ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 229 090
  • Obserwuję974
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 289 816

Projekt U

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :412.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Projekt U.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 33 stron)

Zygmunt Zonik PROJEKT „U” Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1976 Okładkę projektował: Witold Chmielewski Redaktor: Wanda Stefanowska Redaktor techniczny: Jolanta Michałowska

PROLOG W szarym, posępnym budynku Zarządu Wojskowego (Truppenamt) na Herdenbergstrasse 10, niedaleko kanału Landwehr, zamierał powoli ruch. Zapadł wczesny zmierzch. W jednym ze skrzydeł gmachu, na pierwszym piętrze, w kilku sąsiadujących ze sobą wąskich, okratowanych oknach świeciło się uporczywie. Mieścił się tutaj Zarząd Uzbrojenia Wojsk Lądowych. Jego szef, generał prof. dr Karl Emil Becker, siedząc za ogromnym ciemnym biurkiem szybko przebiegł wzrokiem treść obszernego pisma, które nadeszło ostatnią pocztą z Bendlerstrasse. Nim dobrnął do końca, zniecierpliwienie odbiło się na jego szerokiej, gładko ogolonej twarzy. Rozpoczął lekturę od początku, tym razem wolniej, ważąc w myśli każde słowo. List był zaadresowany do Ministerstwa Wojny, mieszczącego się w kompleksie biurowców przy Bendlerstrasse 6. Stamtąd przekazano mu go, trochę według kompetencji, a jeszcze bardziej na wyczucie — sprawa była bowiem niecodzienna, można powiedzieć nietypowa. „Pozwalamy sobie zwrócić uwagę na najnowsze osiągnięcie w fizyce jądrowej, które naszym zdaniem umożliwi produkcję materiału wybuchowego wielokrotnie potężniejszego niż środki konwencjonalne...” Wysłużony Prusak, żołnierz-naukowiec, z niedowierzaniem taksował obiecującą zapowiedz, tkwiącą w tych dziwnych, zaskakujących słowach. Był wybitnym specjalistą-artylerzystą, wykładowcą balistyki i przedmiotu „materiały wybuchowe” na Akademii Sztabu Generalnego — i niewielkie miał pojęcie o fizyce atomowej. Znał rozmaite materiały wybuchowe, podlegał mu nawet doświadczalny ośrodek Wehrmachtu w Kummersdorfie pod Berlinem, gdzie przeprowadzono doświadczenia z samolotem bez pilota Fi-76 (późniejsza V-1) i pierwsze badania nad budową rakiety dalekiego zasięgu, prototyp A-1, ale to, o czym pisali ci dwaj młodzi naukowcy, nie przemawiało do jego wyobraźni. — Zapaleńcy — mruknął z pobłażliwą ironią. — Chyba niewiele wiedzą o naszych znakomitych substancjach wybuchowych. Cała chemia pracuje na rzecz wojska, składnice i magazyny są pełne. Zgromadzone zapasy wystarczą na wiele miesięcy. Jednak list, który został nadany w Hamburgu i trafił do niego tak okrężną drogą, był rzeczywistością i należało się do iego treści ustosunkować. No i ta fizyka jądrowa, nigdy nic nie wiadomo. Becker postanowił, że następnego dnia skontaktuje się ze swoim starym przyjacielem, generałem pułkownikiem Friedrichem Frommem, dowódcą armii zapasowej Wojsk Lądowych, i momentalnie poczuł ulgę, jakby mu spadł z serca wielki ciężar. „Fritz to mądry chłop i lubi nowości, na pewno zainteresuje się tą sprawą”. Zerknął na zakończenie listu, na podpisy.... Profesor doktor Paul Harteck. Asystent, doktor habilitowany Wilhelm Groth. Fizykochemicy jądrowi z hamburskiego uniwersytetu. Nie wgłębiając się zbytnio w treść ich wywodów, zrozumiał, że zawierają one syntetyczny opis uzyskanego laboratoryjnie 17 grudnia 1938 roku rozszczepienia jądra uranu. Odkrycia dokonał znany profesor radiochemik Otto Hann, współpracujący z doktorem Fritzem Strassmanem — naukowcy cenieni w kołach NSDAP z racji pełnego oddania ruchowi hitlerowskiemu. „Atom uranu, bombardowany neutronami, rozleciał się dosłownie na części” — pisali nie bez entuzjazmu autorzy listu, przytaczając wiele szczegółów i danych liczbowych. Po chwilowym zakłopotaniu, które go powtórnie ogarnęło, generał odetchnął z ulgą. Miał w swoim sztabie fizyka jądrowego. Podniósł słuchawkę telefonu. — Z majorem doktorem Diebnerem! — rzucił sucho dyżurnemu adiutantowi. Nie minęły cztery tygodnie, a wojskowe centrum doświadczeń nad pociskami rakietowymi i materiałami wybuchowymi w Kummersdorf-Gottow wzbogaciło się o specjalne laboratorium do badań naukowych nad uranem. Kurt Diebner, rzeczoznawca Wehrmachtu, miał nie lada głowę na karku. Aczkolwiek wyczuł z pisma młodych i przedsiębiorczych naukowców z Hamburga ogromną szansę dla armii, nie poprzestał na ogólnym wrażeniu. Jego pierwszą reakcje na list Hartecka było zasięgnięcie zdania u słynnego fizyka, profesora H. Geigera, jednego z twórców licznika Geigera-Müllera. Opinia tegoż brzmiała: „Zdecydowanie — tak!” Dowództwo Sił Zbrojnych natychmiast przyznało fundusze na finansowanie prac nad wyzwoleniem energii jądrowej. Badania rozpoczęto w ośrodku armii, pod osobistym kierownictwem Diebnera. Było lato 1939 roku. Nad Europą gęstniały chmury, zanosiło się na wielką konfrontację sił.

PIERWSZE OSTRZEŻENIE — PIERWSZE NIEPOKOJE Profesor Fryderyk Joliot-Curie od pewnego czasu ze wzrastającą uwagą śledził postępy niemieckich uczonych w dziedzinie tak żywo go interesującej. Największy francuski fizyk atomowy, odkrywca sztucznej radioaktywności, laureat nagrody Nobla, dyrektor laboratorium chemii jądrowej w słynnym Collége de France, miał po dojściu Hitlera do władzy utrudniony nieco kontakt ze swoimi kolegami po fachu po drugiej stronie Renu. Ale istniała przecież prasa fachowa, ten międzynarodowy kod uczonych. On również, razem z żoną, Ireną Curie, córką wielkiej Polki, Marii Curie-Skłodowskiej, pracował nad rozbiciem jądra atomu, i — trzeba to podkreślić — oboje byli bardzo bliscy sukcesu. Joliot, studiując uważnie artykuł opublikowany przez Hahna i Strassmanna w czasopiśmie „Naturwissenschaften”, pojął nagle, że zainteresowanie się tą sprawą przez hitlerowskie kierownictwo jest jedynie kwestią czasu. „Bardzo krótkiego czasu, jeżeli ta banda gangsterów nie jest bandą głupców.” Zgodził się więc bez dyskusji, kiedy francuskie władze wojskowe zaproponowały mu objęcie stanowiska kierownika pierwszego sektora Instytutu Badań Wojskowych. Pełnił tę swoją drugą rolę zakonspirowany jako Jean Leblanc, artylerzysta, kapitan rezerwy. Już na początku 1939 roku złożył ministrowi Uzbrojenia Armii, Raolowi Dautry, obszerne memorandum, w którym zasygnalizował, iż istnieje możliwość skonstruowania nowego rodzaju bomby o znacznie silniejszym działaniu aniżeli wszystkie istniejące dotychczas. W sposób lapidarny wyjaśnił, że podstawowym produktem umożliwiającym wydzielenie ogromnej ilości energii jest uran, najcięższy pierwiastek występujący w przyrodzie. Jego jądro idealnie nadaje się do rozszczepienia. Podkreślił, że już na początku lat trzydziestych Enrico Fermi, wybitny fizyk włoski, wysunął tezę o możliwości wytworzenia promieniotwórczych izotopów uranu przez bombardowanie ich neutronami. Proces ten miałby przebieg następujący. Jeżeli metaliczny uran lub któryś z jego związków włoży się do ciężkiej wody, wówczas wprowadzony z zewnątrz neutron, elementarna cząstka materii, rozszczepi jakieś jądro atomu uranu, wyzwalając z niego dwa lub trzy neutrony. Te z kolei będą rozszczepiać dalsze jądra, a w procesie tym ze straszliwą prędkością będzie powstawać energia. — A co to jest ta pańska ciężka woda? — zapytał minister w czasie rozmowy, na którą wezwał uczonego po zapoznaniu się z jego pismem. — To izotop wody, znany w chemii jako tlenek deuteru o wzorze D2O. Sam deuter to inaczej ciężki wodór — wyjaśnił uprzejmie Joliot. — Jeżeli przeprowadzi się rozkład stu tysięcy litrów wody na tlen i wodór, ostatni litr pozostałości zawierać będzie aż 99 procent ciężkiej wody. Z niemieckich radiochemików najdalej posunął się w tych pracach profesor Harteck z Hamburga. Uczony określił jeszcze bardziej szczegółowo rolę, jaka przypadła w tym niezwykłe skomplikowanym procesie ciężkiej wodzie. Umieszczenie w niej źródła neutronów powoduje wzrost oddziaływania tych ostatnich na jądra uranu. Szybkie neutrony emitowane przez ich źródło, jakim jest najczęściej cyklotron, ulegają w ciężkiej wodzie spowolnieniu, czyli moderacji, w rezultacie zderzeń z atomami wodoru. Wówczas są łatwiej pochłaniane przez jądra bombardowanego pierwiastka, co niepomiernie przyspiesza reakcję łańcuchową. — Naturalny uran bombardowany neutronami staje się radioaktywny, a w trakcie zachodzącego procesu wytwarza się substancja promieniotwórcza. Dlatego działanie takiej bomby będzie podwójne: wyzwolona energia zmiecie wszystko z powierzchni ziemi na przestrzeni kilku kilometrów, a każdy znajdujący się tam żywy organizm zostanie śmiertelnie, a co najmniej niebezpiecznie napromieniowany — zakończył swoją krótką relację profesor Joliot. Minister dość sceptycznie odniósł się do możliwości wyprodukowania bomby atomowej w paryskim laboratorium „kapitana Leblanca”. Ale że był człowiekiem przewidującym i nie chciał popełnić błędu niedopatrzenia — zwłaszcza że wkrótce Francja znalazła się w stanie wojny z Niemcami — zaprosił powtórnie uczonego na rozmowę do swego bezpiecznego, pilnie strzeżonego gabinetu. Miało to miejsce w ostatnich dniach października 1939 roku. — Czy nie uważa pan, profesorze, że Francja jest całkowicie bezpieczna za linią Maginota? — Minister sam nie miał co do tego cienia wątpliwości. — Po co nam jakaś fantastyczna, hm, nierealna, zresztą, bomba? Odpowiedź gościa wprawiła go w zakłopotanie. Okazało się, że Joliot wcale nie ma zamiaru konstruować bomby, a jego pragnieniem jest wykorzystanie energii atomowej dla rozwoju ludzkości. — Nie chciałbym, aby wynalazek o sile niszczącej, jakiej dotąd świat nie widział, dostał się w ręce niepowołanych, nieodpowiednich kół... Dautry uniósł brwi, oczekując na dalsze wynurzenia swego rozmówcy. — Krótko mówiąc, boję się, że taką bombę mogą wyprodukować Niemcy — mówiąc to „Leblanc” był śmiertelnie poważny. — Wiem, że ich uczeni pracują nad wykorzystaniem możliwości, jakie stwarza

rozbicie jądra uranu. No, my także... — dodał szybko, kiedy dygnitarz uśmiechnął się prawie niedostrzegalnie. — Oto moja idée fixe, panie generale: nie dopuścić do tego, przeszkadzać niemieckim uczonym i nazistom. Temu dziełu chcę poświęcić najbliższe lata mojego życia. W gabinecie zaległa wymowna cisza. — Zacznę od tego, że będę informował świat o grożącym mu niebezpieczeństwie — przerwał milczenie młody profesor — Zna pan, ministrze, mój kwietniowy artykuł w „Nature”? Był on pierwszym, ale nie będzie ostatnim... Muszę obierać wszystkie wiadomości na temat postępu prac boszów. Postaram się pociągnąć ich za język. Jak pan myśli, od czego są międzynarodowe sympozja naukowe. Oczywiście, w tej sytuacji, jedynie w krajach neutralnych. Przewodniczący Komitetu Badań Naukowych Obrony Powietrznej brytyjskiego Ministerstwa Wojny, sir Henry Tizard, należał do ludzi obdarzonych wyjątkowym darem przewidywania. Kiedy przejrzał francuski miesięcznik „Nature” z datą 22 kwietnia 1939 roku, w którym opublikowano list otwarty paryskich naukowców, zatytułowany „wyzwalanie się neutronów w jądrowej eksplozji uranu”, potwierdzający definitywnie możliwość uzyskania energii z jądra atomowego, natychmiast podjął energiczne kroki w miarodajnych sferach gospodarczych i na Downing Street. Zajęcie Czechosłowacji przez kohorty Hitlera wyzwoliło go z resztek złudzeń co do „pokojowych” intencji dyktatora Trzeciej Rzeszy. Tizard był zdania, że Wielka Brytania musi uniemożliwić Niemcom zdobycie większych zasobów uranu. Sam był fizykiem i orientował się, czym może zaskoczyć świat ciągła reakcja łańcuchowa. — Jest to proces rozchodzący się lawinowo po całej masie uranu — tłumaczył na tajnych konferencjach z udziałem wtajemniczonych — każdy akt rozszczepienia oprócz wyzwolenia energii pociąga za sobą dalszy rozpad uranu. Proces zachodzi błyskawicznie, trwa zaledwie kilka sekund. Do tych właśnie wniosków dochodzi Joliot, dżentelmeni! A on oparł się nie tylko na własnym dorobku naukowym, ale i na doświadczeniach niemieckich profesorów. Tych zwłaszcza, którzy pozostali w hitlerowskiej Rzeszy. Sir Henry nie był tak naiwny, by sądzić, że, Fryderyk Joliot przypadkowo, albo żeby błysnąć przed światem nauki, ogłosił drukiem przebieg eksperymentu, dokonanego w pierwszej połowie marca, który stanowił powtórzenie doświadczenia Hahna. Nie, to była akcja z góry zaplanowana przez upartego Francuza, akcja mająca na celu demaskowanie postępów, osiągniętych przez Niemców w tej dziedzinie. Paryski uczony chciał przestrzec świat ukazując, jakie mu zagraża niebezpieczeństwo z chwilą, gdy przywódcy Rzeszy poważnie zainteresują się tym szokującym odkryciem. Publikacja w pewnym stopniu spełniła zamierzony cel. Na Wyspach Brytyjskich powiało niepokojem. Londyńska prasa popularna drukowała sensacyjne artykuły o nieograniczonych możliwościach nowej superbomby. Nakłady dzienników i czasopism podskoczyły niesłychanie. Co do kół oficjalnych, te również przeżywały chwile niepokoju. Korzystając z tej atmosfery Tizard w ciągu zaledwie kilku dni doprowadził do spotkania z prezesem Belgijskiej Union Minière. Niestety, nie udało mu się zastrzec dla Wielkiej Brytanii wyłącznego prawa do zakupu rud uranowych importowanych z Konga belgijskiego. Ktoś tam gdzieś pożałował dewiz, ktoś inny nie docenił sytuacji. Mimo to przy rozstaniu Anglik ostrzegł szefa koncernu: — Pańska firma dysponuje materiałem, który, przechwycony przez wroga, może przynieść zgubę obu naszym krajom. Raczy pan wziąć to pod uwagę! Tymczasem po pierwszym zaskoczeniu rewelacjami nadchodzącymi z kontynentu rząd brytyjski zdołał ochłonąć, a sam Winston Churchill wręcz twierdził, że „niemieckie gadanie o superbombie należy uznać za czcze przechwałki”. Tizard zwrócił delikatnie uwagę premierowi, że to nie Niemcy „gadają o bombie atomowej”, ale francuscy i angielscy uczeni komentują osiągnięcia niemieckich naukowców. Churchill nie słuchał go. Choć na pierwszy rzut oka zapowiedź pojawienia się nowej broni „o ogromnej sile niszczącej” może wyglądać groźnie, jednak — argumentował — nie ma obaw, by odkrycie doprowadziło do praktycznych wyników przed upływem kilku lat. Nie uspokoiło to jednak profesora Tizarda i grupy ludzi zajmujących się wywiadem naukowym. Sir Henry, nie znajdujący na razie poparcia w rządzie, nawiązał ścisłe kontakty z Intelligence Service. Nie rezygnował również Joliot-Curie. Postanowił on poprzez Deuxième Bureau dotrzeć do wojskowego wywiadu Anglików, by tam poszukać sprzymierzeńców. W chwili wybuchu wojny Niemcy były jedynym mocarstwem, mającym w ramach Wehrmachtu urząd zajmujący się wyłącznie badaniami jądrowymi dla celów ściśle wojskowych. Dążąc do uzyskania przewagi nad każdym z przeciwników, którzy mieli kolejno paść ofiarą ich agresji, zatroszczyli się o to, aby i na tym polu nie pozostać w tyle.

