ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 585
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 225

Przede wszystkim kariera - Jordan Penny

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :487.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Przede wszystkim kariera - Jordan Penny.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK J Jordan Penny
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 281 osób, 196 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 151 stron)

PENNY JORDAN Przede wszystkim kariera

PROLOG Zgodnie ze starym zwyczajem, każda angielska panna młoda w pewnym momencie wesela rzuca swój ślubny bu­ kiet w tłum gości. Jak chce tradycja, ta spośród niezamężnych kobiet, która ów bukiet złapie, najszybciej złapie również kandydata na męża i niebawem stanie z nim na ślubnym kobiercu przed ołtarzem. Można oczywiście w tę tradycyjną wróżbę ani trochę nie wierzyć, można ją demonstracyjnie wyśmiewać jako staro­ świecki, naiwny przesąd, można odnosić się do niej lekcewa­ żąco i krytycznie. Można, owszem, dopóki się nie sprawdza! Cóż jednak począć, kiedy wróżba zaczyna się spełniać, chociażby innej dziewczynie? Czy należałoby ją z miejsca uznać również za trafną prze­ powiednię własnych przyszłych losów? Nawet jeśli się jest nowoczesną, wykształconą i całkowi­ cie niezależną młodą osobą, która ma mnóstwo wątpliwości co do sensu staromodnej instytucji małżeństwa i jest święcie przekonana, że we współczesnym świecie kobieta, zamiast dobrowolnie zamykać się w czterech ścianach domu i w cias-

6 nym kręgu obowiązków żony i matki, powinna raczej cie­ szyć się wolnością i robić karierę zawodową? Nawet jeżeli ślubny bukiet najbliższej przyjaciółki pochwyciło się tylko przypadkiem i na dodatek razem z dwiema innymi niezamężnymi uczestniczkami weselnej ceremonii? - Nie, nigdy! - mruknęła z cicha głęboko zamyślona Star Flower, siedząc w fotelu za biurkiem w swoim niewielkim gabineciku i spoglądając posępnie na otrzymane właśnie za pośrednictwem poczty ozdobne zaproszenie na weselne przy­ jęcie Claire Marshall i Brada Stevensona. Po czym cisnęła zaproszenie ze złością na blat i zaczęła sobie w duchu tłumaczyć: Claire, to Claire, Poppy, to Poppy, a ja, to ja! Ja przecież jestem inna niż one, zupełnie inna! Samodzielna. Zdecydo­ wana. Wierna sobie i własnym postanowieniom. Wyeman­ cypowana. Ja po prostu, w odróżnieniu od nich, doskonale wiem, czego chcę, a czego nie chcę. Chcę zrobić karierę. I nie chcę wiązać się z mężczyzną, ani formalnie, ani emocjonal­ nie. To wszystko. Więc mnie ta idiotyczna wróżba z całą pewnością nie dotyczy! A zresztą... Przecież Sally - argumentowała Star, kontynuując swój myślowy monolog - wcale tego swojego bukietu nie rzuciła. Sam wypadł jej z ręki, kiedy zaplątała się w tren, straciła równowagę i o mało co nie spadła ze schodów. Chciałyśmy z Poppy i Claire podtrzymać pannę młodą, a złapałyśmy jej bukiet. Wszystkie trzy naraz. Przypadkowo. Niechcący. Taka wróżba się nie liczy. To zwykły zbieg okoliczności, że cho-

7 ciaż minęło niewiele więcej niż pół roku, to one obie już zdążyły powychodzić za mąż, Claire Marshall za tego Ame­ rykanina, Brada Stevensona, a Poppy Carlton za Jamesa Carltona, swojego przystojnego kuzyna. Nic nie wskazuje na to, żebym i ja miała w najbliższym czasie pójść w ich ślady. Ja mam przecież zupełnie inne plany na przyszłość! W swoich najbliższych planach Star Flower miała przede wszystkim wyjazd w interesach do Stanów Zjednoczonych. Tak się bowiem złożyło, że nowo zaślubiony mąż Claire, Amerykanin, Brad Stevenson, zaproponował jej, jako pracu­ jącej na własny rachunek profesjonalnej konsultantce, przy­ gotowanie kampanii reklamowej, która doprowadziłaby do wzmocnienia pozycji jego firmy na brytyjskim rynku. Star miała więc pojechać do Stanów Zjednoczonych, za­ poznać się tam nieco bliżej ze specyfiką produkcji i marke­ tingu w branży urządzeń klimatyzacyjnych, jaką reprezento­ wał rodzinny biznes Stevensonów, skonsultować się z Bra- dem i jego amerykańskimi współpracownikami, ostatecznie uzgodnić szczegóły kontraktu. I koniec końców miała opracować po powrocie do Wiel­ kiej Brytanii taką strategię marketingową, dzięki której kon­ serwatywni Anglicy zaczęliby częściej niż dotychczas insta­ lować sobie w mieszkaniach i biurach nowoczesną klimaty­ zację, a brytyjski przedstawiciel firmy, sympatyczny, choć trochę nieporadny Tim Burbridge, prywatnie szwagier Claire, przestałby się obawiać utraty pracy. O wyjeździe za ocean i niewątpliwie trudnym, ale jakże ciekawym, w pełni odpowiadającym jej zawodowym ambi-

