Prolog
May fair Manor, Hampshire, Anglia
Wiosna 1784 roku
Z górnego piętra dobiegł stłumiony kobiecy krzyk. Dwaj dżentelmeni,
ojciec i syn, czekający niecierpliwie w salonie aż się wzdrygnęli. Na to
rozpaczliwe wołanie młodszy rzucił się ku schodom, lecz ojciec go po
wstrzymał. Syn przez chwilę napierał, chciał biec na ratunek. Wkrótce
jednak zrezygnował, potarł zaczerwienione oczy, przesunął dłonią po
twarzy i nie bardzo wiedząc, co czyni, opróżnił jednym haustem szkla
neczkę whisky.
Panowie wrócili na swoje miejsca, by znów czekać w milczeniu. Ciszę
mąciło tylko tykanie zegara nad kominkiem.
- To szaleństwo! Jak mogłem się zdecydować na coś takiego?! - ma
mrotał Fletcher Linden, pełen odrazy do samego siebie. - Moja żona nie jest
już młoda... Nie zniesie tych męczarni. Obawiam się, że jeśli straci dziecko,
pęknie jej serce. A jeżeli Dorothea umrze, umrę i ja. Z całą pewnością!
- Wszystko jest w ręku Boga - odparł Montgomery Linden, baron
Aston, i niezręcznie poklepał syna po ramieniu. - Pozostaje nam tylko
modlitwa.
Nagle drzwi salonu otworzyły się z impetem. Doktor, pamiętając o za
niepokojeniu lorda Astona i jego syna, nie zwlekał ani chwili z ogłosze
niem dobrej nowiny.
7
- Z wielką radością i z ogromną ulgą oznajmiam, że pani Linden szczę
śliwie powiła córkę! Gratulacje, panie Linden. Służąca zaraz prześcieli
łóżko i będzie pan mógł odwiedzić swoje obie damy. Pańska córeczka
jest maleńka, ale zdrowa. Kiedy wychodziłem z pokoju, krzyczała wnie
bogłosy. To dobry znak!
- Bogu niech będą dzięki! - wybełkotał Fletcher. Kolana ugięły się
pod nim i opadł na krzesło. Emocje były tak silne, że niemal odczuwał
ból. - Moja mała Faith!... postanowiliśmy z żoną, że jeśli Bóg pobłogo
sławi nas córeczką, nazwiemy ją Faith*.
- Bardzo stosownie! - Lord Aston się rozpromienił. Wezwał całą służbę
i z wielką pompą oznajmił o narodzinach wnuczki. Tak się przy tym pu
szył, jakby był pierwszym dziadkiem w dziejach ludzkości.
Nowinę przyjęto gromkimi wiwatami i okrzykami podziwu. Do szczę
śliwego ojca niewiele w tej chwili docierało. Jak w transie przyjmował
gratulacje. Ściskano mu dłoń, kilku służących zapomniało się do tego
stopnia, że poklepało go po ramieniu, a zarządzająca domem pani Craig
objęła go serdecznie jak matka.
Po dłuższej chwili doktor zezwolił, by Fletcher udał się na górę i po raz
pierwszy ujrzał swoją córeczkę. Nie trzeba mu było tego powtarzać: po
pędził, przeskakując po dwa stopnie naraz, i wpadł do sypialni w chwili,
gdy pokojówka wychodziła z naręczem zakrwawionej pościeli.
Fletcher zamknął za sobą drzwi. Przez chwilę nie był w stanie zrobić
kroku ani wymówić słowa. Wpatrywał się tylko w milczącą i nierucho
mą postać na łóżku. Strach ścisnął mu serce. Doktor powiedziałby mu
chyba, gdyby żonie groziły jakieś komplikacje?
- Dorotheo...
Żona otworzyła oczy. Na widok męża uśmiechnęła się radośnie i uniosła
nieco na poduszkach.
- Podejdź bliżej, kochany, poznaj swoją córeczkę! - poprosiła, wska
zując na spoczywające u jej boku zawiniątko.
- Boże święty! - wykrztusił Fletcher przez ściśnięte gardło i powoli,
z namaszczeniem podszedł bliżej. -Jesteś niezrównana, najdroższa! Stwo
rzyć takie arcydzieło! Spójrz tylko na nią: jest cudowna. Więcej niż cu
downa!
- Moja malutka Faith... - szepnęła Dorothea, tuląc niemowlę do pier
si. - Mamy wreszcie dziecko, najdroższy. Po piętnastu latach oczekiwa
nia. To prawdziwy cud!
* Faith (ang.) - wiara.
8
- Nie mogę w to uwierzyć - wymamrotał - choć widzę ją na własne
oczy!
Uklęknął obok łóżka. Radość, miłość i podziw przepełniały mu serce.
Skierował spojrzenie na pełne łez oczy żony. Podzielała jego zdumienie
i ogromną radość. Wyciągnął drżącą rękę i musnął palcem policzek ma
leństwa. Potem schylił się i pocałował córkę w czoło.
Dziecko wiercąc się i popiskując, otworzyło buzię i ziewnęło. Fletcher
nigdy jeszcze nie widział nic równie pięknego.
- Tylko na nią spojrzę i już chce mi się płakać ze szczęścia - wyznała
Dorothea, pociągając nosem.
Fletcher uśmiechnął się przez łzy do ukochanej żony. Powinien już
odejść, by odpoczęła. Była wyczerpana fizycznie i psychicznie. Nawet
mówienie ją męczyło. On jednak po prostu nie mógł się oderwać od niej
i od swej cudownej nowo narodzonej córeczki.
- Ależ będziemy ją rozpieszczać!... Prawda, najdroższa? - szepnął. -
Damy jej tyle miłości, poświęcimy tyle uwagi... Będziemy wyrozumiali
dla jej słabostek i dumni z jej odwagi i ciekawości świata...
Dorothea roześmiała się.
- Wyrośnie na istne półdiablę!
- Co też ty mówisz?! — Fletcher się obruszył. Spojrzał na dziecko i wez
brał w nim instynkt opiekuńczy. Nikt nie ośmieli się krytykować jego
córki! Do końca życia będzie bronił małej Faith.
Znów powiódł palcem po gładziutkim policzku. Córeczka zamrugała,
otworzyła szeroko oczy i spojrzała na niego, choć jej wzrok z pewnością
nie nabrał jeszcze ostrości. Potem zakwiliła, niezdarnie wsadziła piąstkę
do buzi i zaczęła ją hałaśliwie ssać. Fletchera znów zalała fala tkliwości.
I nagle ogarnął go paniczny strach. Czy on w ogóle wie, co to znaczy
być ojcem?! Ta maleńka niewinna istota jest całkowicie od niego zależ
na. Czy zdoła zapewnić jej wszystko, co niezbędne do szczęśliwego, bez
troskiego życia?
Poczuł nagły zawrót głowy na myśl o odpowiedzialności, która od dziś
na nim spoczywa. Nie był bogaty. Oboje z Dorothea nie mieli skłonności
do zbytku. Mieszkało im się przyjemnie i wygodnie w Mayfair Manor,
rezydencji jego ojca, barona Aston, gdzie wiedli spokojne, niczym nie
zmącone życie.
Należeli do ziemiaństwa, zajmującego w hierarchii społecznej drugie
miejsce po arystokracji. W niewielkiej lokalnej społeczności byli szano
wani, ale nie zajmowali uprzywilejowanej pozycji. Czy takie zwykłe,
skromne życie wystarczy jego najmilszej córeczce?
9
Znów zerknął na maleństwo. Już nie ssała paluszków. Spała. Ramion
ka przylegały do ciała, mina była niezwykle poważna. Jaka ona piękna!
Prawdziwy skarb. Fletcher poczuł się spokojniejszy.
Nie mógł zapewnić córce wielkich bogactw, najwyższej pozycji spo
łecznej, imponującego tytułu. Miał jednak coś o wiele cenniejszego. Oto
czy Faith nieskończoną miłością. Przysiągł sobie, że będzie ją kochał
i chronił od złego do końca swoich dni.
1
Charleston/ Karolina Południowa
Początek kwietnia 1809 roku
Kapitan Griffin Sainthill opadł z satysfakcją na miękkie poduszki i zamk
nął oczy. Bezwstydne wargi i język kurtyzany mającej w Charlestonie
największe wzięcie odbywały właśnie odkrywczą podróż, sunąc zmysło
wo w dół po jego nagim ciele. Zuchwałe, wilgotne, namiętne pocałunki
pieściły kapitańską pierś, przesuwały się po wypukłościach żeber, płas
kim brzuchu, wędrując ku udom.
Griffin jęknął głośno, zatracając się w zawierusze niezwykłych doznań.
Przez większość dnia oddawał się wraz z Suzanne wszelkiego rodzaju
igraszkom miłosnym. Teraz zapadał już zmrok, ale apetyt kapitana na tę
bujną i soczystą kobiecość bynajmniej nie zmalał.
Chcąc wywołać jeszcze większe podniecenie, Suzanne zaczęła kąsać
go namiętnie. Griffin poruszył się niespokojnie, ale pozostawił inicjaty
wę w rękach dziewczyny; wykazywała taki entuzjazm i miała tyle doświad
czenia, że z pewnością oboje osiągną bez trudu całkowite spełnienie.
Suzanne była niezwykłą dziwką... a w dodatku niewątpliwie w je
go typie. Kapitan lubił kobiety doświadczone i zręczne w łóżku. Była
też niezaprzeczalnie piękna. Pełna wdzięku, egzotyczna, o gładkiej
oliwkowej cerze, z czarnymi jak noc, prostymi włosami, sięgającymi
pasa.
Spędziwszy na morzu prawie cały miesiąc, kapitan uważał, że zasłużył
na porządną rozrywkę. Morze było spokojne i wiał silny wiatr, więc rejs
powrotny z wysp Bahama trwał krócej niż zwykle. A zyski przekraczały
najśmielsze marzenia.
Griffin był bardzo rad z tej wyprawy. Wiele lat upłynęło od czasu, gdy
zajmował się handlem na południowym szlaku. Najświeższy sukces skłonił
go do rozważań, czy nie warto zorganizować na tej trasie regularnych
rejsów. Zwłaszcza teraz, gdy towarzystwo przewozowe, w które włożył
tyle trudu przez ostatnie dziesięć lat, zaczęło wreszcie przynosić godziwe
zyski.
- Bardzo mi smakujesz! - mruczała Suzanne niczym kotka, opiera
jąc głowę na jego płaskim brzuchu. Kapitan poczuł między udami ogień,
rozpalony jej gorącym oddechem. Znowu zbudziło się w nim pożąda
nie.
Zanurzył ręce w czarnych jedwabistych włosach dziewczyny i skłonił
ją do pochylenia głowy. Domyśliła się od razu, czego sobie życzy. Wy
starczyło jedno muśnięcie językiem, by zacisnął powieki i szarpnął bio
drami. Suzanne zaśmiała się wesoło.
- To coś w twoim guście! Prawda, milordzie?
Mimo wielkiego podniecenia Griffin odsunął się od niej.
- Mówiłem ci już, Suzanne, żebyś mnie nie tytułowała! - syknął.
- Ale dlaczego?! - Uniosła głowę, odgarnęła opadające na twarz wło
sy i spojrzała na niego. - List z Anglii dotarł tu, zanim wypłynąłeś do
Nassau. Wszyscy wiedzą, co było w tym liście. Nie cieszysz się z nowe
go zaszczytu? To bardzo smutne, że twój ojciec i brat nie żyją, ale dzięki
temu odziedziczyłeś piękny tytuł. Jak to ładnie brzmi: wicehrabia Dew-
hurst!
- Posługiwanie się tu, w koloniach, angielskimi tytułami jest śmiesz
ne i pretensjonalne - upierał się Griffin. - Nie zamierzam korzystać z mego
tytułu.
Mina Suzanne wyrażała niedowierzanie. Wielokrotnie powtarzał jej,
że nie życzy sobie, by zwracała się do niego per „wicehrabio" lub „mi
lordzie". Te angielskie fanaberie były cząstką dawnego życia, z którym
pożegnał się raz na zawsze. Nie liczyły się dla człowieka, jakim był
teraz.
- Uważam, że jesteś wyjątkowo głupi! - stwierdziła, przytuliwszy się
do niego całym ciałem. Poczuł napór jędrnych piersi. Znów zamruczała
mu do ucha, a potem szepnęła: - . ..ale nie chcę się z tobą kłócić.
- Ani ja z tobą. - Usłyszała.
12
Błysnął zębami w zmysłowym uśmiechu. Położył swe wielkie ręce na
jej biodrach i podniósł. Zaskoczona Suzanne krzyknęła, ale zaraz jęknęła
rozkosznie, gdy posadził ją sobie na podbrzuszu.
Ich oczy spotkały się. Griffin bez ostrzeżenia pociągnął ją gwałtow
nie w dół i wszedł w nią jednym szybkim ruchem. Jęknęła, ale nie z bó
lu: jej wilgotne ciało od razu zaakceptowało jego obecność. Natych
miast zaczęła to wznosić się, to opadać. Ścisnął mocniej jej biodra
i wprawił ją w jeszcze szybszy, bardziej gwałtowny rytm. Poddała się
z ochotą.
Griffin nie czuł już gniewu. Nie mógł winić Suzanne za to, że nieocze
kiwany dowód jego arystokratycznego pochodzenia zrobił na niej wraże
nie. Od urodzenia mieszkała w Charlestonie i tu - zręcznością i sprytem -
zdobyła rozgłos. Wieść głosiła, że odwiedzało ją kilku dżentelmenów
posiadających wielkie wpływy w Charlestonie... ale żaden z nich nie
należał do angielskiej arystokracji!
Griffin musiał przyznać, że nie tylko Suzanne, ale wszyscy w mieście
zaczęli się teraz do niego inaczej odnosić. Nawet niektórzy członkowie
jego załogi rzucali mu znaczące spojrzenia. Ale wcale mu to nie schlebia
ło. Wręcz odwrotnie: to, co z początku było jedynie niedogodnością, sta
wało się coraz bardziej irytujące. Wręcz nie do zniesienia.
Griffin był młodszym synem i od początku wiedział, że musi sam sobie
radzić w świecie. Jako dzieciak czuł się pokrzywdzony, że jego starszy
brat Neville pewnego dnia odziedziczy wszystkie rodzinne tytuły i grun
ty, a jemu nie przypadnie nic. Kiedy jednak dorósł, zaczął doceniać wol
ność, która była najcenniejszym przywilejem młodszych synów.
Ojciec Neville'a i Griffma miał nadzieję, że młodszy z jego synów
wybierze karierę wojskową, ale Griffin zbył ojcowski pomysł kpinami.
Gdy zaś wicehrabia wspomniał o karierze duchownego, syn roześmiał
mu się prosto w twarz. Nic dziwnego, że wicehrabia Dewhurst odczuł
wyraźną ulgę, gdy zbuntowany potomek postanowił sam pokierować włas
nym losem. Poprosił tylko o niewielką sumę, bez której nie mógł założyć
towarzystwa przewozowego.
Samodzielne, niezależne życie bardzo Griffinowi odpowiadało. Przez
ostatnie dziesięć lat utrzymywał stałą, choć niezbyt regularną, korespon
dencję z dwiema młodszymi siostrami, ale tylko do niej ograniczały się
jego rodzinne kontakty. Zasmuciła go wieść o śmierci najpierw ojca, po
tem zaś brata. "Największym jednak szokiem była świadomość, że ich
powinności i obowiązki spadły teraz na jego barki i wymagają powrotu
do Anglii.
13
Na samą myśl o pojawieniu się w domu ogarniała go irytacja. Dobrze
wiedział, że gdy się tam znajdzie, całe jego życie ulegnie zmianie. Nieko
niecznie na lepsze!
- Mocniej! -ponagliła go szeptem Suzanne, wpijając się zębami w pła
tek ucha. -1 szybciej! - Uniosła biodra i poczuł, jak zaciska się wokół niego.
