim pokoju, przyszedł znowu, z przeprosi­ nami i propozycją, że pokaże jej domowe psy. Podwójna miarą 29 Lauren zgodziła się puścić w niepamięć incydent z różami. Po­ chwaliła się Carterowi, że też ma psa, białą suczkę imieniem Fluf¬ fy, po czym podreptała za nim w odległy kraniec ogrodu, gdzie za zamaskowanym żywopłotem ogrodzeniem z drucianej siatki znaj­ dował się wybieg dla dwóch strzegących nocą terenu rezydencji do­ bermanów. - Moja najlepsza przyjaciółka też ma dobermana. On chętnie ba­ wi się z nami w berka i zna różne sztuczki - zaszczebiotała, gdy sta­ nęli przed furtką. - Nasze też znają trochę sztuczek, sama zobaczysz - mruknął Carter, po czym otworzył ogromną kłódkę i wpuścił Lauren za ogro­ dzenie. - Cześć, pieski - powitała wesoło dwa skupione, czujne czworonogi i wyciągnęła ku psom rękę, żeby je po kolei pogłaskać. W tym samym momencie furtka zatrzasnęła się za nią, a Carter, który pozostał za ogrodzeniem, wydał dobermanom komendę: - Pilnuj! Słysząc rozkaz, psy na moment znieruchomiały, a potem, odsła­ niając kły i powarkując, zaczęły zbliżać się do Lauren. Zmusiły ją, by się cofnęła do samego płotu. Krzyknęła przerażona: - Carter, czemu one się tak zachowują? - Na razie jeszcze nie robią nic złego, ale lepiej się nie ruszaj, bo mogą ci skoczyć do gardła! - pocieszył ją w odpowiedzi kuzynek, krzywiąc usta w złośliwym, urągliwym uśmieszku. I jak gdyby nigdy nic, poszedł sobie, nie zważając na błagalne na­ woływania Lauren, żeby nie zostawiał jej samej. Dopiero w pół godziny później natknął się na nią ogrodnik. - Co ty tu, dziecko, najlepszego robisz? - wykrzyknął rozgniewa­ ny. - Dlaczego drażnisz te przeklęte psy? Otworzył furtkę i wyprowadził sparaliżowaną i oniemiałą dosłow­ nie ze strachu Lauren na zewnątrz. Dopiero po dłuższej chwili była w stanie się odezwać. - One chciały mi skoczyć do gardła, proszę pana - wyszeptała i zalała się łzami. - Co też ty opowiadasz, dziecko - rzeki ogrodnik nieco łagodniej­ szym tonem. - Te psy nie zrobiłyby ci żadnej krzywdy, są wyszkolone tylko do pilnowania terenu. Wiesz, płoszą intruzów samym szczeka­ niem i groźnym wyglądem, nic więcej. Wcale nie gryzą. Wróciwszy do domu, Lauren przez resztę popołudnia próbowała obmyślić plan krwawej zemsty na Carterze, niestety jednak bez kon-

30 Judith McNaught Podwójną miarą 31 kretnych rezultatów. Nim przyszła matka, żeby ją zabrać na kolację, Lauren doszła do wniosku, że po raz kolejny będzie zmuszona zapo­ mnieć o nagannym postępku kuzyna. Matce nie chciała się skarżyć, gdyż Gina D a n n e r , ze względu na swe włoskie korzenie, miała ogromny sentyment do rodziny, nawet dalekiej, i kierując się tym sentymentem, z pewnością byłaby skłonna uznać wybryk Cartera raczej za niewinną chłopięcą psotę niż za rozmyślną złośliwość. Nim zeszły z góry do znajdującej się na parterze jadalni, pokojów­ ka poinformowała panią Danner, że jest do niej telefon od męża. Gi¬ na zatrzymała się w hallu, przy aparacie, poleciwszy przedtem córce iść do pokoju jadalnego i zająć miejsce przy stole. Lauren skierowała się ku zwieńczonym lukiem drzwiom prze­ stronnego pomieszczenia, w którym przy ogromnym, rozłożystym stole zasiadała cala rodzina Whitworthów. Już miała przekroczyć próg, gdy usłyszała wypowiedziane kąśliwym tonem słowa matki Cartera, skierowane do męża: - Przecież mówiłam tej Danner, że kolacja będzie o ósmej. Jest ósma dwie. Skoro ona nie ma na tyle ogłady, żeby się nie spóźniać, zaczniemy bez niej, trudno. Lauren zatrzymała się. Nie ujawniając swej obecności zgroma­ dzonym przy stole, patrzyła w zamyśleniu, jak lokaj nalewa zupę do porcelanowych miseczek. Pani Whitworth znowu się odezwała do męża: - Philipie, dotąd starałam się być tolerancyjna, ale nie zamie­ rzam się już więcej godzić na żadne kolejne wizyty w naszym domu tej podejrzanej zbieraniny z całych Stanów, albo i z całego świata. Mam wrażenie - tu zwróciła się do siedzącej również przy stole star­ szej damy - że mama zgromadziła już wystarczająco dużo materia­ łów do swojej monografii... - Gdybym zgromadziła dość materiałów - przerwała jej seniorka rodu - ci ludzie nie byliby mi potrzebni. Wiem, że ich grubiańskie to­ warzystwo cię drażni, Carol, ale jeszcze przez pewien czas będziesz musiała się godzić na odwiedziny naszych dalekich krewnych. Lauren, nie zauważona przez zgromadzonych przy stole, stała w drzwiach. Przysłuchiwała się wymianie zdań oburzona, z poczu­ ciem bezsilnej wściekłości. Myślała z dziecięcą, bezkompromisową logiką: „Dlaczego ci straszni ludzie mogą bezkarnie wygadywać ta­ kie rzeczy, dlaczego wolno im tak obrażać i poniżać innych? Dlaczego nie wstydzą się tego, skoro każde z nich, nawet pewnie ten bęcwał Carter, uważa się za wzór towarzyskiej ogłady i dobrych manier?" Nadeszła matka, wzięła Lauren za rękę, wprowadziła ją do poko­ ju. Przeprosiła za chwilowe spóźnienie. Whitworthowie jedli zupę i zdawali się wcale nie zauważać wchodzących. Lauren, usiadłszy przy stole, doznała nagle czegoś w rodzaju olśnienia. Przyszedł jej do głowy znakomity pomysł. Złożyła naboż­ nie dłonie i piskliwym trochę, ale dźwięcznym i mocnym dziecięcym głosikiem wyrecytowała taką oto modlitwę: - Dobry Boże, prosimy Cię, pobłogosław ten pokarm, który bę­ dziemy spożywać. I pobłogosław nam wszystkim, nawet tym wstręt­ nym, nadętym zarozumialcom, którzy myślą, że są lepsi od innych, bo mają więcej pieniędzy. Amen. Nie sprawdzając nawet, jakie wrażenie wywarła jej zuchwała przemowa na obecnych, a już zwłaszcza jak zareagowała na nią tak bardzo układna i życzliwa ludziom w każdej sytuacji matka, Lauren jak gdyby nigdy nic spróbowała zupy. Zupa była całkiem zimna. Dziewczynka odłożyła łyżkę, podejrzewając jakąś kolejną złośliwość ze strony gospodarzy. - Jakiś problem, panienko? - sapnął w jej kierunku lokaj, równie naburmuszony jak jego chlebodawcy. - Moja zupa jest zimna - wyjaśniła Lauren i sięgnęła po szklankę z mlekiem. - Aleś ty głupia! Przecież to vichyssoise! Zawsze się ją podaje na zimno - odezwał się przemądrzałym tonem siedzący obok Carter. W chwilę potem mleko „niechcący" wylało się Lauren prosto na spodnie i krzesło kuzyna. - Och, tak mi przykro, Carter, przepraszam! - zaczęła się usprawie­ dliwiać, tłumiąc złośliwy chichot. - Znowu nam się przytrafił wypadek, prawda? Tyle już mieliśmy dzisiaj tych wypadków - zwróciła się do wszystkich obecnych. - Najpierw Carter niechcący wepchnął mnie w kolczaste róże, potem niechcący zamknął mnie na wybiegu z psami.,. - Dość! Nie zamierzam już dłużej słuchać tych impertynenckich oskarżeń. To dziecko jest doprawdy źle wychowane - sznurując po­ gardliwie usta, rzuciła w przestrzeń Carol Whitworth. Lauren znalazła w sobie dość odwagi, by spojrzeć wprost na nią i powiedzieć z udawaną skruchą: - Bardzo przepraszam. Nie wiedziałam, że ludzie dobrze wychowani nie opowiadają przy kolacji o tym, co ich spotkało w ciągu dnia. Nie wie­ działam też - dodała po chwilowym namyśle - że ludzie dobrze wycho­ wani nie krępują się nazywać swoich gości „podejrzaną zbieraniną",