BITWA O CIĘŻKĄ WODĘ 8 września 1939 roku doktor Erich Bagge, młody uczony z instytutu fizyki teoretycznej w Lipsku, kierowanego przez laureata nagrody Nobla, profesora doktora Wernhera Heisenberga, z ciekawością obracał w ręku żółtą kopertę. Kiedy ją rozciął, znalazł lakonicznie sformułowane zaproszenie do Ministerstwa Wojny w dniu 16 września. Nie był tym wcale zaskoczony. Od tygodnia trwała wojna, führer wzywał wszystkich Niemców do wzmożonych wysiłków na rzecz walczącej armii. Każdy obywatel Rzeszy stawał się w gruncie rzeczy żołnierzem. On, naukowiec, nie mógł i nie chciał stać na uboczu wielkich wydarzeń. Identyczne zaproszenia wysłano zresztą do kilkunastu wybitnych fizyków i chemików jądrowych. Znaleźli się wśród nich profesorowie: Hann, Bothe, Heisenberg i Geiger. Profesor Harteck na widok urzędowej przesyłki poczuł ciepłą falę krwi napływającą do głowy. Tknęło go przeczucie, że ten niepozornie wyglądający list zawiera coś, co przesądzi o całym jego życiu. Przewidywał zmianę w swojej dość monotonnej egzystencji naukowca-badacza i wykładowcy. Jego kipiąca energią natura domagała się bardziej dynamicznych czynów. Właśnie dlatego gorliwie popierał wszystkie zmiany w Niemczech, które zapoczątkował Hitler. Przeczucie go nie myliło. W przełomowych dniach, kiedy Rzesza ruszyła na podbój Europy, wzywało go Ministerstwo Wojny. Bez wahania gotów był spełnić każde żądanie kierowników tego resortu i natychmiast udał się do dziekanatu w celu załatwienia delegacji służbowej. W tym samym czasie Diebner, zaufany partii i SS, z właściwym mu talentem organizatora zabrał się do przygotowania narady, która, jego zdaniem, miała pchnąć na nowe tory badania jądrowe dla celów wojskowych. Obrady toczyły się w Zarządzie Uzbrojenia Wojsk Lądowych i miały dość burzliwy przebieg. Przede wszystkim dostało się Hahnowi za to, że opublikował wszystkie fazy swojego odkrycia w czasopiśmie „Naturwissenschaften” z 6 stycznia 1939 roku. Był to artykuł, w którym dwaj uczeni przeprowadzili niezbity dowód, że jądro uranu „pękło na kawałki”. Hahn tłumaczył się, że nie istnieje dotąd w Rzeszy zakaz ogłaszania drukiem prac z zakresu fizyki jądrowej. — Za granicą kierowano się tymi samymi zasadami — wyjaśniał uczony. — Wybitna sława, włoski fizyk atomowy, laureat nagrody Nobla, Enrico Fermi, jeszcze w tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym roku opisał w prasie swoje doświadczenia nad wytworzeniem sztucznych promieniotwórczych izotopów najcięższych znanych pierwiastków przez bombardowanie ich neutronami, odkrytymi na początku lat trzydziestych przez angielskiego profesora Chadwicka. Eksperymentowali również w Paryżu z jądrem helu i uranu Fryderyk Joliot i Irena Curie. A ostatni artykuł w „Nature” stanowi także potwierdzenie zasady jawności w tej dziedzinie. Fachowcy z wywiadu wojskowego i służby bezpieczeństwa SS zdawali się pojmować te wywody, ale nie mogli się z nimi solidaryzować. Zwłaszcza że, jak nie omieszkali podać zebranym do wiadomości, ich agenci donieśli o rozpoczęciu za granicą badań nad uranem. —- Nie stałoby się to faktem, przynajmniej jeszcze nie teraz, gdyby nie ten nieszczęsny artykuł, który ujawnił epokowe odkrycie uczonych Wielkich Niemiec — gromił Hahna fizyk z Ministerstwa Wojny, będący na usługach Abwehry, doktor H. Basche. Kiedy padły te słowa, Hahn, lękając się konsekwencji, zataił, że o swoich odkryciach rozmawiał zupełnie szczerze z profesorem Nielsem Bohrem, słynnym duńskim fizykiem, laureatem nagrody Nobla, zagorzałym przeciwnikiem Hitlera. Wkrótce po tamtej rozmowie Bohr wyjechał na kilkumiesięczny pobyt do Stanów Zjednoczonych, a wraz z nim powędrowała tajemnica. Jest prawie pewne, że Niels podzielił się tymi rewelacjami z uczonymi amerykańskimi, a może nawet z władzami wojskowymi USA. — Joliot rozbębnił po całym świecie o stanie naszych prac. Teraz wszyscy będą nam patrzeć na palce. Nie muszę chyba w tym gronie przypominać, że rozpoczęliśmy wielkie dzieło przebudowy Europy na drodze orężnej i wszystko, co służy bezpieczeństwu i przyszłym sukcesom Rzeszy, jest i będzie objęte tajemnicą! Te słowa wypowiedział milczący i trzymający się nieco na uboczu osobnik. Hahn opuścił nisko głowę. Gdyby podniósł wzrok, w oczach kilku oficerów oraz tych, którzy zachowali incognito, bez trudu wyczytałby przyganę. Rzucił ukradkowe spojrzenie i schwytał współczujący wzrok swojego przyjaciela Heisenberga. Podczas narady zadecydowano, że badania jądrowe będą stanowiły tajemnicę państwową i zakazano ogłaszania drukiem jakichkolwiek informacji o niemieckich doświadczeniach nad przyszłą budową stosu uranowego. Powołano do życia Grupę Fizyki Jądrowej, podporządkowując ją — ku radości Hartecka — Ministerstwu Wojny.

Oficjalny cel jej działalności, dla zakonspirowania rzeczywistych kierunków prac, określono jako „poszukiwanie nowych źródeł energii dla silników R (rakietowych)”. Na czele grupy stanął Kurt Diebner. Jednocześnie Ministerstwo Wojny przejęło świetnie wyposażony Instytut Fizyki im. cesarza Wilhelma w Dahlem, na przedmieściu Berlina, i przeznaczyło go na specjalny ośrodek dla Grupy Badawczej Fizyki Jądrowej. Wszyscy naukowcy zaangażowani w prace nad tym tajnym dziełem — z wyjątkiem ośrodków w Lipsku i Hamburgu — zostali przeniesieni tutaj służbowo, by pracować pod jednym dachem. Pozostałych zobowiązano do ścisłej współpracy z Centrum. Gwiazdami pierwszej wielkości w Dahlem byli Hahn i Heisenberg. Ten ostatni, mianowany dyrektorem Instytutu Fizyki, mieszkał nadal w Lipsku, a do Berlina dojeżdżał co tydzień, na dzień lub dwa, podobnie jak Harteck z Hamburga. W lipcu 1940 roku na terenie Instytutu Biologii i Badań nad Wirusami — znajdował się obok Instytutu Fizyki — rozpoczęto budowę niewielkiego drewnianego pomieszczenia. W umyślnie niepozornym baraku mieściło się laboratorium, gdzie miał być zbudowany pierwszy niemiecki stos uranowy. Pracownię oznaczono kryptonimem „Virushaus” dla odstraszenia niepożądanych gości. Zadanie zdobycia odpowiednich zapasów ciężkiej wody powierzono Paulowi Harteckowi, który jako jedyny z Niemców przeprowadził już szereg doświadczeń z deuterem w laboratorium Cavendicha. Tam nawet wyprodukował odrobinę ciężkiej wody, stosując metodę własnego pomysłu. Z chwilą wybuchu wojny tylko jedna firma na świecie produkowała ciężką wodę na skalę przemysłową, zresztą jako produkt uboczny przy wytwarzaniu wodoru metodą elektrolityczną, i Harteck musiał się liczyć z tym faktem. Był to zakład Norsk-Hydro w fabryce w Vemork w pobliżu Rjukan (południowa Norwegia). Budynek elektrolizy stał na tym samym występie urwiska skalnego, na którym znajdowała się elektrownia, korzystająca z energii wodnej ogromnego wodospadu Rjukan-Foss. W końcu 1939 roku produkcja ciężkiej wody w Vemork wynosiła 10 kg miesięcznie. Harteck i Heisenberg zadawali sobie pytanie, czy Norwegowie zechcą powiększyć produkcję, by sprostać niemieckiemu zapotrzebowaniu. Ruchliwy uczony z Hamburga pierwszy wpadł na pomysł, aby użyć ciężkiej wody jako moderatora w reaktorze uranowym. W czymś w rodzaju pieca uran musiałby zostać wymieszany z jakąś substancją, która by redukowała prędkość neutronów, uwalnianych w procesie rozszczepiania i uniemożliwiała wchłonięcie ich przez jądra atomu. Taką materią jest właśnie ciężka woda. Był jednak z tym związany ogromny kłopot: do reaktora uranowego potrzeba było kilku ton tego trudno osiągalnego produktu. Harteck nie miał innego wyjścia, jak spowodować, aby władze jego kraju wszczęły pertraktacje z Norwegami. Tymczasem Joliot-Curie również nie tracił czasu. Działał na własną rękę, poprzez znajomego oficera II Oddziału Sztabu Generalnego. Profesor z góry przewidywał, jaką rolę odegra w atomowej kontrofensywie ciężka woda i że hitlerowcy prędzej czy później będą chcieli zagarnąć jej zapas. Ci, istotnie, pospieszyli się. Paul Harteck dwoił się i troił, aby przełamać piętrzące się przeszkody i wykonać powierzone mu zadanie. Zdawał sobie sprawę, że rozpoczyna się wyścig o uzyskanie palmy pierwszeństwa w wykorzystaniu energii jądrowej dla celów wojskowych. Nie przerażała go wizja ogromnych spustoszeń, które mogła spowodować nowa broń. Wręcz przeciwnie, jako Niemiec całkowicie solidaryzujący się z hitlerowskim planem podboju i ujarzmienia co najmniej połowy Europy szczerze pragnął, by jak najszybciej znalazła się ona w rękach Wehrmachtu. Etykę naukowca, który powinien sprzeciwić się wykorzystaniu rezultatów swej pracy dla fizycznego unicestwiania ludzi, uznawał za wymysł tchórzy, niegodny postawy obywatela Wielkich Niemiec. Tak się osobliwie złożyło, że tego samego dnia generalny dyrektor Norsk-Hydro Company przyjął pewnego francuskiego przedstawiciela handlowego oraz wysłannika IG-Farbenindustrie. Pertraktowano w sprawie zakupu ciężkiej wody. Dyrektor Axel Aubert nie cierpiał hitlerowców, natomiast sympatyzował z Francją, i stąd plenipotent niemieckiego koncernu chemicznego odjechał z kwitkiem. Niemcy jednak nie rezygnowali z zakupu i co jakiś czas ponawiali oferty. Zaintrygowani tym Norwegowie postanowili dociec, do czego Trzeciej Rzeszy potrzebne są tak wielkie ilości ciężkiej wody. Niedoszli kontrahenci wykręcali się od udzielenia jasnej odpowiedzi i to dawało najwięcej do myślenia. Utwierdzony w swoim oporze zarząd firmy konsekwentnie odrzucał propozycje Niemców, argumentując, że zakład nie jest w stanie zrealizować tak wielkiego zamówienia. Opiewało ono na 2000 kg, z dodatkową porcją 110 kg każdego miesiąca.

Dyrektora Norsk-Hydro dziwiło trochę, że Francuzi, którzy okazali ogromne zainteresowanie ciężką wodą, zwlekają z konkretną transakcją. Mimo to czekał cierpliwie. Wiedział, że ten zakup prędzej czy później zostanie dokonany. Nie omylił się, mimo iż nie mógł wiedzieć, że jeszcze w ostatnich dniach października, w niespełna dwa miesiące po wybuchu wojny, Joliot złożył wizytę ministrowi Dautry i tym razem nie miał już szczególnych trudności z przekonaniem generała o konieczności wykupienia przez Francję całego zapasu ciężkiej wody z Vemork, opiewającego aktualnie na 130 litrów. W tym czasie pogląd francuskiego uczonego na temat bomby atomowej uległ pewnej zmianie. Doszedł on do wniosku, że posiadanie tej straszliwej broni przez Francję mogłoby powstrzymać Hitlera od użycia takowej, gdyby również Niemcom udało się ją wyprodukować. — Wyprzedzimy Trzecią Rzeszę w imię interesów ludzkości! — zapewniał gorąco ministra uzbrojenia. Niezbędne 30 mln. franków zostało wyasygnowane. Rząd francuski wysłał do Oslo porucznika z Deuxième Bureau, Jacques Alliera, i pewną ważną osobistość z banku, który kontrolował Norsk-Hydro. Francuzi odwoływali się do rozsądku politycznego naczelnego dyrektora, ale właściwie było to zbędne. W kilka dni później została podpisana umowa. Aubert oświadczył przy tej okazji, że zakład nie przyjmie pieniędzy za przedmiot transakcji, jeżeli przyczyni się on do zwycięstwa Francji, która od 3 września 1939 roku była w stanie wojny z Niemcami. Dyrekcja Norsk-Hydro Company oddała do dyspozycji Francji nie 130, a 185 litrów ciężkiej wody, i to gratis, na czas trwania wojny. Za następne dostawy miały być uiszczane opłaty, przy czym poinformowano francuskich wysłanników, że jeżeli zajdzie potrzeba, zakład może zwiększyć produkcję dziesięciokrotnie. 8 marca 1940 roku pierwszy transport ciężkiej wody wyruszył z Rjukan, by w dwa dni później trafić do Oslo. Zbiorniki umieszczono w pewnej willi, położonej w sąsiedztwie... niemieckiej ambasady. Nawet rezydenci Abwehry nie mieli pojęcia, że obok, w przylegającej posesji, znalazł się ładunek, za który daliby wiele. Wkrótce ciężką wodę przewieziono do Szkocji, skąd 16 marca została przetransportowana do laboratorium profesora Joliot w Collège de France. Asystenci profesora, Szwajcar Hans von Halban i Polak Leon Kowarski, oraz sam Fryderyk Joliot przystąpili natychmiast do pracy. W kwietniu Niemcy zajęli Danię i Norwegię. Specjaliści hitlerowscy i gestapo popędzili do Rjukan zagarnąć ciężką wodę. Spotkało ich gorzkie rozczarowanie. W zakładzie Norsk-Hydro znaleźli zaledwie kilka litrów cennego dla nich produktu. 10 maja hitlerowcy wkroczyli do Francji. Ciężka woda rozpoczęła drugą fazę swej wędrówki. Początkowo ładunek został ukryty w miasteczku Riom, departament Puy-de-Dôme, w miejscowym więzieniu. Na kilka dni przed podpisaniem przez Pétaina kapitulacji Francji grupa profesora Joliot otrzymała rozkaz przewiezienia ciężkiej wody do Anglii. Wyłoniła się jednak nieprzewidziana przeszkoda. Dyrektor więzienia w Riom oświadczył, że wyda depozyt jedynie na pisemne polecenie Ministerstwa Sprawiedliwości. Dopiero gwałtowny napór niemieckich wojsk wpłynął na zmianę jego stanowiska. Teraz, z pomocą więźniów, ciężka woda została przewieziona 400 km na południe od Paryża, do Clermond-Ferrand w Owernii, gdzie w średniowieczu Piotr Pustelnik nawoływał do pierwszej wyprawy krzyżowej. Tutaj depozyt pod kryptonimem „Produkt Z” został złożony w oddziale Banku Francji, a Joliot wraz z współpracownikami zaczął urządzać w willi „Clair-Logis” laboratorium zastępcze do kontynuowania badań nad rozbiciem atomu. 11 czerwca Niemcy wkroczyli do Paryża, a w nocy z 16 na 17 Fryderyk Joliot-Curie naradzał się z asystentami nad nowo wytworzoną sytuacją. Profesor zadecydował, że pozostanie we Francji, a Halban i Kowarski zawiozą ciężką wodę na Wyspy Brytyjskie. Załadowali zbiorniki na wojskową ciężarówkę i ruszyli za nią osobowym autem Halbana. Samochód wojskowy torował im drogę w powodzi uciekinierów. 17 czerwca przed północą dotarli do Bordeaux. Natychmiast przeniesiono ładunek na pokład brytyjskiego parowca „Broompark”. Nazajutrz statek podniósł kotwicę. W zatoce Royan omal nie wpadł na minę. 21 czerwca wpłynął do portu Southampton. Hitlerowcy nie zostawili wielkiego uczonego w spokoju, ale też nie mieli podstaw do aresztowania go. Na gestapo padały pytania w rodzaju: „Czy wie pan, jakim statkiem odpłynęli pańscy współpracownicy?” W dniu, w którym „Broompark” wychodził w morze, opuściły port w Bordeaux jeszcze dwie jednostki. Zostały one zatopione przez Luftwaffe, ale hitlerowcy nie wiedzieli, na której z nich znajduje się Halban, Kowarski i cenne zbiorniki. Joliot utwierdził Niemców w przekonaniu, że jego asystenci znajdowali się na jednej z zatopionych jednostek. Podał nawet ich nazwy, nie wspominając o istnieniu parowca „Broompark”. Uspokojeni jego zeznaniem hitlerowcy do końca wojny nie znali prawdy. Przesłuchanie uczonego zostało