O Boże!... Ależ z niej smakowity kąsek... - Odchylił się do tyłu i przymk
nął oczy. W pokoju panowała miła cisza, jeśli nie liczyć odgłosów ich
miłosnych igraszek.
Namiętny nastrój zmąciło nagle donośne dobijanie się do drzwi sypialni.
Przekonany, że grozi im niebezpieczeństwo, Griffin wyzwolił się z uścisku
Suzanne tak nagle, że spadła z łóżka.
Wrzasnęła z oburzenia, lecz kapitan nie zwrócił na to uwagi. Sięgnął
po nabity pistolet, który miał zawsze pod ręką, ilekroć szedł do łóżka, bez
względu na to gdzie, kiedy i z kim.
- Nie trza ruszać gnata, kapitanie - powstrzymał go ochrypły głos. -
To tylko ja!
Drzwi sypialni były lekko uchylone. Śmiałek, który odważył się je otwo
rzyć, na wszelki wypadek schował się teraz za nimi. Ale Griffin poznał
natręta po głosie. Był to Harry Dobbins, członek jego załogi.
- Co się stało, Dobbins? Jakieś problemy ze statkiem? A może z załogą?
- Nie powiem, że aż problemy, kapitanie - odparł Dobbins. - Po mo
jemu to będzie... można by rzec: nieporęczna sytuacja. Ale muszę z pa
nem zamienić kilka słów, kapitanie. Jak najszybciej.
- No to właź! -polecił Griffin. Wszystkie sprawy, dotyczące jego stat
ku, były pierwszej ważności.
Suzanne ponownie oburzyła się, słysząc te słowa. Zerwała się z podło
gi i dała nurka pod kołdrę. Wynurzyła się stamtąd na chwilę, by cisnąć
w kapitana poduszką. Griffin schwycił pocisk w locie i uśmiechnął się
od ucha do ucha.
Wciąż się uśmiechając, spojrzał na Dobbinsa. Ten nieustraszony wilk
morski wetknął łysą głowę przez szparę w drzwiach i rozejrzał się po
pokoju.
- Mam tu kogoś, kogo powinien pan kapitan zobaczyć - wyjaśnił z nie
pokojem.
Otworzył drzwi na oścież i ze zdumiewającą delikatnością wprowadził
do pokoju młodą kobietę i małego chłopczyka. Sądząc z jej stroju, Mu
latka była służącą. Natomiast uczepione kurczowo jej ręki dziecko miało
na sobie ubranko ze znacznie lepszego materiału, choć podniszczone i nie
co przymałe.
14
Griffin spoglądał przez dłuższąchwilę na przybyłych. Był niemal pew
ny, że ani kobiety, ani dziecka nigdy przedtem nie widział na oczy.
- Co to ma znaczyć, Dobbins? - spytał srogo.
Majtek przestąpił z nogi na nogę.
- Nie wiedziałem, co z tym fantem zrobić, kapitanie. Ta dziewuszka
pcha się na statek i powiada, że musi się natychmiast zobaczyć z panem
kapitanem. Wiedziałem, gdzie pan kapitan się zaszył, więc ją tu przypro
wadziłem.
- Nie mogłeś wstrzymać się z tym do rana?
- Chyba nie.
- Wobec tego, moja panno... - zaczął Griffin i urwał. Rumieńce i spusz
czony wzrok dziewczyny uświadomiły mu, że leży na łóżku całkiem nagi.
Od niechcenia podciągnął nieco kołdrę. - Masz do mnie jakąś sprawę?
Dziewczyna zerknęła na dziecko, potem przeniosła błagalny wzrok na
Dobbinsa. Marynarz, o dziwo, zaczerwienił się po czubek łysej głowy.
- Przyszła, bo szukała pana, kapitanie - wyjaśnił. - Zabrała ze sobą
tego malca, no i list. - Sięgnął do kieszeni i wyjął złożony arkusz perga
minu.
Griffin zauważył, że list nie był zapieczętowany. Z ponurą miną wziął
go do ręki.
- Zakładam, żeś to przeczytał?
- Tak jakby. - Dobbins przygładził bujne bokobrody. - Nigdy żem nie
miał głowy do czytania i pisania. Prawie cała załoga zeszła na ląd. Uży
wają życia. Ci, co zostali, sąjeszcze mniej zdatni do czytania niż ja. No
to co było robić? - Przysunął się bliżej i dodał burkliwym szeptem: -
A z tego, co żem przeczytał, widzę, że to bardzo osobista sprawa, kapita
nie. No to pomyślałem: „lepiej, żeby tego nikt obcy nie podłapał!" Cho
dzi o chłopca.
Obaj mężczyźni utkwili wzrok w dziecku, które nie puszczało ręki
Mulatki. Przestraszony chłopczyk pisnął ze strachu i ukrył się za jej spód
nicą.
- Jesteś jego matką? - spytał Griffin.
- Niańką. Jego matka umarła.
Griffin zmarszczył brwi. Wydawało mu się, że dostrzegł w dziecku coś
znajomego. Niepokojąco znajomego!
Odwróciwszy się tyłem do całej trójki, zwiesił nogi z łóżka i zaczął
czytać list. Czuł, że Suzanne wierci się niespokojnie obok niego. Bez
wiednie odwrócił się do niej, ona zaś uśmiechnęła się z lubieżną miną
i przeciągnęła wymownie językiem po przednich zębach.
15
Jej beztroska zmysłowość na chwilę poprawiła Griffinowi humor. Nie
na długo jednak. Gdy skończył czytać krótki list, poczuł, że szczęki same
mu się zaciskają. Pochylił się jeszcze bardziej i z trudem zaczerpnął po
wietrza. Potem sięgnął po leżące na podłodze spodnie.
Wciągnął je i w tej samej chwili uświadomił sobie, że choć czytając
list miał wrażenie, że nic z niego nie rozumie, każde słowo wypaliło się
na zawsze w jego mózgu.
Przysyłam Ci naszego syna, drogi Griffinie, w nadziei, że obudzi on
w Twym sercu dość ciepłych uczuć, byś przyznał się do niego i przy
garnął. W swym krótkim życiu zaznał niewiele szczęścia i bardzo po
trzebuje ojcowskiej miłości, a przynajmniej opieki. Ponieważ sama już
nie mogę mu jej zapewnić, błagam Cię: zajmij się nim!
Ubrany w bryczesy i pośpiesznie wciągniętą koszulę Griffin ponownie
zwrócił się do Mulatki. Podszedł bliżej i z wymuszonym, niewesołym
uśmiechem spytał:
- Znasz treść tego listu, prawda?
- T.. .tak. - Zacisnęła drżące wargi. - Ona prosi, żeby się pan nim za
opiekował, bo to pana syn.
- Kto cię tu przysłał? - Griffm chwycił służącą za ramię. - Muszę
porozmawiać z tą osobą. Natychmiast!
- To... To niemożliwe, proszę pana. - Przestraszona dziewczyna chcia
ła się cofnąć, ale Griffin schwycił ją jeszcze mocniej. - Ten list napisała
matka tego chłopca, Rosemary Morton.
- Mówiłaś, że jego matka nie żyje!
- Bo nie żyje, proszę pana. Bez mała od sześciu miesięcy. - Usta dziew
czyny zacisnęły się mocno. Zdołała wyrwać rękę z uścisku kapitana. -
Zmogła ją choroba. Ostatkiem sił napisała ten list. I kazała mi przysiąc,
że jeśli „Buntownik" zawinie znów do Charlestonu, zabiorę jej dziecko
i ten list do kapitana Grifflna Sainthilla.
Rosemary Morton... Griffm próbował znaleźć w pamięci jakiś obraz
czy wydarzenie związane z tym nazwiskiem. Wydawało mu się znajome.
W końcu przypomniał sobie drobną kobietkę o rudych włosach, niebie
skich oczach i soczystych wargach, zawsze skorą do śmiechu.
Poznali się na jakimś przyjęciu, w którym Griffin wziął udział, chcąc
rozszerzyć swe kontakty handlowe. Ojciec Rosemary, bogaty kupiec, był
chętny do interesów z młodymi, przedsiębiorczymi kapitanami.
Griffin uznał, że córka kupca to powabna dziewczyna. Oczarował go
jej delikatny urok, a jeszcze bardziej gorąca zmysłowość, którą dostrzegł
za niewinną fasadą. Rosemaiy tańczyła tego wieczoru z wieloma męż-
16
czyznami, ale wyróżniała Griffina, z którym przekomarzała się i flirto
wała.
Z radością przekonał się, że nie była chowanym pod kloszem niewi
niątkiem, jak początkowo sądził. W konsekwencji połączył ich krótki
romans, który przyniósł obojgu wiele radości. Było to mniej więcej czte
ry lata temu, gdy po raz ostatni bawił w Charlestonie.
- Ile lat ma chłopiec? - spytał Griffin.
- W sierpniu skończył trzy.
To by się zgadzało. Griffin nie był jednak aż tak łatwowierny. Odkąd
dorósł, prowadził swobodne kawalerskie życie. Zmieniał kochanki jak
rękawiczki i szukał rozkoszy wszędzie, gdzie tylko można ją było zna
leźć. Z rozmysłem wybierał partnerki zręczne i doświadczone. Przez całe
życie (a miał już trzydzieści trzy lata) żadnej z nich nie wpakował w kło
poty.
- Gdzie mieszkacie? Kto zajmuje się dzieckiem teraz, gdy nie ma już
matki? - dopytywał się Griffin.
- Mieszkamy u jego dziadka, pana Joshuy Mortona, za miastem, na
Plantacji Sommerville'ow. -Mulatka pogłaskała chłopca po rączce, a on
przytulił się do niej jeszcze mocniej. - Opiekuję się nim, odkąd się uro
dził.
Griffin zmarszczył brwi. Może to jednak pomyłka?
- Joshua Morton, którego znałem, był kupcem, nie plantatorem czy
farmerem.
Służąca skrzywiła się.
- Pan Morton kupił plantację i wywiózł moją panienkę z miasta, kie
dy było już po niej widać... A gdy raz zamieszkała na plantacji, to nigdy
się stamtąd nie ruszyła. Pan ją zakopał żywcem w tej głuszy. Nawet po
śmierci nie pozwolił panienki pochować na miejskim cmentarzu, obok
matki.
Griffin podrapał się w głowę. Musi mieć trochę czasu na przemyślenie
sprawy, na rozeznanie się w tym wszystkim.
- Jutro rano spotkam się z panem Mortonem.
- Nie! - odważyła się sprzeciwić służąca. Opiekuńczym ruchem obję
ła dziecko. - Moja panienka nigdy nie zdradziła ojcu, że to pana syn,
kapitanie. Wiem, że pan Morton czuje straszną nienawiść do człowieka,
który zgubił jego córkę. I tego nieślubnego biedactwa też nienawidzi. Uda
ło mi się tu przyjechać tylko dlatego, że pana Mortona akurat nie było na
plantacji. Aż strach pomyśleć, co by zrobił i mnie, i dziecku, gdyby się
dowiedział, że je tu przywiozłam do pana!
2 - Poślubić wicehrabiego 17
Griffina przeszył nagły ból. Spojrzał na chłopca. Nawet w tej dziecin
nej, niewinnej buzi podobieństwo było uderzające. Ta sama znajoma twarz,
czarne włosy, szare oczy... Griffin zrozumiał, że nie może zaprzeczać
prawdzie.
To mój syn -przyznał w duchu. - Moje ciało i krew. „Niewiele zaznał
szczęścia w swym krótkim życiu..."
Poczuł wyrzuty sumienia. Może pierwsze lata życia tego chłopca nie
byłyby takie ciężkie, gdyby on - ojciec - wiedział o jego istnieniu? Nie
był jednak tego pewny.
- Jak ci na imię? - spytał łagodnie.
Dziecko zwiesiło głowę i wpatrywało się w milczeniu w swoje bury.
- On się boi obcych - usprawiedliwiała go niańka.
- Ale ja nie jestem obcy, prawda? Jestem jego ojcem. - Griffin po
wściągnął zniecierpliwienie i przykucnął obok dziecka. - Jak ci na imię?
Chłopczyk podniósł głowę i przyjrzał się uważnie Griffinowi. - Ne
ville - wyszeptał w końcu.
Neville? Griffin poczuł napływające do oczu łzy. Tak przecież nazywa
się jego brat! Niewiele osób wiedziało o tym, ale wyraźnie pamiętał, że
zwierzył się Rosemary Morton.
- Pod koniec miesiąca odpływam do Anglii - oznajmił szorstko Grif
fin. Teraz, gdy miał syna, powinności związane z tytułem wicehrabiego
nabrały nagle znaczenia. - Będziecie gotowi do tego czasu?
- Chce pan zabrać dziecko ze sobą? Na drugi koniec świata?!
Griffin dostrzegł, że oczy Mulatki zaszkliły się, i zrozumiał, że takiej
możliwości nie przewidywała. Chłopiec wyczuł smutek niani i delikatnie
pogłaskał ją po ręku.
- Chyba lepiej go nie rozłączać z tobą - powiedział z namysłem Grif
fin. - Załatwię z Mortonem wszystkie niezbędne formalności, byś mogła
nam towarzyszyć. Gdy przybędziemy do Anglii, wyzwolę cię - dodał
impulsywnie. - Jako wolna kobieta będziesz mogła nadal się nim opieko
wać, nim pójdzie do szkoły.
Młoda Mulatka odetchnęła głęboko i dumnie podniosła głowę.
- Nie jestem niewolnicą, lecz wolną kobietą. Nie mam żadnych pań
stwa i nie jestem związana z żadnym mężczyzną. Ale nie mogę opuścić
na zawsze mojej matki i sióstr. Popłynę z panem i będę opiekować się
dzieckiem w tej długiej podróży, ale musi mi pan opłacić powrotną podróż,
żebym mogła wrócić do swoich.
Griffin skinął głową na znak zgody.
18
- Załatwię ci powrót na jednym z moich statków. - Wyciągnął rękę
i lekko zmierzwił włosy syna. Były zdumiewająco miękkie i delikatne. -
Dziś wieczór Dobbins odwiezie was na Plantację Sullivanow. Kiedy wraca
Morton?
- Jutro wieczorem.
- Doskonale! Przyjadę po ciebie i Neville'a jutro po południu. A kie
dy będziecie już bezpieczni na pokładzie mego statku, pogadam sobie
z Joshuą Mortonem.
Oczy służącej rozszerzyły się ze strachu, ale nie sprzeciwiła się decyzji
kapitana.
- Jutro po południu - powtórzyła. - Będziemy gotowi.
Zaległa niezręczna cisza. Siedzący dotąd w kucki Griffin wyprostował
się powoli. - O, bardzo przepraszam! W tym zamęcie zapomniałem za
pytać, jak ci na imię.
Służąca zarumieniła się i z leciutkim uśmiechem szepnęła:
- Mary. Mary Dawson, panie kapitanie.
- Bardzo ci jestem wdzięczny, Mary, za to, że tak wspaniale opieku
jesz się Neville'em. I mam nadzieję, że będziesz nadal dbała o niego, póki
całkiem nie przejdzie pod moją opiekę.
- Pewnie, że będę o niego dbała! - zapewniła Mary z całą powagą.
Dygnęła i poleciła chłopcu: - Powiedz panu kapitanowi „do widzenia".
- Do widzenia!
Słodki, ufny dziecięcy głosik zabrzmiał bardzo wyraźnie w ciszy. Grif
fin dwukrotnie musiał przełknąć ślinę, nim zdobył się na odpowiedź.
- Do widzenia, Neville! Do jutra.
Rzucił Dobbinsowi rozkazujące spojrzenie.
- Tak jest, kapitanie. Będę ich pilnował jak oka w głowie! - zapewnił
majtek.
Gdy zamknęły się drzwi, Griffin wrócił do wielkiego łoża z baldachi
mem i usiadł na brzegu materaca. Był tak wzruszony, że prawie nie za
uważył Suzanne, gdy przysunęła się bliżej i położyła mu rękę na ramie
niu.
