ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 585
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 225

Pokochać cień - Williams Cathy

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :543.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Pokochać cień - Williams Cathy.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK W Williams Cathy
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 209 osób, 120 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 150 stron)

CATHY WILLIAMS Pokochać cień

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Będziesz miała kłopoty! Drobna blondyneczka odciągnęła Sammy na bok i dodała konspiracyjnym szeptem: - Pomyślałam, że powinnam cię ostrzec. - Co masz na myśli, Florrie? - zapytała Sammy, zniżając głos i równocześnie dziwiąc się sobie, że wpada w tę samą spiskową manierę. Zaczęła mówić normalnym tonem. - Przecież dopiero przyszłam, za wcześnie jeszcze na jakieś kłopoty. A poza tym - spojrzała na zegarek -jestem punktualnie. Zechciej mi więc wyjaśnić... Patrzyła ze sceptyczną rezerwą na podnieconą przyja­ ciółkę i postanowiła nie uciekać się do nacisków, aby wydobyć z niej jakieś sensowne zdania. Doświadczenie nauczyło ją, że Florrie miewa trudności z zebraniem myśli i przedstawieniem ich w spoistej i logicznej formie. - Chodzi o artykuł, który napisałaś. Florrie nadal mówiła szeptem, chociaż w szatni prócz nich dwóch nie było nikogo. Sammy zdjęła gruby beżowy płaszcz i rozejrzała się za wolnym wieszakiem. W końcu, nie widząc wolnego miejsca, powiesiła płaszcz na czyjejś kurtce. Bardziej z przyzwyczajenia niż z próżności zerknęła w lustro, aby upewnić się, czy na twarzy wszystko jest w porządku. Wciąż czuła płomień wstydu na myśl o tamtym dniu sprzed dwóch miesięcy, gdy przyszła do tej małej ruchliwej redakcji z dwiema ohydnymi plamami smaru od roweru - na brwi i na policzku.

Twarz, którą teraz ujrzała w lustrze, była na szczęście czysta i prawie zupełnie pozbawiona makijażu. Duże brązowe oczy, zdaniem Sammy, największa ozdoba jej dość nieokreślonego oblicza, spoglądały pytająco na przyjaciółkę. - Czyżbyś nie chciała wiedzieć, do czego zmierzam? - zapytała Florrie, a podniecenie w jej głosie wzrosło o stopień. Sammy uśmiechnęła się. - Ha! Śmiejesz się, ale przestaniesz się śmiać, kiedy usłyszysz wszystko do końca - skomentowała chmurnie przyjaciółka. - O wszystkim mi powiesz w drodze do biurka. Wzięła swoją dużą skórzaną torbę z mnóstwem przegródek i skierowała się ku drzwiom. Florrie udała się jej śladem. Lecz myśli Sammy pomknęły już w kierunku zaplanowanych na dzisiaj zajęć. Artykuł o przestępczości w niewielkim mieście Padley musiał być ukończony, ponadto czekał pilny wywiad na popołudnie: cotygodniowa powiastka w stylu „ciepłe kluchy", którą musiała ugniatać bez upragnionej szczypty dziennikarskiej bezpardonowej wnikliwości. Chwaliła sobie pracę młodszego reportera w miej­ scowej gazecie, lecz przyznawała w duchu, że z roz­ winięciem skrzydeł byłyby kłopoty, nawet gdyby szef zatrudnił w jej dziale bardziej interesujących pracow­ ników. Nim otworzyła drzwi prowadzące z wąskiego korytarza do głównego redakcyjnego pomieszczenia, poczuła dłoń Florrie zaciskającą się na jej przegubie. - Mówiłam poważnie, Sams. Oczy Florrie, o barwie czystego błękitu, teraz były zachmurzone strapieniem. Nerwowo zagryzała wargę. Sammy przelękła się, że lada chwila jej przyjaciółka wybuchnie płaczem. Miała szczerą nadzieję, że do

tego nie dojdzie. Bardzo lubiła Florrie, ale nie czuła się na siłach sprostać potokowi jej łez. Spoglądała na nią z uwagą i niepokojem. - W takim razie powiedz mi o wszystkim - powie­ działa z ręką na klamce. - O co właściwie chodzi? Cokolwiek uczyniłam, nie może być to aż tak złe, żebym musiała się obawiać. - Czy pamiętasz ten artykuł, który przepisywałam ci dwa tygodnie temu? Sammy zmarszczyła brwi i przytaknęła ruchem głowy. Nie mając daru słowa pisanego, Florrie pełniła rolę sekretarki. Przepisała jednak w ostatnim okresie więcej niż jeden jej artykuł. - Który? - zapytała cierpliwie. - Pamiętasz - Florrie wyraźnie przyśpieszyła - wręczyłaś mi go na chwilę przed wyjściem. Byłaś wówczas ubrana w fantastyczne czerwone ciuchy... - Mniejsza o ciuchy - przerwała Sammy, świadoma długości i zawiłości zapowiadającej się dygresji. - Który artykuł? - Dotyczący Romana Ferrersa, tego magnata finansowego, właściciela Thurston Manor, - Więc to o niego chodzi... W głosie Sammy dało się wyczuć coś twardego. Pamiętała wszystko z największą dokładnością. Jej szef założył niemal weto, utrzymując, że artykuł jest zbyt chlaszczący, lecz ona mimo wszystko zdołała wydobyć z niego pozwolenie na druk. Przedtem, ma się rozumieć, zwrócili się do radcy prawnego. Czerpała z pisania tego artykułu dużo satysfakcji. Roman Ferrers był nowym w okolicy. Niedawno wykupił Thurston Manor, podupadający majątek ziemski, leżący w odległości trzydziestu kilometrów od Padley, i właśnie urządzał się w swojej samotni. Sammy kreśliła portret krezusa z wielką gorliwością, dopiero później przyznając, że całość wyszła odrobi-