8 cjom i aspiracjom zadaniu, jakie miała wykonać, Star myśla­ ła z ogromnym entuzjazmem. Ze znacznie mniejszym - o konieczności wzięcia udziału w spóźnionym weselnym przyjęciu, jakie Claire i Brad, w kilka tygodni po skromnym, kameralnym ślubie, który odbył się w Anglii, planowali wydać dla wszystkich swoich amerykańskich krewnych, przyjaciół i znajomych. Właśnie na tę uroczystość, która miała się odbyć w czasie jej pobytu w Ameryce, nowożeńcy zaprosili za pośrednic­ twem poczty Star Flower. Nie mogła się wymawiać od uczestnictwa, skoro Claire była przybraną matką jej najbliższej przyjaciółki, Sally, a Brad - jej aktualnym zleceniodawcą. Jednak bynajmniej nie skakała z radości. Do licha, znowu jakaś wątpliwa atrakcja, kolejna, po weselu Sally i niedawnym weselu Poppy! - myślała z jawną niechęcią, wtulona w swój głęboki, wygodny fotel. - Że też musieli za­ prosić właśnie mnie, kiedy ja tak nie cierpię wesel i ślubów. I ślubnych bukietów, oczywiście!

ROZDZIAŁ PIERWSZY Ze względu na letnią, upalną porę roku, amerykańskie weselne przyjęcie Claire i Brada miało formę garden party i odbywało się na wolnym powietrzu. Star Flower snuła się z dość ponurą miną w tłumie rozra­ dowanych gości, zgromadzonych w rozległym i starannie utrzymanym ogrodzie rezydencji Stevensonów. Popatrując na zgromadzonych, utyskiwała w duchu: Z czego właściwie ci wszyscy ludzie tak się cieszą? Że kolejna para wplątała się w układ, który tak łatwo może się dla niej stać utrapieniem i udręką? Do licha, dlaczego właściwie tak jest - zastanawiała się zirytowana - że kiedy kobieta i mężczyzna coś tam do siebie poczują, to zamiast po prostu pójść ze sobą do łóżka albo trochę wspólnie pomieszkać, najchętniej od razu biorą ślub? I delektują się w euforii swoim szczęściem przez miodowy miesiąc, w pośpiechu i bez zastanowienia płodzą potomstwo, a potem żyją ze sobą jak przysłowiowy pies z przysłowio­ wym kotem i prędzej czy później się rozwodzą. Jak moi rodzice. Jak tyle innych nieudanych małżeństw, które znam osobiście albo ze słyszenia. - I nad czym ty się tak głęboko zastanawiasz? - Pytanie

10 postawione przez Sally, najbliższą już od lat dziecięcych przyjaciółkę, wytrąciło Star z zamyślenia. - Zastanawiałam się, czy cię znajdę w tej masie weselni- ków - odpowiedziała dyplomatycznie. - Claire i Brad spro­ sili tutaj chyba połowę Ameryki! - Rodzina Stevensonów jest bardzo liczna i rozgałęziona, a Claire i Brad bardzo się starali, żeby nikogo niechcący nie pominąć - wyjaśniła Sally. - Wiesz, oni są tacy szczęśliwi po ślubie! - dodała z rozmarzeniem. - Chcieli się tym swoim szczęściem w jakiś sposób podzielić ze wszystkimi amery­ kańskimi krewniakami i przyjaciółmi, stąd ten tłum. Miło jest się cieszyć razem z innymi! - Wespół w zespół? - Właśnie! - Gorzej, gdy zespół się rozpada - mruknęła zgryźliwie Star. - Tak jak ten wasz, trzyosobowy? - Nasz trzyosobowy? - zdziwiła się Star. - Nie rozu­ miem, o jakim zespole mówisz, słowo daję. - No, o tobie, o Poppy i o Claire, czyli o trzech zdobyw­ czyniach mojego ślubnego bukietu - wyjaśniła z figlarnym uśmiechem Sally. - Też coś! Ja miałam na myśli rozpadające się małżeń­ stwa, rozbite rodziny. - A ja małżeństwa dopiero co zawarte! I jeszcze ta­ kie, których należy się spodziewać w najbliższej przyszłości - wyjaśniła Sally, puszczając do przyjaciółki perskie oko. - Ta wróżba ze ślubnym bukietem najwyraźniej się spraw-