- Śliczny chłopiec! - powiedziała cicho.
Griffin skinął głową. Był wściekły na siebie za to, że jego dziecko
musiało znieść tyle złego, tylko dlatego, że się o nic nie zatroszczył. Zdro
wy rozsądek podpowiadał, że nie ponosi za to winy. Jak mógł troszczyć
się o chłopca, jeśli nie miał pojęcia o jego istnieniu?
Mimo to coś nadal ściskało go za gardło. Griffin zawsze reagował
gwałtownie na wszelką niesprawiedliwość, ale okrucieństwo względem
19
niewinnego dziecka było niewybaczalną zbrodnią. Zwłaszcza że tym dziec
kiem był jego syn.
Zamknął na chwilę oczy, starając się uspokoić. Ostatni miesiąc był
naprawdę piekielny! W ciągu kilku tygodni został hrabią i ojcem - wraz
ze wszelkimi powinnościami, jakie te zaszczyty ze sobą niosą.
Hawthorne Castle, Hampshire, Anglia
Koniec maja 1809 roku
- Jak myślisz, Harriet, czy Griffin dziś przyjedzie?
Harriet Sainthill podniosła głowę znad robótki - chusteczki z cieniut
kiego lnu, na której starannie wyszywała kwietny ornament - i posłała
młodszej siostrze przelotny uśmiech.
- To całkiem możliwe, Elizabeth! List od Griffina dotarł do nas dwa
dni temu. A często się zdarza, że spodziewany gość zjawia się wcześniej
niż list z zawiadomieniem o jego rychłej wizycie.
- Ale Griffin nie przyjeżdża z wizytą! - zaoponowała Elizabeth. -
Wraca do domu na stałe. - Uniosła ramiona nad głową i zawirowała po
pokoju w radosnym zapamiętaniu. - Nie mogę się wprost doczekać! Kie
dy Griffin wróci, doprowadzi wszystko do porządku!... -Zatrzymała się
raptownie. - O Boże! Właśnie sobie uświadomiłam, że nawet nie wiem,
jak on wygląda!
Harriet potrząsnęła głową i wyciągnęła z koszyczka jaskrawoczerwo-
ną jedwabną nić.
- Kiedy odjeżdżał, byłaś jeszcze dzieckiem. Miałaś siedem lat. Z pew
nością Griffin bardzo się zmienił. Wszyscy się zmieniająz wiekiem, nawet
starsi bracia.
- O, to nie ma znaczenia! - upierała się Elizabeth. Wbiła się zgoła
nieprzystojnie w podniszczony fotel i odwróciła do okna. - Z pewnością
Griffin okaże się dzielny, przystojny i czarujący! Wzór dżentelmena. Pa
miętasz te śliczne upominki, które przysłał nam w zeszłym roku na Boże
Narodzenie? Ile razy powtarzałaś, że najpiękniejszy haft, jaki widziałaś
w życiu, to ten z jedwabnego szala od Griffina? Najlepszy dowód, że ma
doskonały gust!
- Przysłał ten szal nie na ostatnie Boże Narodzenie, tylko dwa lata
temu - sprostowała chłodno Harriet, ale widząc strapioną minę młodszej
siostry szybko pożałowała swoich słów.
Nie ulegało wątpliwości, że siedemnastoletnia Elizabeth była święcie
przekonana, iż z chwilą powrotu brata skończą się wszelkie kłopoty. Har
riet, starsza od niej o kilka lat i mądrzejsza dzięki gorzkim doświadcze
niom, nie miała podobnych złudzeń.
Powrót Griffina mógł rzeczywiście wybawić je z trudnego położenia,
ale równie dobrze pogrążyć je w czarnej rozpaczy. Życie w bolesny spo
sób nauczyło Harriet, by nie spieszyła się z wydawaniem sądów o męż
czyznach, nawet gdy byli to członkowie rodziny.
- Tak czy owak, cudownie, że Griffin znów będzie z nami - stwierdzi
ła entuzjastycznie Elizabeth, ale Harriet zauważyła, że siostra nerwowo
miętosi skrawek spódnicy.
Nie powinna była dać po sobie poznać, że nie ufa bratu. Elizabeth i tak
dozna rozczarowania... niech się przynajmniej cieszy nadzieją. Przed
wczesne rozwiewanie jej złudzeń było okrucieństwem.
- Jestem pewna, że gdy Griffin przejmie swe obowiązki związane z ty
tułem, wiele się zmieni - przyznała Harriet z nieco wymuszonym uśmie
chem. - Ja również niecierpliwie oczekuję jego przyjazdu.
Ściśle rzecz biorąc, nie było to kłamstwo. Zwłaszcza uwaga o zmia
nach, które nastąpią. Perspektywa przyjazdu Griffina budziła jednak
w Harriet niepokój. Niewiele wiedziała o bracie, a to, co przez lata dotar
ło do niej ze strzępków rozmów, nie napawało nadzieją.
Wszystko wskazywało na to, że Griffin był hulaką, kobieciarzem i ry
zykantem zarówno w interesach, jak i w życiu prywatnym. Harriet mogła
się tylko modlić, by brat nie okazał się zwykłym rozpustnikiem i utracju-
szem.
Jako niezamężne niewiasty obie z Elizabeth będą całkowicie zależne
od brata, jego humorów i kaprysów.
- Mam nadzieję, że Griffin po powrocie do domu okaże się równie
hojny jak wówczas, gdy przysyłał nam prezenty. - Elizabeth rozmarzyła
się. - Jakby to było cudownie sprawić sobie całą nową garderobę, gdy się
skończy ta okropna żałoba!
- Miejmy nadzieję, że Griffin ma głowę do interesów i pokaźne do
chody - odparła Harriet. Tym razem nie udało jej się ukryć goryczy. Jaki
będzie ich los, jeśli brat okaże się równie skąpy jak ojciec? Wstrząsnęła
się na samą myśl o tym. - Spłacenie długów ojca i Neville'a będzie go
kosztowało fortunę!
- Naprawdę jest aż tak źle? - spytała szeptem Elizabeth i powiodła
palcem po starej, mocno już wytartej spódnicy.
21
- Nie za dobrze - odparła Harriet, sięgając do koszyka po nożyczki.
Związała supełek i odcięła koniec nitki. -Ale tym się zajmie Griffin. My
nie musimy się o nic martwić. No, Elizabeth, dość tych czarnych myśli!
Opowiedz mi, czego się dowiedziałaś podczas rannego spaceru do mia
sta.
Na ustach Elizabeth, zgodnie z przewidywaniami starszej siostry, po
jawił się uśmiech. Serce Harriet stopniało. Elizabeth to wciąż radosne,
niewinne, ufne dziecko... Ktoś powinien jej bronić przed światem, okrut
nym zwłaszcza dla tych, którzy kierują się sercem, a nie rozsądkiem!
Harriet przyrzekła sobie, że jeśli Griffin nie zechce lub nie zdoła za
pewnić Elizabeth opieki, ona sama się tym zajmie. Ostatecznie opieko
wała się nią od śmierci matki, a Elizabeth miała wtedy zaledwie rok.
- Do rzeźnika zleciał się dziś cały tłum! - zaczęła swą relację Eliza
beth. - Z gratulacjami z racji narodzin szóstego dziecka. I wyobraź so
bie, to znowu dziewczynka! Mimo to pan Jenkins z wielką dumą oznaj
mił mi tę nowinę. Pomyśleć tylko: sześć córek! - Elizabeth uśmiechnęła
się jeszcze szerzej. - A w aptece spotkałam pannę Linden. Jej gospody
nię okropnie rozbolał ząb. Panna Linden przyszła po lekarstwo dla tej
biedaczki. Spytała, jak się miewasz, i prosiła, bym przekazała ci pozdro
wienia. — Harriet zmrużyła oczy. Stanowczo nie miała ochoty słuchać
o pannie Faith Linden. - Pytała też, kiedy spodziewamy się powrotu Grif-
fina - dodała nieco ciszej Elizabeth.
Harriet usiadła prosto, pośpiesznie odkładając robótkę.
- Wypytywała cię o Griffina?!
Na twarzy Elizabeth pojawiło się zdumienie. Harriet zorientowała się,
że gwałtowność, z jaką zadała to pytanie, zbiła z tropu jej siostrę. Sprawa
jednak była zbyt poważna, by zmienić temat. Wobec tego Harriet sformu
łowała swoje pytanie nieco inaczej.
- O co panna Linden cię wypytywała?
- Chciała się tylko dowiedzieć, czy znamy już dokładny termin jego
przyjazdu - odparła z namysłem Elizabeth. - Pomyślałam sobie: jak to
miło, gdy sąsiedzi współczują nam w żałobie i cieszą się naszym szczę
ściem! ... Panna Linden wydawała się rozczarowana, że nie znamy jesz
cze dokładnego terminu.
- Wyobrażam sobie, jaka była rozczarowana! - rzekła ponuro Harriet. -
Nie wątpię, że ta pannica liczy na to, że Griffin wybawi ją z tarapatów,
w jakie wpadła przez ten idiotyczny testament. Ale będzie musiała szu
kać ratunku gdzie indziej! Wraz ze smierciaNeville'a rozwiały się wszyst
kie jej nadzieje na tytuł wicehrabiny.
22
- Dlaczego tak bardzo nie znosisz panny Linden? - Elizabeth łagod
nie upomniała siostrę. - Zawsze była niezwykle uprzejma dla mnie...
i dla ciebie też.
- Bo bywa uprzejma tylko dla kaprysu albo z wyrachowania - stwier
dziła stanowczo Harriet. - Faith Linden jest zepsuta, samolubna i głupia.
Nigdy nie mogłam zrozumieć, czemu ojcu tak zależało, by Neville ożenił
się z nią. Jej rodzinie nic wprawdzie nie można zarzucić... ale daleko jej
do naszej. Ojciec Faith był zaledwie baronem.
- Nie sądzę, by nasz ojciec przywiązywał wielką wagę do tytułów -
odparła cicho Elizabeth.
- Jeśli tak, to nie miał racji! - powiedziała spokojnie Harriet z cynicz
nym grymasem. - Przyznam, że ogromnie byłam rada z postawy Nevil-
le'a, zwlekał i zwlekał, a w końcu nie wywiązał się ze swego przyrzecze
nia. No i, Bogu dzięki, panna Linden nie stała się członkiem naszej
rodziny!
- Ależ, Harriet! - Przez sekundę na ślicznej twarzy Elizabeth malo
wało się przerażenie. - Jak możesz być taka okrutna?! Biedna panna Lin
den zmarnowała tyle lat, łudząc się, że Neville w końcu się z nią ożeni!
Nie rozumiem twojego braku współczucia... zwłaszcza że sama masz
podobne kłopoty z narzeczonym...
- Moje „kłopoty z narzeczonym", jak to określasz, w niczym nie przy
pominają sytuacji panny Linden! - zaprotestowała gwałtownie Harriet.
Czuła, jak wzbiera w niej gniew, ten okropny, bezsilny gniew i niepokój,
który ogarniał ją, ilekroć myślała o swej niepewnej przyszłości. - Julian
pełni ważną funkcję w sztabie księcia Wellingtona. Tylko jego poczucie
obowiązku wobec króla i ojczyzny spowodowało naszą rozłąkę. Szlachetni
oficerowie królewskiej armii kierują się zawsze lojalnością i honorem.
Julianowi serce się rozdzierało, gdy musiał opuścić Anglię, ale uznał, że
lepiej zaczekać ze ślubem do ostatecznego zwycięstwa. Dopiero wów
czas złożymy wspólnie małżeńską przysięgę. Czuję się wyróżniona, że
taki patriota zaszczycił mnie swym wyborem i darzy mnie szacunkiem.
Czekać na powrót bohatera to prawdziwy przywilej!
Ostatnie słowa Harriet wymówiła z religijnym niemal zapałem. Mia
ła ogromną nadzieję, że powtarzając je bez końca, zarówno w myśli,
jak i na głos, zdoła wreszcie uwierzyć w te wzniosłe sentymenty. Praw
dę mówiąc, uwaga Elizabeth ugodziła ją w czułe miejsce. Największe
przerażenie budziła w Harriet myśl, że może skończyć jak Faith Lin
den: opuszczona stara panna, zaręczona z kimś, kto ani myślał o poślu
bieniu jej.
23
- Przypuszczam, że panna Linden zechce spotkać się z Griffinem -
powiedziała Elizabeth nieśmiało i bardzo cicho.
Harriet gwałtownie wciągnęła powietrze.
- Gdyby miała czelność zjawić się tu z wizytą, nie zastanie nikogo
w domu. Już ja się o to postaram.
Sięgnęła znów do swego koszyczka po nici. Urwała kawałek i nawlo
kła igłę. Zaczęła wyszywać niemal z nienawiścią. Zacisnęła zęby, wal
cząc z bólem, który przeszywał ją, ilekroć stanęła jej przed oczami Faith
Linden.
Stopniowo gwałtowny gniew Harriet wygasał, gdy z jej delikatnych
ściegów wyłaniał się kwiat. W głowie starszej panny Sainthill tkwiła jed
nak nadal niepokojąca myśl o kłopotach, na jakie Faith Linden mogłaby
narazić jej rodzinę.
Po śmierci starszego brata Harriet uznała za szczęśliwe zrządzenie losu
fakt, że Neville nie zdążył ożenić się z tą okropną, rozpaskudzoną Lin
den. Teraz zaś postanowiła osobiście dopilnować, by Griffin nie popełnił
podobnego głupstwa.
Czy nic cię nie odwiedzie od tego zamiaru, Faith? - pytał błagalnie
łagodny kobiecy głos.
- Absolutnie nic!
Panna Faith Linden z determinacją poprawiła czepek i skrzywiła się
na widok swego, niestety, nieefektownego odbicia w lustrze. Trudno by
łoby stwierdzić, czy czepek bardziej ją postarza, czy szpeci. Zapewne
i jedno, i drugie. I to dokładnie w tym samym stopniu.
- Szczerze mówiąc, nie przypuszczałam, że świeżo upieczony wice
hrabia Dewhurst wytrzyma dłużej niż jedną dobę w rodzinnych dobrach.
Sąw opłakanym stanie! Sądziłam, że wyjedzie natychmiast, a siostry spro
wadzi do Londynu przy pierwszej nadarzającej się okazji. Tymczasem
minął cały tydzień, a on nadal tu jest! Nie mogę dłużej zwlekać.
- Ciągle nie pojmuję, czemu chcesz do niego iść - strofowała łagod
nie przyjaciółkę lady Meredith Barrington, strzepując z ramion Faith nie
widoczne gołym okiem pyłki. - Czy nie lepiej napisać do niego i popro
sić, by odwiedził cię przy najbliższej sposobności?
24
Faith westchnęła. Gdybyż sprawy układały się tak gładko!...
- Już do niego napisałam. I nie doczekałam się żadnej odpowiedzi.
Jeśli jakimś sposobem nie wedrę się do jego domu, gotów wyjechać i prze
padnie mi szansa osobistego przedstawienia całej sprawy.
- Sądzisz, że wicehrabia wie o testamencie?
- Na pewno! - Faith zacisnęła wargi. - Harrowby to istna wylęgarnia
plotek! Dałabym głowę, że testament ojca od kilku miesięcy stanowi w tej
dziurze główny temat rozmów przy rodzinnych obiadach... albo przy piw
ku w gospodzie Pod Różą i Ostem. Poza tym jestem pewna, że obie sio
stry wicehrabiego znają na pamięć ten koszmarny kodycyl. Jak mogłyby
go nie znać?! Elizabeth być może nie wspomniała o nim bratu, ale Har
riet na pewno nie odmówiła sobie tej przyjemności. Ani chybi, powiado
miła braciszka, w jakim znalazłam się kłopocie.
- No, cóż... w takim razie wicehrabia istotnie musi wiedzieć o testa
mencie twego ojca - przyznała niechętnie Meredith i uścisnęła mocno
rękę przyjaciółki na znak swego współczucia i poparcia. - Być może czeka
na stosowny moment, by poruszyć z tobą ten problem.