nę zbyt złośliwa. Nie znosiła tego typu nadzianych forsą playboyów, którzy wykupują wiejskie posiadło­ ści, by odwiedzać je jedynie raz w roku, playboyów niezmiennie ślepych na ich żywą wartość historyczną. Chodziły ponadto słuchy, że chciał zmienić posiadłość w rodzaj zwykłego hotelu. Niby najbanalniejszy pomysł, ale słysząc o nim czuła, że krew ścina się w jej żyłach. Hotel! Baseny w miejsce drzew, zwariowane pola golfowe i prawdopodobnie obrzydliwa dyskoteka z potwornymi zespołami co weekend. - I cóż z nim? - zapytała próbując odzyskać równowagę. - A więc - Florrie nie potrafiła ukryć w swym gorączkowym szepcie nutki uciechy z racji zapowia­ dającego się skandalu - on jest tutaj! Sammy zabrakło nagle słów. Artykuł był uszczypliwy, lecz napisany ze sporą dozą obiektywizmu. Bez potwierdzenia prawdziwych zamiarów Ferrersa nie mogła poruszyć tematu hotelowego kompleksu, ale jej zaprawioną zjadliwością niechęć można było wyczytać pomiędzy wierszami. - Co on tutaj robi? - zapytała marszcząc czoło. - Skąd ja mam wiedzieć? Nie zapominaj, że jestem tylko sekretarką. - Florrie uśmiechnęła się szeroko. - Facet jest wspaniały - dodała z rozmarzeniem. - W rodzaju tych, dla których można całkiem stracić głowę, ale którzy nawet przez milion lat, patrząc na ciebie, nie zauważą cię. - Masz rację, nie zauważą cię, bo jesteś dla nich za dobra. Powiedziawszy to Sammy otworzyła drzwi i z miejsca natknęła się na ukradkowe, płochliwe spojrzenia kolegów. Ledwie pohamowała się, by nie wykrzyknąć na całą salę, że Roman Ferrers jest tylko człowiekiem. Dlaczego zatem zachowują się tak, jak gdyby wybuchła trzecia wojna światowa?

Spokojnym krokiem podeszła do swego biurka, po czym usiadła, ignorując swojego sąsiada, Roberta, dziewiętnastoletniego chłopca, który dzielił z nią terminal komputerowy. Właśnie zamierzał powiedzieć coś poufnego, więc pochylił się ku niej na krześle. - Wiem. - Sammy podniosła rękę na znak, by zachował dystans. - Roman Ferrers zdecydował się złożyć krótką wizytę naszej prowincjonalnej gazecie. Florrie opowiedziała mi o wszystkim ze szczegółami, możesz więc wrócić do właściwej pozycji. I lepiej upewnij się, czy Hugo nie patrzy. On tylko czeka, by wezwać cię na dywanik celem wygłoszenia kazania. Hugo był ich szefem. Miał około pięćdziesiątki i dynamizmu w sam raz na małą lokalną gazetę. Sammy lubiła go. Nie nadawał się wprawdzie do podkładania bomb, ale był miły i wyrozumiały. - Hugo na pewno do nas nie zajrzy. Gości teraz u siebie Romana Ferrersa - oznajmił Robert. - A sądząc po wyglądzie tego ostatniego, przymocował już biednego starego Hugo łańcuchami do biurka i właśnie odmierza mu kije. - Tak sądzisz? - Sammy uniosła brwi. - W każdym razie robota musi być zrobiona. Mam do dokończenia artykuł o przestępczości, a o drugiej czeka mnie wywiad. Odwróciła się ku stercie papierzysk na biurku i zaczęła w nich przebierać. - Co robisz? - zapytał Robert, ignorując jej próby pozbycia się go. - Pracuję. Ostatecznie za to mi płacą. - To Florrie nie powiedziała ci, że szef czeka na ciebie w swojej jaskini? Miałaś się stawić u niego zaraz po przyjściu. - Do licha! Jej brązowe oczy uchwyciły współczujące spojrzenie Roberta, po czym skierowały się na zamknięte drzwi gabinetu Hugona. Poczuła pierwsze oznaki zdener-

wowania. Nie była w nastroju na to spotkanie. Roman Ferrers należał w końcu do typów odrzucających dyskusję na rzecz konfrontacji. Ale poradzi sobie z nim. Będzie chłodna, pełna rezerwy i poprawna w każdym calu, a przede wszystkim doskonale opanowana, gdy przyjdzie jej wysłuchać zarzutów tamtego. Swym artykułem zadała cios jego arogancji, ale nie posunęła się przecież do zniesławienia. Z ociąganiem wstała od biurka, racząc kolegów nieokreślonym grymasem. Oni zaś w odpowiedzi spojrzeniami dodali jej otuchy. Poprzez matowe szkło ścianki działowej mogła dostrzec postacie dwóch mężczyzn i uznała, że skoro obaj nadal zajmowali swe miejsca, sprawy nie mogły jeszcze zostać całkowicie wyjaśnione. Zaraz też wyobraziła sobie straszliwą scenę, w której oszalały Ferrers miota się po biurze, roztrzaskuje i miażdży, co wpadnie mu w ręce, a ona, krucha istota, usiłuje go poskromić. Obraz był tak zabawny, że spowodował u Sammy nagły przypływ zaufania we własne siły. Niemniej wszystko to graniczyło z czystym rojeniem. Roman Ferrers był biznesmenem zbyt dużego formatu, żeby miewać napady wściekłości z powodu byle artykułu w lokalnej gazecie. Zapukała. - Proszę. Zduszony głos szefa był ledwie rozpoznawalny. Nie przypominał w niczym ojcowskiego tonu, do jakiego przywykła. Zapewne Hugo przeżywał ciężkie chwile. Miej się na baczności, Ferrers, pomyślała Sammy, odrzucając hardo w tył głowę. Gdy Hugo zobaczył Sammy, cień ulgi przemknął po jego twarzy. Natomiast Roman Ferrers, który siedział tyłem, ani nie wstał na przywitanie, ani nawet

