PROLOG
Jest niezwykle mało prawdopodobne, aby dziedziczka Wyspy Pożądania była nadal dziewicą -
oznajmił Thurston z Landry. - W tej sytuacji chyba będziesz w stanie przymknąć oczy na ten aspekt
sprawy.
Gareth spojrzał na ojca beznamiętnie. Jego reakcja na wiadomość, że kobieta, która ma zostać jego
żoną, zhańbiła się z innym mężczyzną, była prawie niezauważalna. Zacisnął tylko nieco mocniej palce
na pucharze z winem.
Jako nieślubny syn, który musiał walczyć mieczem o swe miejsce w świecie, nauczył się z biegiem lat
ukrywać emocje. Prawdę powiedziawszy, stał się w tym tak biegły, że wiele osób nie posądzało go o
jakiekolwiek silniejsze uczucia.
- Mówisz, że jest dziedziczką? - Gareth zmusił się do skupienia uwagi na najważniejszej sprawie
całego zagadnienia. - Posiada majątek?
- Owszem.
- W takim razie nadaje się na żonę. - Gareth ukrył wielkie zadowolenie.
Ojciec miał słuszność. Jeżeli ta kobieta nie była w ciąży, Gareth mógł przymknąć oczy na jej cnotę, czy
też jej brak, byleby wejść w posiadanie własnych ziem.
Własne ziemie. W słowach tych migotała obietnica.
Miejsce, w którym poczuje się u siebie. Miejsce, w którym nie będzie tylko tolerowanym z musu
bękartem. Miejsce, w którym będzie mile widziany i potrzebny nie tylko dlatego, że biegle włada
mieczem. Chciał mieszkać gdzieś, gdzie będzie miał prawo siedzieć przed własnym ,> kominkiem.
Gareth miał trzydzieści jeden lat i wiedział, że podobna okazja może mu się więcej nie trafić. Dawno
już nauczył się wykorzystywać wszelkie szanse, jakie stawiał na jego drodze los. Była to filozofia, która
przyniosła mu dotychczas wiele korzyści.
- Jest teraz jedyną dziedziczką Wyspy Pożądania. -Thurston sączył wino z pięknie ozdobionego
srebrnego pucharu i z zadumą patrzył w ogień. - Jej ojciec, sir Humphrey, wolał podróże i rozrywki
intelektualne niż uprawę roli. Niestety, dotarła do mnie wiadomość, że zginął przed kilku miesiącami,
podczas wyprawy do Hiszpanii. Został zamordowany przez bandytów.
- Nie ma żadnych męskich potomków?
- Nie. Przed dwoma laty jedyny syn Humphreya, Edmund, podczas jakiegoś turnieju skręcił sobie kark
jak dureń. Clare, ta właśnie córka, jest jego jedynym pozostałym przy życiu dzieckiem. Ona dziedziczy
cały majątek.
- A ty, jako suzeren sir Humphreya, jesteś opiekunem jego córki. Ponieważ pozostaje pod twoją
kuratelą, musi poślubić tego, którego dla niej wybierzesz.
Thurston poruszył ustami.
- To się jeszcze okaże.
Gareth uświadomił sobie, że ojciec ukrywa uśmiech. To go trochę zaniepokoiło.
Jako człowiek z natury niezwykle poważny i powściągliwy, nie odznaczał się nigdy szczególnym
poczuciem humoru. Rzadko reagował z rozbawieniem na żarty i błazeństwa, które budziły w
innych huragany głośnego śmiechu.
Jego poważny wyraz twarzy sprawiał, że mógł być niesłusznie uznawany za człowieka bezwzględnego,
niezwykle niebezpiecznego dla tych, którzy mu się narażą. W istocie nie miał nic przeciwko śmiechom
czy żartom; po prostu sam nieczęsto sobie na nie pozwalał.
Teraz czekał w napięciu, chciał się dowiedzieć, jaki aspekt tej pozornie prostej transakcji tak bardzo
rozbawił Thurstona.