Faith wydała jakiś gardłowy pomruk. Kochana Merry, nieuleczalna
optymistka!... Ilekroć była w kłopotach, Meny zawsze dodawała jej otu
chy. Tym razem jednak Faith nie mogła w żaden sposób uwierzyć w po
myślne zakończenie.
Matki obu kobiet były zaledwie ciotecznymi siostrami, ale Meredith
stała się dla Faith siostrą, o której jedynaczka marzyła od wczesnego dzie
ciństwa. Każda z dziewcząt wychowywała się w innych warunkach, jed
nak coroczne długie letnie wizyty Meredith w Mayfair Manor zrodziły
między przyjaciółkami więź, której nie mogły zniweczyć ani czas, ani
odległość.
Najpierw szkolne kłopoty, potem udręki dojrzewania, wreszcie wiel
kie marzenia i ambicje rozkwitającej kobiecości- wszystko to było te
matem ich dyskusji i zwierzeń w ciągu długich letnich dni i nocy. Potra
fiły gadać godzinami, omawiając każdy drobiazg, który ich zdaniem miał
wyjątkowe znaczenie, by przejść płynnie do pięknych marzeń oraz kon
kretnych planów związanych z przyszłością.
Letaie wizyty Meredith ustały, gdy dziewczęta ostatecznie przekroczyły
próg dorosłości. Wciąż jednak ze sobą korespondowały i odwiedzały się
od czasu do czasu -więc serdeczne stosunki trwały. Faith była przekonana,
że nie zniosłaby nieszczęść, które zwaliły się na nią w ciągu ostatnich kilku
miesięcy, gdyby nie Meredith -powiernica i sojuszniczka. Najdroższa przy
jaciółka była jedyną ostoją Faith w tych dniach pełnych lęku i rozpaczy.
25
- No, jestem już gotowa! - Faith wzięła do ręki torebkę i odwracając
się do Meredith spytała: - Jak wyglądam?
- Czarująco, jak zawsze - odparła nieugięcie lojalna Merry. - Muszę
jednak przyznać, że bardzo mnie niepokoi ta twoja wyprawa. Damy nie
odwiedzają dżentelmenów... zwłaszcza bez zapowiedzi i bez zaprosze
nia. A ty na domiar złego wybierasz się bez przyzwoitki!
- Moje fatalne położenie jest chyba wystarczającym usprawiedliwie
niem niekonwencjonalnego, a choćby nawet niestosownego, zachowa
nia - upierała się Faith, choć była pełna obaw. Szczerze mówiąc, nie przej
mowała się tym, że łamie pewne reguły. Ale sam cel jej wyprawy,
propozycja, z którą zamierzała wystąpić, była tak szokująca, dotyczyła
spraw tak intymnych, że Faith była wręcz sparaliżowana strachem.
Meredith zmarszczyła brwi, ale nie zamierzała polemizować z przyja
ciółką. Powiedziała tylko:
- Choć zastanawiałam się nad tym wiele razy, nadal nie pojmuję, co
skłoniło twojego ojca do uzupełnienia testamentu tym... tym grotesko
wym kodycylem!
Faith przygryzła wargę. Ileż to razy sama zadawała sobie to pytanie?
- Jestem pewna, że ojciec postąpił tak w najlepszej wierze, dla moje
go dobra. Kiedy się rozchorował zeszłej zimy, przeczuwał, że już nie
wróci do zdrowia. A czyż mógł odejść w pokoju, nie zapewniwszy mi
bezpiecznej przyszłości?
Jego stary przyjaciel wicehrabia Dewhurst kilka tygodni wcześniej zmarł
na tę samą chorobę. A jego syn nie wykazywał najmniejszej ochoty do
zawarcia małżeństwa, zaplanowanego przez rodziców przed wielu laty.
Jakże zdołam ja, słaba kobieta, zmusić do ślubu Neville'a Sainthilla, a ra
czej nowego wicehrabiego Dewhursta, jeśli nie udało się tego dokonać
obu ojcom -jego i mojemu?
Faith przymknęła na chwilę oczy.
- Uzupełnił więc swój testament kodycylem nakazującym mi najpóź
niej w rok po jego śmierci wyjść za wicehrabiego Dewhursta, gdyż ina
czej stracę May fair Manor. Ojciec sądził, że daje mi broń do ręki. Pana
ceum na opornego narzeczonego.
Faith dobrze pamiętała, jak ojciec bolał nad obojętnością jej przyszłe
go męża. Drogi tata! Tylko on dostrzegał w niej coś więcej ponad niecie
kawą powierzchowność i zadatki na sawantkę!... Dla niego nie była nie
pozorną niewiastą o nijakich włosach, pozbawionych blasku oczach
i spiczastej bródce. Jego zdaniem zasługiwała na księcia z bajki, ale cie
szył się, że zdołał jej zapewnić przynajmniej wicehrabiego.
26
Faith otrząsnęła się ze wspomnień i ciągnęła dalej:
- Posiadłość wicehrabiego Dewhursta była w opłakanym stanie, toteż
z pewnością nęcił go pokaźny dochód z Mayfair Manor i wszelkie inne
zasoby, jakich mogła dostarczyć ta posiadłość. Tatuś dobrze wiedział, że
Neville nie pozwoli, by taka gratka przeszła mu koło nosa. Neville mógł
lekceważyć mnie, ale nie lekceważył dobrodziejstw mego posagowego
majątku.
- Nie rozumiem, czemu twój ojciec tak nalegał, byś wyszła za Dewhur
sta - zauważyła Meredith. - Zachowanie Neville'a było najlepszym do
wodem, że niewiele będziesz miała z niego pożytku.
- Pewnie łudził się, że po ślubie stosunek Neville'a do mnie ulegnie
zmianie. A poza tym, był tylko baronem... i ogromnie się cieszył, że dzięki
małżeństwu znajdę się nieco wyżej.
Meredith zmrużyła oczy.
- No, cóż... nie kwestionuję dobrych intencji twojego ojca, ale jego
dziwaczny testament nie spełnił jego nadziei. Typowy przykład męskie
go uporu i ograniczenia! Mężczyźnie nawet nie przyjdzie do głowy, że
skutki jego planu mogą okazać się całkiem inne od tych, które sobie wy
marzył. - Meredith potrząsnęła głową. Na jej ślicznej twarzy odmalowa
ło się współczucie. - Po nieoczekiwanej śmierci Neville'a nie tylko stra
ciłaś przyszłego męża, ale przez ten okropny kodycyl możesz stracić
ukochany rodzinny dom!
Faith zaśmiała się z przymusem.
- Jeśli chodzi o przyszłego męża, to od dawna pogodziłam się z tym,
że nigdy go nie będę miała. Nasze, pożal się Boże, narzeczeństwo z Ne-
villem ciągnęło się aż siedem lat. Nikt nie miał wątpliwości, że nie spieszno
mu było zaprowadzić mnie do ołtarza.
Meredith znów potrząsnęła głową.
- Nadal uważam, że tylko sąd może cię wybawić z tej opresji. Słysza
łam o testamentach, które uzależniały otrzymanie spadku od zamążpój-
ścia czy ożenku... Nigdy jednak nie wymieniano przy tym osoby, którą
trzeba poślubić! Słowo daję, Faith, mam poważne wątpliwości, czy ten
kodycyl jest w ogóle zgodny z prawem!
- Czy nie rozumiesz, Meny, że właśnie wzmianka o przyszłym mężu
może okazać się zbawienna dla mnie i Mayfair Manor? - Faith schwyci
ła przyjaciółkę za rękę. - W testamencie nie ma mowy o Neville'u, rozu
miesz? Mam wyjść za wicehrabiego Dewhursta! W tej sytuacji śmierć
Neville'a nie unieważnia kodycylu, raczej go wzmacnia!
27
Ilekroć wspominam tę farsę z Neville'em, dochodzę do wniosku, że
mam większe szanse dogadania się z jego bratem. Może Griffin zechce
uszanować wolę rodziców, którym tak zależało na połączeniu naszych
rodzin? Wtedy nie stracę Mayfair Manor.
- Ale wyjdziesz za kogoś, o kim nic nie wiesz - zauważyła cierpko
Meredith.
Faith odkaszlnęła i odwróciła głowę. Nie mogła spojrzeć przyjaciółce
w oczy.
- Griffin Sainthill nie jest kimś całkiem obcym. Znaliśmy się od dzie
ciństwa.
- Ja też go znałam, choć nie tak dobrze jak ty. Najlepiej wbiło mi się
w pamięć to, że nigdy się nie zniżył do zabawy z „babami". I pamiętam,
że w listach często skarżyłaś się na jego oburzające wybryki! - wykrzyk
nęła Meredith. Siedziała na brzegu łóżka z rękoma skromnie splecionymi
na brzuchu. - Był krnąbrnym, nieobliczalnym i kompletnie rozwydrzo
nym chłopakiem! Bez wątpienia wyrósł na łotra spod ciemnej gwiazdy!
Faith uśmiechnęła się skrycie. Jakże by się ucieszyła, gdyby to była
prawda! Pojawienie się „łotra spod ciemnej gwiazdy" byłoby wymarzo
nym urozmaiceniem jej nudnego, statecznego życia.
- Jakie to do ciebie niepodobne, Merry: krytykować kogoś, o kim nic
właściwie nie wiesz - powiedziała z łagodną wymówką.
- Rzeczywiście... Wybacz mi. - Meredith potarła mocno skronie. -
Tak się o ciebie boję, Faith! Gdybyś zaczekała do powrotu moich rodzi
ców z Grecji!... Jestem pewna, że prawnicy mojego ojca pomogliby ci.
Może nawet dowiedliby, że testament nie ma mocy prawnej?
Faith wyprostowała się i przybrała pewną siebie minę. Ale choć bar
dzo ceniła przyjaźń Merry, o czekaniu nie było mowy. Ojciec Meredith,
hrabia Stafford, bardzo porządny i szlachetny człowiek, kochający mąż
i ojciec, nie należał do spolegliwych. Prawdę mówiąc, bywał niekiedy
nieobliczalny.
Komuż innemu, oprócz tego ekscentrycznego wielbiciela antyku, przy-
szłoby do głowy włóczyć się z ukochaną żoną po Grecji, gdy ten szale
niec, Napoleon Bonaparte podbijał Europę?! Faith wiedziała, że minie
dobrych parę miesięcy, nim hrabia i hrabina wrócą do Anglii. A ustalanie
prawomocności testamentu mogło trwać całe lata.
- Naprawdę nie mogę dłużej czekać - zapewniała Faith. - Mój daleki
kuzyn Cyril był zachwycony, gdy odziedziczył po tacie tytuł barona, ale
rozczarował się, bo z tym tytułem nie wiążą się korzyści materialne.
Przypadnie mu jednak Mayfair Manor, jeśli mnie stamtąd wyrzucą. Do-
28
brze wiem, że Cyrila łapy świerzbią, tak mu pilno zagarnąć mój dom. Nie
mogę tracić ani chwili. Jeszcze dziś muszę się rozmówić z wicehrabią.
- Nadal uważam, że powinnaś zaczekać, aż on się z tobą skontaktuje.
Ale dobrze wiem, uparciuchu, co znaczy ta wysunięta do przodu broda! -
odparła Meredith z łagodnym uśmiechem.
Faith zamrugała oczami, oślepiona nagłym blaskiem jej urody. Łagod
ny uśmiech sprawił, że delikatne rysy Meredith stały się uosobieniem
piękna. Choć Faith kochała Merry jak siostrę, poczuła zazdrość. Podzi
wiając przyjaciółkę, uprzytomniła sobie boleśnie własny brak urody.
Pogodziła się już jednak z faktem, że natura pozbawiła ją kobiecego
wdzięku. Gdyby była choć trochę podobna do Meredith, jej szanse na
pomyślny wynik rozmowy z Dewhurstem wzrosłyby niepomiernie.
No, dość tego! Po co wzdychać do gwiazdki z nieba, gdy i tak nie wpad
nie nam w ręce? - przypomniała sobie frazę ojca. Najdroższy tata! Faith
odetchnęła głęboko, próbując uspokoić nerwy. Jak bardzo jej go brako
wało!... Strata matki, która zmarła przed pięcioma laty, była dla Faith
bolesnym ciosem, ale miała wówczas oparcie w tacie. Teraz, gdy odszedł,
nie było już nikogo... oprócz Meredith.
Ojciec darzył ją taką miłością, jakiej Faith nie zaznała i nie zazna od
nikogo innego. Pragnął umilić jej każdą chwilkę: rozpieszczał smakoły
kami na obiad... pięknym czepkiem, podarowanym tylko z tej racji, że
akurat był wtorek... prawdziwym, żywym kucykiem, gdy jeszcze była
zbyt mała, by dosiąść konia...
Matka Faith często zwracała mężowi uwagę, że rozpieszcza córkę po
nad miarę, ale ojciec kwitował to łobuzerskim uśmiechem i rozpraszał
niepokój żony czułymi pocałunkami.
Obserwując życie swoich rodziców, pełne miłości i tkliwości, Faith
marzyła o tym, że pewnego dnia sama zawrze równie szczęśliwe małżeń
stwo. Teraz jednak straciła i oboje rodziców, i swoje złudzenia. Jedynym
jej celem było zachowanie praw do Mayfair Manor, domu jej dzieciń
stwa, w którym otaczała ją miłość.
- Nie pozwolę sobie odebrać Mayfair Manor! - powiedziała z deter
minacją Faith. - Będę walczyć do upadłego!
- Ani przez chwilę nie sądziłam, że wyrzekniesz się go bez walki. -
Meredith zaśmiała się. - Ale jeśli już musisz narażać się na takie ryzyko,
to pozwól przynajmniej, bym ci towarzyszyła. Co prawda, jestem tylko
o rok od ciebie starsza, ale lepsza przyzwoitka zbyt młoda i niezamężna
niż żadna! Mogę opóźnić swój wyjazd i wrócić do Londynu dopiero ju
tro.
29
- Nie! - wykrzyknęła Faith z przerażeniem. Przy urodziwej Meredith
wyglądała niczym... szary wróbel. Czego jak czego, ale akurat tego upo
korzenia mogła uniknąć. - Jeśli mój plan zawiedzie, czeka mnie kompro
mitacja. .. Nie pozwolę, żebyś i ty ucierpiała.
- Mój Boże, Faith! Chyba takim starym pannom jak my nie grożą już
skandale.
Meredith próbowała robić dobrą minę do złej gry, ale Faith spostrzeg
ła, że jej słowa wywarły zamierzony efekt. Przyjaciółka nerwowo bawiła
się złotym łańcuszkiem, który miała na szyi - a była to niewątpliwa ozna
ka zdenerwowania.
Faith poczuła lekkie wyrzuty sumienia. Nie chciała niepokoić Mere
dith, tylko upewnić się, że wyruszy w drogę powrotną do Londynu. A nic
tak nie przyspieszy jej wyjazdu, jak obawa skandalu.
Doprawdy, zakrawało na ironię, że właśnie Meredith, której rodzina
słynęła z nieodpowiedzialnych wybryków, będzie żyć w wiecznym stra
chu przed skandalem! Nieustannie starała się zatuszować dziwactwa ro
dziców albo spieszyła na ratunek ukochanym braciom, rozbestwionym
bliźniakom, których wyciągała z różnych opresji.
- Jeśli jesteś pewna, że nie chcesz mojej pomocy, chyba wrócę do
Londynu. -Meredith opuściła ręce i przycisnęła je do boków, jakby chciała
pokonać ich nerwowe drżenie. - Wyjechałam tylko na trzy dni, ale przez
ten czas mili braciszkowie zdążyli się już zapewne wpakować w nie lada
tarapaty! Kiedy wyjeżdżałam, Jason zamierzał właśnie kupić gniady za
przęg, zupełnie nie wiem za co, do szykownego faetonu, który wygrał
w karty. A Jasper wciąż wkładał na siebie surdut wywrócony na lewą
stronę.