nie pofatygował się odwrócić głowy. Tym lepiej! Zagłębiony w fotelu, już samą swoją obecnością czynił pokój malutkim. Bóg jeden raczył wiedzieć, jak wysoki był ten mężczyzna. Poza tym prawdopodobnie zaliczał się do tych zbirowatych facetów, którzy podróżują z osobistymi ochroniarzami i obwieszają się kosztownościami, jakby dla oznajmienia wszystkim, że przybyli na ten świat i biorą go w posiadanie. Sammy miała niewiele ponad półtora metra wzrostu i uznała, że łatwiej zyska przewagę nad Ferrersem siedzącym niż pochylonym nad nią niczym pierwotny neandertalczyk. - Chciał się pan ze mną widzieć, panie Dixon - odezwała się od progu raźnym głosem i przechodząc do porządku nad obecnością Ferrersa ruszyła w kierun­ ku biurka. - Tak, hm, mamy tu pewien kłopot z artykułem, który napisałaś kilka... - Kobieta! Powinienem właściwie był zgadnąć... Zbirowaty typ zerknął przez ramię na Sammy, która teraz przyjrzała się mu uważniej. Nie widziała dotąd mężczyzny, który by emanował taką wewnętrzną i fizyczną siłą. Jego rysy były jak wykute w kamieniu, znamionowały raczej moc niż urodę, a przecież sprawiały oczom osobliwą przyjem­ ność. Ciemne, prawie czarne włosy zaczesywał do tyłu, pozwalając im się zakręcać na kołnierzyku koszuli. Jego oczy, w rzadkim kolorze ciemnej zieleni, dwa klejnoty bez nazwy, posiadały w wyrazie twardość krzemienia. I nie zdobiły go żadne ciężkie złote łańcuchy. Od wyrazistej linii wykroju ust aż po długie palce dłoni spoczywających niedbale na oparciu skórzanego fotela, wszystko w nim tchnęło wielką pewnością siebie i samodyscypliną.

Sammy otworzyła usta, zamknęła je i po tym krótkim wahaniu powiedziała mocnym głosem: - Wreszcie pan zauważył. Co za zmysł obserwacji! - Siadaj, Sammy - Hugo wskazał ręką na drugi wolny fotel. Posłusznie usiadła, by stwierdzić, że patrząc na Romana Ferrersa musi teraz kierować wzrok ku górze. Założyła nogę na nogę i czekała w milczeniu, aż pierwszy się odezwie. On zaś obserwował ją bacznie, z owym odcieniem bezstronnego zainteresowania, z jakim ogląda się przedmioty. Żadnych szans, by mogła wzbudzić w nim jakieś emocjonalne zaciekawienie. Sammy dość się naczytała prasowych notatek o nim i dobrze wiedziała, że lubi kobiety wysokie, szczupłe i jasnowłose. Było oczywiste, że tylko ten rodzaj kobiet mógł stanowić dopełnienie jego muskularnej budowy i arogancji wypisanej na smagłym obliczu. - Zakładałem do tej chwili - zaczął cedzić słowa głębokim głosem - że artykuł został napisany przez mężczyznę. - Ależ nie - podjął się wyjaśnień Hugo - nazywamy Samanthę Sammy, odkąd tylko zaczęła u nas pracować. To imię, którym podpisuje wszystkie swoje artykuły. Sammy Borde. - Nie rozumiem, jaką to czyni różnicę - zimno wtrąciła Sammy - czy artykuł napisał mężczyzna, czy kobieta. - Kobieta? Może raczej dziewczyna? Niemal zgrzytnęła zębami. Podła, arogancka, szowinistyczna świnia. Myślał, że kim właściwie jest? Oczywiście, nie miała tej klasycznie kobiecej figury z talią jak osa, ale nie dawało mu to najmniejszego prawa wygłaszania tego rodzaju taniutkich uwag. Hugo wytarł czoło chusteczką. Wyglądał, jakby był trzymany w lochu co najmniej od tygodnia, nie

zaś miał za sobą dziesięciominutową rozmowę z pewnym biznesmenem. - Nie ma potrzeby się złościć, Sammy - powiedział zerkając z niepokojem na Romana. - Sammy ma opinię osóbki o burzliwym temperamencie. - Ja się nie złoszczę. - Wymówiła dobitnie każde słowo. - Nie? - kpiąco zapytał Roman. Sammy zdusiła ripostę, która już miała się wymknąć jej z ust i ponowiła próbę zapanowania nad sobą. - Właściwie o co panu chodzi, panie Ferrers? - zagadnęła głosem tak grzecznym, na jaki tylko mogła się zdobyć. - Panu Ferrersowi nie podoba się pełen uprzedzeń ton twojego artykułu. Uważa, że jest tam zbyt wiele niepochlebnych dla niego aluzji, aby kłaść to na karb czystego zbiegu okoliczności. Piszesz na przykład, że „O panu Ferrersie wiadomo, że ciężko pracuje, ale zdaje się również nie ulegać wątpliwości, że w swoje rozrywki wkłada tyle samo wysiłku. I jak poza tym porachować te wszystkie tak często zmieniane kobiety, uwieszone jego ramienia i wpatrujące się daremnie w tę naznaczoną stygmatem bogactwa twarz?" Hugo trzymał kopię jej artykułu przed sobą i odczytał ten fragment z widoczną przykrością. Roman Ferrers natomiast siedział nieporuszony. Poczekał, aż Hugo skończy, po czym rzekł głosem nie znoszącym sprzeciwu: - Czy mógłby pan zostawić nas na chwilę samych, panie Dixon... Hugo skierował zaniepokojony wzrok na Sammy, a ona odwzajemniła się mu uspokajającym uśmiechem. - Nie ma pan powodu oskarżać nas o zniesławienie, panie Ferrers - oświadczył wstając. - Zanim artykuł poszedł do druku, porozumieliśmy się z prawnikiem. W tych sprawach jesteśmy bardzo ostrożni.