W blasku światła, rzucanego przez płonący ogień na kominku, oglądał wytworny profil ojca. Thurston
miał pięćdziesiąt kilka lat. Jego gęste czarne włosy upstrzone były siwizną, ale nadal zwracał na siebie
uwagę każdej kobiety, która znalazła się w jego otoczeniu.
Gareth wiedział, że ojciec jest przedmiotem zainteresowania kobiet nie tylko dzięki władzy, którą
dysponował jako jeden z ulubionych możnowładców Henryka II; atrakcyjność zawdzięczał przede
wszystkim pięknej twarzy i budowie ciała.
Jego uwodzicielskie zdolności, które w młodości wykorzystywał bez skrupułów, i to zarówno przed jak
i po zawarciu zaplanowanego z góry związku małżeńskiego, były wprost legendarne. Matka Garetha,
najmłodsza córka pewnego szlachcica z południa kraju, była jedną z jego licznych zdobyczy. Gareth
uważał się za jedynego dorosłego, nieślubnego potomka swego ojca. Thurston miał na przestrzeni
wielu lat także inne dzieci z nieprawego łoża, jednak żadne z nich nie dożyło pełnoletności.
Wobec nieślubnego syna zachowywał się szlachetnie i spełniał swój obowiązek, mimo lekko tylko
skrywanego niezadowolenia żony. Od samego początku przyznawał się do ojcostwa.
Gareth był do ósmego roku życia wychowywany przez matkę. W ciągu tych lat Thurston bywał
częstym gościem w ustronnym pałacu, w którym zamieszkiwała wraz z nieślubnym synem. Kiedy
jednak Gareth ukończył osiem lat, czyli osiągnął wiek, w którym szlacheccy synowie rozpoczynają
naukę rycerskiego rzemiosła, oznajmiła, że zamierza wstąpić do klasztoru.
Doszło do ostrej wymiany zdań. Gareth nigdy nie zapomniał gniewu ojca. Matka była jednak
nieugięta i w końcu postawiła na swoim. Thurston zatroszczył się nawet o wspaniały posag, dzięki
któremu siostry zakonne z wielką radością przyjęły ją do nowicjatu.
Wtedy zabrał nieślubnego syna do zamku Beckworth. Dbał o doskonalenie jego rycerskich
umiejętności z taką samą troską, z jaką wychowywał Simona - syna z prawego łoża i dziedzica.
Żona Thurstona, lady Lorice, piękna, chłodna i dumna kobieta, nie miała wyjścia z tej sytuacji i
musiała ją tolerować. Naturalnie, nie starała się, by młody Gareth mógł się czuć w jej domu
człowiekiem mile widzianym.
Gareth, któremu brakowało' atmosfery, jaka panowała w domu matki, doskonale zdawał sobie
sprawę, że jest traktowany jak człowiek obcy, i cały swój wysiłek skupiał na nauce władania kopią i
mieczem. Nieustannie ćwiczył, dążył do perfekcji, w czym znajdował ulotną satysfakcję.
Kiedy nie doskonalił bojowych umiejętności, szukał odosobnienia w bibliotece miejscowego klasztoru
benedyktynów. Czytał tam wszystko, co polecił mu opiekujący się księgozbiorem brat Andrzej.
Kiedy ukończył siedemnasty rok życia, był już człowiekiem, który zapoznał się z wieloma dziedzinami
wiedzy. Zgłębił traktaty matematyczne, przetłumaczone, z greki i z języka arabskiego, przez Gerarda z
Cremony. Studiował arystotelesowską teorię przyrody, jego rozważania na temat ziemi, wody,
powietrza i ognia. Fascynowały go dzieła Platona, dotyczące astronomii, światła i materii.
Nigdy nie wykorzystał w praktyce swych zainteresowań naukowych, natomiast biegłość w rzemiośle
rycerskim i umiejętność dowodzenia umożliwiły mu zrobienie lukratywnej kariery.
Wielu potężnych możnowładców, a wśród nich jego własny ojciec, chętnie zatrudniali człowieka,
który potrafił ścigać rabusiów i łupieżców, stale zagrażających ich odległym majątkom i zamkom.