Faith zmarszczyła czoło, usiłując zgłębić sens ostatniej uwagi.
- Jason nosił surdut podszewką na wierzch?!
- To stary zabobon hazardzistów. Podobno wywrócenie ubrania na
drugą stronę powoduje zmianę złej passy na dobrą. - Meredith westchnęła
ze znużeniem. - Kocham moich braci nad życie, ale czasem trudno z ni
mi wytrzymać! Coraz częściej tęsknię do dawnych dni, gdy byli małymi
chłopcami. Oczywiście i wówczas wpadali w tarapaty, ale łatwiej ich
mogłam upilnować.
Faith znała swą przyjaciółkę zbyt dobrze, by dziwić się tym matczynym
wyrzekaniom. Meny była bowiem bardziej matką niż siostrą dla swych
młodszych braci. I choć wielu rzeczy Faith mogła swej przyjaciółce za
zdrościć - szlachetnego urodzenia, uroku, piękności czy dobroci serca -
odpowiedzialności za dwóch łotrzyków z pewnością nie było na tej liście!
30
Poślubić wicehrabiego
Prolog May fair Manor, Hampshire, Anglia Wiosna 1784 roku Z górnego piętra dobiegł stłumiony kobiecy krzyk. Dwaj dżentelmeni, ojciec i syn, czekający niecierpliwie w salonie aż się wzdrygnęli. Na to rozpaczliwe wołanie młodszy rzucił się ku schodom, lecz ojciec go po wstrzymał. Syn przez chwilę napierał, chciał biec na ratunek. Wkrótce jednak zrezygnował, potarł zaczerwienione oczy, przesunął dłonią po twarzy i nie bardzo wiedząc, co czyni, opróżnił jednym haustem szkla neczkę whisky. Panowie wrócili na swoje miejsca, by znów czekać w milczeniu. Ciszę mąciło tylko tykanie zegara nad kominkiem. - To szaleństwo! Jak mogłem się zdecydować na coś takiego?! - ma mrotał Fletcher Linden, pełen odrazy do samego siebie. - Moja żona nie jest już młoda... Nie zniesie tych męczarni. Obawiam się, że jeśli straci dziecko, pęknie jej serce. A jeżeli Dorothea umrze, umrę i ja. Z całą pewnością! - Wszystko jest w ręku Boga - odparł Montgomery Linden, baron Aston, i niezręcznie poklepał syna po ramieniu. - Pozostaje nam tylko modlitwa. Nagle drzwi salonu otworzyły się z impetem. Doktor, pamiętając o za niepokojeniu lorda Astona i jego syna, nie zwlekał ani chwili z ogłosze niem dobrej nowiny. 7
- Z wielką radością i z ogromną ulgą oznajmiam, że pani Linden szczę śliwie powiła córkę! Gratulacje, panie Linden. Służąca zaraz prześcieli łóżko i będzie pan mógł odwiedzić swoje obie damy. Pańska córeczka jest maleńka, ale zdrowa. Kiedy wychodziłem z pokoju, krzyczała wnie bogłosy. To dobry znak! - Bogu niech będą dzięki! - wybełkotał Fletcher. Kolana ugięły się pod nim i opadł na krzesło. Emocje były tak silne, że niemal odczuwał ból. - Moja mała Faith!... postanowiliśmy z żoną, że jeśli Bóg pobłogo sławi nas córeczką, nazwiemy ją Faith*. - Bardzo stosownie! - Lord Aston się rozpromienił. Wezwał całą służbę i z wielką pompą oznajmił o narodzinach wnuczki. Tak się przy tym pu szył, jakby był pierwszym dziadkiem w dziejach ludzkości. Nowinę przyjęto gromkimi wiwatami i okrzykami podziwu. Do szczę śliwego ojca niewiele w tej chwili docierało. Jak w transie przyjmował gratulacje. Ściskano mu dłoń, kilku służących zapomniało się do tego stopnia, że poklepało go po ramieniu, a zarządzająca domem pani Craig objęła go serdecznie jak matka. Po dłuższej chwili doktor zezwolił, by Fletcher udał się na górę i po raz pierwszy ujrzał swoją córeczkę. Nie trzeba mu było tego powtarzać: po pędził, przeskakując po dwa stopnie naraz, i wpadł do sypialni w chwili, gdy pokojówka wychodziła z naręczem zakrwawionej pościeli. Fletcher zamknął za sobą drzwi. Przez chwilę nie był w stanie zrobić kroku ani wymówić słowa. Wpatrywał się tylko w milczącą i nierucho mą postać na łóżku. Strach ścisnął mu serce. Doktor powiedziałby mu chyba, gdyby żonie groziły jakieś komplikacje? - Dorotheo... Żona otworzyła oczy. Na widok męża uśmiechnęła się radośnie i uniosła nieco na poduszkach. - Podejdź bliżej, kochany, poznaj swoją córeczkę! - poprosiła, wska zując na spoczywające u jej boku zawiniątko. - Boże święty! - wykrztusił Fletcher przez ściśnięte gardło i powoli, z namaszczeniem podszedł bliżej. -Jesteś niezrównana, najdroższa! Stwo rzyć takie arcydzieło! Spójrz tylko na nią: jest cudowna. Więcej niż cu downa! - Moja malutka Faith... - szepnęła Dorothea, tuląc niemowlę do pier si. - Mamy wreszcie dziecko, najdroższy. Po piętnastu latach oczekiwa nia. To prawdziwy cud! * Faith (ang.) - wiara. 8
- Nie mogę w to uwierzyć - wymamrotał - choć widzę ją na własne oczy! Uklęknął obok łóżka. Radość, miłość i podziw przepełniały mu serce. Skierował spojrzenie na pełne łez oczy żony. Podzielała jego zdumienie i ogromną radość. Wyciągnął drżącą rękę i musnął palcem policzek ma leństwa. Potem schylił się i pocałował córkę w czoło. Dziecko wiercąc się i popiskując, otworzyło buzię i ziewnęło. Fletcher nigdy jeszcze nie widział nic równie pięknego. - Tylko na nią spojrzę i już chce mi się płakać ze szczęścia - wyznała Dorothea, pociągając nosem. Fletcher uśmiechnął się przez łzy do ukochanej żony. Powinien już odejść, by odpoczęła. Była wyczerpana fizycznie i psychicznie. Nawet mówienie ją męczyło. On jednak po prostu nie mógł się oderwać od niej i od swej cudownej nowo narodzonej córeczki. - Ależ będziemy ją rozpieszczać!... Prawda, najdroższa? - szepnął. - Damy jej tyle miłości, poświęcimy tyle uwagi... Będziemy wyrozumiali dla jej słabostek i dumni z jej odwagi i ciekawości świata... Dorothea roześmiała się. - Wyrośnie na istne półdiablę! - Co też ty mówisz?! — Fletcher się obruszył. Spojrzał na dziecko i wez brał w nim instynkt opiekuńczy. Nikt nie ośmieli się krytykować jego córki! Do końca życia będzie bronił małej Faith. Znów powiódł palcem po gładziutkim policzku. Córeczka zamrugała, otworzyła szeroko oczy i spojrzała na niego, choć jej wzrok z pewnością nie nabrał jeszcze ostrości. Potem zakwiliła, niezdarnie wsadziła piąstkę do buzi i zaczęła ją hałaśliwie ssać. Fletchera znów zalała fala tkliwości. I nagle ogarnął go paniczny strach. Czy on w ogóle wie, co to znaczy być ojcem?! Ta maleńka niewinna istota jest całkowicie od niego zależ na. Czy zdoła zapewnić jej wszystko, co niezbędne do szczęśliwego, bez troskiego życia? Poczuł nagły zawrót głowy na myśl o odpowiedzialności, która od dziś na nim spoczywa. Nie był bogaty. Oboje z Dorothea nie mieli skłonności do zbytku. Mieszkało im się przyjemnie i wygodnie w Mayfair Manor, rezydencji jego ojca, barona Aston, gdzie wiedli spokojne, niczym nie zmącone życie. Należeli do ziemiaństwa, zajmującego w hierarchii społecznej drugie miejsce po arystokracji. W niewielkiej lokalnej społeczności byli szano wani, ale nie zajmowali uprzywilejowanej pozycji. Czy takie zwykłe, skromne życie wystarczy jego najmilszej córeczce? 9
Znów zerknął na maleństwo. Już nie ssała paluszków. Spała. Ramion ka przylegały do ciała, mina była niezwykle poważna. Jaka ona piękna! Prawdziwy skarb. Fletcher poczuł się spokojniejszy. Nie mógł zapewnić córce wielkich bogactw, najwyższej pozycji spo łecznej, imponującego tytułu. Miał jednak coś o wiele cenniejszego. Oto czy Faith nieskończoną miłością. Przysiągł sobie, że będzie ją kochał i chronił od złego do końca swoich dni.
1 Charleston/ Karolina Południowa Początek kwietnia 1809 roku Kapitan Griffin Sainthill opadł z satysfakcją na miękkie poduszki i zamk nął oczy. Bezwstydne wargi i język kurtyzany mającej w Charlestonie największe wzięcie odbywały właśnie odkrywczą podróż, sunąc zmysło wo w dół po jego nagim ciele. Zuchwałe, wilgotne, namiętne pocałunki pieściły kapitańską pierś, przesuwały się po wypukłościach żeber, płas kim brzuchu, wędrując ku udom. Griffin jęknął głośno, zatracając się w zawierusze niezwykłych doznań. Przez większość dnia oddawał się wraz z Suzanne wszelkiego rodzaju igraszkom miłosnym. Teraz zapadał już zmrok, ale apetyt kapitana na tę bujną i soczystą kobiecość bynajmniej nie zmalał. Chcąc wywołać jeszcze większe podniecenie, Suzanne zaczęła kąsać go namiętnie. Griffin poruszył się niespokojnie, ale pozostawił inicjaty wę w rękach dziewczyny; wykazywała taki entuzjazm i miała tyle doświad czenia, że z pewnością oboje osiągną bez trudu całkowite spełnienie. Suzanne była niezwykłą dziwką... a w dodatku niewątpliwie w je go typie. Kapitan lubił kobiety doświadczone i zręczne w łóżku. Była też niezaprzeczalnie piękna. Pełna wdzięku, egzotyczna, o gładkiej oliwkowej cerze, z czarnymi jak noc, prostymi włosami, sięgającymi pasa.
Spędziwszy na morzu prawie cały miesiąc, kapitan uważał, że zasłużył na porządną rozrywkę. Morze było spokojne i wiał silny wiatr, więc rejs powrotny z wysp Bahama trwał krócej niż zwykle. A zyski przekraczały najśmielsze marzenia. Griffin był bardzo rad z tej wyprawy. Wiele lat upłynęło od czasu, gdy zajmował się handlem na południowym szlaku. Najświeższy sukces skłonił go do rozważań, czy nie warto zorganizować na tej trasie regularnych rejsów. Zwłaszcza teraz, gdy towarzystwo przewozowe, w które włożył tyle trudu przez ostatnie dziesięć lat, zaczęło wreszcie przynosić godziwe zyski. - Bardzo mi smakujesz! - mruczała Suzanne niczym kotka, opiera jąc głowę na jego płaskim brzuchu. Kapitan poczuł między udami ogień, rozpalony jej gorącym oddechem. Znowu zbudziło się w nim pożąda nie. Zanurzył ręce w czarnych jedwabistych włosach dziewczyny i skłonił ją do pochylenia głowy. Domyśliła się od razu, czego sobie życzy. Wy starczyło jedno muśnięcie językiem, by zacisnął powieki i szarpnął bio drami. Suzanne zaśmiała się wesoło. - To coś w twoim guście! Prawda, milordzie? Mimo wielkiego podniecenia Griffin odsunął się od niej. - Mówiłem ci już, Suzanne, żebyś mnie nie tytułowała! - syknął. - Ale dlaczego?! - Uniosła głowę, odgarnęła opadające na twarz wło sy i spojrzała na niego. - List z Anglii dotarł tu, zanim wypłynąłeś do Nassau. Wszyscy wiedzą, co było w tym liście. Nie cieszysz się z nowe go zaszczytu? To bardzo smutne, że twój ojciec i brat nie żyją, ale dzięki temu odziedziczyłeś piękny tytuł. Jak to ładnie brzmi: wicehrabia Dew- hurst! - Posługiwanie się tu, w koloniach, angielskimi tytułami jest śmiesz ne i pretensjonalne - upierał się Griffin. - Nie zamierzam korzystać z mego tytułu. Mina Suzanne wyrażała niedowierzanie. Wielokrotnie powtarzał jej, że nie życzy sobie, by zwracała się do niego per „wicehrabio" lub „mi lordzie". Te angielskie fanaberie były cząstką dawnego życia, z którym pożegnał się raz na zawsze. Nie liczyły się dla człowieka, jakim był teraz. - Uważam, że jesteś wyjątkowo głupi! - stwierdziła, przytuliwszy się do niego całym ciałem. Poczuł napór jędrnych piersi. Znów zamruczała mu do ucha, a potem szepnęła: - . ..ale nie chcę się z tobą kłócić. - Ani ja z tobą. - Usłyszała. 12
Błysnął zębami w zmysłowym uśmiechu. Położył swe wielkie ręce na jej biodrach i podniósł. Zaskoczona Suzanne krzyknęła, ale zaraz jęknęła rozkosznie, gdy posadził ją sobie na podbrzuszu. Ich oczy spotkały się. Griffin bez ostrzeżenia pociągnął ją gwałtow nie w dół i wszedł w nią jednym szybkim ruchem. Jęknęła, ale nie z bó lu: jej wilgotne ciało od razu zaakceptowało jego obecność. Natych miast zaczęła to wznosić się, to opadać. Ścisnął mocniej jej biodra i wprawił ją w jeszcze szybszy, bardziej gwałtowny rytm. Poddała się z ochotą. Griffin nie czuł już gniewu. Nie mógł winić Suzanne za to, że nieocze kiwany dowód jego arystokratycznego pochodzenia zrobił na niej wraże nie. Od urodzenia mieszkała w Charlestonie i tu - zręcznością i sprytem - zdobyła rozgłos. Wieść głosiła, że odwiedzało ją kilku dżentelmenów posiadających wielkie wpływy w Charlestonie... ale żaden z nich nie należał do angielskiej arystokracji! Griffin musiał przyznać, że nie tylko Suzanne, ale wszyscy w mieście zaczęli się teraz do niego inaczej odnosić. Nawet niektórzy członkowie jego załogi rzucali mu znaczące spojrzenia. Ale wcale mu to nie schlebia ło. Wręcz odwrotnie: to, co z początku było jedynie niedogodnością, sta wało się coraz bardziej irytujące. Wręcz nie do zniesienia. Griffin był młodszym synem i od początku wiedział, że musi sam sobie radzić w świecie. Jako dzieciak czuł się pokrzywdzony, że jego starszy brat Neville pewnego dnia odziedziczy wszystkie rodzinne tytuły i grun ty, a jemu nie przypadnie nic. Kiedy jednak dorósł, zaczął doceniać wol ność, która była najcenniejszym przywilejem młodszych synów. Ojciec Neville'a i Griffma miał nadzieję, że młodszy z jego synów wybierze karierę wojskową, ale Griffin zbył ojcowski pomysł kpinami. Gdy zaś wicehrabia wspomniał o karierze duchownego, syn roześmiał mu się prosto w twarz. Nic dziwnego, że wicehrabia Dewhurst odczuł wyraźną ulgę, gdy zbuntowany potomek postanowił sam pokierować włas nym losem. Poprosił tylko o niewielką sumę, bez której nie mógł założyć towarzystwa przewozowego. Samodzielne, niezależne życie bardzo Griffinowi odpowiadało. Przez ostatnie dziesięć lat utrzymywał stałą, choć niezbyt regularną, korespon dencję z dwiema młodszymi siostrami, ale tylko do niej ograniczały się jego rodzinne kontakty. Zasmuciła go wieść o śmierci najpierw ojca, po tem zaś brata. "Największym jednak szokiem była świadomość, że ich powinności i obowiązki spadły teraz na jego barki i wymagają powrotu do Anglii. 13