1 1 dza, Star, już tylko ty zostałaś z waszej trójki. Razem z Poppy i Claire z utęsknieniem na ciebie czekamy w klubie młodych mężatek. - To lepiej nie czekajcie! - mruknęła dość opryskliwie Star. - A niby dlaczego? - Bo się prędzej zestarzejecie, niż doczekacie, moja dro­ ga! Ja nie zamierzam wychodzić za mąż. - Nigdy? - Przenigdy! - A jeśli się zakochasz? W odpowiedzi na to ostatnie pytanie przyjaciółki Star Flower parsknęła gorzkim śmiechem. - Zakochać się, jakaż to cudowna perspektywa! - wes­ tchnęła ironicznie. - Może tak, jak moja matka, która była w swoim życiu zakochana tyle razy, że pewnie już dawno pomyliła się w rachunkach? No, bo tak, jak mój ojciec, który po każdej kolejnej miłości pozostawia komuś tam pamiątkę w postaci niechcianego dzieciaka, to z przyczyn naturalnych raczej zakochać się nie mogę. Star umilkła i opuściła nisko głowę. Sally w pocieszycielskim odruchu objęła ją ramieniem i odezwała się ze szczerym współczuciem: - Strasznie mi przykro, że masz takie niedobre, takie smutne osobiste doświadczenia, jeśli chodzi o małżeństwo i rodzinę. - A mnie nie! - żachnęła się Star i gwałtownie wyrwała się przyjaciółce z objęć. - Dzięki tym smutnym doświadcze-

1 2 niom z dzieciństwa przynajmniej nie mam złudzeń, moja droga. Przynajmniej znam jakąś prawdę o życiu! - Jesteś pewna, że c a ł ą prawdę? - Wystarczająco dużą jej część, w każdym razie. Nie za­ stanawiałam się, jak to bywało kiedyś, moja droga, ale myślę, że współczesne kobiety z reguły nie są szczęśliwe w swoich małżeńskich związkach. - A co, twoim zdaniem, tak je unieszczęśliwia? - zacie­ kawiła się Sally. - Po pierwsze, niewierność małżonków, a po drugie, nad­ miar ograniczeń, jakie niepotrzebnie narzucają w małżeń­ stwie same sobie - wyjaśniła Star. Sally westchnęła i wzruszyła ramionami. - Cyniczna jesteś w tych swoich poglądach - oznajmiła przyjaciółce. - Nieprawda! - zaprzeczyła energicznie Star. - Ja jestem po prostu realistką, moja droga. Uważnie przyglądam się światu i na podstawie własnych obserwacji stwierdzam z rę­ ką na sercu, że w dzisiejszych czasach małżeństwo z reguły bywa nieporozumieniem, jeśli już nie katastrofą. Zwłaszcza dla kobiety! - Dziewczyno! - wykrzyknęła skonsternowana Sally. - Przecież nie ma reguł bez wyjątków. - .. .które je tylko potwierdzają, mój ty wyjątku! - weszła jej dowcipnie w słowo pewna swoich racji Star. Zręczny żart skutecznie rozładował mocno napiętą atmo­ sferę. Sally uśmiechnęła się, a Star, zmieniając dotychczasowy,

1 3 stanowczy i wyraźnie szyderczy ton głosu na łagodniejszy i bardziej serdeczny, zapytała ją: - To jak ci się w tej chwili układa z Chrisem? Nadal tak dobrze, jak na początku? - W y j ą t k o w o dobrze - odpowiedziała Sally. Obydwie wybuchnęły śmiechem. - W takim razie nie kuś już dłużej licha, moja droga, i biegnij szybko do tego swojego mężusia, bo jeszcze mu jakaś atrakcyjna Amerykanka wpadnie w oko - poradziła przyjaciółce Star. - A ty? - Ja? No cóż, ja sobie świetnie sama poradzę, jak zwykle - odpowiedziała nie bez odrobiny wyniosłości Star. - Rozej­ rzę się trochę. Może wypatrzę w tej gromadzie amerykań­ skich weselników kogoś ciekawego? - To na razie! Baw się dobrze! - Ty też. Sally oddaliła się, znikając szybko w tłumie gości. Star, zgodnie z zapowiedzią, przebiegła wzrokiem po ota­ czających ją nieznajomych. Zauważyła, że jeden z mężczyzn bacznie jej się przygląda. Wzruszyła ramionami i odwróciła się. Ramienia mężczy­ zny kurczowo trzymała się jasnowłosa kobieta, nieopodal kręciła się dwójka małych dzieci. Nie potrzebuję amanta z przedszkolem na karku! - stwier­ dziła w myślach. - Nie do twarzy mi z wyrzutami sumienia. Wolne związki wolnych ludzi, to wszystko, co mnie interesuje z dziedziny spraw męsko-damskich. Wolne i niezobowiązujące.