Chwytanie przestępców było bardzo opłacalne, a Gareth czynił to wielce umiejętnie. Nie przepadał za
tym zajęciem, ale dzięki biegłości we władaniu mieczem stał się człowiekiem zamożnym. Nie był
jednak w stanie spełnić swych ukrytych pragnień i stać się posiadaczem ziemi. Tylko suzeren, czyli w
tym wypadku ojciec, mógł go obdarzyć majątkiem i uczynić panem na własnych włościach.
Przed czterema dniami Thurston wezwał Garetha do zamku Beckworth. Dziś dowiedział się, że jego
największe marzenie spełni się niebawem. Musiał tylko zgodzić się na poślubienie damy o
podejrzanej reputacji.
Była to niewysoka cena za uzyskanie czegoś, o czym najbardziej marzył. Gareth był przyzwyczajony do
płacenia za swoje zachcianki.
- Ile lat ma dziedziczka Wyspy Pożądania? - spytał.
- Daj mi pomyśleć. Clare musi mieć już chyba ze dwadzieścia trzy lata - odparł Thurston.
Gareth zmarszczył brwi.
- I dotąd nie wyszła za mąż?
- Słyszałem, że nie ma wielkiej ochoty na zamążpójście - powiedział Thurston. - Niektóre kobiety
wcale tego nie chcą. Taka była na przykład twoja matka.
- Nie sądzę, by moja matka miała w tej materii wielki wybór, kiedy już zostałem poczęty -
odpowiedział mu syn wyszukanie neutralnym tonem. Był to stary, zbyt dobrze znany temat. Gareth
umiał ukrywać gorycz. - Miała szczęście, że znalazła klasztor, który zgodził się ją przyjąć.
- W tej sprawie nie masz racji. - Thurston oparł łokcie na rzeźbionych drewnianych poręczach fotela i
splótł długie palce pod brodą. - Mogę cię zapewnić, że twoja matka, z takim posagiem, jaki jej dałem,
miała do wyboru wiele klasztorów. Wierz mi, wiele z nich się o nią ubiegało.
- Wykrzywił w uśmiechu usta. - W żadnym z nich nie zdawano sobie sprawy, że ten, który ją przyjmie,
wkrótce zostanie jej podporządkowany.
Gareth wzruszył ramionami. Rzadko widywał matkę, ale korespondował z nią regularnie i wiedział, że
Thurston ma rację. Matka była inteligentną i niezwykłą kobietą. Równie inteligentną i niezwykłą, jak
ojciec.
- Czy lady Clare jest w jakiś sposób zdeformowana?
- spytał, skupiając ponownie uwagę na omawianej sprawie.
- Nic mi o tym nie wiadomo. Nie widziałem jej od dzieciństwa, ale o ile sobie przypominam, była
bardzo zgrabną dziewczynką. Nie zapowiadała się na wielką piękność, ale nie dostrzegłem w jej
wyglądzie nic, co można by uznać za objaw szpetoty czy kalectwa. - Uniósł jedną brew. - Czy jej
wygląd ma dla ciebie wielkie znaczenie?
- Nie. - Gareth nadal wpatrywał się w ogień. - Znaczenie mają dla mnie tylko jej ziemie.
- Tak właśnie myślałem.
- Próbowałem tylko zrozumieć przyczyny, dla których nie wyszła dotąd za mąż.
Thurston lekceważąco machnął ręką. Wytworne, czerwone i złote hafty, którymi ozdobiony był rękaw
jego kaftana, zalśniły w blasku padającym od kominka.
- Jak powiedziałem, niektóre kobiety - z takiego czy innego powodu - nie tęsknią zbytnio za
małżeńskim łożem. Z wszystkiego, co wiem, wynika, że lady Clare należy najwyraźniej do takich
właśnie kobiet. Zgodziła się obecnie wyjść za mąż, ponieważ wie, że musi to zrobić.
- Ze względu na dobro majątku?
- Owszem. Wyspa Pożądania jest łakomym kąskiem i znalazłaby wielu amatorów. Wymaga ochrony.
Clare pisze mi, że miała już jakieś kłopoty z sąsiadem, Nicholasem z Seabern, a także z bandą
rabusiów, którzy napadają na statki, przewożące jej towary do Londynu.