zakończone. NIE TYLKO TRZECIA RZESZA Niemiecki trust mózgów pracował na pełnych obrotach. W czerwcu 1940 roku w Heidelbergu profesor Bothe badał przydatność grafitu jako moderatora w stosie uranowym, a w Lipsku Heisenberg i jego asystenci sprawdzali, na prośbę Hartecka, te same wskaźniki dla ciężkiej wody. W Berlinie fizycy pod kierunkiem profesora Carla Friedricha von Weizsäckera, syna hitlerowskiego wiceministra spraw zagranicznych, przeprowadzili obliczenia i ustalili, że do zbudowania stosu lub reaktora, zgodnie z ideą Hartecka, trzeba około dwóch ton tlenku uranu i pół tony ciężkiej wody. Diebner zasugerował Ministerstwu Wojny, aby zawarło tajną umowę z firmą Auer, która natychmiast po zajęciu Czechosłowacji przystąpiła do eksploatacji tamtejszej kopalni uranu. Nowy szef Zarządu Uzbrojenia Wojsk Lądowych, generał pułkownik Wilhelm Leeb, zaakceptował tę propozycję. Wkrótce powstał w Oranienburgu zakład produkcji oczyszczonego tlenku uranu. W pierwszych tygodniach 1940 roku laboratorium „Virushaus” dysponowało już czystym, najcięższym metalem na świecie. Paul Harteck był szybki. Jeszcze nie zakończyły się działania wojenne w Polsce, a on już — 25 września — wysłał list do jednego z dyrektorów IG-Farben z prośbą o przekazanie mu uranu, znajdującego się w dyspozycji tego koncernu. Płonął z niecierpliwości i nie chciał czekać na dostawy z zapasów zgromadzonych przez Ministerstwo Wojny. Już po kilku dniach otrzymał przesyłkę, w której znajdowało się 100 gramów uranu. W jego hamburskim laboratorium oczekiwała niemal gotowa aparatura do rozdzielania izotopów. Tego samego dnia, kiedy Harteck wystosował pismo do IG-Farben, Heisenberg projektował aparaturę do doświadczalnego wyznaczania liczby neutronów uwalnianych przy rozszczepianiu. 26 września jadąc na tajną konferencję do Zarządu Uzbrojenia Wojsk Lądowych obaj uczeni mieli już projekt wykorzystania uranu i konstrukcji reaktora. 6 grudnia 1939 roku Heisenberg wysłał raport do Ministerstwa Wojny, w którym wykazał, jak wielkie postępy poczynili Niemcy w ciągu dwóch zaledwie miesięcy, które minęły od chwili rozpoczęcia prac. Sugerował, że odkryte przez Hanna i Strassmanna zjawisko rozszczepienia uranu może być wykorzystane do produkcji energii na wielką skalę. Jego zdaniem, uran wykorzystany w reaktorze powinien być wzbogacony izotopem U-235, gdyż tylko w ten sposób będzie można uzyskać materiał wybuchowy znacznie potężniejszy od znanych dotychczas. Do wytworzenia energii, argumentował, wystarczy nawet zwykły niewzbogaeony uran, jeśli użyje się go łącznie z substancją nie pochłaniającą neutronów. Wyraził też pogląd, że najwłaściwszymi materiałami mogą być ciężka woda i grafit o bardzo wysokiej czystości. Przy sposobności profesor ostrzegł, że reaktor będzie potężnym źródłem wysoce szkodliwego promieniowania neutronowego i promieniowania gamma, a więc należy pomyśleć o specjalnej konstrukcji zabezpieczającej przed tymi falami. W kwietniu 1940 roku Ministerstwo Wojny dysponowało 150-kilogramowym zasobem uranu, a jego zapas w czerwcu miał dojść do jednej tony. Heisenberg i Harteck, konstruktorzy stosu uranowego, zgłosili zapotrzebowanie na 500 do 1000 kilogramów tlenku uranu każdy. Otrzymali go, na razie w znacznie mniejszych ilościach, w ostatnim tygodniu maja. Prace nad zbudowaniem stosu posuwały się szybko naprzód. Ponadto Diebner gotował się do skonstruowania drugiego stosu uranowego w ośrodku na poligonie wojskowym w Gottow, a młodzi uczeni z zespołu Heisenberga rozpoczęli budowę trzeciego stosu w Lipsku. Podobną rolę, jaka na starym kontynencie przypadła Fryderykowi Joliot-Curie, w Ameryce odegrał profesor Enrico Fermi. 17 marca 1939 roku konferował w Ministerstwie Obrony na temat możliwości wywołania reakcji łańcuchowej i ostrzegał amerykańskie czynniki oficjalne przed niebezpieczeństwem uzyskania przez Trzecią Rzeszę broni jądrowej. Władze Stanów Zjednoczonych początkowo odniosły się do jego ostrzeżenia obojętnie. Hitler był daleko i wyglądało na to, że uda się zachować neutralność. Nastroje izolacjonizmu i nieinterwencji w „wojnę europejską” były w Stanach dość silne. Zresztą zarysowany przez słynnego fizyka obraz monstrualnej groźby atomowej wydawał się graniczyć z fantazją. Wówczas niezmordowany Fermi poprosił o pomoc Alberta Einsteina. 2 sierpnia wystosował list do prezydenta Roosevelta, podpisany przez Einsteina, w którym uczeni informowali najwyższego dostojnika i szefa rządu federalnego o możliwości skonstruowania bomby zdolnej do zmiecenia z powierzchni ziemi

całych miast. Wspomnieli również o tym, gdzie znajdują się najbogatsze złoża uranu. Prezydent nie pozostał głuchy na głos przestrogi. Powołał specjalny Komitet Doradczy do Spraw Uranu, który już w listopadzie zlecił rządowi udzielenie dotacji oraz dostarczenie 4 ton grafitu i 50 ton tlenku uranu na cele doświadczalne. Jednak rząd nie przyznał żądanych środków i zainteresowanie tą sprawą w USA przygasło. Einstein był człowiekiem upartym i nie zniechęcał się łatwo. 7 marca 1940 roku wystosował do Roosevelta drugi list, w którym pisał: „Od chwili wybuchu wojny zainteresowanie uranem w Trzeciej Rzeszy wyraźnie wzrosło. Dowiedziałem się właśnie, że w największej tajemnicy prowadzi się tam prace badawcze. Wciągnięto do nich następny z instytutów imienia cesarza Wilhelma, mianowicie Instytut Fizyki. Został on objęty nadzorem rządowym i grupa fizyków pod kierunkiem C. F. von Weizsäckera prowadzi tam badania nad uranem wspólnie z Instytutem Chemii. Poprzedniego dyrektora urlopowano jakoby na czas wojny”. Tak się złożyło, że poprzedni dyrektor Instytutu Chemii w Dahlem został dymisjowany i wyjechał do Ameryki. Na konferencji prasowej potwierdził on, że w Niemczech trwają intensywne badania nad uranem. To poskutkowało. W kilka dni później w „New York Times” ukazał się obszerny artykuł, utrzymany w tonie przesadnie alarmistycznym, z którego wypływał jeden wniosek: wszyscy fizycy, chemicy i inżynierowie w Niemczech otrzymali rozkaz porzucenia wszelkich innych prac badawczych i poświęcenia się wyłącznie i bez reszty doświadczeniom nad stosem uranowym. W tym samym czasie, kiedy Fermi ostrzegał Amerykę przed możliwością wyprodukowania przez Niemców nowej broni, wieści o zastanawiających postępach niemieckich uczonych w pracach nad wykorzystaniem energii atomowej dotarły na Wyspy Brytyjskie. Tutaj badania nad uranem prowadzili w ścisłej współpracy z Ministerstwem Lotnictwa uczeni z Imperial College, stosując jako moderatory zwykłą wodę i parafinę. W Wielkiej Brytanii kontynuowali również badania profesorowie niemieccy, którzy na krótko przed wybuchem wojny opuścili kraj. Doszli oni do niezmiernie interesujących wniosków. Stwierdzili, że wzbogacenie uranu izotopem U-235 jest posunięciem błędnym. Ich zdaniem, należy spróbować wydzielić pewną ilość czystego uranu 235 — ilość większą od „masy krytycznej” — a taka bryła eksploduje sama i to z ogromną gwałtownością. Zredagowali dwa krótkie memoriały. W pierwszym omówili konstrukcję „superbomby” zawierającej 5 kg czystego uranu 235 (jej wybuch równałby się wybuchowi kilku tysięcy ton dynamitu), w drugim opisali pokrótce strategiczne zalety i wady bomby uranowej. Twierdzili, że Trzecia Rzesza jest w stadium opracowania takiej broni. „Realnie biorąc, nie ma zabezpieczenia przed bombą atomową — pisali. — Jedynie posiadanie takiej broni przez aliantów może powstrzymać przeciwnika od jej użycia”. Wszystko przemawiało za natychmiastowym rozpoczęciem prac nad nową bronią. Mimo to brytyjski komitet rządowy, powołany do zbadania „możliwości wyprodukowania bomb atomowych w trakcie obecnej wojny”, trawił czas na dyskusjach. Nie zamąciło również angielskiego błogostanu przybycie do Londynu agenta francuskiego II Oddziału, Jacques Alliera. I mimo że Francuz odtworzył dokładnie wszystkie przedsięwzięcia Niemców mające na celu zdobycie ciężkiej wody oraz dostarczył listę niemieckich fizyków i chemików jądrowych z Grupy Badawczej Fizyki Jądrowej, sprawa nie ruszyła z martwego punktu. Tizard, który swego czasu przestrzegał Belgów przed wspólnym wrogiem, teraz też nie zdołał doprowadzić do zakupu przez Wielką Brytanię belgijskiego uranu. Tymczasem Niemcy zajęli Belgię i w czerwcu 1940 roku zagarnęli zapasy uranu. W ciągu następnych lat wywieźli 3500 ton związków tego metalu, który zmagazynowano w pomieszczeniach starych kopalni soli w Stassfurcie. Jednocześnie władze hitlerowskie postawiły twardy warunek firmie Norsk-Hydro: zwiększyć produkcję ciężkiej wody do 1500 kg rocznie. Dopiero teraz sceptyczni Anglicy zaczęli zastanawiać się, jakie byłyby skutki wybuchu niemieckiej bomby uranowej w samym środku Londynu. Fizycy niemieccy byli gotowi do „zmasowanego ataku” na jądro atomu, ale brakowało im jeszcze cyklotronu. Budowa tego wielkiego urządzenia do „rozbijania atomów” była niezmiernie kosztowna, więc zwrócono się o dotację do marszałka Rzeszy, Hermanna Göringa, i do Ministerstwa Poczty, które dysponowało wyjątkowo bogatym działem badań naukowych. Perspektywy wyzwolenia energii atomowej, nakreślone przez najwybitniejszych specjalistów, wywarły

wrażenie zarówno na kierującym gospodarką Rzeszy Göringu, jak i na ministrze poczty Wilhelmie Ohnesorge. Ten ostatni natychmiast postarał się o audiencję u Hitlera. Było to pod koniec 1940 roku. — Mein Führer! Możemy mieć coś, co zaskoczy cały świat... — I poinformował kanclerza o swoich rozmowach z przedstawicielami Zarządu Uzbrojenia i Grupy Badawczej Fizyki Jądrowej. Spotkał go jednak zawód i rozczarowanie. Hitler po świeżym zwycięstwie nad Francją i fiasku ofensywy powietrznej przeciwko Wielkiej Brytanii myślał już o rozpętaniu wojny na wschodzie. Większą uwagę przywiązywał do intensywnego rozwoju wojsk lądowych i lotnictwa, które już wkrótce miały się zmierzyć z Armią Radziecką, a nie do doświadczeń jądrowych, nie rokujących szybkiego osiągnięcia pożądanych rezultatów. Zmienił stanowisko znacznie później, kiedy Rzesza wyczerpana wojną ze Związkiem Radzieckim zaczęła się staczać na skraj katastrofy. Na razie, przypominając sobie wizytę Ohnesorge, wpadał w dobry humor. — Wszyscy ministrowie głowią się, jak wygrać wojnę, a tu przychodzi minister poczty, przynosząc gotowe rozwiązanie — pokpiwał. Uparty „postminister” nie zamierzał jednak rezygnować. Spodziewał się, że własnymi siłami przygotuje Hitlerowi cenny prezent. Rozpoczął budowę cyklotronu ze środków swojego resortu. Pracami kierował młody fizyk Manfred von Ardenne, który wynalazł metodę uzyskania izotopu z uranu zwykłego, by przejść z czasem do konstrukcji stosu jądrowego. W tej sytuacji Niemcy mogli liczyć tylko na cyklotron paryski. Ale w tych rachubach nie przewidzieli, jak się zachowa druga strona. Francuzi z Fryderykiem Joliot-Curie na czele... Tymczasem francuski uczony zebrał naukowców i innych pracowników swojego laboratorium w College de France. — Wojna będzie prowadzona nowymi metodami — zwrócił się do zgromadzonych. — Nie wiemy, jak długo ona potrwa, pięć, dziesięć czy czterdzieści lat, ale wprowadzanie tych nowych metod zaczyna się już dziś. Wojna, którą mam na myśli, jest twardsza od tej, którą prowadzą umundurowani żołnierze, i wymaga cierpliwości i samozaparcia. Zaufajcie mi, proszę. Profesor wyjaśnił również swoim najbliższym współpracownikom, jak bardzo zależy Niemcom na zdobyciu informacji na temat francuskich osiągnięć naukowych. Ostrzegł, że będą namawiali do współpracy, że będą chcieli zdobyć francuską aparaturę. Nie omylił się ani o jotę. Wkrótce po zajęciu Paryża, pod koniec czerwca 1940 roku, w laboratorium Fryderyka Joliot zjawił się doktor Kurt Diebner w towarzystwie innego uczonego niemieckiego. Intruzi pożądliwym okiem taksowali prawie wykończony cyklotron amerykańskiej konstrukcji. Diebner wymógł na Joliocie obietnicę uruchomienia przyrządu, ale nawet do głowy mu nie przyszło, że Francuz będzie ociągał się z wykonaniem polecenia. Mimo to niemieccy uczeni zdołali odtworzyć znaczną część pracy zespołu francuskich fizyków jądrowych. Już w lipcu 1940 roku w dziedzinie badań jądrowych Niemcy znalazły się na alarmująco wysuniętej pozycji. Miały wystarczające ilości związków uranu, cyklotron, liczną i doborową kadrę fizyków, chemików i inżynierów, a wreszcie najpotężniejszy przemysł chemiczny świata. Miały wreszcie ogromną pomoc w postaci... fachowej prasy Stanów Zjednoczonych, w której, zwłaszcza w czasopiśmie „Physical Revue”, publikowano niezmiernie ważne prace na temat badań nad metodami prowadzącymi do uzyskania reakcji łańcuchowej i nad procesem wzbogacenia uranu. W piśmie tym podano również sposób otrzymania plutonu z uranu. Ogłoszenie tych rewelacji wywołało poważne zaniepokojenie w Anglii. Władze brytyjskie wysłały nawet do rządu USA notę protestacyjną, w której zwrócono uwagę, że publikowane materiały mogą być wykorzystane przez Niemców. Dzięki wielkiemu cyklotronowi w Berkeley w Kalifornii badania amerykańskich uczonych posuwały się szybko naprzód. Zaalarmowana doniesieniami o stanie prac w berlińskim „Virushaus” Rada Badań Naukowych Obrony Narodowej zainicjowała ambitny program. Nawiązana została ścisła współpraca z fizykami jądrowymi Wielkiej Brytanii, skoordynowano wysiłki. Brytyjski Komitet Rządowy — MAUD, powołany specjalnie do spraw energii jądrowej przy resorcie produkcji lotniczej, definitywnie orzekł, że istnieje możliwość wyprodukowania bomby uranowej i że Niemcy poczyniły wiele starań, by zapewnić sobie ciężką wodę. Wprowadzono w meritum sprawy Churchilla, donosząc mu o „niezwykłym materiale wybuchowym, milion razy potężniejszym od znanych dotychczas”. Spoważniał, kiedy udowodniono mu, że pierwsze bomby atomowe mogą zostać wyprodukowane w ciągu najbliższych dwóch lat. A już zupełnie przekonało