14 Stuprocentowa niezależność i całkowity brak zobowią­ zań! Te dwie wartości Star Flower ceniła sobie w życiu ponad wszystko. Ponieważ jako mała dziewczynka i jako nastolatka nie­ zmiennie czuła się samotna i nikomu w rodzinie niepotrzeb­ na, wkroczywszy w dorosłość złożyła samej sobie uroczystą obietnicę, że od tej chwili zawsze już będzie samodzielna i samowystarczalna. Przede wszystkim w sensie material­ nym, za sprawą szybkiej i efektownej zawodowej kariery. Ale również w sensie emocjonalnym. Żadnego angażowania się w cudze sprawy i wnikania w cudze problemy! Żadnych niepotrzebnych zwierzeń! Żadnych bezsensownych sentymentów! Jeśli flirt - to wyłącznie dla relaksu. Jeśli seks - to tylko dla odprężenia. W pełnym tego słowa znaczeniu „safe sex", to znaczy seks bezpieczny. Bezpieczny pod każdym względem, tak od stro­ ny medycznej, jak i od strony psychologicznej. Seks bez obaw o zarażenie się AIDS, zajście w ciążę i zaangażowanie się w związek z mężczyzną w jakiejkolwiek innej formie, niż wyłącznie cielesna, czysto zmysłowa. Seks bez lęku przed wykorzystaniem, skrzywdzeniem, odrzuceniem. Seks bez strachu przed zranieniem uczuć. Ma być przyjemnie! - często powtarzała sobie w duchu Star. - Szkoda życia na przykrości! Szkoda życia na zmar­ nowanie u boku takiego podłego typka, jak choćby mój włas­ ny papcio!

1 5 Ojciec Star porzucił przed łaty jej matkę bez żadnych skrupułów, kiedy tylko wpadła mu w oko jakaś tam inna, trochę młodsza i być może atrakcyjniejsza kobieta. Zostawił ją z małym dzieckiem i pustym kontem w banku. Nie mar­ twił się ani trochę, że jest w depresji i bez środków do życia. Odszedł do innej i już. Matka przez jakiś czas rozpaczała, ale niebawem znalazła pocieszenie w ramionach innego mężczyzny. Pocieszenie? To pewnie też, lecz przede wszystkim oparcie finanso­ we. Matka wyszła ponownie za mąż, ponieważ jako kobie­ ta samotna skazana byłaby na życie z zasiłków opieki społe­ cznej. Star musiała więc pogodzić się z obecnością nowego „ta­ tusia", a potem jeszcze kilku kolejnych, gdyż inaczej musia­ łaby się pogodzić z nędzą. Jej matka nie miała przecież ani porządnego wykształcenia, ani żadnego konkretnego zawo­ du, nie potrafiła zapracować ani na siebie, ani na dziecko. A ja pracuję i zarabiam! - powtarzała często Star, dumna z ukończonych studiów, zawodowych osiągnięć i całkowitej niezależności finansowej. I zrobię też karierę! - obiecywała sobie uroczyście. -I bę­ dę zarabiała jeszcze więcej! Kariera przede wszystkim, to się w dzisiejszych czasach najbardziej liczy w życiu. Kariera i pieniądze. A całą resztę to już można kupić. - Clay, Ginny chce do ubikacji! - To ją zaprowadź! Star Flower znowu odwróciła się w stronę obarczonej

16 dwójką latorośli pary, pomiędzy którą właśnie nastąpiła ta przemiła wymiana zdań. Mężczyzna stał nachmurzony. Kobieta z całych sił trzy­ mała go przy sobie za łokieć i nie ruszała się z miejsca. Po chwili jednak, ponieważ dzieciaki nieustępliwie szar­ pały ją za spódnicę, westchnęła boleśnie, oderwała się od męża, wzięła ze sobą maluchy i pomaszerowała z nimi do toalety. A wtedy mężczyzna, uwolniony tymczasowo od swojej familii, z błyskiem w oku ruszył w stronę Star. Z politowaniem zmierzyła go wzrokiem. Mniej więcej tak, jakby chciała mu powiedzieć: „Za wysoko mierzysz tatuśku-koguciku! Rozejrzyj się le­ piej za swoją kwoczką z kurczątkami, zanim ona zacznie cię szukać!" Do licha, przecież już zaczęła, zanim jeszcze ten jej ko­ gut zdążył zapiać, choćby jeden raz! - uzmysłowiła sobie Star, słysząc wypowiadane trochę piskliwym damskim gło­ sem słowa: - Ginny, dlaczego mi zawracałaś głowę z tą ubikacją, skoro wcale ci się nie chciało psi-psi? Tatuś już się pewnie strasznie niecierpliwi, że tak długo nas nie ma. Tatuś powi­ nien gdzieś tu być. Cześć, Kyle! Nie widziałeś przypadkiem Claya? - Widziałem go właśnie przed chwilą - odpowiedział za­ gadnięty mężczyzna. - Gapił się na jakąś rudą Wenus jak wół na malowane wrota. Wyraźnie słyszalny w dźwięcznym głosie owego Kyle'a