- Potrzebuje więc męża, który umiałby bronić jej majątku, a ty, ojcze, chcesz się upewnić, że wyspa
nadal będzie przynosić ci dochody.
- No właśnie. Sama wyspa nie jest duża. Mają tam pewną ilość wełny, a zbiory są dość regularne. Nie
na tym polega jednak wartość tej posiadłości. - Thurston wziął do rąk niewielki, delikatnie haftowany
woreczek, który leżał na pobliskim stoliku. - Oto, co jest źródłem dochodów z Wyspy Pożądania.
Rzucił woreczek w stronę syna, który bez trudu złapał go w powietrzu. Emanował z niego zapach
kwiatów i ziół. Gareth przybliżył woreczek do nosa i wdychał niezwykle bogaty aromat. Mocna woń
wzbudziła w nim nieznane dotąd uczucie zmysłowego pożądania. Raz jeszcze powąchał woreczek.
- Pachnidła?
- Zgadza się. To wyspa kwiatów i ziół. Jej najbardziej poszukiwanymi na rynku produktami są
najróżniejsze pachnidła i kremy.
Gareth raz jeszcze spojrzał na pełen woni woreczek.
- Więc mam zostać ogrodnikiem?
- Będzie to zupełnie nowe wcielenie Diabła z Wyckmere - odparł z uśmiechem Thurston.
- Istotnie. Nie znam się dobrze na ogrodnictwie, ale chyba szybko nauczę się tego, co będzie
niezbędne.
- Zawsze uczyłeś się szybko, bez względu na przedmiot twoich zainteresowań.
Gareth zignorował tę uwagę.
- A więc dziedziczka Wyspy Pożądania gotowa jest poślubić mężczyznę, który potrafi ochronić jej
wielki ogród kwiatowy. A ja chcę mieć własną ziemię. Wygląda na to, że uda nam się dobić targu.
- Być może.
Gareth przymrużył lekko oczy.
- Czyżby istniały jakieś wątpliwości?
Błąkający się w kącikach ust Thurstona grymas rozbawienia zmienił się nagle w szeroki uśmiech.
- Niestety, wygląda na to, że będziesz miał konkurenta do jej ręki.
- Jakiego konkurenta?
- Nicholas z Seabern, najbliższy sąsiad Clare, jest również jednym z moich wasali. Ma na oku Wyspę
Pożądania już od pewnego czasu. Przypuszczam, że właśnie za jego sprawą ta dama nie jest już
dziewicą.
- Uwiódł ją?
- Z moich informacji wynika, że w ubiegłym miesiącu uprowadził ją przemocą i przetrzymywał w
Seabern Keep przez jakieś cztery dni.
- I próbował ją zmusić, by wyszła za niego za mąż?
- Tak. Ale mu odmówiła.
Gareth, usłyszawszy tę wiadomość, uniósł jedną brew. Nie był zaskoczony opowieścią. Porywanie
niezamężnych dziedziczek było praktyką dość powszechną. Zdziwiło go jednak to, że po tym
incydencie Clare nie wyszła natychmiast za mąż. Niewiele kobiet, po stracie dziewictwa i dobrej
reputacji, miałoby odwagę odrzucić ofertę małżeńską porywacza.
- To chyba niezwykła kobieta.
- Masz rację. Wygląda na to, że lady Clare ma szczególne wymagania wobec mężczyzny, który
zostanie jej mężem. - Thurston znów wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Przedstawiła mi wymagania
dotyczące kandydata na męża. Chce wybrać tego, który spełni jej wygórowane oczekiwania.
- Do diabła! Wymagania? - mruknął Gareth. - Cóż to za brednia? Wiedziałem, że coś przede mną
ukrywasz.
- Opisała je bardzo szczegółowo. Proszę, sam zobacz. - Thurston wziął ze stołu złożony arkusz
pergaminu i podał go synowi.
Gareth zerknął na złamaną pieczęć i zauważył, że ma kształt róży.