Podwójna miarą 33 Rozdział 3 Zatrzymawszy samochód przed rezydencją Whitworthów, Lauren poczuła się ogromnie zmęczona. Nic dziwnego. Miała przecież za so­ bą dwanaście godzin jazdy do Detroit, dwie rozmowy na temat pracy, niefortunny upadek, wreszcie - niezwykłe spotkanie w nieukończo¬ nym biurowcu z najprzystojniejszym i najbardziej zniewalającym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek dotąd w życiu miała okazję poznać. Tyle wrażeń! I złość na siebie samą, że rozmyślnie robiąc błędy w te­ stach w Sinco, utraciła niepowtarzalną okazję podjęcia pracy w fir­ mie, której siedziba znajduje się tak blisko miejsca pracy tamtego fantastycznego faceta! Wysiadła z samochodu, otworzyła bagażnik, wyjęła z niego swoją walizkę. Uświadomiła sobie, że zbliżający się właśnie ku końcowi ciężki dzień to czwartek, że od razu nazajutrz, w piątek, powinna za­ jąć się szukaniem mieszkania, a gdy tylko je znajdzie, zaraz wracać do Fenster po resztę rzeczy. Philip wprawdzie nie określił terminu, w jakim mogłaby rozpocząć pracę w jego firmie, ale im szybciej, tym lepiej, choćby za tydzień, a najdalej za dwa tygodnie... Frontowe drzwi rezydencji otworzyły się. Stanął w nich lokaj w liberii, t e n sam, j a k rozpoznała Lauren, który czternaście lat t e m u asystował przy pamiętnej niedzielnej kolacji i nalewał cebulowo¬ -ziemniaczany chłodnik, zwany z francuska vichyssoise. Nim lokaj zdążył ceremonialnie wprowadzić Lauren i zaanonso­ wać ją państwu, Philip Whitworth wybiegł osobiście na powitanie kuzynki. - Lauren, nareszcie jesteś! - wykrzyknął. - Gdzie się podziewałaś tak długo? Zamartwiałem się tu już o ciebie... J a k ci poszło w Sinco? Lauren wyjaśniła oględnie, że nie najlepiej, opisała w krótkich słowach wszystko, co jej się przytrafiło po rozmowie z panem Wea¬ therbym, i zapytała na koniec, czy jeszcze przed kolacją mogłaby się trochę odświeżyć. Philip polecił lokajowi zaprowadzić ją do gościnne­ go pokoju z łazienką, który przygotowano dla niej na górze. Lauren szybciutko wzięła prysznic, uporządkowała fryzurę i makijaż. Wy­ gniecionego i poplamionego granatowego kostiumu oczywiście już nie wkładała. Wybrała na wieczór elegancką, idealnie dopasowaną morelową spódnicę i harmonizującą z nią bluzkę. Philip Whitworth, który czekał w hallu na dole, rzekł z podzi­ wem: - Jesteś doprawdy niewiarygodnie szybka, Lauren. Weszli do salonu. - Carol, z pewnością pamiętasz Lauren - zwrócił się Philip do zony, - A czyż mogłabym ją zapomnieć? - odparła pani Whitworth, przywołując na swą piękną, lecz zimną, beznamiętną twarz uśmiech również chłodny, choć całkowicie poprawny. - Jak się miewasz, Lau­ ren? - Widać, że Lauren miewa się świetnie, mamo, a w każdym razie świetnie wygląda - odezwał się na to Carter Whitworth, z ogromną galanterią powstając z krzesła i już z nieco mniejszą mierząc uroczą kuzynkę od stóp do głów badawczym spojrzeniem. Dawny dręczyciel nalał Lauren szklaneczkę sherry. Wzięła ją od niego, przysiadła na sofie. Carter nie wrócił już na poprzednie miej­ sce, lecz ulokował się obok, - Zmieniłaś się... - zagadnął. - Ty też - ucięła krótko Lauren, - Kiedyś jakoś trudno nam się było dogadać... - Owszem, trudno. - A właściwie dlaczego? - Właściwie nie pamiętam. - A ja pamiętam - roześmiał się Carter. - Bo byłem nieznośnym łobuziakiem i z rozmysłem ci dokuczałem! - Istotnie! - Spięta i nieufna dotąd Lauren, usłyszawszy szczere wyznanie kuzyna, a właściwie jego otwartą samokrytykę, również wybuchnęła śmiechem, W ten sposób zawarty został rozejm. Kiedy w drzwiach salonu po­ jawił się lokaj, Carter wstał i podał Lauren rękę. - Czy mogę cię prosić? - zapytał. - Podano już do stołu... Pod koniec składającego się z kilku wykwintnych dań posiłku w pokoju jadalnym pojawił się lokaj, by oznajmić:

Judith McNaught Podwójną miarą 35 - Proszę wybaczyć, ale miss Danner jest proszona do telefonu. Dzwoni pan Weatherby, z Sinco Electronics Company. - Miss Danner nie będzie się fatygowała podczas kolacji, Higgins, proszę przynieść aparat telefoniczny tutaj, do stołu - polecił Philip Whitworth. Gdy tylko Lauren skończyła krótką rozmowę, a właściwie wysłu­ chała tego, co Weatherby miał jej do powiedzenia, zniecierpliwiony i zaciekawiony zapytał: - No i co? Czego się dowiedziałaś? Mów śmiało, Carol i Carter znają już sprawę, wiedzą, że będziesz próbowała mi pomóc... Lauren nie była zachwycona faktem, że Whitworth wtajemniczył we wszystkie szczegóły ich poufnej rozmowy żonę i syna. Przeszła nad tym jednak do porządku i wyjaśniła, lekko rozbawiona: - Okazuje się, że ten mężczyzna, który mi pomógł, kiedy się prze­ wróciłam, ma w Sinco jakiegoś bardzo wpływowego przyjaciela. Skontaktował się z nim, a ten przyjaciel natychmiast skontaktował się z panem Weatherbym. I Weatherby nagle sobie „przypomniał", że w firmie jest posada w sam raz dla mnie. Posada sekretarki... Jutro mam się zgłosić na rozmowę. - Mówił konkretnie do kogo? - Wymienił chyba nazwisko Williams... - Jim Williams, a niech to! - mruknął Philip z podziwem, ale nie powiedział nic więcej o ewentualnym przyszłym szefie Lauren. Po kolacji Carol i Carter udali do swoich apartamentów na spo­ czynek. Philip natomiast poprosił Lauren, by jeszcze przez chwilę została z nim w salonie. - Jim Williams pewnie zechce, żebyś rozpoczęła pracę od zaraz - powiedział. - Ile ci trzeba czasu, żeby wyskoczyć