Na samą myśl o pojawieniu się w domu ogarniała go irytacja. Dobrze wiedział, że gdy się tam znajdzie, całe jego życie ulegnie zmianie. Nieko niecznie na lepsze! - Mocniej! -ponagliła go szeptem Suzanne, wpijając się zębami w pła tek ucha. -1 szybciej! - Uniosła biodra i poczuł, jak zaciska się wokół niego. O Boże!... Ależ z niej smakowity kąsek... - Odchylił się do tyłu i przymk nął oczy. W pokoju panowała miła cisza, jeśli nie liczyć odgłosów ich miłosnych igraszek. Namiętny nastrój zmąciło nagle donośne dobijanie się do drzwi sypialni. Przekonany, że grozi im niebezpieczeństwo, Griffin wyzwolił się z uścisku Suzanne tak nagle, że spadła z łóżka. Wrzasnęła z oburzenia, lecz kapitan nie zwrócił na to uwagi. Sięgnął po nabity pistolet, który miał zawsze pod ręką, ilekroć szedł do łóżka, bez względu na to gdzie, kiedy i z kim. - Nie trza ruszać gnata, kapitanie - powstrzymał go ochrypły głos. - To tylko ja! Drzwi sypialni były lekko uchylone. Śmiałek, który odważył się je otwo rzyć, na wszelki wypadek schował się teraz za nimi. Ale Griffin poznał natręta po głosie. Był to Harry Dobbins, członek jego załogi. - Co się stało, Dobbins? Jakieś problemy ze statkiem? A może z załogą? - Nie powiem, że aż problemy, kapitanie - odparł Dobbins. - Po mo jemu to będzie... można by rzec: nieporęczna sytuacja. Ale muszę z pa nem zamienić kilka słów, kapitanie. Jak najszybciej. - No to właź! -polecił Griffin. Wszystkie sprawy, dotyczące jego stat ku, były pierwszej ważności. Suzanne ponownie oburzyła się, słysząc te słowa. Zerwała się z podło gi i dała nurka pod kołdrę. Wynurzyła się stamtąd na chwilę, by cisnąć w kapitana poduszką. Griffin schwycił pocisk w locie i uśmiechnął się od ucha do ucha. Wciąż się uśmiechając, spojrzał na Dobbinsa. Ten nieustraszony wilk morski wetknął łysą głowę przez szparę w drzwiach i rozejrzał się po pokoju. - Mam tu kogoś, kogo powinien pan kapitan zobaczyć - wyjaśnił z nie pokojem. Otworzył drzwi na oścież i ze zdumiewającą delikatnością wprowadził do pokoju młodą kobietę i małego chłopczyka. Sądząc z jej stroju, Mu latka była służącą. Natomiast uczepione kurczowo jej ręki dziecko miało na sobie ubranko ze znacznie lepszego materiału, choć podniszczone i nie co przymałe. 14
Griffin spoglądał przez dłuższąchwilę na przybyłych. Był niemal pew ny, że ani kobiety, ani dziecka nigdy przedtem nie widział na oczy. - Co to ma znaczyć, Dobbins? - spytał srogo. Majtek przestąpił z nogi na nogę. - Nie wiedziałem, co z tym fantem zrobić, kapitanie. Ta dziewuszka pcha się na statek i powiada, że musi się natychmiast zobaczyć z panem kapitanem. Wiedziałem, gdzie pan kapitan się zaszył, więc ją tu przypro wadziłem. - Nie mogłeś wstrzymać się z tym do rana? - Chyba nie. - Wobec tego, moja panno... - zaczął Griffin i urwał. Rumieńce i spusz czony wzrok dziewczyny uświadomiły mu, że leży na łóżku całkiem nagi. Od niechcenia podciągnął nieco kołdrę. - Masz do mnie jakąś sprawę? Dziewczyna zerknęła na dziecko, potem przeniosła błagalny wzrok na Dobbinsa. Marynarz, o dziwo, zaczerwienił się po czubek łysej głowy. - Przyszła, bo szukała pana, kapitanie - wyjaśnił. - Zabrała ze sobą tego malca, no i list. - Sięgnął do kieszeni i wyjął złożony arkusz perga minu. Griffin zauważył, że list nie był zapieczętowany. Z ponurą miną wziął go do ręki. - Zakładam, żeś to przeczytał? - Tak jakby. - Dobbins przygładził bujne bokobrody. - Nigdy żem nie miał głowy do czytania i pisania. Prawie cała załoga zeszła na ląd. Uży wają życia. Ci, co zostali, sąjeszcze mniej zdatni do czytania niż ja. No to co było robić? - Przysunął się bliżej i dodał burkliwym szeptem: - A z tego, co żem przeczytał, widzę, że to bardzo osobista sprawa, kapita nie. No to pomyślałem: „lepiej, żeby tego nikt obcy nie podłapał!" Cho dzi o chłopca. Obaj mężczyźni utkwili wzrok w dziecku, które nie puszczało ręki Mulatki. Przestraszony chłopczyk pisnął ze strachu i ukrył się za jej spód nicą. - Jesteś jego matką? - spytał Griffin. - Niańką. Jego matka umarła. Griffin zmarszczył brwi. Wydawało mu się, że dostrzegł w dziecku coś znajomego. Niepokojąco znajomego! Odwróciwszy się tyłem do całej trójki, zwiesił nogi z łóżka i zaczął czytać list. Czuł, że Suzanne wierci się niespokojnie obok niego. Bez wiednie odwrócił się do niej, ona zaś uśmiechnęła się z lubieżną miną i przeciągnęła wymownie językiem po przednich zębach. 15
Jej beztroska zmysłowość na chwilę poprawiła Griffinowi humor. Nie na długo jednak. Gdy skończył czytać krótki list, poczuł, że szczęki same mu się zaciskają. Pochylił się jeszcze bardziej i z trudem zaczerpnął po wietrza. Potem sięgnął po leżące na podłodze spodnie. Wciągnął je i w tej samej chwili uświadomił sobie, że choć czytając list miał wrażenie, że nic z niego nie rozumie, każde słowo wypaliło się na zawsze w jego mózgu. Przysyłam Ci naszego syna, drogi Griffinie, w nadziei, że obudzi on w Twym sercu dość ciepłych uczuć, byś przyznał się do niego i przy garnął. W swym krótkim życiu zaznał niewiele szczęścia i bardzo po trzebuje ojcowskiej miłości, a przynajmniej opieki. Ponieważ sama już nie mogę mu jej zapewnić, błagam Cię: zajmij się nim! Ubrany w bryczesy i pośpiesznie wciągniętą koszulę Griffin ponownie zwrócił się do Mulatki. Podszedł bliżej i z wymuszonym, niewesołym uśmiechem spytał: - Znasz treść tego listu, prawda? - T.. .tak. - Zacisnęła drżące wargi. - Ona prosi, żeby się pan nim za opiekował, bo to pana syn. - Kto cię tu przysłał? - Griffm chwycił służącą za ramię. - Muszę porozmawiać z tą osobą. Natychmiast! - To... To niemożliwe, proszę pana. - Przestraszona dziewczyna chcia ła się cofnąć, ale Griffin schwycił ją jeszcze mocniej. - Ten list napisała matka tego chłopca, Rosemary Morton. - Mówiłaś, że jego matka nie żyje! - Bo nie żyje, proszę pana. Bez mała od sześciu miesięcy. - Usta dziew czyny zacisnęły się mocno. Zdołała wyrwać rękę z uścisku kapitana. - Zmogła ją choroba. Ostatkiem sił napisała ten list. I kazała mi przysiąc, że jeśli „Buntownik" zawinie znów do Charlestonu, zabiorę jej dziecko i ten list do kapitana Grifflna Sainthilla. Rosemary Morton... Griffm próbował znaleźć w pamięci jakiś obraz czy wydarzenie związane z tym nazwiskiem. Wydawało mu się znajome. W końcu przypomniał sobie drobną kobietkę o rudych włosach, niebie skich oczach i soczystych wargach, zawsze skorą do śmiechu. Poznali się na jakimś przyjęciu, w którym Griffin wziął udział, chcąc rozszerzyć swe kontakty handlowe. Ojciec Rosemary, bogaty kupiec, był chętny do interesów z młodymi, przedsiębiorczymi kapitanami. Griffin uznał, że córka kupca to powabna dziewczyna. Oczarował go jej delikatny urok, a jeszcze bardziej gorąca zmysłowość, którą dostrzegł za niewinną fasadą. Rosemaiy tańczyła tego wieczoru z wieloma męż- 16
czyznami, ale wyróżniała Griffina, z którym przekomarzała się i flirto wała. Z radością przekonał się, że nie była chowanym pod kloszem niewi niątkiem, jak początkowo sądził. W konsekwencji połączył ich krótki romans, który przyniósł obojgu wiele radości. Było to mniej więcej czte ry lata temu, gdy po raz ostatni bawił w Charlestonie. - Ile lat ma chłopiec? - spytał Griffin. - W sierpniu skończył trzy. To by się zgadzało. Griffin nie był jednak aż tak łatwowierny. Odkąd dorósł, prowadził swobodne kawalerskie życie. Zmieniał kochanki jak rękawiczki i szukał rozkoszy wszędzie, gdzie tylko można ją było zna leźć. Z rozmysłem wybierał partnerki zręczne i doświadczone. Przez całe życie (a miał już trzydzieści trzy lata) żadnej z nich nie wpakował w kło poty. - Gdzie mieszkacie? Kto zajmuje się dzieckiem teraz, gdy nie ma już matki? - dopytywał się Griffin. - Mieszkamy u jego dziadka, pana Joshuy Mortona, za miastem, na Plantacji Sommerville'ow. -Mulatka pogłaskała chłopca po rączce, a on przytulił się do niej jeszcze mocniej. - Opiekuję się nim, odkąd się uro dził. Griffin zmarszczył brwi. Może to jednak pomyłka? - Joshua Morton, którego znałem, był kupcem, nie plantatorem czy farmerem. Służąca skrzywiła się. - Pan Morton kupił plantację i wywiózł moją panienkę z miasta, kie dy było już po niej widać... A gdy raz zamieszkała na plantacji, to nigdy się stamtąd nie ruszyła. Pan ją zakopał żywcem w tej głuszy. Nawet po śmierci nie pozwolił panienki pochować na miejskim cmentarzu, obok matki. Griffin podrapał się w głowę. Musi mieć trochę czasu na przemyślenie sprawy, na rozeznanie się w tym wszystkim. - Jutro rano spotkam się z panem Mortonem. - Nie! - odważyła się sprzeciwić służąca. Opiekuńczym ruchem obję ła dziecko. - Moja panienka nigdy nie zdradziła ojcu, że to pana syn, kapitanie. Wiem, że pan Morton czuje straszną nienawiść do człowieka, który zgubił jego córkę. I tego nieślubnego biedactwa też nienawidzi. Uda ło mi się tu przyjechać tylko dlatego, że pana Mortona akurat nie było na plantacji. Aż strach pomyśleć, co by zrobił i mnie, i dziecku, gdyby się dowiedział, że je tu przywiozłam do pana! 2 - Poślubić wicehrabiego 17
Griffina przeszył nagły ból. Spojrzał na chłopca. Nawet w tej dziecin nej, niewinnej buzi podobieństwo było uderzające. Ta sama znajoma twarz, czarne włosy, szare oczy... Griffin zrozumiał, że nie może zaprzeczać prawdzie. To mój syn -przyznał w duchu. - Moje ciało i krew. „Niewiele zaznał szczęścia w swym krótkim życiu..." Poczuł wyrzuty sumienia. Może pierwsze lata życia tego chłopca nie byłyby takie ciężkie, gdyby on - ojciec - wiedział o jego istnieniu? Nie był jednak tego pewny. - Jak ci na imię? - spytał łagodnie. Dziecko zwiesiło głowę i wpatrywało się w milczeniu w swoje bury. - On się boi obcych - usprawiedliwiała go niańka. - Ale ja nie jestem obcy, prawda? Jestem jego ojcem. - Griffin po wściągnął zniecierpliwienie i przykucnął obok dziecka. - Jak ci na imię? Chłopczyk podniósł głowę i przyjrzał się uważnie Griffinowi. - Ne ville - wyszeptał w końcu. Neville? Griffin poczuł napływające do oczu łzy. Tak przecież nazywa się jego brat! Niewiele osób wiedziało o tym, ale wyraźnie pamiętał, że zwierzył się Rosemary Morton. - Pod koniec miesiąca odpływam do Anglii - oznajmił szorstko Grif fin. Teraz, gdy miał syna, powinności związane z tytułem wicehrabiego nabrały nagle znaczenia. - Będziecie gotowi do tego czasu? - Chce pan zabrać dziecko ze sobą? Na drugi koniec świata?! Griffin dostrzegł, że oczy Mulatki zaszkliły się, i zrozumiał, że takiej możliwości nie przewidywała. Chłopiec wyczuł smutek niani i delikatnie pogłaskał ją po ręku. - Chyba lepiej go nie rozłączać z tobą - powiedział z namysłem Grif fin. - Załatwię z Mortonem wszystkie niezbędne formalności, byś mogła nam towarzyszyć. Gdy przybędziemy do Anglii, wyzwolę cię - dodał impulsywnie. - Jako wolna kobieta będziesz mogła nadal się nim opieko wać, nim pójdzie do szkoły. Młoda Mulatka odetchnęła głęboko i dumnie podniosła głowę. - Nie jestem niewolnicą, lecz wolną kobietą. Nie mam żadnych pań stwa i nie jestem związana z żadnym mężczyzną. Ale nie mogę opuścić na zawsze mojej matki i sióstr. Popłynę z panem i będę opiekować się dzieckiem w tej długiej podróży, ale musi mi pan opłacić powrotną podróż, żebym mogła wrócić do swoich. Griffin skinął głową na znak zgody. 18
- Załatwię ci powrót na jednym z moich statków. - Wyciągnął rękę i lekko zmierzwił włosy syna. Były zdumiewająco miękkie i delikatne. - Dziś wieczór Dobbins odwiezie was na Plantację Sullivanow. Kiedy wraca Morton? - Jutro wieczorem. - Doskonale! Przyjadę po ciebie i Neville'a jutro po południu. A kie dy będziecie już bezpieczni na pokładzie mego statku, pogadam sobie z Joshuą Mortonem. Oczy służącej rozszerzyły się ze strachu, ale nie sprzeciwiła się decyzji kapitana. - Jutro po południu - powtórzyła. - Będziemy gotowi. Zaległa niezręczna cisza. Siedzący dotąd w kucki Griffin wyprostował się powoli. - O, bardzo przepraszam! W tym zamęcie zapomniałem za pytać, jak ci na imię. Służąca zarumieniła się i z leciutkim uśmiechem szepnęła: - Mary. Mary Dawson, panie kapitanie. - Bardzo ci jestem wdzięczny, Mary, za to, że tak wspaniale opieku jesz się Neville'em. I mam nadzieję, że będziesz nadal dbała o niego, póki całkiem nie przejdzie pod moją opiekę. - Pewnie, że będę o niego dbała! - zapewniła Mary z całą powagą. Dygnęła i poleciła chłopcu: - Powiedz panu kapitanowi „do widzenia". - Do widzenia! Słodki, ufny dziecięcy głosik zabrzmiał bardzo wyraźnie w ciszy. Grif fin dwukrotnie musiał przełknąć ślinę, nim zdobył się na odpowiedź. - Do widzenia, Neville! Do jutra. Rzucił Dobbinsowi rozkazujące spojrzenie. - Tak jest, kapitanie. Będę ich pilnował jak oka w głowie! - zapewnił majtek. Gdy zamknęły się drzwi, Griffin wrócił do wielkiego łoża z baldachi mem i usiadł na brzegu materaca. Był tak wzruszony, że prawie nie za uważył Suzanne, gdy przysunęła się bliżej i położyła mu rękę na ramie niu. - Śliczny chłopiec! - powiedziała cicho. Griffin skinął głową. Był wściekły na siebie za to, że jego dziecko musiało znieść tyle złego, tylko dlatego, że się o nic nie zatroszczył. Zdro wy rozsądek podpowiadał, że nie ponosi za to winy. Jak mógł troszczyć się o chłopca, jeśli nie miał pojęcia o jego istnieniu? Mimo to coś nadal ściskało go za gardło. Griffin zawsze reagował gwałtownie na wszelką niesprawiedliwość, ale okrucieństwo względem 19
niewinnego dziecka było niewybaczalną zbrodnią. Zwłaszcza że tym dziec kiem był jego syn. Zamknął na chwilę oczy, starając się uspokoić. Ostatni miesiąc był naprawdę piekielny! W ciągu kilku tygodni został hrabią i ojcem - wraz ze wszelkimi powinnościami, jakie te zaszczyty ze sobą niosą. Hawthorne Castle, Hampshire, Anglia Koniec maja 1809 roku - Jak myślisz, Harriet, czy Griffin dziś przyjedzie? Harriet Sainthill podniosła głowę znad robótki - chusteczki z cieniut kiego lnu, na której starannie wyszywała kwietny ornament - i posłała młodszej siostrze przelotny uśmiech. - To całkiem możliwe, Elizabeth! List od Griffina dotarł do nas dwa dni temu. A często się zdarza, że spodziewany gość zjawia się wcześniej niż list z zawiadomieniem o jego rychłej wizycie. - Ale Griffin nie przyjeżdża z wizytą! - zaoponowała Elizabeth. - Wraca do domu na stałe. - Uniosła ramiona nad głową i zawirowała po pokoju w radosnym zapamiętaniu. - Nie mogę się wprost doczekać! Kie dy Griffin wróci, doprowadzi wszystko do porządku!... -Zatrzymała się raptownie. - O Boże! Właśnie sobie uświadomiłam, że nawet nie wiem, jak on wygląda! Harriet potrząsnęła głową i wyciągnęła z koszyczka jaskrawoczerwo- ną jedwabną nić. - Kiedy odjeżdżał, byłaś jeszcze dzieckiem. Miałaś siedem lat. Z pew nością Griffin bardzo się zmienił. Wszyscy się zmieniająz wiekiem, nawet starsi bracia. - O, to nie ma znaczenia! - upierała się Elizabeth. Wbiła się zgoła nieprzystojnie w podniszczony fotel i odwróciła do okna. - Z pewnością Griffin okaże się dzielny, przystojny i czarujący! Wzór dżentelmena. Pa miętasz te śliczne upominki, które przysłał nam w zeszłym roku na Boże Narodzenie? Ile razy powtarzałaś, że najpiękniejszy haft, jaki widziałaś w życiu, to ten z jedwabnego szala od Griffina? Najlepszy dowód, że ma doskonały gust! - Przysłał ten szal nie na ostatnie Boże Narodzenie, tylko dwa lata temu - sprostowała chłodno Harriet, ale widząc strapioną minę młodszej siostry szybko pożałowała swoich słów.