Szybko przeczytał nagłówek i wstępny akapit przepięknie wykaligrafowanego listu. Zwolnił, kiedy
doszedł do fragmentu, w którym lady Clare wyliczała swe wymagania dotyczące męża:
Poświęciłam wiele uwagi życzeniom i potrzebom mojego ludu, milordzie. Z żalem godzę się na
zawarcie małżeństwa. Rozważyłam tę kwestię niezwykle sumiennie. Jak Pan dobrze wie, Wyspa
Pożądania jest bardzo odległym zakątkiem świata. Nie znam w sąsiedztwie ani jednego wolnego
mężczyzny, z wyjątkiem mojego sąsiada, sir Nicholasa, którego nie mogę zaakceptować.
Proszę więc z całym szacunkiem, by przysłał mi Pan listę co najmniej trzech lub czterech kandydatów.
Spośród nich wybiorę męża. Aby pomóc Panu w doborze kandydatów, przygotowałam listę
wymaganych przeze mnie przymiotów mego przyszłego męża.
Pan, milordzie, z oczywistych względów interesuje się tymi ziemiami. Zakładam, że zależy Panu na ich
ochronie tak samo jak mnie. A zatem, z Pańskiego punktu widzenia, przyszły władca Wyspy Pożądania
musi być godnym zaufania rycerzem, który potrafi dowodzić nielicznym, lecz walecznym zastępem
zbrojnych. Pozwolę sobie przypomnieć, że musi taki zastęp przywieźć ze sobą, gdyż na wyspie nie ma
wyszkolonych wojowników.
Oprócz tego warunku, którego spełnienia zechce Pan z pewnością dopilnować, mam trzy inne mające
charakter bardziej osobisty. Pragnę je omówić bardzo szczegółowo, aby bez trudności pojął Pan, o co
mi chodzi.
Po pierwsze, jeśli idzie o przymioty fizyczne, przyszły władca Wyspy Pożądania musi być człowiekiem
średniego wzrostu i budowy. Zauważyłam, że potężnie zbudowani mężczyźni wolą osiągać swe cele
przy pomocy brutalnej siły, a nie roztropności i wiedzy. Nie szanuję mężczyzn, którzy starają się
zapanować nad innymi wykorzystując swoją przewagę fizyczną. Proszę więc, aby wybierając dla mnie
kandydatów na męża, brał Pan pod uwagę ich budowę.
Po drugie, mój przyszły mąż musi mieć nienaganne maniery i pogodne, łagodne usposobienie. Jestem
pewna, że Pan mnie zrozumie, kiedy wyznam, że nie chcę być związana z mężczyzną o
melancholijnym usposobieniu ani też ze skłonnym do wybuchów gniewu lub złego humoru. Chcę, aby
mój mąż potrafił się śmiać i cieszyć skromnymi uciechami, jakich możemy tu, na wyspie, doznawać.
Po trzecie, przywiązuję wielką wagę do tego, aby mój mąż był człowiekiem uczonym, umiejącym
czytać i lubiącym intelektualne dyskursy. Będę chciała często z nim rozmawiać, zwłaszcza podczas
chłodnych, zimowych miesięcy, kiedy będziemy oboje zmuszeni spędzać ze sobą wiele czasu w domu.
Ufam, że moje trzy wymogi są zupełnie jasne i nie budzą wątpliwości. Z pewnością bez trudu znajdzie
Pan wśród swych znajomych kilku odpowiednich kandydatów. Proszę przysłać ich do mnie, gdy tylko
będzie Pan mógł uczynić to bez kłopotu. Dokonam wyboru tak szybko, jak będzie to możliwe, i
powiadomię Pana o mojej decyzji.
Napisano na Wyspie Pożądania, siódmego kwietnia.
Gareth złożył list. Dostrzegł w oczach ojca wyraz drwiącego rozbawienia.
- Ciekaw jestem, czym się kierowała przy spisywaniu wymagań odnośnie idealnego męża i władcy.
Thurston zachichotał.