Stał jeszcze przez chwilę, wahając się, czy opuścić pokój z tym strzałem na pożegnanie, czy poczekać jeszcze na reakcję przeciwnika. Sammy również czekała w poczuciu triumfu. Rozczarował ją fakt, że Roman ani myśli rejterować. Miast tego rozsiadł się wygodnie w fotelu i na całą długość wyciągnął przed siebie nogi. - Bynajmniej nie płonę chęcią zemsty, panie Dixon - rzekł miękko, mimo to przemycając groźbę w tych słowach. - Nie? - Hugo wyraźnie się odprężył. Roman miał uśmiech na twarzy, ale jego zielone oczy patrzyły twardo. - Gdybym chciał się zemścić, bez trudu wykupiłbym cały ten kramik. Gestykulował szeroko, a Sammy mimo woli dopatrzyła się w ruchach jego rąk zadziwiającego wdzięku. - Wszystko, czego oczekuję, panie Dixon, sprowadza się do sprostowania i przeprosin. Spojrzał na Sammy, której zwycięski uśmieszek przygasł w tym momencie. - Oczywiście. - Hugo odetchnął z ulgą. - Wykluczone! - Nie widzę problemu, Sammy. Nie zapominaj, że pracujesz dla mnie. Zrobisz, co powiem. - Wiem, że pracuję dla pana, panie Dixon, ale bynajmniej nie oznacza to, że muszę stawiać pod znakiem zapytania moją dziennikarską reputację, ponieważ... - spojrzała lodowato na Ferrersa - ...po­ nieważ jakiś głupawo uparty przybysz pragnie narzucić swą wolę. Nie jest jeszcze właścicielem tej gazety, więc nie posiada również i mnie. I dobrze wie, że nie ma podstaw do wysuwania oskarżeń. Natychmiast pożałowała swojego wybuchu. I nie dlatego, żeby nie była pewna swoich słów, ale ze

względu na serdeczne uczucia, jakie żywiła do szefa. Nie chciała sprzeciwiać się ani spierać z nim, lecz z drugiej strony nie mogła dać za wygraną przed tamtym indywiduum. Tamto indywiduum natomiast obserwowało ich dwoje z zainteresowaniem i śladem rozbawienia na niezwykle męskiej twarzy. - Czy mógłby pan nas zostawić, panie Dixon? - powtórzył Ferrers spokojnie. - Przemyśl to, co usłyszałaś ode mnie, Sammy. Hugo przetarł szkła okularów, odczekał krótką chwilę, po czym opuścił pokój. - Głupawo uparty przybysz? - Roman skrzyżował ramiona i lustrował ją z doprowadzającą do wściekłości wyższością. Jednak Sammy zdecydowana była nie poddawać się złości. Najwidoczniej nic nie mogło wyprowadzić go z równowagi, a pozwalając sobie na emocjonalne wyskoki, Sammy wyglądała przy nim wręcz dziecinnie. Nie, będzie go traktowała z nie zachwianą pogardą. Strzepnęła niewidoczny pyłek kurzu ze spódnicy, ułożyła wargi w zimny wzgardliwy uśmieszek i nic nie odpowiedziała. - I cóż, dziewczyno? Poczuła, jak wzbiera w niej złość. - Mam dwadzieścia cztery lata, panie Ferrers, a zatem okres dziewczęcy pozostawiłam już za sobą. Naprawdę, proszę mi wierzyć, że od lat nie bawiłam się lalką. Ośmielam się zauważyć, że w porównaniu z tymi podwiędłymi pięknościami, z którymi pan tak lubi się fotografować, wyglądam rzeczywiście młodo, lecz nie odpowiada mi pana protekcjonalna postawa. Romanowi nie udało się stłumić wesołości i to jeszcze bardziej rozdrażniło Sammy. Jak śmiał tutaj przychodzić, żądać przeprosin za artykuł, który, wiedziała to, przynosił więcej niż okruch prawdy,

a następnie mieć czelność naigrawać się z niej, gdy nie chciała podrygiwać w takt granej przez niego muzyczki? - Podwiędłe piękności? Muszę przyznać, że ma pani oryginalny sposób wysławiania się. Z czymś takim po prostu marnuje się pani tutaj. Dlaczego wybrała pani to miejsce, tę szczególną gazetę? Czy dlatego, że wychowała się pani w pobliżu? Sammy spojrzała podejrzliwie. Rozmowa przy­ jmowała nieoczekiwany obrót, a ona nie lubiła tego. Była przygotowana na walkę, lecz to wyglądało na usypianie jej fałszywym poczuciem bezpieczeństwa, płynącego jedynie stąd, że on rościł sobie prawo do interesowania się jej osobą. O nie! Nie urodziła się wczoraj. - Do czego pan zmierza, panie Ferrers... - Mam na imię Roman. •- Panie Ferrers. Osobiście trudno mi zrozumieć, dlaczego wtargnął pan do naszej redakcji. Nigdy bym nie zgadła, że niewielki artykuł w lokalnej gazecie, o której mało kto słyszał, może wywołać u pana tego rodzaju reakcję. Jednym słowem, czy nie potrafi pan spożytkowywać swojego czasu w sposób bardziej owocny? - Chodzi o to, dlaczego napisała pani ten artykuł - powiedział rozciągając samogłoski i patrząc na nią zwężonymi oczyma o ciemnej oprawie. - Ponieważ sądziła pani, że zabawi nim tutejszych mieszkańców i upewni ich małe duszyczki, że my, przybysze, jesteśmy dokładnie tacy, jakimi oni pragną nas widzieć. A ja nigdy nie miałem być tego świadomy, ponieważ magnat finansowy nie będzie zawracał sobie głowy tego rodzaju małą gazetą. Czyż nie tak? Sammy umknęła ze spojrzeniem, co bynajmniej nie poprawiło jej samopoczucia. Normalnie wytrzymałaby wzrok każdego, lecz ten mężczyzna rozstroił ją. Źródłem tego była zapewne, jak wnioskowała, odraza, jaką