do domu, zabrać resztę rzeczy i wrócić? - Nie mogę jechać do domu po rzeczy, dopóki nie znajdę mieszka­ nia - zastrzegła się Lauren. - Rzeczywiście... Philip zamyślił się na chwilę. Nagle wykrzyknął raźno: - Mam! Wiesz, kilka lat temu kupiłem mieszkanie w Bloomfield Hills dla jednej z moich ciotek. Ona teraz, już od kilku miesięcy, jest w Europie. Zamierza tam zostać dłużej, może nawet jeszcze przez rok. Będzie mi bardzo milo, jeśli zgodzisz się rozgościć w jej aparta­ mencie. - Nie, nie mogę. Nie powinnam! - zaoponowała Lauren. - Nie chciałabym nadużywać... - Nic z tych rzeczy! - przerwał jej Philip. - Wyświadczysz mi na­ wet dodatkową przysługę, jeśli zaopiekujesz się tym opuszczonym lo­ kalem. Teraz co miesiąc muszę opłacać dozorcę, żeby miał tam oko na wszystko, nawet dość słono to kosztuje... A tak zoszczędzimy oboje, ja na napiwkach dla tego faceta, a ty na czynszu. Lauren milczała, niepewna, jak powinna postąpić. Perspektywa dodatkowego zaoszczędzenia pieniędzy, tak bardzo potrzebnych ojcu i całej rodzinie, była dla niej nad wyraz kusząca. Ale z drugiej stro­ ny... Niezdecydowana spojrzała na Philipa. Ten wydawał się nie mieć najmniejszych wątpliwości. W y j ą ł z kieszeni marynarki pióro i notes, wyrwał z niego kartkę, coś na niej napisał i podał ją Lauren. - Oto adres i telefon mieszkania mojej ciotki - powiedział. - Wpisz go jutro w Sinco do swojego kwestionariusza. W ten sposób już na pewno nikomu nie przyjdzie do głowy nas ze sobą łączyć. Ostatnie zdanie wypowiedziane przez Philipa Whitwortha było dla Lauren przypomnieniem dwuznacznej roli, jaką zgodziła się peł­ nić w firmie Sinco, roli sekretarki i... szpiega. Poczuła dreszcz lęku. „Nie, nie, przecież nie będę tam szpiegowała, mam tylko zdemasko­ wać szpiega, a to zupełnie co innego, to całkiem chwalebne zadanie! - pomyślała, starając się rozproszyć własne wątpliwości. - Popracuję uczciwie, pomogę kuzynowi... A poza tym - uśmiechnęła się w duchu do własnych marzeń - może znów spotkam Nicka Sinclaira? On bę­ dzie przecież tak blisko, w tym biurowcu po drugiej stronie ulicy..." Głos Philipa wyrwał Lauren z zamyślenia. - Kiedy jutro zaproponują ci tę pracę - mówił Whitworth - przyj­ mij ją i od razu jedź do Missouri. Jeśli się nie odezwiesz do południa, będę wiedział, że wszystko poszło zgodnie z planem, i przygotuję ci mieszkanie. Za tydzień możesz wracać i brać się do roboty. ,

Podwójną miarą 37 • Rozdział 4 Następnego dnia rano Lauren, lekko speszona, stawiła się na po­ nowne spotkanie z panem Weatherbym. - Doprawdy, miss Danner - rzekł, witając ją z cokolwiek cierpkim uśmiechem w swoim gabinecie - zaoszczędziłaby pani sobie, mnie i jeszcze kilku innym osobom sporo cennego czasu, gdyby wspomnia­ ła mi p a n i od r a z u , że j e s t zaprzyjaźniona z p a n e m Sinclairem... - Zaprzyjaźniona? - zdziwiła się Lauren, - Czy pan Sinc­ lair tak powiedział, kiedy do pana dzwonił w mojej sprawie? - Ależ miss Danner, pan Sinclair nie dzwonił bezpośrednio do mnie! - zaczął wyjaśniać Weatherby, z trudem tłumiąc irytację. - Dzwonił do szefa naszej firmy, pana Sampsona. A pan Sampson do swego zastępcy. A on do szefa wydziału, a szef wydziału do szefa działu, czyli do mojego bezpośredniego zwierzchnika. A mój bezpo­ średni zwierzchnik do mnie, do domu, późnym wieczorem. Z preten­ sjami, że źle panią oceniłem, obraziłem i tak dalej. Panią, osobistą przyjaciółkę pana Sinclaira! Lauren była trochę zakłopotana faktem, że wywołała swoją skromną osobą aż tyle zamieszania. - Strasznie mi przykro - zaczęła się sumitować. - Tyle miał pan przeze mnie kłopotu, co gorsza, zupełnie nie ze swojej winy, bo prze­ cież ja naprawdę nie popisałam się w tych testach. Proszę zrozumieć, byłam taka zdenerwowana... Weatherby pokiwał głową. - Tak też tłumaczyłem całą sprawę szefowi - stwierdził nieco bar­ dziej przyjaznym tonem. - Że z przejęcia nie wiedziała pani nawet, z której strony ołówka jest grafit, a z zasad ortografii i stenografii nie pamiętała pani chyba nic, że już o maszynopisaniu nie wspomnę, Tymczasem on mi na to: „Skoro to jego protegowana, niech pisze na maszynie nawet palcami u nóg, nie będę miał o to do pana żadnych pretensji, Weatherby...". Westchnąwszy ciężko na koniec tej przydługiej tyrady, szef kadr Sinco wstał zza biurka i poinformował Lauren: - Pójdziemy teraz do gabinetu pana Williamsa. To wiceprezes na­ szej firmy. Jego obecna sekretarka przenosi się do Kalifornii, szuka­ my kogoś na jej miejsce. - Czy pan Williams - zaciekawiła się Lauren - to ten zastępca szefa firmy, który zadzwonił do szefa wydziału, żeby zadzwonił do szefa działu... - Tak. Właśnie ten! - odpowiedział jej Weatherby, nie czekając nawet, aż do końca sformułuje pytanie. Poczciwy kadrowiec zaprowadził Lauren do gabinetu wiceprezesa Sinco. James Williams, z wyglądu trzydziestokilkuletni i wyjątkowo pewny siebie mężczyzna, na widok wchodzących uniósł wzrok znad papierów. - Proszę usiąść - zwrócił się do Lauren, wskazując jej ruchem głowy obite skórą krzesło, ustawione naprzeciwko jego rozłożystego biurka. - A pan niech, wychodząc, zamknie za sobą drzwi - odprawił dość bezceremonialnie Weatherby'ego. Lauren posłusznie zajęła miejsce. Williams wstał, wyszedł zza biurka, oparł się o nie, skrzyżował ręce na piersiach i przyjrzawszy się badawczo kandydatce na swoją nową sekretarkę, zapytał: - Więc to pani jest tą słynną miss Danner? - Tak, niestety - odparła Lauren, odzyskując po trosze rezon. Wyniosłe rysy wiceprezesa na moment złagodniały w czymś w ro­ dzaju uśmiechu, który jednak niemal natychmiast znowu ustąpił miejsca masce typowo dyrektorskiej powagi. - Powiedziałem „słynna" - wyjaśnił Williams beznamiętnym to­ nem - mając na myśli to, jak szerokim echem odbiła się w całej na­ szej firmie pani wczorajsza wizyta. - Bardzo mi przykro z powodu tych wszystkich problemów... - zaczęła się tłumaczyć Lauren. - A „problemów" to „u" czy „o" z kreską? - przerwał jej Wil­ liams. - „ O " z kreską! - odpowiedziała trafnie mimo zaskoczenia. - Jak szybko pisze pani na maszynie? - spytał Williams. - W nor­ malnych okolicznościach, nie podczas egzaminu, kiedy jest pani szczególnie zdenerwowana - dodał. Lauren zarumieniła się.