- Podejrzewam, że zaczerpnęła podstawowe wzory z jakiejś romantycznej ballady, śpiewanej przez
trubadurów. Znasz tego typu pieśni. Opiewają zazwyczaj jakiegoś rycerskiego bohatera, który dla
zabawy zabija złych czarnoksiężników i przysięga dozgonną miłość damie swego serca.
- Damie, która należy zresztą zwykle do innego mężczyzny - mruknął Gareth. - Na przykład do
suzerena owego bohatera. Tak, wiem o jakich pieśniach mówisz, ojcze. Osobiście za nimi nie
przepadam.
- Ale uwielbiają je kobiety. Gareth wzruszył ramionami.
- Ilu kandydatów przedstawisz jej, ojcze?
- Zawsze uważałem, że trzeba spełniać zachcianki kobiet, w każdym razie do pewnego stopnia.
Pozwolę lady Clare wybrać jednego spośród dwóch kandydatów.
Gareth ponownie uniósł brwi.
- A nie spośród trzech lub czterech?
- Nie. Z moich doświadczeń wynika, że człowiek, który daje kobiecie zbyt wiele możliwości wyboru,
naraża się na kłopoty.
- A więc dwaj konkurenci. Ja i jeszcze jeden mężczyzna.
- Tak.
- Kto będzie moim rywalem? Thurston uśmiechnął się szeroko.
- Sir Nicholas z Seabern. Życzę ci szczęścia, synu. Wymogi tej damy są całkiem jasne, nieprawdaż?
Ona pragnie mężczyzny średniego wzrostu, lubiącego się śmiać i umiejącego czytać.
- Ma szczęście, prawda? - spytał Gareth, zwracając ojcu list. - Spełniam przynajmniej jeden z jej
wymogów. Umiem czytać.
Clare była w przyklasztornych ogrodach z Margaret, przeoryszą zakonu świętej Hermiony, kiedy
dotarły do niej wieści o pojawieniu się na Wyspie Pożądania pierwszego kandydata do jej ręki.
- Przybył duży zastęp wojowników, lady Clare. Zbliżają się do miasteczka! - zawołał William.
Clare przerwała w połowie dyskusję o najlepszej metodzie ekstrakcji olejku różanego.
- Proszę mi wybaczyć - zwróciła się do przeoryszy.
- Ależ naturalnie. - Margaret była zażywną kobietą w średnim wieku. Kornet czarnego
benedyktyńskiego habitu podkreślał jej bystre oczy i lekko zaokrąglone rysy twarzy. - To ważne
wydarzenie.
Clare zerknęła w stronę klasztornej furty i zobaczyła w jej pobliżu małego Williama; był tak
podniecony, że aż podskakiwał. Zamachał do niej torbą z porzeczkami.
Tego pulchnego, dziesięcioletniego chłopca, o ciemnych włosach i piwnych oczach, charakteryzowała
niezaspokojona ciekawość oraz niespożyty entuzjazm. Przed trzema laty on i jego matka, lady Joanna,
zamieszkali na Wyspie Pożądania. Clare bardzo ich polubiła. Wszyscy członkowie jej rodziny umarli,
pozostawiając ją samą na świecie, przywiązała się więc do Williama i Joanny.
- Kto nadjeżdża, Williamie? - Clare w napięciu czekała na odpowiedź. Wszyscy mieszkańcy Wyspy
Pożądania od tygodni z niecierpliwością czekali na ten dzień. Tylko jej nie cieszyła perspektywa
wyboru nowego dziedzica.
Przypomniała sobie, że ma chociaż możliwość wyboru męża. Wiele kobiet w jej sytuacji nie mogło
sobie na to pozwolić.
- To pierwszy z kandydatów, których miał przysłać Lord Thurston. - William wepchnął sobie do ust
pełną garść porzeczek. - Powiadają, że wygląda na bardzo potężnego rycerza, lady Clare. Prowadzi ze
sobą wspaniały, wielki zastęp wojowników. Słyszałem, jak John Blacksmith mówił, że trzeba było
zaangażować aż połowę statków z Seabern, aby przewieźć wszystkich ludzi, konie i bagaże na naszą
wyspę.