premiera proste porównanie: jeden samolot mógłby zrzucić bombę ważącą zaledwie tonę, której wybuch byłby równy eksplozji 2000 ton INT (trójnitrotoluenu). — Niemcy mają wystarczające zapasy uranu — powiedział niedwuznacznie profesor F. A. Lindemann, późniejszy lord Cherwell, doradca naukowy Churchilla. — Byłoby niewybaczalne, gdybyśmy dali się im wyprzedzić. Odnieśliby wtedy totalne zwycięstwo. Z miejsca zwołano posiedzenie doradczego komitetu naukowego gabinetu wojennego. Premier i Komitet Sztabów mianował kierownika programu badań w randze ministra. Otworzono wreszcie państwową kasę. Z tropu ciężkiej wody Anglicy już nie zeszli, a wiódł on do fabryki pod Rjukan. Wyczulono agentów wywiadu na najmniejsze wzmianki o zakładzie wytwarzającym tlenek deuteru. Wkrótce zaczęły nadchodzić raporty. Zwłaszcza te, które przebyły drogę z Norwegii i świadczyły o zwiększeniu produkcji ciężkiej wody, wyczuliły wywiad brytyjski i pobudziły do podjęcia energicznych kroków. Czy Niemcom uda się wyprodukować bombę atomową wcześniej? — zadawano sobie pytanie w kołach wtajemniczonych. Sprawę ciężkiej wody złożono w ręce dwóch agentów Secret Service: kapitana Eryka Welsha i porucznika Michaela Perrin, oraz pracownika wywiadu naukowego lotnictwa, majora R. V. Jonesa. Współpracowali oni ściśle z szefem norweskiej sekcji do spraw specjalnych zadań wywiadowczo- dywersyjnych, pułkownikiem Wilsonem, pseudonim „Jack”. Któregoś dnia pracownicy Secret Service otrzymali zastanawiającą informację. Agent z Trondheim, z okupowanej przez hitlerowców Norwegii, wyraźnie przestrzegał przed zlekceważeniem niebezpieczeństwa. „Pamiętajcie, krew jest gęściejsza od wody, choćby ciężkiej” — pisał w zakończeniu. Początkowo nie bardzo wiedziano, co autor telegramu chciał powiedzieć. Zażądano więc od niego dodatkowych informacji, szczególnie na temat obecnej produkcji Norsk-Hydro. Odpowiedź nadeszła natychmiast, ale nie zadowoliła Anglików. Autor depeszy przejawiał niezwykłą wstrzemięźliwość. Obawiał się, że to, co ma do powiedzenia aliantom, mogłoby przeniknąć do niepowołanych uszu. Wkrótce trójka pracowników brytyjskiego wywiadu miała okazję zetknąć się z owym agentem osobiście. Był nim chemik, profesor Leif Tronstad, który zbiegł do Anglii. Tutaj został członkiem kierownictwa norweskich sił zbrojnych, szefem IV Oddziału w Londynie w stopniu majora, odpowiedzialnym za wywiad i dywersję. Było wczesne lato 1941 roku. Wywiad aliantów doniósł do centrali w Londynie, że Niemcy wykazują zwiększone zainteresowanie portugalskimi rudami uranu i że jedna z tamtejszych kopalni zaczęła dostarczać im ten surowiec. Inna informacja mówiła, że „Hunowie”, jak nazywali hitlerowców Anglosasi, zamówili większą liczbę „dmuchawic”, niezbędnych do wzbogacenia uranu metodą dyfuzji gazowej. W tym samym czasie uchodźcy z Niemiec na życzenie brytyjskiego wywiadu przygotowali listę fizyków i chemików jądrowych, którzy zdecydowali się zostać w kraju i pracować dla reżimu Hitlera. Wymieniono szesnastu uczonych, którzy znaleźli się pod stałą obserwacją agentów. Zainteresowano się ich trybem życia, analizowano wszelkie wzmianki w niemieckiej prasie naukowo-technicznej. Od września 1941 roku uczeni z „Virushaus” i specjaliści wojskowi uznali, iż wkrótce osiągną swój cel. Gotowe były projekty trzech stosów uranowych: Diebnera w Gottow, Heisenberga w „Virushaus” i w Lipsku oraz Ardenne'a w Ministerstwie Poczty. Najbardziej liczono na laureata Nobla. Ruchliwy Harteck, obok swoich rozlicznych zajęć, próbował również zbudować stos atomowy w Hamburgu. Ściśle mówiąc, jego dziełem była pierwsza w Niemczech próba z reaktorem, przeprowadzona jeszcze w sierpniu 1940 roku. Grupa Hartecka użyła do tego celu 185 kg tlenku uranu i 15 ton kwasu węglowego. Eksperyment nie udał się. W miesiąc później zespół berliński Heisenberga dokonał następnej próby. Potem profesor Bothe przeprowadził eksperyment w Heidelbergu. Użyto 4432 kg tlenku uranu i 435 kg wody, które umieszczono w cylindrze o pojemności 992 litrów. W Instytucie Fizyki im. cesarza Wilhelma opracowano następującą wersję reaktora: w cylindrze o wymiarach 1,40 m wysokości i 1,40 m średnicy ułożono 16 siedmiocentymetrowyeh warstw tlenku uranu i 16 warstw parafiny (2,1 cm grubości), które oddzielono od siebie blachą aluminiową. W Instytucie Fizyki w Lipsku rozpoczęła się z początkiem 1941 roku seria eksperymentów z warstwami sferycznymi: 2 cm parafiny i 7,5 cm tlenku uranu. Jednocześnie w połowie tego roku w Instytucie Zarządu Uzbrojenia Wojsk Lądowych w Gottow zaczęły się próby ze stosem atomowym, w którym użyto uranu w kształcie kostek — łącznie 25 ton tlenku uranu i 4,4 tony parafiny. Kostki uranowe ułożono w skrzyni parafinowej o grubości ścianek 2 cm. Później zamiast parafiny zaczęto używać innych moderatorów, mianowicie grafitu i ciężkiej wody. Postępy prac grupy naukowców hitlerowskich były już znaczne, ale do końcowego rezultatu wiodła

jeszcze daleka droga. Badania jądrowe pozostawały w cieniu totalnych wysiłków gospodarki wojennej Rzeszy, która mobilizowała wszystkie środki dla utrzymania i dalszego rozkręcenia produkcji zbrojeniowej. Skończył się czas „blietzkriegów”. Na wschodzie — wbrew hałaśliwej propagandzie trąbiącej o samych sukcesach — impet uderzenia Wehrmachtu malał, aby utknąć całkowicie pod Moskwą, gdzie wojska hitlerowskie poniosły druzgocącą klęskę, pierwszą w tej wojnie. Niemcy przeżyły potężny szok. W grudniu 1941 roku Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny z Niemcami. W USA natychmiast wstrzymano wszelkie nie służące celom wojskowym badania nad wykorzystaniem uranu i skoncentrowano wysiłki na produkcji bomby uranowej. Mocarstwo spod „gwiaździstego sztandaru” zdwoiło wysiłki, by jak najszybciej otrzymać jądrowy materiał wybuchowy. Zgromadzono potrzebne środki finansowe i materiałowe, skoordynowano prace wszystkich grup naukowców, wprowadzono ścisłą kooperację między zakładami przemysłowymi i ośrodkami doświadczalnymi. Wkrótce posunięcia te zaczęły przynosić obiecujące rezultaty. W lutym 1942 roku w Instytucie Fizyki w Berlinie odbyła się trzydniowa konferencja o dwojakim charakterze. W pierwszym dniu obrad zapoznano dygnitarzy z Naczelnego Dowództwa Sił Zbrojnych i SS z perspektywami wyprodukowania bomby atomowej, dwa następne poświęcono skomplikowanej problematyce naukowej. Wśród licznych przemówień i deklaracji, aż nadto świadczących o przywiązaniu wybranych naukowców do przywódców hitlerowskiego reżimu, szczególne zainteresowanie wzbudził referat Heisenberga, który w prosty sposób starał się wyjaśnić, jak można uzyskać energię z rozszczepienia uranu. — Energia wyzwolona w trakcie procesu rozszczepienia jądra atomu jest około sto milionów razy większa od energii chemicznej tego samego paliwa — tłumaczył laureat Nobla. — Jednak przeprowadzenie reakcji łańcuchowej jest możliwe jedynie wówczas, gdy liczba neutronów uwalnianych przy rozszczepianiu będzie większa od liczby neutronów pochłanianych. I dlatego naturalny uran nie nadaje się na paliwo atomowe, panowie. Do tego celu potrzebny jest uran 235, a jeszcze lepiej czysty izotop U-235. Wtedy liczba neutronów wzrośnie w bardzo krótkim czasie i cała energia rozszczepienia uranu, to jest piętnaście bilionów kalorii na tonę, wyzwoli się w ułamku sekundy. Jak widać, czysty uran-235 jest materiałem wybuchowym o trudnej do wyobrażenia sile niszczącej. Należy jednak uświadomić sobie, panowie, że wytworzenie tego materiału jest sprawą niezwykle skomplikowaną. My jednak nie zrażamy się trudnościami i większą część pracy wykonywanej przez naszą grupę dla Zarządu Uzbrojenia Armii poświęcamy temu zagadnieniu. Potem uczony przystąpił do omówienia zasad budowy, funkcji i zastosowania reaktora atomowego. W czasie gdy Heisenberg wygłaszał swój referat, w innej sali rozpoczynały się równoległe obrady. Przy sprawdzaniu przepustek wchodzących na salę uczestników jeden z nich przedstawił się jako „Herr Eckart”. — Zostałem upoważniony przez profesora Heisenberga do uczestnictwa w tej konferencji — oświadczył. — Proszę mi wybaczyć, ale mamy zwyczaj sprawdzać każdą osobę. Narada nosi charakter ściśle tajny — wyjaśnił uprzejmym tonem stojący przy wejściu fizykochemik, doktor Berkei, zarazem agent SD. — Drobnostka, tylko porozumiem się z moimi przełożonymi. Z najbliższego telefonu zadzwonił do Diebnera. Ten wyraził zdziwienie, które z miejsca przerodziło się w niepokój. — Trzeba zatrzymać tę osobę — rzucił niecierpliwie do słuchawki. — Jeżeli zajdzie potrzeba, użyjcie siły! Musimy ustalić jego tożsamość. Zanim jednak Berkei wrócił na swoje miejsce, nieznajomy zniknął. Kiedy zaś okazało się, że Heisenberg nie upoważniał nikogo do udziału w konferencji, Diebner natychmiast kazał połączyć się z Głównym Urzędem Bezpieczeństwa Rzeszy. Tam, nie bawiąc się w dociekania, postawiono sprawę jasno: rzekomy „Herr Eckart” to zapewne brytyjski agent. Werdykt był zgoła groteskowy, ale kto odważyłby się dyskutować z fachowcami od łamania kości spod znaku trupich czaszek. Zarządzono nawet jakiś pościg, który nie dał oczywiście żadnego rezultatu. Rzekomy agent jakby zapadł się pod ziemię. Paul Harteck dwoił się i troił. Szczególnie leżała mu na sercu sprawa zdobycia większych ilości ciężkiej wody. Jeszcze pod koniec stycznia przeprowadził rozmowę z naczelnym inżynierem Vemork, podczas której zapadła decyzja o podjęciu produkcji ciężkiej wody w dwóch innych, obok Vemork, zakładach elektrolizy należących do Norsk-Hydro. Hamburczyk nalegał, aby każdy z nich dostarczył przynajmniej 1 tonę rocznie tego cennego produktu. Na lutowej naradzie tuzów hitlerowskich wygłosił referat na ten właśnie temat. On też był głównym rzecznikiem budowy zakładu w Leuna, a w kwietniu sfinalizował rozmowy na ten temat z dyrekcją koncernu IG-Farben.

Jednego z ostatnich dni kwietnia 1942 roku generał pułkownik Friedrich Fromm, dowódca armii zapasowej, a zarazem nowy szef Zarządu Uzbrojenia Wojsk Lądowych, zatelefonował do Alberta Speera, ministra Uzbrojenia i Produkcji Wojennej, proponując mu spotkanie. — U Horchera dają niezłe obiady. Zamówiłem już dyskretny gabinet na dwie osoby. Zgoda? Minister, ulubieniec Hitlera, zwany przez niektórych „architektem diabła”, pojął w lot, że przyjaciel chce mu przekazać jakąś bardzo ważną i poufną wiadomość, skoro zachowuje aż takie środki ostrożności. Odparł więc, że z przyjemnością skorzysta z zaproszenia. Przy deserze, kiedy już opowiedzieli sobie ostatnie ploteczki i obgadali złośliwie ostatni mundur Göringa jako Wielkiego Łowczego Rzeszy, stary służbista ściszył głos i wyraził pogląd, że jego zdaniem Niemcy tylko wtedy będą mieć szansę wygrania wojny, gdy wynajdą broń o zupełnie nowym działaniu. Poprosił przy tym, aby przyjaciel zachował w tajemnicy to, co usłyszy. Speer pomyślał, że generał wie znacznie więcej na ten temat. Rzecz była intrygująca. Pytania cisnęły się ministrowi na usta, ale milczał, nie chcąc płoszyć zdyscyplinowanego żołnierza. Czekał, aż ten zacznie mówić sam. Przy kawie jego ciekawość została zaspokojona. Fromm wyznał, że ma kontakty z pewnym kręgiem uczonych, którzy są na tropie broni, mogącej zniszczyć całe miasta. — Powinniśmy porozmawiać z tymi ludźmi, nie uważasz, Albercie? Tobie nie trzeba tłumaczyć, jak tym rzeźnikom z otoczenia Adolfa, że nauka to potęga. Zwłaszcza fizyka i chemia. Chciałbym, abyś pomógł tym zapaleńcom. Masz niemałe możliwości. Trzymasz w ręku cały przemysł wojenny i masz dostęp do führera i Göringa. Proponuję, żebyśmy ich odwiedzili razem, we dwójkę. Tu, w Berlinie. Instytut Fizyki i Instytut Chemii. Zrobione? Różni wiele tym dzielnym ludziom naobiecywali, ale wiem, że sprawa może utknąć w martwym punkcie, jeżeli ty nie weźmiesz jej w swoje ręce. 4 czerwca 1942 roku odbyła się narada czołówki Grupy Badawczej Fizyki Jądrowej z ministrem Speerem. Dygnitarzowi towarzyszyli jego doradcy techniczni, naukowców reprezentowali: Heisenberg, Hahn, Harteck i Diebner. W obradach wziął również udział prezes koncernu Vereinigte Stahlwerke, Vogler, oraz generałowie Fromm, Leeb, feldmarszałek lotnictwa Erhard Milch i admirał Witzell. Referat wygłosił profesor Heisenberg. Poinformował zebranych o pracach nad rozbiciem atomu oraz wynalezieniu maszyny uranowej i cyklotronu, uskarżał się, że kompetentne ministerstwa zaniedbują badania jądrowe i podniósł sprawę braku środków finansowych i materiałów. Uznał w końcu, że dla „dobra sprawy” powinien użyć mocniejszego argumentu. — Ameryka zapewne już dziś ma nad nami przewagę, panowie — oświadczył wśród grobowej ciszy. — A to może być brzemienne w konsekwencje. Pierwszy przerwał milczenie Speer. — W jaki sposób można wykorzystać fizykę jądrową do budowy bomby atomowej, profesorze? Uczony odparł, że teoretycznie nic nie stoi na przeszkodzie, gorzej jest natomiast z opanowaniem warunków technicznych, umożliwiających uzyskanie energii jądrowej. Wymaga to jeszcze znacznego czasu z zastrzeżeniem, że grupa otrzyma niezwłocznie wszelką pomoc, jakiej zażąda. — A jak wielka musiałaby być bomba jądrowa, żeby zniszczyć duże miasto? — padło pytanie z ust feldmarszałka. — Wielkości ananasa — odparł Heisenberg, choć sam w to nie wierzył. Na twarzach wojskowych odbiło się zdumienie. — Ile czasu trzeba na jej wyprodukowanie? — zapytał Leeb. — Kilkunastu miesięcy. Ale... — wszystkie głowy zwróciły się w stronę udzielającego odpowiedzi — powtarzam, potrzebne są ogromne środki, którymi w tej chwili nie dysponujemy. Milch był wyraźnie zawiedziony. — To ja już wolę V-1 i V-2, nad którymi prace są bardzo zaawansowane — oświadczył wyniośle. Wyobraźnia Speera sięgała znacznie dalej. Jak inni kierownicy Rzeszy panicznie bał się klęski, a wiedział, że może ona nastąpić, jeśli runie prowadzona przez niego gospodarka wojenna. Nie kwestionował opinii Milcha, ale podzielając punkt widzenia naukowców — ludzi docenianych przez partię hitlerowską — zaaprobował budowę dużego schronu podziemnego, w którym miał być umieszczony największy reaktor atomowy. Wyasygnował również odpowiednie kwoty na konstrukcję cyklotronu. — Możecie dostać każdą sumę, jakiej zażądacie — powiedział bez cienia ironii. 23 czerwca minister-architekt odbył rozmowę z Hitlerem, podczas której poinformował go o stanie prac w dziedzinie energii jądrowej. Nim upłynęło kilka tygodni, Niemcy mieli na ukończeniu pierwszy stos atomowy w „Virushaus”. Nie udało się jednak osiągnąć w nim stanu podkrytycznego — wstępu do reakcji łańcuchowej.