Nie ulegało wątpliwości, że siedemnastoletnia Elizabeth była święcie przekonana, iż z chwilą powrotu brata skończą się wszelkie kłopoty. Har riet, starsza od niej o kilka lat i mądrzejsza dzięki gorzkim doświadcze niom, nie miała podobnych złudzeń. Powrót Griffina mógł rzeczywiście wybawić je z trudnego położenia, ale równie dobrze pogrążyć je w czarnej rozpaczy. Życie w bolesny spo sób nauczyło Harriet, by nie spieszyła się z wydawaniem sądów o męż czyznach, nawet gdy byli to członkowie rodziny. - Tak czy owak, cudownie, że Griffin znów będzie z nami - stwierdzi ła entuzjastycznie Elizabeth, ale Harriet zauważyła, że siostra nerwowo miętosi skrawek spódnicy. Nie powinna była dać po sobie poznać, że nie ufa bratu. Elizabeth i tak dozna rozczarowania... niech się przynajmniej cieszy nadzieją. Przed wczesne rozwiewanie jej złudzeń było okrucieństwem. - Jestem pewna, że gdy Griffin przejmie swe obowiązki związane z ty tułem, wiele się zmieni - przyznała Harriet z nieco wymuszonym uśmie chem. - Ja również niecierpliwie oczekuję jego przyjazdu. Ściśle rzecz biorąc, nie było to kłamstwo. Zwłaszcza uwaga o zmia nach, które nastąpią. Perspektywa przyjazdu Griffina budziła jednak w Harriet niepokój. Niewiele wiedziała o bracie, a to, co przez lata dotar ło do niej ze strzępków rozmów, nie napawało nadzieją. Wszystko wskazywało na to, że Griffin był hulaką, kobieciarzem i ry zykantem zarówno w interesach, jak i w życiu prywatnym. Harriet mogła się tylko modlić, by brat nie okazał się zwykłym rozpustnikiem i utracju- szem. Jako niezamężne niewiasty obie z Elizabeth będą całkowicie zależne od brata, jego humorów i kaprysów. - Mam nadzieję, że Griffin po powrocie do domu okaże się równie hojny jak wówczas, gdy przysyłał nam prezenty. - Elizabeth rozmarzyła się. - Jakby to było cudownie sprawić sobie całą nową garderobę, gdy się skończy ta okropna żałoba! - Miejmy nadzieję, że Griffin ma głowę do interesów i pokaźne do chody - odparła Harriet. Tym razem nie udało jej się ukryć goryczy. Jaki będzie ich los, jeśli brat okaże się równie skąpy jak ojciec? Wstrząsnęła się na samą myśl o tym. - Spłacenie długów ojca i Neville'a będzie go kosztowało fortunę! - Naprawdę jest aż tak źle? - spytała szeptem Elizabeth i powiodła palcem po starej, mocno już wytartej spódnicy. 21
- Nie za dobrze - odparła Harriet, sięgając do koszyka po nożyczki. Związała supełek i odcięła koniec nitki. -Ale tym się zajmie Griffin. My nie musimy się o nic martwić. No, Elizabeth, dość tych czarnych myśli! Opowiedz mi, czego się dowiedziałaś podczas rannego spaceru do mia sta. Na ustach Elizabeth, zgodnie z przewidywaniami starszej siostry, po jawił się uśmiech. Serce Harriet stopniało. Elizabeth to wciąż radosne, niewinne, ufne dziecko... Ktoś powinien jej bronić przed światem, okrut nym zwłaszcza dla tych, którzy kierują się sercem, a nie rozsądkiem! Harriet przyrzekła sobie, że jeśli Griffin nie zechce lub nie zdoła za pewnić Elizabeth opieki, ona sama się tym zajmie. Ostatecznie opieko wała się nią od śmierci matki, a Elizabeth miała wtedy zaledwie rok. - Do rzeźnika zleciał się dziś cały tłum! - zaczęła swą relację Eliza beth. - Z gratulacjami z racji narodzin szóstego dziecka. I wyobraź so bie, to znowu dziewczynka! Mimo to pan Jenkins z wielką dumą oznaj mił mi tę nowinę. Pomyśleć tylko: sześć córek! - Elizabeth uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - A w aptece spotkałam pannę Linden. Jej gospody nię okropnie rozbolał ząb. Panna Linden przyszła po lekarstwo dla tej biedaczki. Spytała, jak się miewasz, i prosiła, bym przekazała ci pozdro wienia. — Harriet zmrużyła oczy. Stanowczo nie miała ochoty słuchać o pannie Faith Linden. - Pytała też, kiedy spodziewamy się powrotu Grif- fina - dodała nieco ciszej Elizabeth. Harriet usiadła prosto, pośpiesznie odkładając robótkę. - Wypytywała cię o Griffina?! Na twarzy Elizabeth pojawiło się zdumienie. Harriet zorientowała się, że gwałtowność, z jaką zadała to pytanie, zbiła z tropu jej siostrę. Sprawa jednak była zbyt poważna, by zmienić temat. Wobec tego Harriet sformu łowała swoje pytanie nieco inaczej. - O co panna Linden cię wypytywała? - Chciała się tylko dowiedzieć, czy znamy już dokładny termin jego przyjazdu - odparła z namysłem Elizabeth. - Pomyślałam sobie: jak to miło, gdy sąsiedzi współczują nam w żałobie i cieszą się naszym szczę ściem! ... Panna Linden wydawała się rozczarowana, że nie znamy jesz cze dokładnego terminu. - Wyobrażam sobie, jaka była rozczarowana! - rzekła ponuro Harriet. - Nie wątpię, że ta pannica liczy na to, że Griffin wybawi ją z tarapatów, w jakie wpadła przez ten idiotyczny testament. Ale będzie musiała szu kać ratunku gdzie indziej! Wraz ze smierciaNeville'a rozwiały się wszyst kie jej nadzieje na tytuł wicehrabiny. 22
- Dlaczego tak bardzo nie znosisz panny Linden? - Elizabeth łagod nie upomniała siostrę. - Zawsze była niezwykle uprzejma dla mnie... i dla ciebie też. - Bo bywa uprzejma tylko dla kaprysu albo z wyrachowania - stwier dziła stanowczo Harriet. - Faith Linden jest zepsuta, samolubna i głupia. Nigdy nie mogłam zrozumieć, czemu ojcu tak zależało, by Neville ożenił się z nią. Jej rodzinie nic wprawdzie nie można zarzucić... ale daleko jej do naszej. Ojciec Faith był zaledwie baronem. - Nie sądzę, by nasz ojciec przywiązywał wielką wagę do tytułów - odparła cicho Elizabeth. - Jeśli tak, to nie miał racji! - powiedziała spokojnie Harriet z cynicz nym grymasem. - Przyznam, że ogromnie byłam rada z postawy Nevil- le'a, zwlekał i zwlekał, a w końcu nie wywiązał się ze swego przyrzecze nia. No i, Bogu dzięki, panna Linden nie stała się członkiem naszej rodziny! - Ależ, Harriet! - Przez sekundę na ślicznej twarzy Elizabeth malo wało się przerażenie. - Jak możesz być taka okrutna?! Biedna panna Lin den zmarnowała tyle lat, łudząc się, że Neville w końcu się z nią ożeni! Nie rozumiem twojego braku współczucia... zwłaszcza że sama masz podobne kłopoty z narzeczonym... - Moje „kłopoty z narzeczonym", jak to określasz, w niczym nie przy pominają sytuacji panny Linden! - zaprotestowała gwałtownie Harriet. Czuła, jak wzbiera w niej gniew, ten okropny, bezsilny gniew i niepokój, który ogarniał ją, ilekroć myślała o swej niepewnej przyszłości. - Julian pełni ważną funkcję w sztabie księcia Wellingtona. Tylko jego poczucie obowiązku wobec króla i ojczyzny spowodowało naszą rozłąkę. Szlachetni oficerowie królewskiej armii kierują się zawsze lojalnością i honorem. Julianowi serce się rozdzierało, gdy musiał opuścić Anglię, ale uznał, że lepiej zaczekać ze ślubem do ostatecznego zwycięstwa. Dopiero wów czas złożymy wspólnie małżeńską przysięgę. Czuję się wyróżniona, że taki patriota zaszczycił mnie swym wyborem i darzy mnie szacunkiem. Czekać na powrót bohatera to prawdziwy przywilej! Ostatnie słowa Harriet wymówiła z religijnym niemal zapałem. Mia ła ogromną nadzieję, że powtarzając je bez końca, zarówno w myśli, jak i na głos, zdoła wreszcie uwierzyć w te wzniosłe sentymenty. Praw dę mówiąc, uwaga Elizabeth ugodziła ją w czułe miejsce. Największe przerażenie budziła w Harriet myśl, że może skończyć jak Faith Lin den: opuszczona stara panna, zaręczona z kimś, kto ani myślał o poślu bieniu jej. 23
- Przypuszczam, że panna Linden zechce spotkać się z Griffinem - powiedziała Elizabeth nieśmiało i bardzo cicho. Harriet gwałtownie wciągnęła powietrze. - Gdyby miała czelność zjawić się tu z wizytą, nie zastanie nikogo w domu. Już ja się o to postaram. Sięgnęła znów do swego koszyczka po nici. Urwała kawałek i nawlo kła igłę. Zaczęła wyszywać niemal z nienawiścią. Zacisnęła zęby, wal cząc z bólem, który przeszywał ją, ilekroć stanęła jej przed oczami Faith Linden. Stopniowo gwałtowny gniew Harriet wygasał, gdy z jej delikatnych ściegów wyłaniał się kwiat. W głowie starszej panny Sainthill tkwiła jed nak nadal niepokojąca myśl o kłopotach, na jakie Faith Linden mogłaby narazić jej rodzinę. Po śmierci starszego brata Harriet uznała za szczęśliwe zrządzenie losu fakt, że Neville nie zdążył ożenić się z tą okropną, rozpaskudzoną Lin den. Teraz zaś postanowiła osobiście dopilnować, by Griffin nie popełnił podobnego głupstwa. Czy nic cię nie odwiedzie od tego zamiaru, Faith? - pytał błagalnie łagodny kobiecy głos. - Absolutnie nic! Panna Faith Linden z determinacją poprawiła czepek i skrzywiła się na widok swego, niestety, nieefektownego odbicia w lustrze. Trudno by łoby stwierdzić, czy czepek bardziej ją postarza, czy szpeci. Zapewne i jedno, i drugie. I to dokładnie w tym samym stopniu. - Szczerze mówiąc, nie przypuszczałam, że świeżo upieczony wice hrabia Dewhurst wytrzyma dłużej niż jedną dobę w rodzinnych dobrach. Sąw opłakanym stanie! Sądziłam, że wyjedzie natychmiast, a siostry spro wadzi do Londynu przy pierwszej nadarzającej się okazji. Tymczasem minął cały tydzień, a on nadal tu jest! Nie mogę dłużej zwlekać. - Ciągle nie pojmuję, czemu chcesz do niego iść - strofowała łagod nie przyjaciółkę lady Meredith Barrington, strzepując z ramion Faith nie widoczne gołym okiem pyłki. - Czy nie lepiej napisać do niego i popro sić, by odwiedził cię przy najbliższej sposobności? 24
Faith westchnęła. Gdybyż sprawy układały się tak gładko!... - Już do niego napisałam. I nie doczekałam się żadnej odpowiedzi. Jeśli jakimś sposobem nie wedrę się do jego domu, gotów wyjechać i prze padnie mi szansa osobistego przedstawienia całej sprawy. - Sądzisz, że wicehrabia wie o testamencie? - Na pewno! - Faith zacisnęła wargi. - Harrowby to istna wylęgarnia plotek! Dałabym głowę, że testament ojca od kilku miesięcy stanowi w tej dziurze główny temat rozmów przy rodzinnych obiadach... albo przy piw ku w gospodzie Pod Różą i Ostem. Poza tym jestem pewna, że obie sio stry wicehrabiego znają na pamięć ten koszmarny kodycyl. Jak mogłyby go nie znać?! Elizabeth być może nie wspomniała o nim bratu, ale Har riet na pewno nie odmówiła sobie tej przyjemności. Ani chybi, powiado miła braciszka, w jakim znalazłam się kłopocie. - No, cóż... w takim razie wicehrabia istotnie musi wiedzieć o testa mencie twego ojca - przyznała niechętnie Meredith i uścisnęła mocno rękę przyjaciółki na znak swego współczucia i poparcia. - Być może czeka na stosowny moment, by poruszyć z tobą ten problem. Faith wydała jakiś gardłowy pomruk. Kochana Merry, nieuleczalna optymistka!... Ilekroć była w kłopotach, Meny zawsze dodawała jej otu chy. Tym razem jednak Faith nie mogła w żaden sposób uwierzyć w po myślne zakończenie. Matki obu kobiet były zaledwie ciotecznymi siostrami, ale Meredith stała się dla Faith siostrą, o której jedynaczka marzyła od wczesnego dzie ciństwa. Każda z dziewcząt wychowywała się w innych warunkach, jed nak coroczne długie letnie wizyty Meredith w Mayfair Manor zrodziły między przyjaciółkami więź, której nie mogły zniweczyć ani czas, ani odległość. Najpierw szkolne kłopoty, potem udręki dojrzewania, wreszcie wiel kie marzenia i ambicje rozkwitającej kobiecości- wszystko to było te matem ich dyskusji i zwierzeń w ciągu długich letnich dni i nocy. Potra fiły gadać godzinami, omawiając każdy drobiazg, który ich zdaniem miał wyjątkowe znaczenie, by przejść płynnie do pięknych marzeń oraz kon kretnych planów związanych z przyszłością. Letaie wizyty Meredith ustały, gdy dziewczęta ostatecznie przekroczyły próg dorosłości. Wciąż jednak ze sobą korespondowały i odwiedzały się od czasu do czasu -więc serdeczne stosunki trwały. Faith była przekonana, że nie zniosłaby nieszczęść, które zwaliły się na nią w ciągu ostatnich kilku miesięcy, gdyby nie Meredith -powiernica i sojuszniczka. Najdroższa przy jaciółka była jedyną ostoją Faith w tych dniach pełnych lęku i rozpaczy. 25