Judith McNaught - Osiągam około stu znaków na minutę - wyjaśniła. - Stenografia? - Owszem. - No to proszę notować! - polecił swej dość speszonej rozmówczy­ ni wiceprezes Sinco, podając jej przybory do pisania. Zaczął szybko dyktować Lauren następujący tekst: „Droga miss Danner, jako asystentka do spraw administracyjnych będzie pani zobo­ wiązana do sprawnego i efektywnego wypełniania wielu obowiązków mojej sekretarki i osobistej łączniczki w kontaktach z resztą personelu. Bez względu na zażyłość z Nickiem Sinclairem, będzie pani musiała sto­ sować się ściśle do reguł obowiązujących wszystkich pracowników tej firmy, także wówczas kiedy przeniesiemy się do Global Industries Buil¬ ding, nowo zbudowanego biurowca po drugiej stronie ulicy, co nastąpi za kilka tygodni. Jeśli okaże się, że lekceważy pani obowiązki i łamie za­ sady, nie bacząc na nic, zwolnię panią i osobiście odprowadzę do drzwi. Jeśli z kolei wykaże się pani poświeceniem i inicjatywą, będzie pani mo­ gła w Sinco naprawdę rozwinąć skrzydła i daleko na nich dolecieć. Gdy­ by odpowiadały pani takie warunki, proszę się zgłosić do mojego biura za dwa tygodnie od najbliższego poniedziałku o dziewiątej rano". - Czy to znaczy, że dostałam już tę pracę? - spytała Lauren i zer­ knęła na Williamsa z ukosa. - To znaczy, że będzie ją pani miała, jeśli przepisze pani ten ste­ nograficzny zapis bezbłędnie i szybko na maszynie - odpowiedział. Kiedy po kilku minutach przeglądał sporządzoną przez Lauren już na czysto notatkę, zauważył ze zdziwieniem: - Całkiem nieźle. Jak ten Weatherby mógł panią uznać za kom­ pletną niedojdę? - Widocznie takie zrobiłam na nim wrażenie - odparła wymijają­ co Lauren. - Ale dlaczego? - Sama nie wiem. Może... może miałam wczoraj zły dzień? - No, może, dajmy już temu spokój. Czy coś jeszcze pozostało nam do omówienia? Oczywiście, pani pensja! - Williams sam sobie zadał pytanie i sam na nie odpowiedział, po czym wymienił kwotę o dwa tysiące dolarów niższą w skali roku od tej, którą obiecywał Lauren Philip Whitworth. „Cóż, zgodnie z obietnicą kuzyn będzie mi musiał wyrównać tę stratę..." - pomyślała Lauren i uśmiechnęła się. Williams uznał widać jej uśmiech za oznakę akceptacji propono­ wanych warunków, gdyż powiedział: ^Podwójną miarą 39 - Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. - Doszliśmy do porozumienia... - powtórzyła za nim w zadumie Lauren. - No, chyba tak, ale... Chciałabym podjąć tę pracę, oczywi­ ście, ale gdyby jedynym powodem tego, że mi ją pan oferuje, miała być moja znajomość... - Z Nickiem Sinclairem? - Właśnie. - Ani ta pani znajomość, ani żadne inne nie mają tu nic do rzeczy, miss Danner. Owszem, przyjaźnię się z Nickiem, i to od dawna, ale w interesach nie ma miejsca na przyjaźń. Biznes to biznes, on ma swój, ja swój, ani on mi nie podpowiada, co mam robić, ani ja jemu... - To dlaczego zgodził się pan dzisiaj ze mną rozmawiać na temat pracy, skoro wczoraj sknociłam wszystkie testy? - Tu panią boli! Cóż - wyjaśnił wiceprezes z leciutkim uśmie­ chem - moja dotychczasowa sekretarka, z którą mi się naprawdę świetnie pracowało, też w pierwszej chwili nie przypadła do gustu Weatherby'emu. Więc kiedy usłyszałem, że z kandydatką na jej na­ stępczynię historia się powtórzyła, pomyślałem sobie: „A może histo­ ria powtórzy się do końca i ta nowa okaże się równie dobra jak The¬ resa, ba, może nawet lepsza?" Teraz, po rozmowie z panią, mam nadzieję, właściwie pewność, że tak będzie, Lauren. - Dziękuję panu, mister Williams. - Proszę mówić mi Jim. - W takim razie proszę mówić mi Lauren. - Zdaje mi się, że już tak pani mówiłem. - No właśnie... Williams z podziwem pokręcił głową. - Punkt dla pani, Lauren - przyznał. - Proszę zawsze trzymać ta­ ką klasę. Do miłego zobaczenia za dwa tygodnie od najbliższego po­ niedziałku - pożegnał ją przyjaźnie i wrócił do swoich papierów. Kiedy Lauren wyszła z budynku Sinco, natychmiast spojrzała na wznoszący się po drugiej stronie ulicy wysokościowiec, w świetle po­ godnego sierpniowego dnia jeszcze bardziej chyba imponujący niż po ciemku. Global Industries Building - przypomniała sobie nazwę, wy­ mienioną w „egzaminacyjnej" notatce przez Jima Williamsa. Miejsce, w którym pracuje Nick... Odczekawszy do zmiany świateł, przeszła na drugą stronę Jeffer¬ non Avenue. Skierowała się w stronę parkingu. Prawdę mówiąc, mia­ łu ogromną ochotę znów spotkać Nicka Sinclaira, podziękować mu za

40 Judith McNaught skuteczną interwencję w Sinco. „Ale czy on miałby ochotę na to spo­ tkanie? - zastanowiła się. - Przecież gdyby miał, to pewnie poprosił­ by na przykład o mój telefon, żeby się jakoś jeszcze kiedyś umówić. A on nic. Może jest nieśmiały? O, nie! - Lauren uśmiechnęła się sama do siebie i pokręciła z przekonaniem głową. - Nieśmiałość z całą pew­ nością nie jest cechą mężczyzn takich jak on. Już raczej nonszalancja w kontaktach z kobietami, rodzaj lekceważenia czy zwykłego leni­ stwa, które każe im biernie czekać, aż druga strona wystąpi z jakąś inicjatywą. Ta druga strona to ja!" - uświadomiła sobie Lauren i... w tej samej chwili spostrzegła, że Nick Sinclair ukazał się właśnie w drzwiach Global Industries. - Nick! - wykrzyknęła bez wahania i pomachała mu ręką. Zauważył ją, zamaszystym krokiem podszedł bliżej. Uśmiechnął się figlarnie i zapytał: - Czyżby dzisiaj starała się pani o posadę modelki? Lauren spłoniła się lekko, słysząc taki komplement, odpowie­ działa jednak spokojnie i rezolutnie: - Na razie ciągle jeszcze tylko o posadę sekretarki. Właściwie to już ją dostałam, w Sinco Electronics, dzięki panu... Dziękuję! - Nie ma za co - mruknął. - Zadowolona? - I owszem. Pensja niezła, przyszły szef wprawdzie trochę strasz­ ny, ale praca chyba interesująca, z perspektywami. - A więc zadowolona! - Tak - potwierdziła Lauren. Po czym zebrawszy się na odwagę, zaproponowała: - Nick, jestem dzisiaj w takim nastroju... Udało mi się z tą pracą, miałabym ochotę jakoś to uczcić. Zapraszam pana na lunch! Zgoda? Nick Sinclair, w pierwszej chwili najwyraźniej zaskoczony bez­ pardonową propozycją, po kilku sekundach wahania szeroko się uśmiechnął i stwierdził: - Zgoda! To najlepsza oferta, jaką mi dzisiaj złożono. Przeszli razem na parking do samochodu Lauren. - Pozwoli pani, że usiądę za kierownicą? - zapytał Nick. - Znam jedno takie miłe miejsce tu niedaleko, będzie mi łatwiej poprowadzić tam wóz niż bawić się w pilotowanie... Lauren uśmiechnęła się i bez słowa podała mu kluczyki. Przejechali nieduży odcinek Jefferson Avenue i zatrzymali się na parkingu na tyłach niezbyt okazałej, ale pełnej uroku i doskonale utrzymanej stylowej kamieniczki. Umieszczony nad wejściem do niej Podwójną miarą szyld głosił złotymi literami na ciemnym tle: „U Tony'ego"Wnętrze kryło przytulną, nastrojową, trochę mroczną restauracyjką z ciemną dębową podłogą, dębowymi stolikami, obrusami w biało-czerwoną kratkę, oknami z barwionego szkła, przez które przesączało się świa­ tło sierpniowego słońca, i z kolekcją miedzianych rondli, porozwie­ szanych na ścianach z surowej czerwonej cegły. Dyżurujący przy drzwiach kelner powitał Lauren i Nicka uprzej­ mym „dzień dobry" i wskazał im stolik, jedyny wolny w całym loka­ lu. Zajmując miejsce, Lauren rozejrzała się trochę. Była jedną z nie­ wielu kobiet, wśród gości przeważali mężczyźni, w większości ubrani w eleganckie garnitury i krawaty. Tylko trzej, wliczając Nicka, mieli na sobie dżinsy i rozpięte pod szyją sportowe koszule. Przy stoliku pojawił się starszawy już jegomość. Powitał Nicka przyjacielskim klepnięciem w ramię i słowami: - Miło cię znów widzieć, przyjacielu. Proszę o zamówienie. - Jesteśmy tu ze specjalnej okazji, więc chyba zamówimy coś spe­ cjalnego, Tony - rzekł Nick, po czym zwracając się do Lauren zapro­ ponował: - Tony podaje pyszną zapiekankę z wołowiną, spróbujemy? - No jasne! - odpowiedziała, nie zastanawiając się nawet nad ce­ ną specjału. - W końcu niecodziennie świętuje się z okazji otrzyma­ nia posady. Kiedy Tony, najwyraźniej sam właściciel lokalu, oddalił się, by zrealizować zamówienie, Nick zapytał Lauren: - Mieszka pani w Detroit na stałe? - Nie, przyjechałam z Missouri, dokładnie z Fenster, w Detroit zamierzam osiąść dopiero teraz, w związku z pracą. - Ach tak! Dziewczyna z małego miasteczka... Nie czuje się pani trochę zagubiona w wielkiej metropolii? - Ani trochę - odpowiedziała Lauren z uśmiechem. - Wychowa­ łam się w Chicago, a to już przecież całkiem spore miasto, prawda? Do Fenster przenieśliśmy się z ojcem, dopiero kiedy miałam dwana­ ście lat, po śmierci mojej matki. To rodzinne strony taty, podjął pracę nauczyciela w tej samej szkole, której był uczniem jako chłopiec. - Ma pani rodzeństwo? - Przyszywane. W rok po przeprowadzce do Fenster mój ojciec ponownie się ożenił. Za jednym zamachem sprawił mi nową mamę i nową siostrę, starszą ode mnie o dwa lata, no i jeszcze, niestety, no­ wego braciszka, starszego o rok. - Dlaczego niestety? Zawsze mi się wydawało, że każda mała dziewczynka marzy o dużym starszym bracie, czyż nie tak?