Harteck zacierał ręce i poruszał żwawo krótko przystrzyżonym wąsikiem, który nadawał mu pewne podobieństwo do jego führera. Oto sam marszałek Rzeszy, Göring, określił niemiecki Projekt „U” jako „przedmiot tak palącego nas wszystkich zainteresowania”. Teraz już nawet najwyższe władze „Wielkich Niemiec” postanowiły zmobilizować naukę do pracy dla ostatecznego zwycięstwa. Na chytry wniosek Speera Radę Badań Naukowych podporządkowano bezpośrednio Göringowi, odpowiedzialnemu za czteroletni plan gospodarczy. „Gruby Hermann” kierował również Radą do Spraw Obrony Rzeszy, w skład której wchodziło 21 ministrów, generałów i dygnitarzy partyjnych. Speer liczył na to, że komasacja tych funkcji w ręku „pierwszego po Bogu” pchnie naprzód całe „przedsięwzięcie atomowe”. Jednakże najsprawniejsza nawet reorganizacja nie zastąpi sprawy priorytetów, rozumował rzutki Harteck. Budować reaktor oczywiście trzeba. Będzie on praktycznym sprawdzianem naszych dotychczasowych osiągnięć teoretycznych i zapowiedzią końcowego sukcesu. Ale jednocześnie powinno się kontynuować doświadczenia nad metodą wzbogacenia uranu, co jest niezbędne do spotęgowania reakcji łańcuchowej, i wreszcie precyzyjnie zaprojektować funkcjonowanie poszczególnych elementów urządzeń i procesów, jakie zajdą w reaktorze. Dopiero po tym przejdziemy do produkcji materiału wybuchowego. Obdarzony zaufaniem partyjnych bonzów Harteck — sam zresztą zagorzały hitlerowiec z legitymacją NSDAP w kieszeni — spełniał rolę motoru napędowego i koordynatora różnorodnych prac wieloosobowego zespołu wybranych naukowców. Często po prostu beształ swych podwładnych za dostrzeganą niekiedy ślamazarność lub brak wiary w powodzenie eksperymentu. Zdawał sobie sprawę z rosnących kosztów podjętego przedsięwzięcia, toteż — pamiętając o obietnicy samego Speera — zalecał stopniowanie wysuwanych żądań. — Nie trzeba od razu domagać się ogromnych sum, gdyż ktoś może je zakwestionować — tłumaczył kolegom po fachu. — Kompetentnych ludzi trzeba powoli przyzwyczajać do wydatków i przekonać, że muszą one wzrastać w miarę postępu prac. Racja jest po naszej stronie. Broń, którą przygotowujemy, może mieć rozstrzygające znaczenie w prowadzonej wojnie. Stawka jest już zbyt wysoka i nie wolno nam przegrać. Gdyby do tego doszło... — nie kończył, ponieważ sama myśl o klęsce paraliżowała go wewnętrznie. Nie tylko zresztą jego. W kolejnym piśmie, skierowanym 26 czerwca do Ministerstwa Wojny, Harteck, żądając pieniędzy na dalsze finansowanie prac, ujawnił rezultaty swoich odkryć i zaproponował reaktor z zawartością metalicznego uranu wzbogacanego w uran-235. Rozwiązanie to umożliwiało produkcję energii — konkretnie materiałów wybuchowych — przy stosunkowo mniejszych ilościach tego pierwiastka, jak też i znacznie zmniejszonym zużyciu ciężkiej wody. Wyraził przypuszczenie, że Amerykanie zastosują tę samą metodę. Teraz Projekt „U” wystartował w tempie iście priorytetowym. AKCJA NA VEMORK Według przewidywań Hartecka i Heisenberga do wywołania w stosie reakcji łańcuchowej trzeba by było użyć 5 ton ciężkiej wody. Tymczasem do końca 1942 roku zakład elektrolizy w Vemork dostarczył Niemcom zaledwie 800 kg. Harteck. zażądał skontrolowania postępów prac w firmie Norsk-Hydro i w Leuna. Po długich rozmowach uzyskano zapewnienie Norwegów, że w najbliższym czasie będą dostarczali 130 kg ciężkiej wody miesięcznie, a później, po rozpoczęciu produkcji w budujących się zakładach, dostawy wzrosną. Nie zadowoliło to twórców stosu atomowego, ale dawało nadzieje, że w przyszłości sytuacja ulegnie radykalnej poprawie. Była przecież jeszcze Leuna, a poza tym postanowiono wykorzystać wielką hydroelektrownię w Merano (Tyrol), wyposażoną w szereg potężnych elektrolizerów. Major Tronstad z uwagą wpatrywał się w stojącego przed nim człowieka o krępej sylwetce i szczerych oczach, którego przyprowadził do niego norweski agent SOE *. Pokręcił z podziwem głową. Obaj oni, wraz z małą grupą uciekinierów, porwali statek żeglugi przybrzeżnej w jednym z portów Norwegii i przyprowadzili go do Aberdeen w Szkocji. Profesor ważył w myślach śmiały plan. Jego gość, Einar Skinnarland, pochodził z Rjukan. Gdyby udało mu się szybko wrócić do kraju, jego nieobecność mogłaby być nie zauważona. Zaopatrzy się go w radiostację krótkofalową „Nelly”... * SOE, Special Operations Executive, Dowództwo Operacji Specjalnych — organ wywiadu brytyjskiego zajmujący się działalnością dywersyjno-sabotażową w Rzeszy i krajach przez nią okupowanych.

Młody norweski patriota zgodził się bez chwili wahania. Nie marzył o niczym innym, jak o walce z Niemcami. Przeprowadzono szybkie przeszkolenie ochotnika i wczesnym rankiem 29 marca 1942 roku zrzucono go ze spadochronem w pobliżu rodzinnego miasta. Jego nieobecność w Norwegii trwała 11 dni. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Wkrótce Skinnarland zawiadomił Londyn, że udało mu się nawiązać kontakt z kilkoma technikami z firmy Norsk-Hydro, a nawet z naczelnym inżynierem Jomarem Brunem. Był to ten sam, na którego stawiali Niemcy, a wobec których udawał on lojalnego. Na żądanie radiowe SOE Brun zdobył fotografie i schematy zakładu, zwłaszcza elektrolizerni. Podał też sporo szczegółów, dotyczących hitlerowskich planów zwiększenia produkcji ciężkiej wody. Mikrofilmy dokumentów, ukryte w tubkach pasty do zębów, przeszmuglowańo via Szwecja do Anglii, gdzie trafiły do rąk Tronstada. Sytuacja stała się jasna. W lipcu brytyjski gabinet wojenny zażądał od sztabu wojskowego zniszczenia fabryki w Vemork. Postanowiono zrzucić ze spadochronami grupę przygotowawczą z doświadczonym radiotelegrafistą w celu założenia bazy wypadowej na nie zamieszkałym płaskowyżu Hardanger, 50 kilometrów na północny zachód od Rjukan. W drugiej fazie przewidywano lądowanie kilkudziesięcioosobowego oddziału sapejrów z wojsk spadochronowych w pobliżu jeziora Mösvatn, które obok rzeki Rjukan-Foss zasilało turbiny zakładów w Vemork. Do przewiezienia żołnierzy miano użyć szybowców transportowych. Zakładano, że oddział wmaszeruje w pełnym umundurowaniu do fabryki, wysadzi ją w powietrze, a po wykonaniu zadania postara się zbiec do neutralnej Szwecji. 18 października przystąpiono do realizowania planu „Operacji Freshman”. Od samego początku grupę dywersyjną prześladował pech. Czterej Norwegowie zrzuceni ze spadochronami na płaskowyżu Hardanger musieli walczyć z gwałtowną zamiecią śnieżną i dopiero 6 listopada dotarli do bazy wypadowej w Sandvatn. W trzy dni później udało im się nawiązać łączność radiową z Londynem. Ich informacje zgasiły wojownicze zamiary sztabu brytyjskiego: w pobliżu Vemork stacjonował silny garnizon niemiecki, a wokół fabryki ustawiono zasieki. Tymczasem na rozkaz kierownictwa wywiadu brytyjskiego naczelny inżynier zakładów w Vemork, Brun, zbiegł wraz z żoną do Anglii. Zabrał ze sobą mnóstwo dokumentów i plany urządzeń fabryki. Teraz konferowali z nim bez przerwy: Tronstad, Welsh, Jones i Perrin, uzyskując dodatkowe informacje na temat interesującego ich zakładu. W tym czasie przystąpiono do realizowania drugiej fazy operacji. Wieczorem 19 listopada 34 saperów na dwóch szybowcach typu Hors, holowanych przez bombowce Halifax, wystartowało z lotniska Wick w Szkocji. Rozpoczął się dramat źle przygotowanej akcji, której ponurych szczegółów nie poznamy do końca. Kiedy samoloty wraz z holowanymi szybowcami znalazły się nad południową Norwegią, nastąpiła katastrofa. 50 kilometrów od Stavanger wskutek oblodzenia pękła lina holownicza i jeden z szybowców runął na ziemię. Dziesięciu saperów ocalało, ale Niemcy wkrótce ich wytropili i schwytali. Drugą parę samolot—szybowiec spotkał podobny los. Nieco dalej, również w południowej Norwegii, wskutek ograniczonej widoczności maszyna rozbiła się o zbocze góry. Oddział niemiecki wziął do niewoli czternastu ocalałych z katastrofy ludzi w brytyjskich mundurach bez naramienników i innych dystynkcji. To, co wydobyto ze szczątków szybowca, zaalarmowało hitlerowską służbę bezpieczeństwa. Obok prowiantu, plecaków, namiotów, nart, nadajników radiowych oraz karabinów i pistoletów maszynowych znaleziono duże ilości materiałów wybuchowych. Posłany na miejsce wypadku oficer Abwehry stwierdził, że celem wyprawy była akcja dywersyjna. Jaka akcja? Co miało być wysadzone w powietrze przez Anglików? To pytanie postawiło sobie dopiero gestapo. Nie zastanowiło się nad tym dowództwo wojskowe w Egersund. Czternastu Brytyjczyków uznanych za dywersantów rozstrzelano natychmiast. Wywołało to wściekłość nie tylko brigadeführera Rediessa, szefa gestapo w Norwegii, ale również gruppenführera Heinricha Müllera z centrali berlińskiej. Gubernator wojskowy w Norwegii, generał von Falkenhorst, wydał natychmiast rozkaz, aby w przyszłości wszystkich domniemanych dywersantów przekazywać władzom bezpieczeństwa, by mogli zostać przesłuchani przez wywiad wojskowy i gestapo. Tak też stało się w wypadku rozbitków ocalałych z katastrofy pierwszego tandemu. Hitlerowcy musieli wydusić z nich pewne informacje, skoro oddział niemieckiej policji otoczył rejon, w którym miały lądować szybowce, a namiestnik Rzeszy w Norwegii, Terboven, i generał Falkenhorst osobiście udali się do Vemork, by przeprowadzić inspekcję fabryki. Garnizon w Rjukan wzmocniono i rozpoczęto prace nad zaminowaniem terenów wokół zakładu ciężkiej wody. W tym samym czasie za oceanem działy się niezwykłe rzeczy. Jeszcze na przełomie lat 1941/1942

zespół naukowców pod kierunkiem profesora Fermi zbudował w Chicago kilka stosów atomowych. Wystarczyło teraz zastosować materiał rozszczepialny o większej czystości, by powstała reakcja łańcuchowa. 17 czerwca 1942 roku powiadomiono Roosevelta, że „w sprzyjających warunkach można będzie wyprodukować broń atomową w takim czasie, by wpłynęła na wynik toczącej się wojny”. W kilka miesięcy później rozpoczęto prace nad budową doświadczalnego reaktora atomowego. Przedsięwzięcie zakonspirowano pod kryptonimem Projekt „Manhattan”. Od grudnia 1942 roku szanse przeciwników z obydwu stron Atlantyku wyrównały się. Amerykanie w stosunkowo krótkim czasie zdołali nadrobić opóźnienie, jakie mieli w stosunku do Trzeciej Rzeszy w latach 1940—1941. Ale jedyną na świecie fabryką ciężkiej wody dysponowali Niemcy. Jak to się stało, że Amerykanie zbudowali stos uranowy stanu podkrytycznego nie dysponując zapasem ciężkiej wody? Otóż grupa Fermiego wpadła na pomysł, aby użyć jako moderatora grafitu. Tańszego, lżejszego i bardziej dostępnego od ciężkiej wody. Efekty przeszły wszelkie oczekiwania. Grono naukowców hitlerowskich nie doszło do takich wniosków, szukając innej drogi. Przyczyna tkwiła w rozbieżnych opiniach osób, uchodzących za autorytety w fizyce jądrowej. Paul Harteck jeszcze latem 1939 roku zastanawiał się nad konstrukcją reaktora uranowego. Kiedy jego bliski współpracownik, doktor Süss, rzucił myśl, żeby jako moderatora użyć ciężkiej wody, profesor był zaskoczony. Dotychczas, podobnie jak Heisenberg, uważał, że materiałem służącym do spowalniania neutronów może być grafit o bardzo wysokiej czystości. Ciężką wodę uważał za materiał zastępczy, o mniejszej wartości. W czerwcu 1940 roku profesor Bothe na prośbę Hartecka i Heisenberga zmierzył doświadczalnie przydatność grafitu i stwierdził, że „...grafit o wyższej czystości i lepszej jednorodności, niż ten, którym dysponował, mógłby od biedy nadawać się na moderator”. Z kolei berlińscy teoretycy wyliczyli, że „otoczenie stosu reflektorem grafitowym, który odbijałby w kierunku stosu neutrony wydostające się z powierzchni, pozwoliłoby na dalsze zmniejszenie jego rozmiarów”. Tymczasem po kilku tygodniach Bothe doniósł Heisenbergowj, iż część jego rozważań na temat zastosowania grafitu jest błędna. Heisenberg, analizując to opracowanie szczegółowo, doszedł w ślad za jego autorem do niesłusznego wniosku, że grafit jest mniej odpowiednim materiałem na moderator, niż się na początku wydawało. Jako rzekomo bezkonkurencyjna pozostała ciężka woda. Od tragedii pod Stawanger upłynęło kilka tygodni. Z realizacją akcji dywersyjnej w Norsk-Hydro trzeba było poczekać do następnej pełni księżyca. Czterej komandosi, ukryci na wyżynie Hardanger, którym Londyn drogą radiową przekazał wiadomość o zagładzie oddziału saperów, odczuli to jako ciężki cios. Z nieudanej operacji sztab aliancki wyciągnął jeden zasadniczy wniosek: dywersji w zakładzie Norsk- Hydro może dokonać jedynie grupa komandosów-Norwegów, znających okolicę. Zorganizowania akcji podjęła się norweska sekcja SOE. Postanowiono wykorzystać niezwykle cenne informacje naczelnego inżyniera Bruna, który wspomniał o istnieniu tunelu dla kabli i rur. Tym tunelem można wejść niepostrzeżenie do zakładu w Vemork. Rząd wojenny Anglii wyraził zgodę na przeprowadzenie sabotażu. Na dowódcę sześcioosobowej ekipy dywersantów wyznaczono porucznika Joachima Rönneberga. Wszyscy członkowie grupy — oznaczonej kryptonimem „Gunnerside” — byli świetnymi narciarzami, przeszkolonymi już wcześniej w operowaniu rozmaitymi materiałami wybuchowymi. Opracowano następujący plan akcji. Oddział miał być zrzucony ze spadochronami nad skalistą wyżyną Hardanger, połączyć się z oczekującą grupą przygotowawczą i wysadzić w powietrze instalacje zakładu produkcji ciężkiej wody. Po wykonaniu zadania trzej dywersanci mieli pozostać w kraju, by założyć organizację ruchu oporu, pozostali winni przedostać się do Szwecji. 23 stycznia 1943 roku, w nocy, członkowie grupy dywersyjnej byli już na lotnisku. Przed startem przeprowadzili jeszcze krótką rozmowę z Tronstadem i Wilsonem. Profesor poinformował ich o tragicznym losie członków poprzedniej wyprawy i uprzedził, że nie mają żadnej szansy ocalenia, jeżeli wpadną w ręce Niemców. Dlatego każdy z nich został zaopatrzony w śmiertelną dawkę cyjankali. — Chociaż, być może, nie zdajecie sobie sprawy ze znaczenia swej misji, to jednak pamięć o niej będzie żyć wieki w historii Norwegii — zakończył wzruszony profesor. Czteromotorowy bombowiec z sześcioma spadochroniarzami na pokładzie krążył przez dwie godziny nad skalistą wyżyną Hardanger. Ponieważ nie dostrzeżono świateł sygnalizacyjnych, oznaczających miejsce zrzutu, maszyna skierowała się w drogę powrotną do Szkocji. Zrzut odłożono do następnej pełni księżyca.