- No, jestem już gotowa! - Faith wzięła do ręki torebkę i odwracając się do Meredith spytała: - Jak wyglądam? - Czarująco, jak zawsze - odparła nieugięcie lojalna Merry. - Muszę jednak przyznać, że bardzo mnie niepokoi ta twoja wyprawa. Damy nie odwiedzają dżentelmenów... zwłaszcza bez zapowiedzi i bez zaprosze nia. A ty na domiar złego wybierasz się bez przyzwoitki! - Moje fatalne położenie jest chyba wystarczającym usprawiedliwie niem niekonwencjonalnego, a choćby nawet niestosownego, zachowa nia - upierała się Faith, choć była pełna obaw. Szczerze mówiąc, nie przej mowała się tym, że łamie pewne reguły. Ale sam cel jej wyprawy, propozycja, z którą zamierzała wystąpić, była tak szokująca, dotyczyła spraw tak intymnych, że Faith była wręcz sparaliżowana strachem. Meredith zmarszczyła brwi, ale nie zamierzała polemizować z przyja ciółką. Powiedziała tylko: - Choć zastanawiałam się nad tym wiele razy, nadal nie pojmuję, co skłoniło twojego ojca do uzupełnienia testamentu tym... tym grotesko wym kodycylem! Faith przygryzła wargę. Ileż to razy sama zadawała sobie to pytanie? - Jestem pewna, że ojciec postąpił tak w najlepszej wierze, dla moje go dobra. Kiedy się rozchorował zeszłej zimy, przeczuwał, że już nie wróci do zdrowia. A czyż mógł odejść w pokoju, nie zapewniwszy mi bezpiecznej przyszłości? Jego stary przyjaciel wicehrabia Dewhurst kilka tygodni wcześniej zmarł na tę samą chorobę. A jego syn nie wykazywał najmniejszej ochoty do zawarcia małżeństwa, zaplanowanego przez rodziców przed wielu laty. Jakże zdołam ja, słaba kobieta, zmusić do ślubu Neville'a Sainthilla, a ra czej nowego wicehrabiego Dewhursta, jeśli nie udało się tego dokonać obu ojcom -jego i mojemu? Faith przymknęła na chwilę oczy. - Uzupełnił więc swój testament kodycylem nakazującym mi najpóź niej w rok po jego śmierci wyjść za wicehrabiego Dewhursta, gdyż ina czej stracę May fair Manor. Ojciec sądził, że daje mi broń do ręki. Pana ceum na opornego narzeczonego. Faith dobrze pamiętała, jak ojciec bolał nad obojętnością jej przyszłe go męża. Drogi tata! Tylko on dostrzegał w niej coś więcej ponad niecie kawą powierzchowność i zadatki na sawantkę!... Dla niego nie była nie pozorną niewiastą o nijakich włosach, pozbawionych blasku oczach i spiczastej bródce. Jego zdaniem zasługiwała na księcia z bajki, ale cie szył się, że zdołał jej zapewnić przynajmniej wicehrabiego. 26
Faith otrząsnęła się ze wspomnień i ciągnęła dalej: - Posiadłość wicehrabiego Dewhursta była w opłakanym stanie, toteż z pewnością nęcił go pokaźny dochód z Mayfair Manor i wszelkie inne zasoby, jakich mogła dostarczyć ta posiadłość. Tatuś dobrze wiedział, że Neville nie pozwoli, by taka gratka przeszła mu koło nosa. Neville mógł lekceważyć mnie, ale nie lekceważył dobrodziejstw mego posagowego majątku. - Nie rozumiem, czemu twój ojciec tak nalegał, byś wyszła za Dewhur sta - zauważyła Meredith. - Zachowanie Neville'a było najlepszym do wodem, że niewiele będziesz miała z niego pożytku. - Pewnie łudził się, że po ślubie stosunek Neville'a do mnie ulegnie zmianie. A poza tym, był tylko baronem... i ogromnie się cieszył, że dzięki małżeństwu znajdę się nieco wyżej. Meredith zmrużyła oczy. - No, cóż... nie kwestionuję dobrych intencji twojego ojca, ale jego dziwaczny testament nie spełnił jego nadziei. Typowy przykład męskie go uporu i ograniczenia! Mężczyźnie nawet nie przyjdzie do głowy, że skutki jego planu mogą okazać się całkiem inne od tych, które sobie wy marzył. - Meredith potrząsnęła głową. Na jej ślicznej twarzy odmalowa ło się współczucie. - Po nieoczekiwanej śmierci Neville'a nie tylko stra ciłaś przyszłego męża, ale przez ten okropny kodycyl możesz stracić ukochany rodzinny dom! Faith zaśmiała się z przymusem. - Jeśli chodzi o przyszłego męża, to od dawna pogodziłam się z tym, że nigdy go nie będę miała. Nasze, pożal się Boże, narzeczeństwo z Ne- villem ciągnęło się aż siedem lat. Nikt nie miał wątpliwości, że nie spieszno mu było zaprowadzić mnie do ołtarza. Meredith znów potrząsnęła głową. - Nadal uważam, że tylko sąd może cię wybawić z tej opresji. Słysza łam o testamentach, które uzależniały otrzymanie spadku od zamążpój- ścia czy ożenku... Nigdy jednak nie wymieniano przy tym osoby, którą trzeba poślubić! Słowo daję, Faith, mam poważne wątpliwości, czy ten kodycyl jest w ogóle zgodny z prawem! - Czy nie rozumiesz, Meny, że właśnie wzmianka o przyszłym mężu może okazać się zbawienna dla mnie i Mayfair Manor? - Faith schwyci ła przyjaciółkę za rękę. - W testamencie nie ma mowy o Neville'u, rozu miesz? Mam wyjść za wicehrabiego Dewhursta! W tej sytuacji śmierć Neville'a nie unieważnia kodycylu, raczej go wzmacnia! 27
Ilekroć wspominam tę farsę z Neville'em, dochodzę do wniosku, że mam większe szanse dogadania się z jego bratem. Może Griffin zechce uszanować wolę rodziców, którym tak zależało na połączeniu naszych rodzin? Wtedy nie stracę Mayfair Manor. - Ale wyjdziesz za kogoś, o kim nic nie wiesz - zauważyła cierpko Meredith. Faith odkaszlnęła i odwróciła głowę. Nie mogła spojrzeć przyjaciółce w oczy. - Griffin Sainthill nie jest kimś całkiem obcym. Znaliśmy się od dzie ciństwa. - Ja też go znałam, choć nie tak dobrze jak ty. Najlepiej wbiło mi się w pamięć to, że nigdy się nie zniżył do zabawy z „babami". I pamiętam, że w listach często skarżyłaś się na jego oburzające wybryki! - wykrzyk nęła Meredith. Siedziała na brzegu łóżka z rękoma skromnie splecionymi na brzuchu. - Był krnąbrnym, nieobliczalnym i kompletnie rozwydrzo nym chłopakiem! Bez wątpienia wyrósł na łotra spod ciemnej gwiazdy! Faith uśmiechnęła się skrycie. Jakże by się ucieszyła, gdyby to była prawda! Pojawienie się „łotra spod ciemnej gwiazdy" byłoby wymarzo nym urozmaiceniem jej nudnego, statecznego życia. - Jakie to do ciebie niepodobne, Merry: krytykować kogoś, o kim nic właściwie nie wiesz - powiedziała z łagodną wymówką. - Rzeczywiście... Wybacz mi. - Meredith potarła mocno skronie. - Tak się o ciebie boję, Faith! Gdybyś zaczekała do powrotu moich rodzi ców z Grecji!... Jestem pewna, że prawnicy mojego ojca pomogliby ci. Może nawet dowiedliby, że testament nie ma mocy prawnej? Faith wyprostowała się i przybrała pewną siebie minę. Ale choć bar dzo ceniła przyjaźń Merry, o czekaniu nie było mowy. Ojciec Meredith, hrabia Stafford, bardzo porządny i szlachetny człowiek, kochający mąż i ojciec, nie należał do spolegliwych. Prawdę mówiąc, bywał niekiedy nieobliczalny. Komuż innemu, oprócz tego ekscentrycznego wielbiciela antyku, przy- szłoby do głowy włóczyć się z ukochaną żoną po Grecji, gdy ten szale niec, Napoleon Bonaparte podbijał Europę?! Faith wiedziała, że minie dobrych parę miesięcy, nim hrabia i hrabina wrócą do Anglii. A ustalanie prawomocności testamentu mogło trwać całe lata. - Naprawdę nie mogę dłużej czekać - zapewniała Faith. - Mój daleki kuzyn Cyril był zachwycony, gdy odziedziczył po tacie tytuł barona, ale rozczarował się, bo z tym tytułem nie wiążą się korzyści materialne. Przypadnie mu jednak Mayfair Manor, jeśli mnie stamtąd wyrzucą. Do- 28
brze wiem, że Cyrila łapy świerzbią, tak mu pilno zagarnąć mój dom. Nie mogę tracić ani chwili. Jeszcze dziś muszę się rozmówić z wicehrabią. - Nadal uważam, że powinnaś zaczekać, aż on się z tobą skontaktuje. Ale dobrze wiem, uparciuchu, co znaczy ta wysunięta do przodu broda! - odparła Meredith z łagodnym uśmiechem. Faith zamrugała oczami, oślepiona nagłym blaskiem jej urody. Łagod ny uśmiech sprawił, że delikatne rysy Meredith stały się uosobieniem piękna. Choć Faith kochała Merry jak siostrę, poczuła zazdrość. Podzi wiając przyjaciółkę, uprzytomniła sobie boleśnie własny brak urody. Pogodziła się już jednak z faktem, że natura pozbawiła ją kobiecego wdzięku. Gdyby była choć trochę podobna do Meredith, jej szanse na pomyślny wynik rozmowy z Dewhurstem wzrosłyby niepomiernie. No, dość tego! Po co wzdychać do gwiazdki z nieba, gdy i tak nie wpad nie nam w ręce? - przypomniała sobie frazę ojca. Najdroższy tata! Faith odetchnęła głęboko, próbując uspokoić nerwy. Jak bardzo jej go brako wało!... Strata matki, która zmarła przed pięcioma laty, była dla Faith bolesnym ciosem, ale miała wówczas oparcie w tacie. Teraz, gdy odszedł, nie było już nikogo... oprócz Meredith. Ojciec darzył ją taką miłością, jakiej Faith nie zaznała i nie zazna od nikogo innego. Pragnął umilić jej każdą chwilkę: rozpieszczał smakoły kami na obiad... pięknym czepkiem, podarowanym tylko z tej racji, że akurat był wtorek... prawdziwym, żywym kucykiem, gdy jeszcze była zbyt mała, by dosiąść konia... Matka Faith często zwracała mężowi uwagę, że rozpieszcza córkę po nad miarę, ale ojciec kwitował to łobuzerskim uśmiechem i rozpraszał niepokój żony czułymi pocałunkami. Obserwując życie swoich rodziców, pełne miłości i tkliwości, Faith marzyła o tym, że pewnego dnia sama zawrze równie szczęśliwe małżeń stwo. Teraz jednak straciła i oboje rodziców, i swoje złudzenia. Jedynym jej celem było zachowanie praw do Mayfair Manor, domu jej dzieciń stwa, w którym otaczała ją miłość. - Nie pozwolę sobie odebrać Mayfair Manor! - powiedziała z deter minacją Faith. - Będę walczyć do upadłego! - Ani przez chwilę nie sądziłam, że wyrzekniesz się go bez walki. - Meredith zaśmiała się. - Ale jeśli już musisz narażać się na takie ryzyko, to pozwól przynajmniej, bym ci towarzyszyła. Co prawda, jestem tylko o rok od ciebie starsza, ale lepsza przyzwoitka zbyt młoda i niezamężna niż żadna! Mogę opóźnić swój wyjazd i wrócić do Londynu dopiero ju tro. 29
- Nie! - wykrzyknęła Faith z przerażeniem. Przy urodziwej Meredith wyglądała niczym... szary wróbel. Czego jak czego, ale akurat tego upo korzenia mogła uniknąć. - Jeśli mój plan zawiedzie, czeka mnie kompro mitacja. .. Nie pozwolę, żebyś i ty ucierpiała. - Mój Boże, Faith! Chyba takim starym pannom jak my nie grożą już skandale. Meredith próbowała robić dobrą minę do złej gry, ale Faith spostrzeg ła, że jej słowa wywarły zamierzony efekt. Przyjaciółka nerwowo bawiła się złotym łańcuszkiem, który miała na szyi - a była to niewątpliwa ozna ka zdenerwowania. Faith poczuła lekkie wyrzuty sumienia. Nie chciała niepokoić Mere dith, tylko upewnić się, że wyruszy w drogę powrotną do Londynu. A nic tak nie przyspieszy jej wyjazdu, jak obawa skandalu. Doprawdy, zakrawało na ironię, że właśnie Meredith, której rodzina słynęła z nieodpowiedzialnych wybryków, będzie żyć w wiecznym stra chu przed skandalem! Nieustannie starała się zatuszować dziwactwa ro dziców albo spieszyła na ratunek ukochanym braciom, rozbestwionym bliźniakom, których wyciągała z różnych opresji. - Jeśli jesteś pewna, że nie chcesz mojej pomocy, chyba wrócę do Londynu. -Meredith opuściła ręce i przycisnęła je do boków, jakby chciała pokonać ich nerwowe drżenie. - Wyjechałam tylko na trzy dni, ale przez ten czas mili braciszkowie zdążyli się już zapewne wpakować w nie lada tarapaty! Kiedy wyjeżdżałam, Jason zamierzał właśnie kupić gniady za przęg, zupełnie nie wiem za co, do szykownego faetonu, który wygrał w karty. A Jasper wciąż wkładał na siebie surdut wywrócony na lewą stronę. Faith zmarszczyła czoło, usiłując zgłębić sens ostatniej uwagi. - Jason nosił surdut podszewką na wierzch?! - To stary zabobon hazardzistów. Podobno wywrócenie ubrania na drugą stronę powoduje zmianę złej passy na dobrą. - Meredith westchnęła ze znużeniem. - Kocham moich braci nad życie, ale czasem trudno z ni mi wytrzymać! Coraz częściej tęsknię do dawnych dni, gdy byli małymi chłopcami. Oczywiście i wówczas wpadali w tarapaty, ale łatwiej ich mogłam upilnować. Faith znała swą przyjaciółkę zbyt dobrze, by dziwić się tym matczynym wyrzekaniom. Meny była bowiem bardziej matką niż siostrą dla swych młodszych braci. I choć wielu rzeczy Faith mogła swej przyjaciółce za zdrościć - szlachetnego urodzenia, uroku, piękności czy dobroci serca - odpowiedzialności za dwóch łotrzyków z pewnością nie było na tej liście! 30