czuła do niego i wszystkiego, co reprezentował swoją osobą. - Nie wiem, co chciał pan przez to powiedzieć. - Doprawdy? Sammy niespokojnie poprawiła się w fotelu. - Wydaje mi się - ciągnął nieubłaganie - że w pani artykule jest coś więcej niż tylko szczypta indywidual­ nego krytycyzmu. Oto dlaczego tu przyszedłem, nie zaś wtargnąłem, jak to pani malowniczo określiła. Teraz rzeczywiście mogła w to uwierzyć. Roman Ferrers nie był człowiekiem, do którego pasowałoby słowo „wtargnąć". Był na to zbyt zimny i opanowany. - Jakiego typu badania mojej przeszłości prze­ prowadziła pani, zanim zasiadła do pisania? Sammy zaczerwieniła się. Gdyby Ferrers reagował gniewem, sprostałaby mu. Mogłaby wówczas obwaro­ wać się i utwierdzać samą siebie w przekonaniu, że kaźtle słowo, które napisała o nim, było prawdziwe. Zamiast tego zbliżał się do niej ukradkiem jak kot, formułując pytania, na które trudno jej było odpowiedzieć. - Czytałam wycinki prasowe - oświadczyła sucho, rezygnując ze wzmianki o miejscowych pogłoskach dotyczących jego planów zamiany rezydencji w hotel. Mętna i niesprawdzalna plotka na pewno nie wydawała­ by się mu wiarygodnym źródłem. Teraz zresztą również jej- - Wycinki prasowe? - Artykuł nie był przecież pomyślany jako pogłębione studium - uśmiechnęła się obronnie - lecz jako lekka lektura dla tutejszych mieszkańców. - I teraz wszyscy zgodnie uważają mnie za pożeracza niewieścich serc. Nieokrzesanego zbira z ramionami zwisającymi do ziemi, którego jedyną obsesją są kobiety i pieniądze. Obraz ten tak pasował do jej własnego wyobrażenia Ferresa, że zaśmiała się nerwowo. Uznała, że posiadł

zupełnie tajemniczą zdolność wnikania do jej umysłu. I było to bardzo deprymujące. - Ludzie nie zawsze wierzą w to, co przeczytają - uciekła się do wykrętu, nie mogąc wprost zaprzeczyć jego słowom. - Czy w takim razie ma mnie to przekonać, że pani artykuł, oparty na fikcji rozpowszechnianej przez inne sensacyjne dzienniki, jest usprawiedliwiony? - Jego wargi wydęły się pogardliwie. - Czy pani naprawdę myśli, że jest rzeczą godną pochwały oczerniać moje imię w społeczności, zanim jeszcze zainstalowałem się w niej? Powiem bez ogródek, panno Borde, to są łajdackie metody. - W porządku. Jeśli oczekuje pan przeprosin, to w tym momencie mówię „przepraszam". Jeśli o nią chodzi, sprawa była definitywnie zakończona. I teraz im prędzej uwolni się od przytłaczającej obecności Romana Ferrersa, tym szybciej zdoła zebrać myśli. Jak na jej gust i możliwości, był przeciwnikiem zbyt trudnym. - A gdzież to pani się wybiera? Sammy wyprostowała się i spojrzała mu w twarz, po raz kolejny zauważając, jak niedokładne były zdjęcia prasowe. Z pewnością nie ujawniały tych znamionujących nieustępliwość linii podbródka ani sposobu, w jaki jego zielone oczy narkotyzowały i zamącały jej zdrowy rozsądek. - Słucham? - zapytała grzecznie. - Powiedziałem, gdzież to pani się wybiera? - Cóż, na pewno nie wychodzę z myślą, by przynieść panu kawy - odparowała, równocześnie zdając sobie sprawę, że słabnie w swej determinacji zachowania spokoju. Przyglądał się jej twarzy z wyrozumiałą ciekawością, co sprawiło, że poczuła się znów nastolatką wezwaną

przed oblicze dyrektora szkoły. Nazwał ją dziewczyną, i to obudziło wspomnienia, nasunęło przed oczy obraz rodzinnego domu. Naturalnie nie dbała o to, co on o niej myślał, i, do diabła, swój krytycyzm odnośnie do jej wyglądu mógł zachować dla siebie. Przez lata przyzwyczaiła się do swej odmienności. Jak daleko mogła sięgnąć pamięcią, zawsze porów­ nywano ją z jej siostrami i podkreślano różnice między nimi. Jej siostry były w dzieciństwie niebieskookimi blond laleczkami, by później rozkwitnąć w zmysłowe długonogie kobiety, które pląsały na czele nie kończącego się orszaku mężczyzn. Zaś Sammy. o brązowych oczach i włosach, pozbawiona uderzającej urody sióstr, była zawsze tą, którą matka przedstawiała obcym jako mózg całej rodziny. I Sammy nie potrzebowała długiego czasu, aby uświadomić sobie, że w jej przypadku inteligencja była tożsama z brakiem urody. Dbała więc o szare komórki, skończyła studia i zawsze pozwalała swojemu gwałtownemu usposobieniu być raczej znakiem rozpoznawczym, nie starając się go ujarzmić. Najstarsza siostra, Emily, była już mężatką, mieszkała w Yorkshire i miała dwoje przeuroczych dzieci. Sammy uwielbiała je. Catherine, która wciąż przebywała w domu i łamała męskie serca, była nieprzerwanym źródłem rodzicielskich kłopotów. Będąc od lat jej powiernicą, Sammy również z jej powodu mogła się nieraz uskarżać na bóle głowy. - Halo? Ciąg obrazów i wspomnień został przerwany. Spojrzała na Romana z niechęcią. Dziewczyna, dobre sobie. Gdyby była pięć lat młodsza, to nie namyślając się wiele porwałaby najbliższy przedmiot i cisnęła w niego. Tymczasem oznajmiła chłodno, że wychodzi.