16 lutego, podczas rzęsistego deszczu, szóstka śmiałków pakowała się powtórnie do wielkiego Halifaxa. O północy maszyna znalazła się nad ustaloną strefą zrzutu. Sześć spadochronów zawisło nad powierzchnią zamarzniętego jeziora, w samym środku wyżyny Hardanger. To dzikie pustkowie, którego jedyną roślinność stanowiły jałowce, a jedyne żyjące stworzenia to stada reniferów, szalejącą zamiecią powitało skoczków. Wiatr siekł twarze śniegiem i lodem. Przez całą noc spadochroniarze zakopywali swoje zasoby, biały puch zatarł najmniejszy ślad ich lądowania. Wichura ścichła dopiero po dwóch dniach i wtedy ruszyli w dalszą drogę. Objuczeni trzydziestokilogramowymi plecakami, ciągnąc dwie pary sanek, posuwali się wolno na południowy zachód, na spotkanie grupy przygotowawczej, która czekała przyczajona w pobliżu Sandvata, w odległości 30 kilometrów od Rjukan. Po połączeniu się oddziałów przystąpiono natychmiast do omówienia akcji na Vemork. Sprawa nie była prosta i nastroje pogarszały się z każdą chwilą. Jak dojść do fabryki? Czy można wspiąć się na półkę skalną, na której zbudowano zakład? Na te pytania trzeba było znaleźć jednoznaczną odpowiedź. A zdania uczestników „narady” były podzielone. Jedni twierdzili, że zbocze wąwozu jest niedostępne i nie uda się go pokonać, inni starali się udowodnić, że jest możliwość pokonania tej skalnej ściany. Ale co dalej? Wiedzieli, że zakładów pilnuje piętnastoosobowy oddział Wehrmachtu, ulokowany w baraku między halą turbin i elektrolizernią. Poza tym dwa posterunki strzegły wąskiego mostku przerzuconego przez wąwóz. Zmiana warty następowała co dwie godziny. W nocy terenu fabryki pilnowało dwóch strażników, a dwaj strzegli głównej bramy i rur doprowadzających wodę do turbin. Wszystkie wejścia do zakładu ciężkiej wody były na stałe zamknięte, z wyjątkiem drzwi wychodzących na dziedziniec fabryczny. W razie alarmu do Vemork wyruszały trzy patrole z pobliskiej miejscowości Vaer, a drogę oświetlano reflektorami. Była to twierdza nie do sforsowania, pułapka dla kogoś, komu udałoby się przeniknąć do środka. Jak w tych warunkach wysadzić w powietrze zakład elektrolizy? Zasępiły się twarze dziesięciu komandosów. W czasie kiedy alianci przygotowywali wyprawę na Vemork, uczeni niemieccy i amerykańscy nie ustawali w swym wyścigu do celu, którym miało być wyprodukowanie materiału jądrowego do bomby atomowej. W USA prezydent Roosevelt przekonał Kongres o konieczności przyznania czterystu milionów dolarów na wyprodukowanie uranu-235 poprzez rozdzielenie izotopów tego pierwiastka. W szybkim tempie budowano wielkie zakłady w Oak Ridge w stanie Tennessee. Ohnesorge, który dowiedział się o tych zamierzeniach, bez chwili namysłu pospieszył do Himmlera z prośbą o wyjednanie mu pilnej audiencji u wodza. Reichsführer SS i policji domyślił się źródła tych informacji. Wiedział, że minister poczt i telekomunikacji ma wybornych specjalistów, którzy włączają się w transatlantyckie kierunkowe połączenia radiotelefoniczne i rejestrują tysiące rozmów prowadzonych na najwyższych szczeblach. W ten sposób znano na przykład treść wielu rozmów telefonicznych Churchilla. W rezultacie — fakt zgoła niewiarygodny — minister poczty miał nieporównanie lepsze rozeznanie o stanie prac amerykańskich uczonych aniżeli aparaty wywiadu Canarisa i Schellenberga. Amerykanom postępy niemieckich fizykochemików także spędzały sen z powiek. Nie spodziewając się w tym okresie większych rewelacji po wywiadzie wojskowym, uczeni tamtejsi własnymi kanałami, poprzez kolegów po fachu z Anglii i Szwajcarii, usiłowali poznać tajemnice niemieckie. Niepokój i starania te były poniekąd uzasadnione. Wśród naukowców-Niemców, emigrantów zgrupowanych w ośrodku chicagowskim, panowało zdanie, że Rzesza będzie dysponowała bombą uranową już w grudniu 1944 roku. Tymczasem dokładnie na dwa lata przed tym terminem-prognozą w Niemczech nastąpiło poważne wydarzenie, wydarzenie o tajnym charakterze, jak zresztą wszystko, co dotyczyło badań jądrowych. Albert Speer przekonał Hitlera, aby ten przyznał pracom nad energią atomową najwyższy priorytet. W tym okresie wojny nawet tajna broń V-1 i V-2 nie cieszyły się takim statusem. W piątek 26 lutego 1943 roku ośmiu komandosów norweskich ruszyło ku Rjukan. O zmroku dotarli do opuszczonej chaty, stojącej w lesie porastającym wzgórze na północ od tej miejscowości. Do Vemork było stąd zaledwie siedem kilometrów. Chwilami słyszeli nawet cichy pomruk hydroelektrowni. Zwiadowca, znający doskonale teren, przyniósł im kolejne niepokojące wiadomości. Straże wokół fabryki zostały wzmocnione, na dachach ustawiono karabiny maszynowe i reflektory, a dojścia do zakładu zaminowano. Nie zniechęciło to dywersantów. Rozkaz musiał być wykonany. W sobotę przystąpili do wykonania ostatniego etapu akcji. Uzbrojeni, z zapasem plastykowych

ładunków wybuchowych, przemierzali las pieszo lub posuwali się na nartach, aż wreszcie w świetle księżyca dostrzegli płaskie, pokryte śniegiem dachy głównych budynków fabrycznych. Znajdowały się one po przeciwnej stronie wąwozu, na występie skalnym, znacznie poniżej miejsca, do którego dotarli. Była godzina dziesiąta wieczór, w Vemork popołudniowa zmiana kończyła pracę, kiedy ośmiu żołnierzy zsuwało się w dół stromego zbocza. W pewnej chwili zatrzymali się, zdjęli białe ochronne ubrania, ukryli narty, plecaki i żywność. Mieli teraz na sobie mundury armii brytyjskiej. Kieszenie napełnili amunicją i granatami, wzięli broń, ładunki wybuchowe, a także liny i nożyce do cięcia blachy, i ruszyli w dalszą drogę. Przeszli w bród płytką rzeczkę, płynącą dnem wąwozu, i zaczęli z trudem wspinać się na dwustumetrową ścianę skalną ku występowi, na którym stała fabryka. W milczeniu pomagali jeden drugiemu w wyszukiwaniu bezpiecznego miejsca dla oparcia nóg i uchwytu dla rąk. Kiedy stanęli na najwyższej części półki, byli kompletnie wyczerpani. Rönneberg ogarnął wzrokiem kilkusetmetrową przestrzeń, dzielącą ich od zakładu. Wiedział, że było to pole minowe. Całą prawie szerokość półki zajmował tor kolei łączącej Vemork z Rjukan i dalej z przystanią promu na jeziorze Tinnsjö. Na lewo od toru znajdowała się mała stacja transformatorowa. — Tam, za nią, ukryjemy się na czas zmiany warty — rzucił szeptem rozkaz. Minęła północ. Grupa ubezpieczeniowa, dowodzona przez porucznika Haukelida, powoli zbliżała się do ogrodzenia okalającego zakład. Kryjąc się za nierównościami gruntu dotarli do bramy w ogrodzeniu, przecięli nożycami zamykający ją łańcuch i wcisnęli się na dziedziniec. Otoczyli barak z żołnierzami niemieckimi i kontrolowali obydwa posterunki. Teraz tkwili w ukryciu, trzymając palce na spustach odbezpieczonej broni maszynowej. Za grupą ubezpieczeniową posuwała się grupa uderzeniowa pod dowództwem Rönneberga. Szła ona do budynku elektrolizy. Komandosi odnaleźli skryte wejście w tunelu kablowym i wczołgali się do wnętrza. W zakładzie, gdzie sączyła się ciężka woda, pracował tylko jeden człowiek, norweski majster. Jego zaskoczenie było kompletne. — Bądź cicho, a nic ci się nie stanie — ostrzegł go dowódca grupy. W milczeniu zabrali się do zakładania ładunków wybuchowych pod każdą z 18 stalowych komór. Ładunki połączyli lontem detonującym, którego koniec przymocowali do lontu prochowego, opóźniającego moment wybuchu. Uwinęli się sprawnie i szybko. Kilka minut po pierwszej wszystko było gotowe. — Uciekaj na wyższe piętro! — rozkazał porucznik zdumionemu i zaniepokojonemu robotnikowi. Zapalili lonty i rzucili się do ucieczki. Znajdowali się zaledwie dwadzieścia kroków od budynku, gdy silny wybuch rozdarł ciszę nocną. Wtopili się w ciemność i natychmiast rozpłynęli się w niej. Obie grupy wycofywały się wzdłuż linii kolejowej, kiedy zawyła syrena alarmowa. Po chwili zawtórowały jej dalsze. Komandosi zsunęli się po skałach na dno jaru. Pędzili prosto przed siebie, a nad nimi błyskały latarki pogoni. Pościg jednak nie zbliżał się. Ale był taki moment w czasie ich ucieczki, kiedy wydawało się, że nie ujdą pogoni. Kiedy zaalarmowany dyrektor Norsk-Hydro dojeżdżał samochodem do Vemork, z wąwozu wynurzyła się grupa mężczyzn, którzy przekroczyli drogę i pobrnęli dalej w górę. Zaaferowany, nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi. Dotarli do bazy nad jeziorem Skryken, a stąd pięciu z nich ruszyło w czterystukilometrową drogę ku granicy szwedzkiej, a pozostali przeszli do konspiracji w Norwegii. Wszyscy otrzymali wysokie odznaczenia. Główny inżynier zakładu w Vemork robił przegląd zniszczeń. Dno każdej z komór zostało wyrwane i bezcenna ciecz spłynęła do studzienki ściekowej. Niemal pół tony ciężkiej wody, na którą tak niecierpliwie czekał profesor Harteck, zniknęło bezpowrotnie. Generał Rediess donosił swoim władzom w Berlinie: „W nocy z 27 na 28 lutego 1943 r. około godziny 1.15 eksplozja ładunków wybuchowych zniszczyła instalację o dużym znaczeniu dla gospodarki wojennej.” Co do generała Falkenhorsta, ten ocenił akcję jako „najlepiej zorganizowaną, jaką zdarzyło mu się kiedykolwiek widzieć”. Prasa londyńska zamieściła doniesienia ze Sztokholmu o wysadzeniu w powietrze fabryki w Vemork. Przedstawiono to wydarzenie jako „jedną z najważniejszych i najbardziej udanych operacji przeprowadzonych przez alianckich komandosów w ciągu tej wojny”. „Times” pisał: „Komandosom udało się zniszczyć instalacje do produkcji ciężkiej wody, mającej prawdopodobnie zastosowanie w przemyśle wojennym”. Inny dziennik komentował: „Uczeni wiążą z ciężką wodą nadzieje na wyprodukowanie nowej tajnej

broni, mianowicie środka wybuchowego o niesłychanej sile”. Istotnie, udany atak na Vemork był dużym sukcesem aliantów. Odbudowa zniszczonych instalacji trwała kilka miesięcy. Kiedy Churchillowi przekazano specjalnie przygotowane sprawozdanie z tej akcji, dopisał na nim własnoręcznie: „Jaką nagrodę można dać tym bohaterskim ludziom?” Kilkumiesięczna przerwa w produkcji zakładu w Vemork spowodowała pierwsze poważne trudności w realizacji Projektu „U”. Cios był celny. Poczynając od lutego 1943 roku produkcja ciężkiej wody w tym zakładzie miała wzrosnąć do 200 kilogramów miesięcznie, a potem zwiększać się systematycznie. Dopiero teraz Paul Harteck zdał sobie sprawę, jak niebezpieczne było uzależnienie powodzenia badań i doświadczeń atomowych od Norwegii. Uczonego zapewniano do tej pory, że Vemork jest całkowicie pewny i że po rozbudowie tamtejsza produkcja dojdzie do czterech ton ciężkiej wody rocznie. Teraz przyszło gorzkie rozczarowanie. Harteck nie opuścił jednak rąk. Zaproponował, by niezależnie od odbudowy zakładu pod Rjukan „wodę wzbogaconą” produkować we Włoszech i w samych Niemczech. Wiosną wybrał się nawet do zakładów w Merano i w Cotrone, by załatwić tę sprawę. Jego zabiegi, aby Göring zaakceptował przynajmniej sumę 2 mln. marek na prace związane ze zdobyciem odpowiednich ilości ciężkiej wody, zostały uwieńczone powodzeniem. Kiedy zakład w Vemork został przywrócony do dawnego stanu, kiedy uruchomiono w Norwegii dwa nowe zakłady, w których sączyła się do zbiorników ciężka woda, i montowano ostatnie urządzenia w Leuna, Harteck odetchnął z ulgą: ciężkiej wody nie powinno zabraknąć... Przeżywał natomiast nowe zmartwienie. Wbrew utartym poglądom o rzekomej doskonałości niemieckiej organizacji, okazało się, że naukowcy dopuszczeni do badań jądrowych, kierując się osobistymi uprzedzeniami i zwykłą zawiścią, nie potrafili znaleźć wspólnego języka, a nawet zaczęli ze sobą konkurować. Heisenberg zlekceważył stos atomowy Diebnera w Gottow, obaj zaś — dosyć oryginalne rozwiązanie stosu Ardennego. Akademia Badań Lotniczych z kolei, ku ich zdumieniu, opublikowała obszerny raport, ilustrowany zdjęciami i rysunkami najnowszej niemieckiej aparatury do badań jądrowych. Rozpętała się od razu burza i sam Speer, przerażony tym bałaganem, polecił zniszczyć cały nakład. Nad wszystkim dominowała atmosfera podejrzliwości i tajnych donosów. Harteck nie stronił od agentów służby bezpieczeństwa, przekazując im wiele poufnych informacji, ale i jemu patrzono na ręce. W lecie 1943 roku dyrektor Instytutu Fizyki w Hamburgu złożył na niego donos do SD i niewiele brakowało, żeby on — gorliwy rzecznik interesów hitlerowskiej partii — stracił stanowisko. Te i podobne przykłady świadczyły, że w światku naukowców III Rzeszy panowały zwyczaje drapieżników z dżungli. Kiedy w pierwszych dniach kwietnia 1943 roku poinformowano poufnie Churchilla, że brytyjscy uczeni opracowali nową metodę wytwarzania ciężkiej wody, znacznie tańszą od dotychczasowej, premier natychmiast zwołał naradę. Zaproszono zaledwie kilka osób. — Jeżeli nam się to udało, to i Niemcy mogli wpaść na ten sam pomysł —- zauważył. Po czym zwrócił się do Cherwella: -— Chciałbym, żeby pomówił pan z szefem sztabu lotnictwa. Jego ludzie powinni ustalić, czy Niemcy nie wybudowali jakiejś dużej fabryki produkującej ciężką wodę. Wywiad RAF na pewno potrafi wykryć tak wielkie instalacje. Poza tym polecił, by zainteresować tą sprawą Intelligence Service. Na koniec poinformował, że jeszcze w tym tygodniu spotka się z kierownikami obu wywiadów. Nikt nie zadawał pytań. Intencje premiera były jasne. Jeżeli Niemcy taki zakład wybudowali, pośle się bombowce... Kiedy w dwa dni później, 13 kwietnia, odbyło się zapowiedziane spotkanie Churchilla z przedstawicielami tajnych służb, powiadomiono premiera, że wywiady podjęły już niezbędne kroki. Od wiosny 1943 roku z systematyczną zaciętością nasilały się bombardowania różnych obiektów w Rzeszy. Intrygujące było to, że wiele z tych nalotów szło jakby tropem instalacji, związanych z kompleksem Projektu „U”. Coraz to jakieś laboratorium, w którym prowadzono badania jądrowe, ulegało zniszczeniu lub musiało być ewakuowane. Szczególnie ucierpiały urządzenia w miastach leżących w zachodniej części kraju.