1 7 ton pogardy dla uwodzicielskich zapędów Claya zaintrygo­ wał Star w tym samym stopniu, co użyte przez niego w od­ niesieniu do jej osoby niejednoznaczne, ni to pochlebne, ni to lekceważące określenie „ruda Wenus". Rozejrzała się więc uważnie dookoła i wypatrzyła wśród krążących pojedynczo i grupkami weselników blondynkę z dwójką dzieci. Obok niej stał ktoś, kogo określiła na swój użytek trochę może bezceremonialnie, lecz z całą pewnością celnie: amerykański przystojniak w najlepszym gatunku! Noszący dość oryginalne imię Kyle młody Amerykanin był wysoki, muskularny, barczysty, sprężysty w ruchach, pięknie opalony i doskonale ostrzyżony. Był po prostu fan­ tastycznie męski, w każdym calu. Robi wrażenie! - przyznała w duchu Star, czując, że za­ czynają się w niej budzić dość głęboko uśpione ostatnimi czasy zdobywcze, uwodzicielskie instynkty. Poskromiła je jednak natychmiast i dla uniknięcia pokusy z rozmysłem od­ wróciła się w drugą stronę. Szkoda zachodu, stwierdziła z rezygnacją w myślach. Wyjadę z Ameryki, tego faceta najprawdopodobniej już nig­ dy w życiu nie spotkam, nie mam zielonego pojęcia, kto to jest, więc... - Nie znamy się jeszcze, prawda? Przystojny Amerykanin nie pozwolił Star spokojnie od­ wrócić się i odejść. Stanął niespodziewanie tuż przed nią. Po prostu wszedł jej w drogę! I wypowiedziawszy takie właśnie, na pół twierdzące, na

18 pół pytające zdanie, czekał z lekkim uśmiechem na reakcję Star. Zmierzyła go przenikliwym spojrzeniem swoich zielo­ nych - jak przystało na naturalnego rudzielca - oczu i po­ twierdziła chłodnym raczej tonem: - Jeszcze nie, o ile się nie mylę. - Mógłbym się pani przedstawić - zaproponował męż­ czyzna, uśmiechając się szerzej i ukazując w uśmiechu zęby, które, ku zaskoczeniu Star, nie były aż tak nienaturalnie doskonałe, jak dentystyczno-protetyczne arcydzieła, prezen­ towane z dumą przez przytłaczającą większość zamożnych Amerykanów płci obojga. - Mógłby pan również mnie przepuścić! - mruknęła zniecierpliwiona w odpowiedzi na propozycję. - Ni stąd, ni zowąd stanął mi pan na drodze. - Może to los tak chciał? - odezwał się mężczyzna, nie tracąc kontenansu. - A może pech? - zareplikowała rezolutnie Star. - Tak pani uważa? Czyżby dlatego, że stanąłem pomię­ dzy panią a Clayem? - A cóż mnie może obchodzić ten beznadziejny Clay! - obruszyła się Star. - Niech on już lepiej pilnuje żony i dzie­ ciaków, zamiast się na mnie gapić. Jak był pan łaskaw to określić? Jak wół na malowane wrota? Amerykanin roześmiał się dobrodusznie. - Aha, więc o to niewinne powiedzonko jest pani na mnie taka zła? - wywnioskował. - Nie jestem na pana zła, ale porównanie było dość nie-

1 9 wybredne, nie da się ukryć - stwierdziła cierpko Star. -I nie­ zbyt trafne, bo przecież chyba nie przesadziłam z makijażem, o ile się nie mylę. - Nie myli się pani, makijaż jest OK - przyznał skwapliwie Amerykanin. -I nie tylko makijaż, bo również cała reszta. - Czy to miał być komplement pod moim adresem? Jeśli tak, to dziękuję bardzo. - Bardzo proszę. Ale to było zwyczajne stwierdzenie fa­ ktu - wyjaśnił. - Po prostu pięknie pani wygląda. - Jak ruda Wenus? - Właśnie! Czy to porównanie też jest, pani zdaniem, niewybredne? - No, może trochę - odpowiedziała Star, nieco łagodniej­ szym niż dotąd tonem. - Ale na pewno jest lepsze od tamtego - dodała niemal natychmiast. - No i dowodzi pańskiej zna­ jomości mitologii, a nie tylko hodowli bydła. - Podziwiam ciętość pani języka! - A ja pański upór w staniu mi na drodze! - Skoro tak się wzajemnie podziwiamy, to chyba mogli­ byśmy się sobie przedstawić. -.Przystojny Amerykanin po­ wrócił do swojej wcześniejszej propozycji. - Cóż, moglibyśmy się też chyba wyminąć - zasugero­ wała sarkastycznie Star Flower. - Ja poszłabym swoją drogą, pan swoją. - Pójdźmy razem, chociaż kawałek! - No, a jeśli ja wolę Claya? - rzuciła Star prowokacyjnie. Amerykanin spojrzał na nią z ukosa, nachmurzył się moc­ no i stwierdził z nie ukrywanym oburzeniem:

20 - Przecież Clay jest żonaty! - Żonaci faceci są najwygodniejszymi kochankami, pro­ szę pana. - Niby dlaczego? - Bo mają dokąd wrócić po zabawie! - szarżowała coraz zuchwałej Star. - Czy mam rozumieć, że seks jest według pani tylko formą rozrywki? - wyraźnie zirytował się mężczyzna. - A czym jest dla pana, jeśli wolno zapytać? Zapadła cisza. Amerykanin zmarszczył ciemne brwi i zmrużył ciemnonie­ bieskie oczy. Dopiero po chwili namysłu, równie głębokiego, jak westchnienie, które na koniec z siebie wydał, zaczął, staran­ nie dobierając słowa, przedstawiać Star swój punkt widzenia. - Dla mnie, proszę pani, seks jest wyrazem, a może nawet ukoronowaniem, emocjonalnej więzi, która łączy dwoje lu­ dzi. Według mnie seks bez emocji, seks bez miłości, to mniej więcej coś takiego, jak kwiat bez zapachu. - Są ludzie uczuleni na zapach kwiatów, alergicy - ode­ zwała się Star. - I są piękne sztuczne kwiaty, które nigdy nie pachną - zareplikował. - Seks bez emocji to właśnie coś równie sztucznego, jak one, coś całkowicie przeciwnego prawdziwej ludzkiej naturze. - Czy męskiej również? - Mężczyzna też człowiek, nie sądzi pani? - obruszył się. - Czy ja wiem? - odpowiedziała wymijająco Star i wy- buchnęła przekornym śmiechem.

21 Nabrała nagle ochoty, żeby troszeczkę sobie zakpić z pew­ nego siebie i swoich racji przystojnego amerykańskiego mo­ ralisty. Mały flirt? Czemu nie! Coś mi się przecież od życia należy, poza pracą, pomyśla­ ła Star, uzmysłowiwszy sobie, że niedawno skończyła dwu­ dziesty piąty rok życia, a ze swoim ostatnim amantem roz­ stała się pełne dwa lata temu, troszeczkę się rozerwę, a przy okazji udowodnię temu Amerykaninowi, że mężczyzna to taki gatunek człowieka, który nie pyta atrakcyjnej kobiety o uczuciowe zaangażowanie, gdy ma okazję znaleźć się z nią w łóżku. - Czy pan jest może jakimś krewnym Brada Stevensona? - zapytała, zmieniając dyplomatycznie temat. - Aha, więc jednak zdecydowała się pani troszkę bliżej mnie poznać! - wykrzyknął z triumfem Amerykanin. - Nie, nie jestem - rozbrajająco lakonicznie odpowiedział na pyta­ nie zadane mu przez Star. - A czy pani jest może jakąś krewną Claire? - Nie, nie jestem - powtórzyła słowo w słowo jego nie­ dawną odpowiedź. - Ale przyjaźnię się z jej córką... właści­ wie pasierbicą... to znaczy z Sally. Od bardzo dawna, już od szkolnej ławy. - Aha, więc to Sally zaprosiła panią do Stanów na wese­ le swojej przybranej matki! I specjalnie na tę uroczystość przybyła pani tutaj aż zza oceanu? - zainteresował się Ame­ rykanin. - Nie całkiem - wyjaśniła Star. - Na tym weselu znala-

22 złam się przy okazji pobytu służbowego w Ameryce. Profe­ sjonalnie zajmuję się reklamą. Mam pomóc Bradowi Steven- sonowi w opracowaniu strategii marketingowej, która popra­ wiłaby pozycję jego firmy na brytyjskim rynku - wyjaśni­ ła z powagą, nie ukrywając dumy ze swojej zawodowej pozycji. - Ach tak! - Przystojny Amerykanin z jakiegoś, sobie tylko znanego, powodu uśmiechnął się znacząco i pokiwał w zadumie głową. Niemal natychmiast jednak ocknął się z zamyślenia i entuzjastycznym tonem badacza, prezentującego całemu światu swoje najnowsze, sensacyjne odkrycie, stwierdził: - Skoro nie należy pani do najbliższej rodziny państwa młodych, to z pewnością, podobnie jak mnie, zaproszono panią tylko na popołudniowy koktajl, a nie na weselną kola­ cję. Zgadza się? - Owszem - skłamała Star, ciesząc się w duchu, że ryba zaczyna chwytać haczyk. - W takim razie oboje mamy wolny wieczór - skonklu- dował. - Na to wygląda - potwierdziła Star. - A więc... - Amerykanin znacząco zawiesił głos. - Więc co pan w związku z tym proponuje? - Po pierwsze, przejście na ty. Mam na imię Kyle. - Miło mi. Mam na imię Star. - Cała przyjemność po mojej stronie. Uścisnęli sobie ręce. - A co proponujesz po drugie? - spytała Star.