Podniecona Clare nie mogła złapać tchu. Przyrzekała sobie, że kiedy nadejdzie ta chwila, potraktuje
całą sprawę ze spokojem i opanowaniem. Teraz jednak, gdy moment ten był już blisko, ogarnąło ją
nagle znacznie większe zdenerwowanie, niż przypuszczała.
- Duży zastęp? - Clare zmarszczyła brwi.
- Tak. - William promieniał. - Ich hełmy tak błyszczą w słońcu, że aż bolą oczy. - Połknął dwie
następne garście porzeczek. - A konie są olbrzymie. John mówi, że jest wśród nich wielki siwy ogier,
pod którego kopytami drży ziemia.
- Ale ja nie prosiłam o duży zastęp rycerzy i wojowników - powiedziała Clare. - Na Wyspie Pożądania
potrzeba tylko nielicznej grupy żołnierzy do ochrony statków przewożących nasze wyroby. Co, na miły
Bóg, pocznę z wielkim zastępem kręcących się wszędzie wojowników? I z ich końmi. Jak wiesz, ludzie i
konie dużo jedzą.
- Nie denerwuj się, Clare - powiedziała z uśmiechem Margaret. - Z pewnością młody William inaczej
niż my wyobraża sobie ogromny zastęp wojowników. Pamiętaj, że jedyny zastęp zbrojnych rycerzy,
jaki kiedykolwiek widział, to nieliczna gwardia przyboczna sir Nicholasa w Seabern.
- Ufam, że masz rację, pani. - Clare uniosła wonną kulkę, zwisającą na łańcuszku przy jej pasku, i
zaczęła wdychać kojący aromat róż i ziół. Zapach ten, jak zawsze, dodał jej otuchy.
- Niemniej jednak przyjęcie i wyżywienie tak wielu osób i tylu koni będzie wielce kłopotliwe. Na ucho
świętej Hermiony, nie mam ochoty podejmować wszystkich tych ludzi. A to dopiero pierwszy z
kandydatów.
- Uspokój się, Clare - powiedziała Margaret. - Może ta gromada ludzi, którzy wysiedli w porcie, składa
się z orszaków kilku kandydatów. Trzej lub czterej kandydaci, o których prosiłaś, mogli przybyć
równocześnie. To by tłumaczyło, dlaczego jest tam tak wielu mężczyzn i tyle koni.
Ta myśl pocieszyła Clare.
- Tak, z pewnością tak właśnie jest. - Wypuściła z ręki małą wonną kulkę, która zawisła w fałdach
sukni. - Wszyscy kandydaci zjawili się równocześnie. Jeśli każdy z nich przybył z własnym orszakiem,
mogę zrozumieć, dlaczego jest tam tak wielu mężczyzn i tyle koni.
- Masz rację.
Clare przyszła nagle do głowy jeszcze jedna myśl dotycząca całej tej sprawy, myśl, która od razu
odsunęła chwilowe uczucie ulgi.
- Mam nadzieję, że nie pozostaną tu długo. Wyżywienie ich wszystkich kosztowałoby majątek.
- Stać cię na to, Clare.
- Nie o to chodzi. Przynajmniej nie wyłącznie o to. Oczy Margaret zalśniły.
- Kiedy wybierzesz już jednego spośród kandydatów, pozostali odjadą wraz z wojownikami i całą
świtą.
- Na palec u nogi świętej Hermiony, w takim razie muszę się pospieszyć z wyborem, by na tą całą
gromadę nie zmarnować więcej żywności i siana, niż to jest absolutnie konieczne.
- To mądry plan. - Margaret spojrzała na nią badawczym wzrokiem. - Czy to cię aż tak bardzo
niepokoi, moje dziecko?
- Nie, nie, oczywiście, że nie - skłamała Clare. - Pragnę tylko doprowadzić całą sprawę do końca.
Mamy dużo pracy. Nie mogę sobie pozwolić na marnowanie czasu w związku z wyborem męża.
Wierzę, że lord Thurston przysłał jedynie kandydatów, spełniających wszystkie moje wymogi.
- Z pewnością tak postąpił - powiedziała cicho Margaret. - Twój list był bardzo konkretny.