Wkrótce ten sam los spotkał pracownie w Hamburgu i w Berlinie. Przez cały sierpień i wrzesień trwała przeprowadzka części zakładów Instytutu Fizyki z Berlina-Dahlem do miasteczka Hechingen w południowych Niemczech. Zimą znów bombardowania nasiliły się i wtedy Instytut opustoszał. Na miejscu pozostała jedynie kilkuosobowa załoga oraz Heisenberg i Bothe, którzy w gorączkowym pośpiechu przygotowywali wielki stos atomowy w bunkrze „Virushaus”. Ewakuacje częściowo zdezorganizowały prace nad budową reaktora i zmusiły uczonych do częstych podróży z jednego końca Niemiec w drugi. Mimo to nie przerywano badań. Harteck, Heisenberg, Diebner i inni zapomnieli, jak wygląda normalny sen. Pod koniec 1943 roku pomyślne wyniki zespołu badawczo-konstruktorskiego, który pracował nad najkorzystniejszym układem elementów stosu krytycznego, zapowiadały, że zbudowanie reaktora nastąpi w ciągu najbliższych miesięcy. Otóż w sierpniu tegoż roku zespół prof. Bothe ustalił optymalne wymiary siatki dla układu uran — ciężka woda. Po wielokrotnym eksperymentalnym mierzeniu strumienia neutronów uczeni orzekli definitywnie, i jak się potem okazało bezbłędnie, że najkorzystniejszym układem w reaktorze jest przedzielenie jednocentymetrowych warstw metalicznego uranu dwudziestocentymetrowymi warstwami ciężkiej wody. Zdumiewające, że dokładnie taki sam wynik osiągnęli w tym samym miesiącu 1943 roku amerykańscy fizycy. Identyczne też okazały się obliczenia dotyczące ilości niezbędnej dla reakcji łańcuchowej ciężkiej wody dokonane po obu stronach Atlantyku. Znacznie później, już po zajęciu Niemiec przez wojska aliantów, eksperci jądrowi z USA, zapoznawszy się z materiałami zagarniętymi przez misję ,,Alsos”, z całą odpowiedzialnością oświadczą, że ich niemieccy rywale doszli do tych samych rezultatów co oni, a „poszczególne osiągnięcia wykazują zdumiewające podobieństwo”. Anglicy byli przekonani, że udana operacja grupy „Gunnerside” w Vemork wywoła co najmniej dwuletnią zwłokę w hitlerowskich pracach nad bombą atomową i praktycznie wyłączy Niemcy z rywalizacji o pierwszeństwo w osiągnięciu tej strasznej broni. Kiedy jednak wywiad doniósł, że już w cztery miesiące po ataku komandosów zakład pod Rjukan zdołał wyprodukować 200 kg ciężkiej wody, zrzedły miny wtajemniczonych nad Tamizą. Wiadomość o szybkim odbudowaniu zakładów przez Niemców dotarła do szefa sztabu armii USA, generała Marshalla. Po krótkiej naradzie Amerykanie podjęli decyzję przeprowadzenia nalotu na fabrykę w Vemork. Odpowiedni rozkaz otrzymał dowódca 8 armii lotniczej, stacjonującej w Wielkiej Brytanii. 16 listopada przed świtem 3 grupa Latających Fortec wystartowała do lotu bojowego. Atak miał nastąpić o 11.30. Lot na pułapie 4000 metrów przebiegał gładko, nie napotkano żadnych myśliwców Luftwaffe. Ale kiedy eskadry osiągnęły wybrzeże Norwegii, niemiecka artyleria przeciwlotnicza przywitała je nieoczekiwanie silnym i precyzyjnym ogniem. Kilka samolotów zostało trafionych, ich załogi ratowały się wyskakując ze spadochronami w morze. Pierwsza seria bomb runęła na Vemork tuż przed 11.30. W ciągu pół godziny 140 „fortec” atakowało fabrykę, a w południe 15 innych uderzyło na Rjukan. Zrzucono 800 bomb, ale zaledwie kilkanaście padło na najbardziej istotne obiekty. Tylko dwie z nich dosięgły elektrolizerni. Właściwy zakład „końcowego wzbogacenia”, gdzie znajdowała się ciężka woda, pozostał nietknięty. Mimo to nalot, wprawdzie pośrednio, ale spełnił swój cel. Göring zarządził przeniesienie urządzeń oraz przetransportowanie zapasu ciężkiej wody do Niemiec. Zlikwidowano nie tylko zakład w Vemork, ale i w Saheim. Rząd niemiecki przeznaczył blisko milion marek na przyspieszenie budowy fabryki ciężkiej wody w Leuna. Zawarto umowę z IG-Farben, w której koncern zobowiązał się wybudować zakład i dostarczyć 1,5 tony ciężkiej wody rocznie. Budowie obiektu przyznano najwyższy priorytet. ZATOPIONY PROM Przetransportowanie ciężkiej wody z Norwegii do Niemiec zaplanowano na koniec stycznia 1944 roku. Ładunek okazał się pokaźny i niezwykłe cenny. Czternaście ton cieczy, spuszczonej z urządzeń zakładów elektrolizy Vemork i Saheim, zawierało 614 kilogramów gotowego produktu, a pozostała ilość wymagała jeszcze kontynuacji procesu wzbogacania, ale po jego zakończeniu wystarczyłaby całkowicie do

wytworzenia reakcji łańcuchowej w reaktorze. Przesyłkę otoczono troskliwą opieką i rozpoczęto staranne przygotowania, mające na celu bezpieczne dostarczenie jej do kraju. Specjalna jednostka Wehrmachtu miała czuwać nad ładunkiem, a niezależnie od tego szef Zarządu Uzbrojenia Wojsk Lądowych, generał Fromm, wysłał na miejsce swoich zaufanych ludzi. Starania o zapewnienie odpowiedniej liczby samochodów ciężarowych, mających przewieźć cysterny do portu, zwróciły uwagę agentów wywiadu brytyjskiego. Pod koniec miesiąca Londyn powiadomił radiooperatora SOE w Rjukan, Einara Skinnarlanda, o zamierzonej akcji hitlerowców. Radiotelegrafista, mający swoją siatkę szpiegowską, już po kilku dniach zameldował przełożonym, że transport ma wyruszyć do Niemiec w ciągu najbliższego tygodnia. „Jeśli norweska podziemna organizacja ma w tej sprawie cokolwiek przedsięwziąć — wystukiwał alfabetem Morse'a — musi natychmiast otrzymać instrukcje”. Zwołano błyskawicznie posiedzenie gabinetu wojennego pod przewodnictwem samego Churchilla, podczas którego polecono dowództwu SOE, aby opracowało plan zniszczenia całego zapasu ciężkiej wody. I znowu zwrócono się do norweskiej sekcji operacyjnej sztabu. Ta drogą radiową przekazała do kraju rozkaz: „Zniszczyć!” Wykonanie zadania powierzono porucznikowi Haukelidowi i radiotelegrafiście Skinnarlandowi. Pierwszy z nich, uczestnik słynnego ataku na Vemork, już od roku kierował organizacją norweskiej armii podziemnej w Telemarku. Drugi był owym spadochroniarzem zrzuconym na teren kraju, który od początku utrzymywał łączność z Anglią. Obaj, choć dzieliła ich odległość stu kilometrów, utrzymywali ze sobą ścisły kontakt. 9 lutego Skinnarland depeszował do Londynu, że zniszczenie ładunku na terenie fabryki jest niemożliwe. Można podjąć próbę osiągnięcia tego celu, kiedy ciężka woda będzie już w drodze. Jeszcze tego samego dnia wieczorem otrzymał zezwolenie na przeprowadzenie operacji. Rozpoczęła się cicha walka między Niemcami i grupą patriotów norweskich. Pierwsi usiłowali okryć szczelną tajemnicą przygotowania do niezwykłego transportu, drudzy pragnęli wedrzeć się poza tę osłonę. Od dokładnego rozpoznania zależało powodzenie akcji. Cennych informacji grupie dywersyjnej dostarczył naczelny inżynier zakładu w Vemork. Do spisku wciągnięto również kierownika transportu firmy. Jednak niemal w ostatniej chwili Niemcy zmienili plany. Zrezygnowali z przewiezienia ładunku samochodami. Beczki z ciężką wodą postanowiono załadować na wagony kolejowe i dostarczyć do Mael, a stamtąd promem przez jezioro Tinn do Tinnoset. Dalszy etap drogi wiódł do portu Heröya. Tutaj zamierzano przenieść cysterny na statek udający się do jednego z portów niemieckich. Po szczegółowym rozważeniu różnych wariantów grupa dywersyjna postanowiła zniszczyć ładunek na jeziorze. Było ono tak głębokie, że zatonięcie promu nie dawało żadnej szansy wydobycia cystern z dna. — Musimy zrobić wyrwę w dnie promu dokładnie trzy kwadranse po wypłynięciu statku z przystani na jeziorze Tinn —- wydawał ostatnie dyspozycje Haukelid. — Wówczas tratwa znajdzie się w miejscu, gdzie woda sięga głębokości czterystu metrów, i niech mnie szlag trafi, jeżeli uda się stamtąd wydobyć chociaż jedną bekę. „Zdobyto” zapalniki, a dostateczna liczba grubych lasek plastyku znajdowała się w zasobach zrzuconych przez RAF jeszcze poprzedniej jesieni. Z przeróbką budzika na mechanizm zegarowy także nie było trudności. Tymczasem Niemcy sposobili się do swojej zakamuflowanej operacji. Do Rjukan przesunięto pierwszą kompanię 7 pułku dywizji Waffen SS — „Nordland”. Na osobisty rozkaz Himmlera 6 eskadra 7 specjalnej grupy Luftwaffe, latająca na samolotach Fieseler „Storch”, przeniosła się na polowe lądowisko w pobliżu Vemork i była postawiona w stan gotowości bojowej. Do konwojowania ciężkiej wody wyznaczono specjalny oddział piechoty Wehrmachtu. 19 lutego wieczorem ciężka woda była gotowa do swojej ostatniej drogi. W tym samym czasie ruszyła samochodem norweska grupa bojowa ku przystani w Mael. Na prom wszedł Haukelid z dwoma towarzyszami. Udało im się zmylić czujność norweskiej załogi. Jeden z dywersantów został na straży, dwaj spuścili się w dół. Na dziobie promu, od spodu, Haukelid założył ładunek wybuchowy, kiszkę z plastyku z dwoma lontami detonującymi u każdego końca, związał lonty ze sobą i przymocował je do żeber tratwy. Tutaj już wcześniej umieścił dwa komplety mechanizmów zegarowych i baterii. Teraz mógł przystąpić do najbardziej niebezpiecznej czynności — połączenia mechanizmów zegarowych z lontami. Skończyli robotę o czwartej rano. Potem jeden z nich udał się do Skinnarlanda, by ten powiadomił Londyn o wykonaniu zadania. Pozostali członkowie grupy dywersyjnej ruszyli do Oslo, stąd zaś do Szwecji.

20 lutego o godzinie 8.00 pociąg z ciężką wodą opuścił Rjukan. Po obu stronach trasy, poczynając od Vemork, strzegły go dwa rzędy gęsto rozstawionych straży. W dwie godziny później lokomotywa, sapiąc i prychając, wjeżdżała na prom „Hydro”. Ten ruszył na południe. Po 40 minutach nastąpił wybuch i dziób statku zaczął pogrążać się w wodzie. Wagony stoczyły się z promu. Cały zapas ciężkiej wody z wyjątkiem czterech beczek, poszedł na dno. Jesienią 1943 roku amerykańskie dowództwo wojskowe powołało do życia misję „Alsos”, której zadaniem było zbadanie tajników niemieckich badań atomowych. Na jej czele stanął podpułkownik Boris T. Pash z wydziału G-2 (wywiad wojsk lądowych). Grupa rozpoczęła działalność od penetracji Włoch, podążając w ślad za armiami aliantów. Jak wielką wagę przywiązywało dowództwo Sił Zbrojnych USA do powodzenia tej misji, może świadczyć fakt, że w skład pierwszej grupy „włoskiej” weszli przedstawiciele Departamentów Wojny i Marynarki, Urzędu Naukowych Badań i Rozwoju, 4 agentów OSS (Office of Strategic Services — Urząd Służb Strategicznych) i 4 tłumaczy. Równolegle OSS, wprowadzony w istotę Projektu „Manhattan” — taki kryptonim nosił amerykański program wyprodukowania bomby uranowej — wysunął myśl podjęcia wspólnie z Intelligence Service akcji wywiadowczej. Anglicy wyrazili zgodę, ale bardzo prędko doszli do smutnego wniosku, że oto zbliża się koniec brytyjskiego monopolu w wywiadzie atomowym. Amerykanie z miejsca przejęli inicjatywę. Ich łącznik, major Horace T. Calvert, mocno usadowił się w kierownictwie wywiadu naukowego w Londynie. W krótkim czasie sporządził listę 50 czołowych niemieckich fizyków jądrowych i rozpoczął systematyczne poszukiwania śladów ich działalności. Fachowcy z USA nie lekceważyli fizyków jądrowych III Rzeszy, słusznie zakładając, że ich postęp w dziedzinie badań teoretycznych może być znaczny. Oczywiście trudno było przypuszczać, aby Niemcy mogli ich wyprzedzić — wskazywała na to chociażby dysproporcja zaplecza naukowo-technicznego, nakładów finansowych i diametralnie różnych warunków pracy — ale jak w każdej rywalizacji istniał margines ryzyka. Obawiano się zwłaszcza, że wróg może wytworzyć duże ilości materiałów promieniotwórczych i użyć ich w zwykłych bombach lotniczych. Reaktor na ciężką wodę — o czym wiedzieli — pozwalał na takie rozwiązanie. Jedna bomba tego typu mogła skazić produktami promieniotwórczymi obszar około 5 kilometrów kwadratowych. Naiwnością byłoby sądzić, że nawet kilkadziesiąt takich ładunków, gdyby rzeczywiście Niemcy zdołali je wyprodukować i przenieść do celu, rozstrzygnie wojnę na ich korzyść, ale samego niebezpieczeństwa skażeń nikt nie kwestionował. Z początkiem 1944 roku brytyjskie sfery rządowe nie traktowały już poważnie atomowego niebezpieczeństwa ze strony Trzeciej Rzeszy. Przywódcy Anglii byli przekonani, że Stany Zjednoczone na pewno zwyciężą w tym wyścigu. Amerykanie nie byli tego tak pewni. Dlatego, kiedy brytyjski wywiad atomowy ustabilizował się na zdobytych pozycjach, oni zaczęli dopiero z całym rozmachem rozwijać skrzydła. Była jeszcze inna przyczyna nagle obudzonej aktywności wywiadowczej. Ale tej tajna służba amerykańska nie mogła wyjawić nikomu. Nawet najbliższym sprzymierzeńcom — Anglikom. O KROK OD REAKCJI ŁAŃCUCHOWEJ Chociaż niektórym z uczestników zmagań o niemiecką broń jądrową zaczynało brakować już cierpliwości, czemu trudno się dziwić, nikt nie załamywał rąk. Jeden tylko Hahn stęknął kiedyś ponuro: „Zaczynam powoli mieć tego wszystkiego dość”. Zdarzyło się to wtedy, gdy przeciągła syrena obwieściła kolejny alarm lotniczy. Profesor w ostatniej chwili zdołał dotrzeć do „Virushaus” i zejść do schronu, który nawet na stałych bywalcach wywierał ogromne wrażenie. Bunkier był wyposażony znakomicie. Jego najważniejszy akcent stanowiła kolista studnia w podłodze, nad którą znajdował się ruchomy dźwig. System wentylacyjny, specjalny zespół pomp oraz aparatura do odkażania wody należały do najnowocześniejszych osiągnięć techniki w tej dziedzinie. Zbiorniki do przechowywania ciężkiej wody stały w osobnym pomieszczeniu. Urządzenia klimatyzacyjne usuwały gazowe substancje radioaktywne ze wszystkich pomieszczeń. Zdalnie sterowane urządzenia do manipulowania paliwem uranowym oraz podwójne okienka wypełnione wodą umożliwiające wgląd do hali, w której znajdował się reaktor, eliminowały niebezpieczeństwo napromieniowania. Szczelne, podwójne drzwi stalowe oddzielały główną salę od innych pracowni, w których mieściło się wyposażenie do obróbki uranu i analizy ciężkiej wody.