42 Judith McNaught -Codo marzeń, zgoda, ale w konfrontacji z rzeczywistością bywa różnie. Z Lennym nie znosiliśmy się od samego początku. On mi do­ kuczali podkradał pieniądze, a ja w rewanżu obmawiałam go na le­ wo i prawo, że jest gejem. Tak się tym biedak przejął, że wyrósł na słynnego kobieciarza! Nick roześmiał się. - A jak było z siostrą? - zapytał. - Trochę lepiej? - Mało się mną interesowała. Za bardzo była zajęta chłopakami. - Nie konkurowałyście czasem ze sobą w tej dziedzinie? - O nie! Nie miałabym szans być dla niej konkurencją. - Patrząc na panią, trudno w to uwierzyć. - Dziękuję za komplement... ale to jednak prawda. Znowu zjawił się Tony. Przyniósł apetyczne, imponujących roz­ miarów zapiekanki z francuskiej bułki, obsypane cieniutkimi płatka­ mi rostbefu. Obok każdego talerza ustawił małą miseczkę z aroma­ tycznym sosem z pieczeni do maczania ciepłej, chrupiącej bagietki. - Proszę od razu spróbować - zachęcił Lauren -I powiedzieć, czy smaczne. Skosztowała kęs ze swojej porcji. - Smaczne to mało. Pyszne! Okrągła, jowialna, ozdobiona wąsikiem twarz restauratora roz­ promieniła się szerokim uśmiechem. Tony puścił perskie oko i stwierdził: - Nick wiedział, co wybrać. On zawsze wie, co dobre. Mało - do­ bre. Najlepsze! Ale jak wybrał, to niech teraz płaci. Stać go na to, moja miła pani. Jego dziadek pożyczył mi w swoim czasie pieniądze na urządzenie tego lokalu... Kiedy Tony odszedł, zaciekawiona Lauren zaczęła wypytywać Nicka o sympatycznego restauratora, a także o dziadka i w ogóle o rodzinę. Odpowiadał lakonicznie, półsłówkami. Że obydwie familie są zaprzyjaźnione od trzech pokoleń, że kiedyś jego ojciec pracował nawet u ojca Tony'ego... Lauren domyśliła się, że sytuacja finanso­ wa jednej i drugiej rodziny musiała się w którymś momencie rady­ kalnie zmienić, skoro ojciec pracownika mógł wspomóc pożyczką sy­ na pracodawcy. Nick nie rozwinął jednak szerzej tego tematu. Gdy tylko zjedli zapiekankę, Tony podszedł do ich stolika po raz trzeci. - Mili państwo, a co z deserem? - zapytał. Po czym dodał, zerka­ jąc na Lauren: - Pełnej ognia kobiecie powinien zasmakować mój de­ ser lodowy, prawdziwe włoskie spumoni, oryginalnie komponowane, Podwójną miarą 43 nie taka podrabiana, paczkowana masówka, jaką sprzedają w super­ marketach. Masę lodową o kilku smakach i kolorach układam war­ stwami, a potem dodaję... - ...owoce i orzechy! Moja matka tak samo przyrządzała spumoni - weszła Tony'emu w słowo Lauren. - To pani też jest Włoszką? - wykrzyknął uradowany. - Tylko w połowie. Rodzina ojca wywodzi się z Irlandii. Wścibski, a równocześnie ogromnie wylewny restaurator momen­ talnie zasypał Lauren mnóstwem pytań. O ojca, o matkę, o jej wło­ ską rodzinę. Kiedy przy okazji dowiedział się, że Lauren nie ma w Detroit żadnych krewnych (o Philipie przezornie nie wspomniała, obawiając się, że skoro Nick jest zaprzyjaźniony z ludźmi z Sinco, le­ piej przy nim nie wymieniać nazwiska Whitwortha, głównego anta­ gonisty tej firmy), zapewnił ją z przekonaniem: - Miła pani, my, Włosi, jesteśmy wszyscy jedną wielką rodziną. W każdej potrzebie proszę walić do Tony'ego jak w dym, bez zasta­ nowienia, tu, do lokalu albo do domu, bo mieszkamy na piętrze nad restauracją! No to co będzie z tymi lodami? Podajemy? Lauren pytająco spojrzała na Nicka. Osobiście czuła się nieprzy­ zwoicie wprost najedzona, ale zależało jej na maksymalnym przedłu­ żeniu wspólnego lunchu, więc napomknęła: - Nawet lubię dobre spumoni... Nick uśmiechnął się i rzeki konfidencjonalnym tonem do oczeku­ jącego na męską decyzję w kwestii deseru restauratora: - Lauren to takie troszkę większe dziecko, Tony, a dzieci przecież uwielbiają słodycze. Pędź, przyjacielu, po te swoje włoskie pyszności, nie ma rady. Zadowolony restaurator oddalił się w lansadach w stronę bufetu. Lauren milczała przez dłuższą chwilę naburmuszona, po czym zapy­ tała Nicka z powagą: - Dlaczego traktuje mnie pan jak jakąś naiwną prowincjonalną nastolatkę? Proszę przyjąć do wiadomości, że jestem dorosłą, samo­ dzielną kobietą! - W takim razie proszę mi to udowodnić, Lauren! - stwierdził Nick z błyskiem w oku i uśmiechnął się figlarnie, a nawet z lekka przewrotnie. - W jaki sposób, jeśli wolno spytać... - Po pierwsze, przechodząc ze mną na ty, a po drugie... - Na to pierwsze zgoda, od zaraz! - Wspaniale. A wracając do drugiego sprawdzianu: co sobie zapla­ nowałaś na najbliższy weekend?