- Przeprosiłam pana - powiedziała tonem, który uznała za bardzo opanowany - czyli zrobiłam już to, czego pan oczekiwał, więc nic tu po mnie. Mam jeszcze dużo pracy. - Nie zrozumieliśmy się. - Doprawdy? Chciał pan przeprosin i otrzymał je. Nie sądziłam, że jest tu miejsce na jakąś dwuznaczność. Roman usiadł na krawędzi biurka Hugona. Ema­ nował jakimś nieuchwytnym bogactwem, co sprawiło, że biurko w tym momencie wydało się nędzne. - Gdy powiedziałem, że chcę przeprosin, miałem na myśli przeprosiny publiczne. Chcę je widzieć w druku, w waszej gazecie, i to na pierwszej stronie. Myślę, że będzie to honorowe załatwienie sprawy, nie uważa pani? Jego głos miał zarazem gładkość jedwabiu i ostrość brzytwy. W oczach Sammy pojawił się przestrach. - Nie mogę tego zrobić - wymamrotała. Ugięły się pod nią nogi i opadła z powrotem na fotel. - Dlaczego nie? Sama pani przyznała, że jej spostrzeżenia i wnioski oparte zostały na, delikatnie mówiąc, skromnych podstawach. Wszystko, czego żądam od pani, to przyznanie się do błędu dużymi tłustymi literami. - Mam lepsze pomysły! - wybuchnęła złośliwie. - Proszę mi na przykład pozwolić odgrywać przez kilka dni rolę miejskiego obwoływacza lub wsuwać ulotki pod drzwi domów! - Wolno pani uważać to wszystko za rzecz wysoce zabawną. Lecz proszę mi wierzyć, panno Borde, ja czuję inaczej. - W żadnym wypadku nie wyrażę zgody na coś takiego - odrzekła unikając jego spojrzenia. W tej chwili szczerze życzyła sobie, by wyparował lub zgorzał w płomieniach. Tak czy inaczej, miała dość mężczyzn do końca swego życia.

- Kto zatem mógłby ją wyrazić? Może pan Dixon? - Tak. Lecz ja odmówię złożenia podpisu. - Nie odmówi pani, moja mała lisiczko. A jeśli tak twierdzę, to na pewno podpis pani będzie widniał we właściwym miejscu. - Proszę nie silić się na groźby, bo nie przelęknę się ich. - W porządku, żadnych gróźb. Ja tylko stwier­ dzam fakty. Pozostaje więc pani wezwać swojego szefa. Nie spiesząc się wstała i otworzyła drzwi. Hugo pracował nad czymś z Robertem. Uniósł głowę, a ona przywołała go skinieniem ręki. - Czy wszystko należycie omówione? - zapytał z wymuszoną jowialnością, siadając za biurkiem. - Oczekuję publicznych przeprosin, panie Dixon, I to równych rozmiarami zjadliwemu artykułowi. Na ustępstwa z mojej strony proszę nie liczyć. - Ach. - Hugo westchnął z rezygnacją i wzruszył ramionami. - Przypuszczam, że jesteśmy do tego zobowiązani. Sammy spojrzała nań z przerażeniem. - Zobowiązani! Na pewno nie ja! Nie odczuwam najmniejszego żalu z powodu tego, co napisałam. - Powtarzam: zrobisz, co każę. Pomimo tych słów Sammy wewnętrznie złagodniała. Wiedziała bowiem, jak ciężko mu było je powiedzieć. Hugo od lat był przyjacielem rodziny, na długo przed jej urodzeniem. Ona zaś zawsze była jego ulubienicą. - W takim razie - oświadczyła możliwie najspokojniej - odchodzę z pracy. - Czy to nie lekka przesada? Oboje spojrzeli na Ferrersa, który dotąd zachowywał milczenie. - Czyta pan w moich myślach - skwapliwie zgodził się Hugo. - Pomyśl, Sammy, wiesz przecież, że jesteś