W głównej hali uderzała przybysza plątanina rur doprowadzających wodę i kabli elektrycznych, które zbiegały się pośrodku pomieszczenia i wchodziły do szaroczarnego sześcianu. Na jednej z rur wisiały aparaty pomiarowe, przypominające woltomierze i tarcze zegarowe. Niektóre z przewodów kończyły się dźwigniami z czarnego ebonitu. Oczywiście, rury doprowadzały wodę chłodzącą do reaktora, „zegary” mierzyły intensywność działania neutronów i promieni gamma, a ogromny sześcienny zbiornik zawierał kilka ton ciężkiej wody z metalicznym uranem. Cały był otoczony płaszczem grafitowym. Nasilające się z dnia na dzień bombardowania Berlina zaniepokoiły poważnie grupę uczonych, zwłaszcza Heisenberga i Hartecka, choć ten częściej przebywał w Hamburgu niż w stolicy. Nie zamierzali jednak kapitulować. Prace nad budową reaktora trwały, mimo iż sytuacja stawała się coraz trudniejsza. 15 lutego 1944 roku, podczas powtórnego nalotu na Berlin został trafiony bombą gmach Instytutu Chemii w Dahlem, gdzie zespół Hahna kończył badania nad reakcją łańcuchową. Akcelerator wprawdzie ocalał, ale postanowiono ewakuować całą grupę do miasteczka Hechingen, dokąd został już wcześniej przeniesiony Instytut Fizyki. Za przeprowadzką opowiedział się Diebner oraz profesor Gerlach. Najstarszy z grupy, Hahn, bez słowa zaczął wydawać stosowne polecenia. Berlin działał na niego deprymująco, z trudem mógł skupić się nad swoimi analizami. Harteck zaaferowany sprawą ciężkiej wody i rozdzielenia izotopów uranu dwoił się i troił. IG-Farben nie był w stanie zbudować instalacji końcowego wzbogacania według metody stosowanej w Vemork, a zakłady w Merano i elektrolizernie niemieckie mogły wyprodukować najwyżej pół tony ciężkiej wody rocznie. Ponaglany przez zwierzchników Harteck, sam zresztą dostrzegając, że „tysiącletnia” Rzesza trzeszczy w posadach, przyspieszył cykl badań nad nową metodą wytwarzania na większą skalę wody ciężkiej. Wymagała ona wprawdzie znacznych ilości energii elektrycznej i wodoru o bardzo wysokiej czystości, ale pożądaną ciecz można było otrzymać z produktów ubocznych istniejących zakładów chemicznych. W obawie przed agentami obcego wywiadu Harteck nie sugerował na razie żadnej konkretnej fabryki. Domagał się też szybkiego zbudowania nowego zakładu, specjalizującego się w produkcji ciężkiej wody oraz przystosowania fabryki w Leuna do metody opartej na destylacji ciekłego wodoru. Starania zostały uwieńczone sukcesem. Göring i Speer wyasygnowali na ten cel sumę 2,5 mln. marek. Roboty ruszyły żwawo, ale ciężka woda mogła spłynąć do pojemników dopiero pod koniec 1945 roku. Na razie niemieccy uczeni mieli do dyspozycji zaledwie 3 tony tego produktu. Grupa trzech panów „H”: Hahn, Heisenberg, Harteck, nie traciła równowagi ducha, gdyż w końcu wydarzyła się rzecz wielka — odkryli metodę wzbogacania uranu w izotop U-235. Teraz już można było uruchomić stos uranowy. — Wkrótce uda nam się wyprodukować większą ilość wzbogaconego uranu, co spowoduje znaczne zmniejszenie zapotrzebowania na ciężką wodę — zapewniał najmłodszy z tej trójki. Ale angielskie samoloty nie dawały spokoju stolicy Rzeszy. Każdej nocy rozlegało się wycie syren alarmowych i, mimo iż naukowcy zamykali się w schronie laboratorium i pracowali nad dokończeniem budowy reaktora, ułożenie stosu krytycznego przewlekało się. Kierownictwo Trzeciej Rzeszy wyrażało swoje głębokie niezadowolenie z tego stanu rzeczy. Hitler zrozumiał, że bez energii atomowej nie spełni swego ostatniego „marzenia”: zbombardowania Nowego Jorku. Inne z jego pragnień, zrównanie z ziemią Londynu za pomocą V-1 i V-2, wydawało mu się już bliskie realizacji. Po wylądowaniu aliantów w Normandii amerykańska tajna misja „Alsos” ze zdwojoną energią przystąpiła do działania. Grupę wywiadu atomowego, na czele której stanął wybitny fizyk jądrowy dr Samuel A. Goudsmith, wzmocniono młodymi naukowcami. Kierownictwo wojskowe zatrzymał płk Pash. Szefom „Alsosu” wręczono listę niemieckich uczonych — fizyków i chemików jądrowych — oraz spis fabryk i laboratoriów związanych z energią nuklearną. Oba dokumenty sporządził amerykański wywiad naukowy w Londynie i Pentagonie. Zainteresowania swe Anglosasi rozciągnęli również na profesora Joliot i jego współpracowników. Obiektem zainteresowań i „szabru” stali się nie tylko uczeni, ale również wszelkie laboratoria fizyczne, firmy produkujące metale o wysokiej czystości, pewne rodzaje aparatury uważanej za niezbędną w badaniach jądrowych i przy rozdzielaniu izotopów oraz firmy prowadzące handel uranem i torem. Misja otrzymała też zadanie zbadania, gdzie się podziały belgijskie zasoby rudy uranowej. Już 24 sierpnia, zaledwie w kilka godzin po kapitulacji niemieckiego garnizonu w Paryżu, członkowie misji po uprzednim przeszukaniu wakacyjnych rezydencji Fryderyka Joliot, dotarli pod jego następny adres,

do willi na przedmieściu stolicy. Nie zastali profesora w domu, więc Pash i Calvert udali się do laboratorium w Collége de France. 27 sierpnia w Paryżu znalazł się Goudsmith, który natychmiast kazał się zawieźć do Joliota. W dwa dni później francuski uczony został przewieziony do Londynu, gdzie prowadzili z nim długie rozmowy pracujący w wywiadzie specjaliści amerykańscy i angielscy. Francuz wskazał nazwiska tych niemieckich fizyków, którzy zajmowali się uruchomieniem paryskiego cyklotronu. Napomknął, że Niemcy zapewniali go, iż cyklotron wykorzystywany jest do badań nie mających nic wspólnego z celami wojennymi. — Moim zdaniem Niemcom daleko jeszcze do stworzenia bomby atomowej — starał się uspokoić Anglosasów. Natomiast na pytanie o jego własne prace w dziedzinie jądrowej dawał wymijające odpowiedzi. Podczas półrocznego pobytu „Alsosu” we Francji misja zebrała sporo ciekawego materiału. Szczególnie pieczołowicie gromadzono jednak nazwiska i adresy. Szykowano się do łowów na ludzi, dokumenty i sprzęt. Wojska alianckie musiały tylko przekroczyć Ren. 9 września oddział Pasha dotarł do Brukseli, gdzie ustalił, które firmy niemieckie wykupiły tutejsze zasoby związków uranu — łącznie ponad 1000 ton. Teraz członkowie misji „Alsos” zaniepokoili się poważnie. Niepokój ich wzrósł gwałtownie, kiedy w zakładach Philipsa w Holandii dowiedzieli się o zakupie przez Radę Badań Naukowych Rzeszy wielkich ilości aparatury elektronicznej, a gdy przejrzawszy dokumenty stwierdzili, że filia niemieckiej firmy Auera w Paryżu zagarnęła cały francuski zapas toru, który można stosować zamiast uranu, ogarnęła ich panika. Informacje napływające do wywiadów alianckich sugerowały coraz wyraźniej, że w wyniku ciężkich nalotów bombowych na Berlin, których ofiarą padły między innymi niektóre obiekty Instytutu im. cesarza Wilhelma — były to, nawiasem mówiąc, wieści przesadzone — centrum niemieckich doświadczeń nad energią atomową przeniesiono gdzie indziej. Ale dokąd? Na to pytanie trzeba było odpowiedzieć jak najprędzej. Zaniepokojenie anglosaskich speców wzrosło, gdy pracownicy Intelligence Service zdobyli wypowiedź pewnego szwajcarskiego fizyka jądrowego o prohitlerowskich sympatiach, z której wynikało, że Niemcy przygotowują nową broń o niesłychanej sile niszczącej. I to stwierdzenie było również trochę przesadzone. Niemieccy uczeni nie tylko nie przeszli jeszcze do fazy produkcji energii atomowej, ale nawet nie zdołali uzyskać stanu krytycznego w reaktorze, czyli reakcji łańcuchowej, która mogła nastąpić dopiero wówczas, gdy współczynnik zwiększenia liczby neutronów był większy od 1. Tymczasem agentom brytyjskim udało się skłonić owego uczonego szwajcarskiego do przekazania dokładniejszych informacji i wtedy to padła nazwa miasteczka Bissingen, gdzie w starej walcowni miały być prowadzone doświadczenia jądrowe. Kapitan Welsh doznał nagłego olśnienia. Sięgnął do szafy pancernej z najbardziej tajnymi aktami i spośród innych dokumentów wyjął list pewnego angielskiego lotnika, przebywającego w niemieckiej niewoli. Korespondencją była z października 1943 roku i nosiła stempel poczty w Hechingen. Ustalono, że miasto dzieliła od osady Bissingen odległość pięciu kilometrów. Kapitan powiadomił o swoim odkryciu majora Calverta, a ten nie omieszkał przekazać tej sensacyjnej wiadomości kierownictwu „Alsosu”. Również i wywiad amerykański mógł się poszczycić pewnym odkryciem — jeden ze stacjonujących w Szwajcarii agentów doniósł, że w rejonie Hechingen widziano profesora Heisenberga. To był już jakiś trop. Punkt ciężkości lotniczego rozpoznania fotograficznego postanowiono przenieść na okręg Hechingen. Szef alianckiego rozpoznania powietrznego dostał natychmiast zadanie wykonania szczegółowych zdjęć tamtejszych zakładów przemysłowych. Poza tym rozpoczęto fotografowanie z lotu ptaka niemal wszystkich zakładów przemysłowych rozrzuconych na terenie Rzeszy. Amerykańscy i angielscy piloci, którzy wykonywali to zadanie, nie otrzymywali żadnych bliższych danych ani wyjaśnień. Chodziło o to, aby w razie strącenia samolotu załoga nie przekazała wrogowi wskazówek o celu tych poszukiwań. Na wykonanych przez lotników jesienią 1944 roku zdjęciach zaobserwowano jakieś obiekty przemysłowe o nie sprecyzowanym bliżej przeznaczeniu — magazyny, świeżo założone linie kolejki wąskotorowej, nowe przewody wysokiego napięcia, a także powstające obozy prawdopodobnie dla robotników przywiezionych na przymusowe roboty. Po dokładnej analizie fotogramów rejonu leżącego na południe od Stuttgartu, właśnie w okolicy Hechingen, odkryto budowane pospiesznie trzy podobne do siebie fabryki. Fakt ten, powiązany z doniesieniami o pobycie tam Heisenberga, obudził żywe zainteresowanie nawet samego Churchilla. Nie było wątpliwości! Niemcy przerażeni bombami lecącymi na Berlin postanowili przenieść jeden ze swoich głównych ośrodków jądrowych na południe Rzeszy. W połączonych sztabach amerykańskim i brytyjskim zastanawiano się nad tym, czy dokonać nalotu i zniszczyć budujące się zakłady hitlerowskie, czy poczekać na dokładniejsze informacje. W końcu postanowiono zrezygnować na razie z bombardowania i dokonać dzieła zniszczenia dopiero wtedy, gdy budowa będzie na ukończeniu. Obawiano się bowiem, że po pierwszych nalotach Niemcy przenieśliby

wszystkie urządzenia do zakładów podziemnych i tuneli, jakich służba budowlana SS dorobiła się już sporo kosztem krwi, potu i życia tysięcy robotników wywiezionych na przymusowe roboty i więźniów obozów koncentracyjnych. Jeszcze w czerwcu, zaledwie kilka dni po desancie pod Caen, kierownictwo Grupy Badawczej Fizyki jądrowej uznało, że nadszedł czas, by przenieść berliński reaktor na południe Rzeszy. Wybór padł na średniowieczną wioskę Haigerloch, położoną o 15 kilometrów na zachód od Hechingen, gdzie już od paru miesięcy budowano nowe centrum badań jądrowych. Ono to właśnie zostało sfotografowane przez angielskiego lotnika. W Haigerloch istniała wykuta w skale ogromna piwnica, używana dotąd jako dojrzewalnia win. Zarekwirowano ją wraz z sąsiadującą oberżą „Pod Łabędziem” na potrzeby Projektu „U”. Natychmiast też przystąpiono do prac nad powiększeniem jaskini i jej adaptacją do nowych potrzeb. Powstające laboratorium otrzymało kryptonimową nazwę „Speleologiczna Grupa Badawcza”. Opracowano też plan stopniowego przenoszenia w okolice Stuttgartu poszczególnych zakładów i pracowni, związanych z badaniami jądrowymi. Przeprowadził się już tu na stałe Otto Hahn. Zamierzano skoncentrować w wytypowanym rejonie wszystkie placówki fizykochemii atomowej, które dotychczas rozrzucone były na terenie całej Rzeszy. Ze względów bezpieczeństwa nie lokowano tych komórek badawczych i laboratoryjno-konstrukcyjnych w jednym miejscu, ale porozmieszczano je w różnych wsiach i miasteczkach wokół Stuttgartu. Przestrzegano też ściśle zasad konspiracji. Jeden z modeli ultrawirówki został umieszczony w „Fabryce Mebli Vollmera”, a pomieszczenie, w którym znalazł miejsce inny prototyp, nazwano „Angorafarm” (farma królicza). Göring, przeczuwając zbliżającą się klęskę, okazywał coraz większe zainteresowanie nowym centrum i zapewnił sztab naukowców, że otrzymają wszystko, czego im tylko potrzeba. Strach przed zbliżającym się dniem rozrachunku za zbrodnie „Tysiącletniej Rzeszy” kazał mu chwytać się każdej deski ratunku. 28 lipca nowy cios dotknął twórców Projektu „U”. Zakład syntezy amoniaku IG-Farben w Leuna, ten, w którym jako produkt uboczny miała sączyć się niemiecka ciężka woda, został zbombardowany. Tego samego dnia Speer zakomunikował Hitlerowi, że ten „nieszczęśliwy fakt będzie miał zgubne konsekwencje”. Tymczasem Harteck, Diebner i szef niemieckiego projektu bomby uranowej, Gerlach, spędzili cały dzień w Leuna, naradzając się z grupą inżynierów i techników nad odbudową zrujnowanej fabryki. Nie była to decyzja łatwa. Podczas bombardowania uległ całkowitemu rozbiciu zakład pilotujący, w którym zastosowano metodę Hartecka-Süssa. Szefowie potężnego koncernu niechętnie prowadzili pertraktacje. Zdali sobie bowiem sprawę, że ich zakłady stały się obiektem nalotu tylko i wyłącznie ze względu na ciężką wodę. Mieli przecież poufną umowę z Anglią i Stanami, których finansiści zainwestowali ogromne sumy w niemieckie fabryki syntezy amoniaku — że te zostaną oszczędzone przez lotnictwo. Tymczasem... Rozmowy utknęły w martwym punkcie. Kiedy Armia Radziecka wraz z oddziałami ludowego Wojska Polskiego kończyła letnią ofensywę, stabilizując przejściowo front na linii Wisły, a Eisenhower i Montgomery nieco przyspieszyli rajd w głąb Francji, hitlerowscy bonzowie z Berlina zwrócili trwożny wzrok ku swoim naukowcom, spodziewając się, że ich wysiłek oddali widmo klęski. Raptem przypomniano sobie słowa jednego z profesorów, który w 1943 roku zwracał uwagę na niepokojący fakt powoływania pod broń rokujących duże nadzieje naukowców. Wyraził się on wtedy, że trzy tysiące żołnierzy mniej na froncie nie osłabi armii niemieckiej, ale trzy tysiące fizyków więcej może zdecydować o losach wojny. Niektórzy bardziej odważni luminarze nauki zasypywali ministrów, generałów, admirałów i gauleiterów wnioskami o wyreklamowanie tego czy innego uczonego od służby wojskowej. Przeważnie ze skutkiem negatywnym. 18 grudnia 1943 roku Naczelne Dowództwo Sił Zbrojnych zgodziło się wreszcie zwolnić z czynnej służby 5000 naukowców. W lipcu następnego roku Himmler zarządził dalsze zwolnienie uczonych od służby wojskowej. Realizował tę linię konsekwentnie i przy każdej okazji. W liście do generała SS Jüttnera tak pisał: „Słyszałem, że istnieje projekt objęcia obecnym poborem (akcja poborowa SE-IV) 14 600 ludzi spośród personelu zatrudnionego przy pracach naukowych dla potrzeb wojennych. Żądam natychmiastowego zaprzestania poboru w sektorze naukowych badań wojskowych, ponieważ rozbijanie naszej nauki uważam za szaleństwo.” W połowie sierpnia 1944 roku Göring polecił zorganizować Grupę Badań Wojskowych. Była to kolejna próba jeszcze głębszego związania różnych dziedzin nauki z potrzebami sił zbrojnych, całkowitego podporządkowania jej militarystycznym celom III Rzeszy. Nie trzeba dodawać, że w Niemczech naukowcy od wielu lat oddawali swą wiedzę, ambicje i zapał interesom Wehrmachtu jako narzędzia agresji. Decyzja