2 3 - Może wspólną kolację? - Czy ja wiem? - zaczęła się kokieteryjnie wahać. - No, może... - O ósmej? - rzucił pośpiesznie Kyle, zerkając na zegarek. Star spostrzegła ze zdziwieniem, że jej nowy znajomy nosi zupełnie niewymyślny, wręcz pospolity czasomierz na wy­ tartym skórzanym pasku, zupełnie inny od arcydzieł sztuki zegarmistrzowsko-jubilerskiej, z takim upodobaniem de­ monstrowanych przez przytłaczającą większość zamożnych Amerykanów. Nie wszystko w zachowaniu i wyglądzie Kyle'a zgadzało się z wzorcem typowego amerykańskiego przystojniaka. Ta nietypowość tym bardziej zaintrygowała Star. - Zgoda - przytaknęła, mając nadzieję, że w trakcie wspólnie spędzonego wieczoru nie tylko skusi ekscentry­ cznego Amerykanina do grzechu, za jaki uważał on seks bez miłości, ale i dowie się o nim czegoś więcej. - No, to jesteśmy umówieni. Bardzo się cieszę! - Ja również! - A gdzie można cię znaleźć? - zapytał Kyle. - Mieszkam w hotelu „Lakeside", podobno najelegant­ szym w tym mieście - pochwaliła się Star. - Więc będę na ciebie czekał punktualnie o ósmej, w hallu. - O ósmej, świetnie! A teraz... hm... Czy teraz zejdziesz mi już wreszcie z drogi? - spytała żartobliwie. - Na razie tak - odpowiedział ze śmiechem.

24 - Więc na razie! - Na razie - rzucił Kyle i tak samo niespodziewanie, jak się wcześniej przed zaskoczoną Star pojawił, teraz zniknął jej z oczu w tłumie gości. - Magik jakiś z niego, czy co? - mruknęła z cicha sama do siebie. I nawet nie próbowała się opędzać od nieco zdrożnych myśli na temat przystojnego Amerykanina i zupełnie innych sztuczek, do zaprezentowania których miała zamiar go nie­ bawem nakłonić. Straciwszy z oczu Kyle'a, Star Flower odszukała wśród weselnych gości Sally i Chrisa. - Kochane papużki-nierozłączki, nie zostanę na kolacji, wytłumaczcie mnie jakoś w razie potrzeby przed gospoda­ rzami! -poprosiła. - Możemy ewentualnie spróbować, coś tam wymyślimy, żeby cię usprawiedliwić - zgodziła się bez oporu Sally. - Ale powiedz szczerze, moja droga, przynajmniej nam. Dlaczego tak nagle znikasz? - Bo mam niespodziewaną randkę. - Z kim? - Ech, z jednym takim przystojniakiem. - Kiedy go poznałaś? - Przed chwilą. - Tutaj? - Nie da się ukryć. - Należy do klanu Stevensonów?

25 - Twierdzi, że nie. - Jest gdzieś w pobliżu? - zainteresowała się Sally. - Po­ każ, który to! - Ten! - zakpiła z przyjaciółki Star, wskazując na Chrisa. - Chyba żartujesz? - obruszyła się Sally i podejrzliwie zerknęła na męża. - Jasne, że żartuję! Twój szanowny małżonek wcale nie jest w moim typie - wyjaśniła Star. - I nawzajem! - odciął się jej Chris. - A ten facet w twoim typie, gdzie się w tej chwili po- dziewa? - spytała Sally. - Sęk w tym, że gdzieś nagle zniknął, więc nawet nie mogę się wam nim pochwalić. Ale obiecał zameldować się punktualnie o ósmej w moim hotelu. - A może ty go sobie po prostu wymyśliłaś? - odezwał się ironicznym tonem Chris. - Jeśli nawet, widocznie było mi to potrzebne! - odpo­ wiedziała mu dość ostro Star. - Potrzeba matką wynalazków? - Mam nadzieję. - A nadzieja matką głupich? - Chris Carlton nie przesta­ wał się złośliwie droczyć z najbliższą przyjaciółką żony. - Jeśli tak, to prawdopodobnie jesteśmy przyrodnim ro­ dzeństwem! - syknęła w odpowiedzi wyprowadzona z rów­ nowagi Star Flower i chcąc ostatecznie zakończyć dyskusję wypowiedzeniem ostatniego słowa, natychmiast szybkim krokiem odeszła.