44 Judith McNaught Podwójną miarą 45 Lauren poczuła, że z przejęcia serce zaczyna jej bić szybciej niż dotąd. Usilnie starając się o możliwie obojętny ton, wyjaśniła: - Wyjazd do Missouri. Muszę zabrać z domu trochę rzeczy, zanim wprowadzę się do nowego mieszkania w Detroit... A gdybym nie miała żadnych planów, co chciałbyś mi zaproponować? - Wspólny wypad. Moi znajomi urządzają małe przyjątko w swo­ jej weekendowej chacie niedaleko Harbor Springs. Właśnie miałem do nich jechać, kiedyśmy się dzisiaj spotkali. Wybierz się ze mną. To mniej więcej pięć godzin jazdy w jedną stronę. W niedzielę będziemy z powrotem. Lauren zamierzała wprawdzie jechać prosto do Fenster, ale prze­ prowadziwszy błyskawiczną kalkulację, doszła do wniosku, że skoro na podróż tam i z powrotem potrzebuje dwóch dni, a do rozpoczęcia nowej pracy ma dwa tygodnie, z pewnością zdąży się spakować do przeprowadzki, nawet jeśli wyjedzie z Detroit trochę później. Miała wielką ochotę wybrać się z Nickiem. Skądinąd nie była do końca pewna, czy to wypada, zapytała więc jeszcze: - Czy gospodarze nie będą mieli pretensji, jak się im nagle zwalę bez zaproszenia i zapowiedzi? - Absolutnie nie! Spodziewają się, że kogoś ze sobą przywiozę. - Mhm... W takim razie zgoda po raz drugi, Nick. Jestem gotowa do podróży, nawet walizkę mam już spakowaną, w bagażniku. - Wspaniale. No to w drogę, Lauren! Nick lekkim skinieniem głowy zasygnalizował Tony'emu, żeby przygotował rachunek. Restaurator zjawił się niemal natychmiast i chciał go wręczyć Nickowi, Lauren jednak wyrwała mu rachunek z ręki, stwierdzając: - J a stawiam, taka była umowa. Kiedy zerknęła na wypisaną na arkusiku kwotę, osłupiała - tak słone ceny proponował Tony za swoje włoskie pyszności i słodkości. Zaszokowana, ale konsekwentna, sięgnęła po portmonetkę, nim jed­ nak zdążyła wyliczyć pieniądze, Nick, nie sprawdzając rachunku, wetknął restauratorowi w dłoń kilka banknotów. W tej sytuacji Tony nie chciał już przyjąć od Lauren zapłaty. - Innym razem, Laurie, innym razem - rzekł dobrodusznie fami­ liarnym, ojcowskim niemal tonem. - Wpadaj jak najczęściej. Zawsze będę miał dla ciebie coś smacznego. I wolny stolik. - Przy takich cenach wszystkie stoliki w twoim lokalu powinny być stale wolne, Tony - zażartowała Lauren. - A jednak nigdy nie są - stwierdził z powagą restaurator. - Trud- no nawet zarezerwować sobie miejsce z wyprzedzeniem, jeśli się nie figuruje na naszej liście. O właśnie! Trzeba cię wpisać na listę. Chłopcy! Trzej młodzi, przystojni, ciemnowłosi kelnerzy zameldowali się natychmiast u boku Tony'ego. - Ta młoda dama - poinformował ich - znajdzie się od dziś w gro­ nie naszych stałych gości, żebyście o tym pamiętali. To moi synowie, Ricco, Dominie i Joe - przedstawił z dumą trzech młodzieńców. A to Lauren, nasza rodaczka, Włoszka, macie mi się nią opiekować, kiedy przyjdzie - zwrócił się znowu do synów. - No, tylko tak bez przesady - dodał, znowu puszczając oko. - Joe, uważaj zawsze na swoich braci, kiedy Lauren nas odwiedzi! Joe jest już żonaty... -wy­ jaśnił. Lauren wybuchnęła śmiechem. - A na kogo ja mam uważać? - zapytała. W odpowiedzi wszyscy czterej Włosi jak na komendę spojrzeli na Nicka. - Przyjmijcie do wiadomości, że Lauren jest dorosłą i samodziel­ ną kobietą, przed chwilą właśnie mi o tym powiedziała - rzeki ten z nutką ironii w głosie i wstał od stolika. Kiedy wyszedł z Lauren do hallu, przeprosił ją na chwilę, mówiąc że musi zadzwonić. Lauren czekała, a on rozmawiał przez telefon. Mówił ściszonym głosem, ale jedno, wielokrotnie powtarzane słowo, a właściwie imię, słyszała wyraźnie: Erieka. Imię kobiece... Lauren zaczęła się gorączkowo zastanawiać: „Czyżby właśnie ową Erickę zamierzał zabrać na weekend do przyjaciół z Harbor Springs, a teraz w pośpiechu wszystko odkręca? Takie byłoby z niego ziółko?" O nic jednak Nicka nie zapytała, kiedy skończył rozmowę. Wyszli z restauracji na parking. - Skoro mamy od razu jechać, wygląda na to, że twoim samocho­ dem. Nie będzie trzeba przekładać walizki - stwierdził Nick. - A twoje rzeczy? - Nic ze sobą nie biorę, mam wszystko w Harbor Springs. W in­ nej chacie - wyjaśnił, widząc zdziwione spojrzenie Lauren. - Rozumiem. Jedźmy więc. - A mogę dalej prowadzić? - Oczywiście. Zajęli miejsca w samochodzie i ruszyli. - Opowiedz mi coś więcej o swojej rodzinie, o sobie... - zapropo­ nował Nick.

4 6 Judith M c N a u g h t Podwójną miarą 47 I oto Lauren nieoczekiwanie znalazła się w kłopocie. W ankiecie personalnej w Sinco nie przyznała się do odbytych w college'u stu­ diów, w rozmowie z Tonym nie przyznała się do swych krewnych z Detroit, czyli Whitworthów. Co miała powiedzieć Nickowi, a co przed nim zataić, żeby się w tym wszystkim ostatecznie nie poplą­ tać? I nie wyjawić nieopatrznie szpiegowskiej intrygi, w jaką została uwikłana? - Nie wiesz, od czego zacząć? - rzucił Nick żartobliwie, gdy przez dłuższą chwilę nie zdołała wydobyć z siebie słowa. - A może ukry­ wasz przede mną jakieś rodowe tajemnice? - zażartował. Lauren poczuła się jeszcze bardziej skonfundowana. Próbując ja­ koś wybrnąć z trudnej sytuacji, zaczęła mówić szybko i trochę ner­ wowo, jakby recytowała wyuczoną lekcję: - Niewiele jest do opowiadania. Lenny ma teraz dwadzieścia czte­ ry lata i jest już żonaty. Melissa, moja siostra, ma dwadzieścia pięć, wzięła ślub w kwietniu, jej mąż jest mechanikiem samochodowym, pracuje w warsztacie dealerskim Pontiaca. - A rodzice? - Zostali sami, ale bardzo im ze sobą dobrze. - Mówiłaś, że twój ojciec jest nauczycielem. Nie próbował cię za­ chęcić do studiów? - Próbował, ale... Lauren znowu w zakłopotaniu zamilkła. Na szczęście znaleźli się akurat na podmiejskim węźle autostrad. Nick skoncentrował się na naprowadzeniu samochodu na właściwe pasmo drogowego labiryntu i po prostu zapomniał o swoim pytaniu. Lauren odetchnęła z ulgą. Dalsza rozmowa, jaką prowadzili podczas kolejnych godzin jazdy, była typową swobodną pogawędką o wszystkim i o niczym. Nick nie wypytywał już więcej Lauren o historię jej życia. O sobie również mówił niewiele. Wspomniał tylko, że w wieku czterech lat stracił oj­ ca i że wychowywali go dziadkowie, w tej chwili już oboje nieżyjący. W miasteczku Grayling, z którego do celu podróży miało być jeszcze półtorej godziny jazdy, Nick zatrzymał samochód przed niewielkim sklepem spożywczym, wyskoczył na moment i wrócił z dwiema pusz­ kami coli i paczką papierosów. Niedługo potem, na przydrożnym par­ kingu, zarządził krótką przerwę w podróży dla rozprostowania kości. Wysiedli, zaczęli sączyć colę, - Powiedziałeś, że wychowywali cię dziadkowie, bo twój ojciec zmarł, kiedy miałeś cztery lata. A co się stało z twoją matką? - zapy­ tała Lauren. - Z matką? Nic - odpowiedział lakonicznie Nick i zapalił papie­ rosa. - Nick, ty chyba nie bardzo lubisz mówić o sobie... - Chyba masz rację, Lauren, wolę coś powiedzieć o tobie. Na przykład, że masz niewiarygodnie piękne oczy... - Dzięki za komplement. - I że... Wiesz, Lauren, ja nawet nie zdawałem sobie sprawy, jaki byłem ostatnio spięty. Dopiero kiedyśmy się dzisiaj spotkali, przed lunchem, zacząłem się trochę rozluźniać. Przy tobie... - Przemęczony, przepracowany? - Mniej