najzdolniejszą dziennikarką tego zespołu. Nie chcę cię utracić. Dla Sammy była to nowość. Hugo nigdy nie mówił jej jeszcze takich rzeczy. Czy będzie bardzo źle, jeżeli ustąpi? Tak, pomyślała, będzie fatalnie. Stworzy precedens i żaden z czytelników nie da później wiary jej słowom. Jakieś zwięzłe przeprosiny od redakcji, ukryte gdzieś na ostatnich stronach, były jeszcze do pomyślenia. Ale co innego dwustronicowa kobyła w czołówce. Na to w żadnym wypadku nie mogła się zgodzić, i jeśli odmowa będzie kosztować ją pracę, rozejrzy się za czymś innym. Będzie musiała, oczywiście, opuścić Padley, lecz czyż nie ma gorszych rzeczy? Przeżyła tutaj niejedną bolesną chwilę, zaś wyjazd pomoże zatrzeć przykre wspomnienia. - Nie widzę alternatywy - stwierdziła stanowczo. - Ja widzę. Roman badał szczegółowo jej twarz, wodząc swymi kocimi zielonymi oczami po wargach znamionujących upór, szeroko rozstawionych brązowych oczach i ciemnych kręcących się włosach, które nigdy nie chciały poddać się jej woli. - Widzi pan? W pytaniu Hugona zabrzmiała nadzieja. Sammy była świadoma swych fizycznych braków i w reakcji obronnej na badawczo-przenikliwe spojrzenie Romana wyjrzała przez okno na spokojną High Street. Jedynie z czystej ciekawości, zważywszy, że nie było sposobu, by zmieniła zdanie, chciała usłyszeć, jaki to wspaniały pomysł wylągł się w tej aroganckiej i wściekle przystojnej głowie. - Proszę mnie poprawiać, jeśli coś sknocę. - Skie­ rował te słowa do Sammy, zmuszając ją tym samym do spojrzenia na niego. - Nie chce pani przeprosić

mnie w druku, ponieważ uważa, że napisany artykuł zgodny jest z prawdą, a ponadto obawia się pani stracić zaufanie swych czytelników. - Tak - odparła zaciekawiona, do czego to wszystko mogło prowadzić. - Widzę chyba wyjście z tej matni. Otóż co pani powie na propozycję, aby przez miesiąc lub coś koło tego była pani mym cieniem, świadkiem mych po­ czynań? Jeśli pod koniec tego okresu nadal będę wydawał się pani uosobieniem zepsucia, to zrezygnuję z żądania przeprosin. Jeżeli jednak dojdzie pani do innych wniosków, wtedy publiczne przyznanie się do błędu raczej potwierdzi pani prawdomówność, niż ją przekreśli. Plan wydawał się dobry i wzbudził entuzjazm w Hugonie. Sammy jednak ogarnęła wątpliwość, czy wytrzyma tak długo w towarzystwie Ferrersa. Już po godzinnej rozmowie czuła się skrajnie wyczerpana. A cóż będzie po miesięcznym wspólnym przebywaniu? - Musisz się zgodzić, Sammy, pomysł jest wręcz znakomity. - Hugo nie szczędził zachęty. - A gdzie ja... pan... gdzie się zainstalujemy? Zakłada­ jąc, że w ogóle wyrażę zgodę na tę śmieszną imprezę. - Ja... pani... najpierw możemy zatrzymać się w Londynie, lecz równie dobrze tutaj. W głosie Romana trudno było nie wyczuć kpiny. Najwyraźniej bawił się każdą minutą, kwaśno pomyślała Sammy. - A jeśli dojdę po tym wszystkim do wniosku, że nie jest pan wrodzoną uprzejmością i w ogóle wszystkim „naj", za co najwyraźniej pan siebie uważa - powiedziała patrząc mu śmiało w oczy - czy będę mogła wówczas napisać coś w rodzaju relacji z tego miesiąca, nawet gdyby miała ona nadwerężyć pana nieposzlakowaną reputację? - Dlaczego nie?

Wstał i włożył ręce w kieszenie. Widok jego muskularnej sylwetki ponownie przeszył ją dreszczem niepokoju. - W takim razie przyjmuję propozycję. Kiedy zaczynamy? - Wyjeżdżam jutro do Londynu. Jest pani gotowa mi towarzyszyć? Spojrzała pytająco na Hugona, który kiwnięciem głowy wyraził swą zgodę. Wyglądał na całkiem odprężonego. Przy takim rozwiązaniu nie tylko nie tracił najlepszego pracownika, lecz również nie musiał walczyć z kimś, kto miał dużą siłę przebicia i kontakty w świecie biznesu. - Jesteśmy zatem umówieni. Gdy tylko Ferrers opuścił redakcję, Sammy natych­ miast uświadomiła sobie, w jakim napięciu spędziła te chwile. Dopiero teraz mogła pełną piersią zaczerpnąć powietrza. - Bystry facet - powiedział Hugo z uznaniem. - Nie znam nikogo, kto tego rodzaju problem rozwiązałby ku zadowoleniu wszystkich stron. - Niech ci będzie, bystry facet - potwierdziła w nagłym zamyśleniu. - Czas pokaże, kim jest ponadto.

ROZDZIAŁ DRUGI - Ależ cudownie! Nie wyobrażasz sobie, ile bym dała za taki wyjazd do Londynu. Wszystko jest tam takie podniecające! Piccadilly Circus, Oxford Street! Myślę, że mogłabym przekonać mojego kierownika banku, że potrzebuję przeniesienia. Wyniosłabym się stąd w jednej chwili. Sammy spojrzała kątem oka na siostrę, której twarz rozświetliła ekscytująca wizja życia w Londynie. Pukle jej włosów opadały poniżej ramion, niczym skręcone pasma jedwabiu. - Siedzisz na moim śniadaniu. Catherine przesunęła się odsłaniając sprasowaną paczkę kanapek. - Och, wybacz. - Drobnostka. Mam nadzieję, że zostało trochę białego sera w lodówce. Zaczynała odczuwać poważne wątpliwości w związku z tym całym pakowaniem się i wyjazdem na miesiąc lub coś koło tego. Roman uprzedził Hugona, że pobyt może przedłużyć się o dwa tygodnie, a tamten bez wahania się zgodził. Zatem sześć tygodni z mężczyzną, który wzbudzał w niej co najmniej niechęć. A kto przez ten czas będzie karmił jej kota? Robbie siedział na neseserze obserwując zdarzenia z właściwą kotom obojętnością. - Najlepiej byłoby - Sammy myślała głośno - aby ten przeklęty facet nie przeczytał mojego artykułu, gdyż wtedy nigdy nie doszłoby do obecnej sytuacji. Cisnęła do otwartej walizki coś z bielizny, a następnie dwie koszule i dżinsy.