2 6 Młodzi państwo Carltonowie zostali sami. - Nie lubisz jej, prawda? - spytała męża Sally, gdy tylko przyjaciółka znalazła się wystarczająco daleko, by nie usły­ szeć pytania. - Nie przepadam - szczerze odparł Chris. - A właściwie dlaczego? Czy zawiniła ci w czymś kiedy­ kolwiek? - Nie, ale mnie stale denerwuje. - Czym? - Po pierwsze, cynizmem - zaczął wyliczać Chris. - Po drugie, zarozumialstwem. Po trzecie, nieustanną uszczypli­ wością. Wystarczy? - Wystarczy, żeby ci wytłumaczyć, jak bardzo się mylisz w ocenie tej dziewczyny - Sally podjęła obronę przyjaciółki. - To wszystko, o czym mówisz, Chris, to u niej tylko taka zewnętrzna poza. W głębi duszy Star jest zupełnie inna, mo­ żesz mi wierzyć, wystarczająco długo i dobrze ją znam. - Skoro naprawdę jest inna, to czemu tak idiotycznie pozuje? - Bo się boi, Chris. - Czego? - Wszystkiego! Wychowała się w rozbitej rodzinie, nie otrzymała od rodziców wystarczającej dozy uczucia ani na­ wet zwykłego zainteresowania. Jej ojciec wyniósł się z do­ mu, kiedy była jeszcze małym dzieckiem i na długie lata zupełnie o niej zapomniał. - A matka? - Matka miała kilku kolejnych mężów i drugie tyle ado-

21 ratorów. Jako dziecko, a potem jako nastolatka, Star czuła się w domu strasznie samotna, odtrącona przez wszystkich, po prostu niepotrzebna. - To było kiedyś, a teraz? - Teraz boi się osamotnienia i odtrącenia, więc na wszelki wypadek z nikim się uczuciowo nie wiąże i w nic się emo­ cjonalnie nie angażuje, poza pracą, w której odnosi sukcesy i która daje jej jakieś tam poczucie bezpieczeństwa, przynaj­ mniej od strony finansowej. - Nie wiąże się uczuciowo, ale facetów zmienia jak ręka­ wiczki - mruknął szyderczym tonem Chris. - Przesada! - zaoponowała Sally. - Ona po prostu dużo mówi o swoich łóżkowych podbojach, afiszuje się nimi, żeby przypadkiem ktoś nie pomyślał, że nie jest wystarczająco atrakcyjna, że nie ma powodzenia u mężczyzn. - A ma? - Ja myślę! Najlepszy dowód, że ledwie się tu pojawiła, zaraz się nią zainteresował jakiś przystojny Amerykanin. - Więc ty naprawdę wierzysz w istnienie tego tajemni­ czego gościa? - Wierzę. - A ja nie całkiem - stwierdził sceptycznie Chris. - Skoro Star wpadła mu w oko, to dlaczego tak nagle się ulotnił, zamiast jej asystować na przyjęciu? Kyle Henson bynajmniej nie ulotnił się z przyjęcia. Za­ szył się tylko w ustronnym kącie rozległego ogrodu Steven- sonów, chcąc choć trochę zebrać myśli i spokojnie zastano-

2 8 wić się przez chwilę nad tym, co się właśnie w jego życiu wydarzyło. Spokojnie. Tylko czy może myśleć spokojnie ktoś, kto właśnie się zakochał od pierwszego wejrzenia? Czy może myśleć spo­ kojnie ktoś, kto ni stąd, ni zowąd stanął twarzą w twarz z własnym przeznaczeniem? Z całą pewnością nie! Również więc Kyle Henson, na co dzień powściągliwy, zrównoważony i opanowany, nie był w stanie w zaistniałej sytuacji chłodno, obiektywnie oceniać i logicznie, precyzyj­ nie rozumować. Wiedział jedno: że już nic w jego życiu nie będzie takie, jak było! Że wszystko musi się zmienić za przyczyną tej kobiety. Tej tak niezwykłej, cudownej, fascynującej kobiety. A równocześnie, niestety, tak cynicznej, tak złośliwej, tak wyniosłej. Więc w końcu jakiej? Dobrej czy złej? Szczerej czy obłudnej? Zaradnej czy zagubionej? Zadowolonej z siebie czy głęboko nieszczęśliwej? - za­ dawał sobie w duchu pytanie za pytaniem. Nie potrafił jednak, niestety, na żadne z nich odpowie­ dzieć. Nie umiał powiedzieć, jaka ona właściwie jest, ta dziewczyna; sprowadzona przez Brada Stevensona aż zza oceanu na okoliczność planowanej przez firmę kampanii re-