więcej siedemdziesiąt godzin harówki tygodniowo przez ostatnie dwa miesiące. Prawie dwa etaty. Lauren pokręciła głową. - Biedaku, współczuję ci. Nie uśnij tylko za kierownicą. - Przy tobie za kierownicą na pewno nie usnę. Chyba że w... - A jak cię zanudzę? - spłoszona Lauren pośpiesznie zadanym py­ taniem starała się skierować rozmowę na bezpieczniejsze tory. - Nie ma obawy. Zresztą w razie czego znam świetne lekarstwo na nudę we dwoje, naprawdę niezawodne, zaraz się przekonasz, jak działa.. Nick zdusił papierosa, wrzucił do parkingowego kosza na śmieci niedopałek i puszkę po coli. Otoczył Lauren ramieniem, przyciągnął bliżej ku sobie, wyjął jej z drżących lekko palców drugą puszkę i rów­ nież cisnął do kosza. Pochylił się nad dziewczyną, zbliżył usta do jej ust. „A może Nick j e s t j a k i m ś perwersyjnym..." - alarmująca myśl, ja­ ka nawiedziła w tej chwili Lauren, uleciała gdzieś, nim zdążyła w pełni dotrzeć do jej świadomości. Zbyt silny, zbyt zniewalający oka­ zał się urok tego mężczyzny. Lauren spazmatycznie westchnęła i ule- gle poddała się pieszczocie jego warg i języka. Na parę chwil pozwoli­ ła całkowicie porwać się zmysłom. Przylgnęła mocno do Nicka całym ciałem, objęła go rękoma za szyję. Odwzajemniła pocałunek z taką samą gwałtowną namiętnością, z jaką on jej go ofiarował. Kiedy po dłuższym, trwającym niemal wieczność zespoleniu ust oderwali się w końcu od siebie, by zaczerpnąć tchu, Nick, wciąż nie wypuszczając Lauren z objęć, powiedział: - Chyba cię powinienem teraz przeprosić. - Za co? - Za to, że pozwoliłem sobie na kpinki z ciebie jako „dorosłej, sa­ modzielnej kobiety". Za to, że pomyślałem sobie w pewnej chwili

48 Judith McNaught o tobie: „Taką prowincjonalną nastolatkę mógłbym łatwo usidlić". Za to... Lauren nie pozwoliła mu dokończyć zdania. - A co myślisz o mnie teraz, Nick? - zapytała, - Teraz myślę, że to ty możesz mnie bez trudu usidlić, jeśli ze­ chcesz. I że... jeśli będziesz dłużej patrzyła na mnie tymi swoimi tur­ kusowymi oczyma, tak jak w tej chwili, to chyba nigdy nie dotrzemy do Harbor Springs! Spojrzał wymownie na motel usytuowany po przeciwnej stronie autostrady, a potem chwycił Lauren za rękę i pociągnął do samocho­ du. - Lepiej uciekajmy stąd, póki czas! Póki nie spłonę do szczętu w ogniu twego spojrzenia - rzucił pól żartem, pól serio. Zajęli miejsca, ruszyli. Lauren miała wrażenie, jakby dopiero co wydostała się z oka cyklonu. Nie była w stanie pozbierać się, upo­ rządkować niespokojnych i chaotycznych myśli. Dopiero po pewnym czasie zdołała sobie uświadomić, że już niebawem będzie zmuszona jakoś się uporać z dwoma zasadniczymi problemami. Problem pierw­ szy - to nieskrywane zapędy Nicka, żeby pójść z nią do łóżka w cza­ sie weekendu. Problemem drugim, znacznie poważniejszym była... jej własna nieprzeparta ochota dokładnie na to samo! Problemem poważniejszym, trudniejszym, bo przecież mężczyźnie, nawet naj­ przystojniejszemu, najbardziej atrakcyjnemu, zawsze można w od­ powiedniej chwili powiedzieć „nie". Ale jak powiedzieć „nie" wła­ snym zmysłom? - Lauren, troszkę nieswojo się czuję w tej ciszy. O czym tak za­ wzięcie rozmyślasz? - spytał Nick, Spojrzała najpierw na jego silne i zręczne ręce, pewnie operujące kierownicą, potem na wyrazistą, męską twarz o zdecydowanym, tro­ chę buńczucznym profilu. I stwierdziła z lekkim uśmiechem: - Przestraszyłbyś się, gdybym ci powiedziała... Rozdział 5 - Popatrz, jezioro Michigan, dwadzieścia dwa tysiące mil kwadra­ towych powierzchni, bagatela, fale zupełnie jak na morzu, nieraz bałwany i prawdziwe sztormy, chociaż teraz wygląda tak spokojnie... Słowa Nicka wyrwały Lauren z głębokiego zamyślenia. Rozciąga­ jąca się w oddali ogromna polać pulsującego w leniwym rytmie błęki­ tu wprawiła ją w niemy zachwyt. - Będziemy tam za parę minut - rzucił jeszcze Nick i zjechał z autostrady w boczną, lokalną szosę, która wiła się malowniczo wśród sosnowego lasu. Niedługo potem skręcił w lewo, w wąską drogę oznakowaną jako prywatna. Jechali nią mniej więcej milę, przez zadrzewiony teren z mnóstwem przepięknie obsypanych jaskrawopomarańczowymi ko­ ralami górskich jarzębin. Lauren pomyślała sobie, że tak rozległa posiadłość kryć musi za­ pewne coś więcej niż zwykłą weekendową chatę, jaką sobie wyobra­ ziła, gdy Nick zaprosił ją w tę wspólną podróż. To, co ujrzała, gdy wydostali się z lasu na otwartą przestrzeń, przeszło jednak jej naj­ śmielsze oczekiwania. W blasku zachodzącego sierpniowego słońca ukazała się jej oczom imponująca rezydencja: przeszklona, nowocześnie zaprojektowana i idealnie wkomponowana w t ł o urwistego nabrzeża. U stóp budowli rozpościerał się spory obszar soczyście zielonego trawnika, opadają­ cy łagodnie ku piaszczystej plaży i przystani, w której stało na kotwi­ cach kilka luksusowych jachtów, odcinających się jaskrawą bielą burt od ciemniejszej o kilka tonów, złociście roziskrzonej powierzch­ ni wody. Nieopodal rezydencji znajdował się ogromny basen o fan­ tazyjnym, nieregularnym kształcie. Wokół niego, przy stolikach z barwnymi parasolami lub na ogrodowych szezlongach, rozlokowa­ ni byli goście weekendowego zgromadzenia, w liczbie co najmniej Podwójną miarą

Podwójną miarą50 Judith McNaught setki. Krążyli wśród nich z tacami kelnerzy w jasnobłękitnych mary­ narkach. W pewnym oddaleniu, na obszernym parkingu, stały dłu­ gim szeregiem samochody: eleganckie rozłożyste limuzyny bądź eks­ kluzywne sportowe cacka o aerodynamicznych liniach. Nick wjechał na ów parking, zatrzymał wóz i wysiadł pierwszy, aby otworzyć Lauren drzwi. Potem podał jej ramię i poprowadził ją w stronę zgromadzonych w pobliżu basenu gości, Kiedy podeszli bliżej, zorientowała się, że ludzie, z którymi za chwilę mieli się spotkać twarzą w twarz, są jej doskonale znani. Skąd? Oczywiście z pierwszych stron gazet i z okładek najpopular­ niejszych magazynów ilustrowanych! Dostrzegła kilka sławnych gwiazd filmowych, a także wielu przedstawicieli międzynarodowego klubu bajecznie bogatych i niezwykle wpływowych rekinów biznesu. Zaszokowana zerknęła na Nicka. Lustrował weekendowe towa­ rzystwo spojrzeniem znudzonym, a nawet, zdawałoby się, zdegusto­ wanym, W jego oczach nie było ani odrobiny podziwu, ani krzty onie­ śmielenia! Co najwyżej trochę rozczarowania, zabarwionego nutą irytacji. - Przepraszam cię, Lauren - powiedział. - Gdybym przypuszczał, że „kameralne przyjacielskie spotkanie", na które ściągnęła mnie Tracy, to będzie taki pretensjonalny spęd, nigdy bym cię tutaj nie fa­ tygował. Jeszcze jedna galówka bez wdzięku i bez wyrazu, z tłumem zblazowanych nudziarzy... - Może nie zwrócą na nas uwagi i nie będziemy się musieli z nimi męczyć - rzuciła Lauren, próbując się dostosować do nonszalancko¬ -ironicznego tonu Nicka i maskując w ten sposób własną fascynację tym niezwykłym dla niej tłumem, w który za chwilę mieli się wmie­ szać. - Nie licz na to! - uciął krótko Nick. Przeszli do baru urządzonego na wolnym powietrzu specjalnie na okoliczność weekendowego party. Nick zaczął przyrządzać drinki. Lauren rozejrzała się wokół. Spostrzegła rudowłosą kobietę o efek­ townej, zwracającej uwagę urodzie, która