- Tak, ale przeczytał. - Wiem o tym - mruknęła z irytacją. Czy Catherine musi mówić oczywistości? - A jaki w ogóle on jest? Florrie nazwała go smacznym kąskiem. Sammy skrzywiła się. - Jest niewątpliwie z gatunku mężczyzn oddziały­ wających na pewien rodzaj kobiet. - Ale nie na ciebie? - Bardziej porywający wydałby mi się nawet atak grypy żołądkowej. Spojrzała bezradnie na rozrzucone po całej sypialni ubrania. Catherine, wbrew swemu dzikiemu, niepo­ skromionemu wyglądowi, była z natury bardziej porządna. Zaofiarowała się nawet wyręczyć ją w pakowaniu, podczas gdy Sammy miała coś przekąsić. Jednak ostatnią rzeczą, jakiej Sammy pragnęła, było zjawić się w Londynie z walizką pełną rzeczy wybranych przez siostrę, tak dalece różniły się w kwestii smaku i gustu. - Sądzę, że wciąż cierpisz po zerwaniu z Derkiem Cairnsem. - Bzdury! Sammy walczyła z walizką, ale gwałtowność jej odpowiedzi wzięła się zupełnie z czegoś innego. - A jednak chyba mam rację. To może najważniejszy powód napisania tego napastliwego artykułu o Ferrersie. Sammy powstrzymała się od komentarzy. W uwadze Catherine była spora doza prawdy. Zerwany związek z Derkiem pozostawał nadal jej bolesnym wspo­ mnieniem, ropiejącym wrzodem zepchniętym w pod­ świadomość. Zostawił cierpki posmak w ustach i szczególnie musiał ją zranić, skoro unikała odtąd wszelkich bliższych kontaktów z mężczyznami. - Ponosi cię fantazja, Catherine. Podaj mi, proszę, kosmetyczkę. i

Spełniwszy prośbę siostry Catherine rzuciła się na łóżko. - Moim zdaniem to jedna z przyczyn tych wakacji w Londynie. - To nie są wakacje, Cath. To jest wyrafinowana forma kary. Sapiąc z wysiłku postawiła ciężką walizkę na podłogę, a resztę rozrzuconych rzeczy, nie bacząc na okrzyk zgrozy, jaki wyrwał się z ust Catherine, zebrała w tłumok, który po prostu wepchnęła do szafy. - Nie zapominaj, że nie zgłaszałam się na ochotnika. Zgłoszono to w moim imieniu. Dwudziestowieczna wersja chińskich tortur Romana Ferrersa. Nie znoszę tego człowieka, a będę zmuszona przebywać w jego towarzystwie przez szereg tygodni. - Zawsze mogłaś odmówić. - Nie znasz go. To ktoś, kto nie rozumie słówka „nie". Przynajmniej w sytuacjach, gdy wchodzi ono w konflikt z jego życzeniami. - Tak czy inaczej sądzimy, że wyjazd dobrze ci zrobi. - Jacy „my"? - Ja i mama. - Więc plotkujesz o mnie poza moimi plecami? - warknęła Sammy, nagle rozdrażniona. Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, ażeby zgadnąć, czego dotyczyła ich rozmowa - jej nieszczęsnego związku z Derkiem Cairnsem. Spotkała go w tutejszej winiarni, gdzie przypadkowo wstąpiła po pracy, i gdy tylko ją ujrzał, powziął plan zdobycia jej. Jej kobiecej próżności bardzo to pochlebiało, choć teraz wspominała całą rzecz z obrzydzeniem. Nigdy jeszcze bowiem nie stanowiła obiektu takich zabiegów ze strony mężczyzny. Raczej była tylko ich świadkiem. Catherine i Emily miały dość zalotników, by założyć własne agencje

matrymonialne. Sammy obserowowała to niejako z ukrycia. Kiedy Derek zaczął umizgać się do niej, jej przenikliwość osłabła. Co za głupota! Teraz wiedziała, kim był naprawdę: zręcznym w manipulacji czarusiem, gotowym powiedzieć każde słodkie słówko, jeśli spodziewał się po nim korzyści. Lecz taka jest kolej rzeczy, że szczęśliwym ślepcom spada bielmo z oczu. Pewnego razu wzięła dzień wolny od pracy, by zrobić mu niespodziankę. Udała się do pubu, gdzie zwykł przebywać w porze lunchu. I doprawdy, niespodzianka stała się prawdziwie wielkim zaskoczeniem. Dla niego i tej kobiety, która okazała się jego żoną. Gniew na Derka był niczym w porównaniu z gniewem, jaki skierowała przeciw sobie, choć jej rodzina bez końca perswadowała jej, że o żadnym jej błędzie nie może być tu mowy. Pewną pociechę przynosiła jedynie świadomość, że nie poszła z nim do łóżka. Gdy Catherine w końcu pożegnała się, Sammy wzięła szybki prysznic i wysuszyła włosy, z rezygnacją obserwując, jak przeciwstawiają się wszelkim próbom uczynienia z nich czegoś bardziej szałowego. Pomyślała o Romanie i kobietach, w których gustował, po czym jakby na przekór tym jego gustom wskoczyła w najbardziej spłowiałe dżinsy, nałożyła luźny sweter, który jej matka zrobiła przeszło trzy lata temu, i wzuła płaskie pantofle na każdą okazję. Catherine solennie przyobiecała opiekować się kotem i Sammy, w poczuciu winy, głaskała go czule przez dobry kwadrans. Nie cierpiała rozstawać się z Robbim. Była przeświadczona, że czuje on wówczas do niej urazę. I kto wie, jaki skutek wywrze na nim jej sześciotygodniowa nieobecność.