oddzieliła się od grupki ga­ wędzących nieopodal gości i ruszyła energicznym krokiem w ich stronę. - Nick, kochanie! - zawołała już z daleka, wdzięcząc się w pro­ miennym uśmiechu i otwierając szeroko ramiona na powitanie. Uściskali się i ucałowali z Nickiem serdecznie, jak para starych przyjaciół. Rudowłosa zaszczebiotała: - Wszyscy już myśleli, że nas zawiedziesz i wcale się nie zjawisz, Ale ja wiedziałam, że jedziesz, bo nie odbierałeś telefonów w swoim biurze. W domu też cię nie było, zgłaszała się tylko służba... A któż to taki? - spytała, przerywając nagle wywód i spoglądając z zacieka­ wieniem na Lauren. - Lauren, to Barbara Leonardos... - rozpoczął prezentację Nick. - Mów mi Bebe, jak wszyscy - rzuciła rudowłosa. - Myślałam, że przywieziesz Erickę... - znowu zwróciła się do Nicka. - Naprawdę? A ja myślałem, że jesteście z Alexem w Rzymie - spróbował zmienić temat. - Byliśmy, owszem. Ale chcieliśmy cię zobaczyć, więc jesteśmy tu­ taj - wyjaśniła Bebe, po czym zakręciła się na pięcie i wróciła do po­ przedniego towarzystwa. - Bebe jest... - zaczął tłumaczyć Nick. Lauren przerwała mu: - N i e musisz mówić, przecież wiem! Barbara Leonardos, córka amerykańskiego potentata naftowego i żona greckiego multimilione¬ ra, stała bohaterka kronik towarzyskich, jedna z najlepiej ubranych kobiet świata. Setki razy widziałam jej zdjęcia w gazetach i magazy­ nach! - H o , ho, widzę że jesteś nieźle wprowadzona w tutejsze towarzy­ stwo - zażartował, podając Lauren drinka. - A tamtych dwoje pozna­ jesz? - spytał, wskazując ruchem głowy zbliżającą się ku nim pod rę­ kę parę, urodziwą brunetkę po trzydziestce i dość korpulentnego dżentelmena pod sześćdziesiątkę. - Tamtych? Nie... Ich z całą pewnością nie! - odpowiedziała po chwili zastanowienia. - W takim razie muszę cię z nimi zapoznać, bo tak się składa, ze to nasi mili gospodarze i moi bardzo bliscy przyjaciele. - Nick! - wykrzyknęła już z oddali brunetka. - Nie widzieliśmy cię od wieków, cóżeś ty, u licha, porabiał? - Niektórzy ludzie wciąż jeszcze muszą pracować na życie - stwierdził z uśmiechem Nick, po czym ujął Lauren za rękę i powie­ dział: - Chciałbym, żebyś poznała naszych gospodarzy, Trący i Geor­ ge'a Middletonów, - Naprawdę bardzo mi milo! - rzuciła Trący i zwróciła się do niej i Nicka z pytaniem: - Czemu, u licha, tak się tu kamuflujecie na ubo­ czu? Nikt nawet nie wie, żeście przyjechali. - A czy naprawdę cały ten tłum musi wiedzieć? - odpowiedział dość szorstko Nick. Tracy stropiła się nieco. Zaczęła wyjaśniać:

52 Judith McNaught - Nie gniewaj się, Nick, daję słowo, planowałam kameralne spo­ tkanie, nie przypuszczałam, że prawie wszyscy, których grzecznościo­ wo zaproszę, rzeczywiście się zjawią. Prawdę mówiąc, to nawet nie za bardzo mam teraz gdzie tyle osób pomieścić! Przydałby się większy dom... - stwierdziła z uśmiechem, zerkając w stronę rezydencji. - N o , na szczęście coś do zjedzenia podamy na wolnym powietrzu, w świe­ tle pochodni, potańczyć w taką pogodę jak dziś też można śmiało pod gołym niebem! Niektórzy goście są na tyle niekłopotliwi, że nawet przebiorą się do kolacji na własnych łajbach, więc nie będę musiała przydzielać im garderób. A wy pojedziecie się przebrać do Cove czy wolelibyście zostać tutaj? - Lauren przebierze się tutaj, a ja pojadę do Cove. - odparł Nick. - I tak będę musiał pewnie oddzwonić na kilka superpilnych telefo­ nów. Nawet w weekend człowiek nie może liczyć na spokój. Tracy uśmiechnęła się ze zrozumieniem. - Dom pęka w szwach, więc skorzystajmy wspólnie z naszego po­ koju, zgoda? - zwróciła się do Lauren, - George będzie musiał zna­ leźć inne miejsce, jako gospodarz na pewno sobie poradzi. Idziemy? Lauren zawahała się. Spojrzała zakłopotana na Nicka. Przede wszystkim nie bardzo wiedziała, w co mogłaby się przebrać na uro­ czystą kolację w gronie tylu znakomitości. Nie miała w walizce żad­ nej odpowiedniej kreacji. Nick domyślił się, w czym tkwi problem. - Musimy jeszcze obgadać z Lauren parę drobnych spraw - wyja­ śnił Tracy. - Na chwilę ją zatrzymam, a potem sama do ciebie dołą­ czy, Dobrze? - Jasne - zgodziła się gospodyni i wraz z małżonkiem oddaliła się w stronę domu. - Przecież ja nie mam ze sobą żadnego wieczorowego stroju, ty chyba też... - zaczęła Lauren. - Nic się nie martw. Mam odpowiednie ubranie w Cove, a i dla ciebie coś wystrzałowego się znajdzie. Zacznij się spokojnie szyko­ wać, wieczorową sukienkę będziesz miała na czas. Gwarantuję - uspokoił ją Nick. Zaprowadził ją do domu Middletonów, wypełnionego gwarem roz­ mów, dobiegających z co najmniej dwudziestu rozmieszczonych na trzech kondygnacjach pokoi, w których goście przygotowywali się do kolacji. Służba biegała tam i z powrotem ze świeżo odprasowanymi częściami garderoby dla wszystkich i drinkami dla spragnionych. Nick zatrzymał jednego z lokajów i zapytał go o telefony. Okazało się, że nazwiska wszystkich, którzy go szukali, zostały przez służbę Podwójną miarą Middletonów skrupulatnie zanotowane. Nick schował karteczkę, przyniesioną przez lokaja niemal natychmiast. Z ciepłym uśmiechem odezwał się do Lauren: - Spotkajmy się p r z y basanie za godzinkę, zgoda? Wytrzymasz ty­ le czasu beze mnie? - Jakoś sobie poradzę... - Jesteś pewna? L a u r e n skinęła g ł o w ą , choć prawdę mówiąc, wcale pewna n i e by­ ła Nick odszedł. Lauren rozejrzała się zakłopotana, dostrzegła rudo­ włosą Bebe Leonardos. Starając się o swobodny, nonszalancki ton, zapytała ją: - C z y jest tu gdzieś telefon? Chciałabym zadzwonić do domu... - Chodź, zaprowadzę cię. A gdzie ten dom, daleko? - W Fenster, w Missouri - wyjaśniła Lauren. - Fenster? - Bebe skrzywiła się tak, jakby poczuła nagle jakiś nieprzyjemny zapach. - Telefon jest tam - wskazała Lauren jedne z drzwi i odeszła. Pomieszczenie z telefonem okazało się eleganckim gabinetem. Lau­ ren przeprowadziła z ojcem rozmowę w telegraficznym skrócie,tak aby koszt połączenia nie okazał się zbyt wysoki. Powiedziała mu o swo­ jej nowej, nieźle płatnej pracy i zaoferowanym p r z e z P h i l i p a W h i t ¬ tha bezpłatnym mieszkaniu. Nie wspomniała oczywiście o dodatkowej, sekretnej umowie z kuzynem. Nie chciała ojca niepokoić. Kiedy, zamierzając wyjść z gabinetu, uchyliła drzwi, usłyszała do­ biegającą z głębi hallu rozmowę dwu kobiet: - Bebe, kochanie, wyglądasz cudownie, nie widziałam cię od wie­ ków! Nie wiesz, czy Nick Sinclair zjawi się tu na weekend? - W i e m , że już tu jest. Nawet z nim rozmawiałam. - Dzięki Bogu, że przyjechał. Carlton ciągnął mnie tu specjalnie aż z Bermudów, żeby porozmawiać z Nickiem o jakichś tam intere¬ sach - Do licha, Carlton będzie się musiał ustawić w kolejce! Alex też chce rozmawiać z Nickiem, o budowie sieci m i ę d z y n a r o d o w y c Przez dwa tygodnie wydzwaniał do niego z Rzymu, ale ze Nick me odpowiadał, specjalnie wczoraj przylecieliśmy, żeby go tu złapać. - Nick jest z Ericą? - O nie! Nic z tych rzeczy. Nie przywiózł jej. Ściągnął coś zupełnie innego. Nie uwierzysz! Jakąś gąskę prosto z farmy w Missouri... Bebe i jej rozmówczyni oddaliły się, głosy ucichły. Oburzona Lau­ ren wyszła z gabinetu do hallu i skierowała się do apartamentu Tracy.