- Owszem. - Clare spędziła wiele godzin na formułowaniu wymagań, które miał spełniać nowy
dziedzic Wyspy Pożądania.
Przedtem jednak jeszcze więcej czasu poświęciła na wymyślanie tysiąca argumentów, które
ugruntowałyby ją w przekonaniu, że nie potrzebuje męża. W tym celu posłużyła się całą swą wiedzą z
zakresu retoryki i logiki, nabytą od Margaret. Doskonale zdawała sobie sprawę, że jeśli zechce
uniknąć tego co nieuniknione, będzie musiała zręcznie przedstawić lordowi Thurstonowi argumenty,
które uzasadnią jej odmowę zamążpójścia.
Zanim spisała je na pergaminie, konsultowała się najpierw z Joanną, a następnie z przeoryszą
Margaret. Obie życzliwie nastawione do niej kobiety rozważyły po kolei wszystkie zręcznie obmyślone
wymówki, służyły radą i dzieliły się krytycznymi uwagami.
W ciągu kilku miesięcy, które upłynęły od śmierci ojca, Clare utwierdziła się w przekonaniu, że jej
wyjście za mąż nie jest konieczne, ponieważ Wyspie Pożądania nic nie zagraża ze względu na
bezpieczne, naturalne usytuowanie. Potem nastąpiła katastrofa.
Mieszkający na stałym lądzie sąsiad Clare, sir Nicholas z Seabern, udaremnił jej plany. Porwał ją, kiedy
była z krótką wizytą w Seabern.
Clare była oburzona; Nicholas zniweczył jej zamiary i dowiódł, że nie potrafi się sama obronić. W
odwecie zamieniła jego życie w Seabern Keep w istne piekło. Wreszcie Nicholas przyznał, że z
zadowoleniem pozbywa się uciążliwej sąsiadki.
Ale szkoda została wyrządzona.
Nastąpiło to w okresie nasilonej agresywności rabusiów, nękających okolicę, a porwanie przepełniło
miarkę. Clare wiedziała, że pogłoski o tym zdarzeniu prędzej czy później dotrą do lorda Thurstona,
który dojdzie do wniosku, że ona nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa Wyspie Pożądania, i
niezwłocznie przejmie sprawy w swoje ręce.
Oburzona i zawiedziona, musiała przyznać, że na miejscu Thurstona postąpiłaby tak samo.
Przynależna mu część dochodów, do których miał prawo jako suzeren Wyspy Pożądania, była zbyt
pokaźna, by ryzykować ich utratę.
W tej sytuacji Clare nie mogła narażać życia łudzi z miasteczka, którzy brali udział w załadunku
pachnideł na statki. Wcześniej czy później, podczas napaści, rabusie mogli kogoś zabić.
W istocie nie miała wyboru i dobrze o tym wiedziała. Miała obowiązki i zobowiązania wobec
mieszkańców wyspy. Matka,, która umarła, kiedy Clare miała dwanaście lat, uczyła ją od kołyski, że
pragnienia dziedziczki są drugorzędne w stosunku do potrzeb poddanych i ziem będących źródłem ich
utrzymania.
Clare doskonale zdawała sobie sprawę, że chociaż nie jest biegłym wojownikiem, potrafi zadbać o to,
by Wyspa Pożądania była urodzajną i dochodową posiadłością. Nie miała przybocznej gwardii, a na
wyspie nie pozostał ani jeden wojownik. Ci nieliczni, którzy niegdyś mieszkali w zamku, z czasem się
rozjechali. Niektórzy z nich towarzyszyli bratu Clare, Edmundowi, w turniejach, a po jego śmierci już
nie powrócili. Wyspa Pożądania nie była bynajmniej zbyt interesującym miejscem. Nie spełniała
oczekiwań młodych rycerzy i giermków, żądnych sławy i korzyści, jakie przynosiło współzawodnictwo
w nie kończącej się serii turniejów lub uczestnictwo w wyprawie krzyżowej.
Dwaj ostatni z mieszkających na Wyspie Pożądania wojowników wyjechali z ojcem Clare, sir
Humphreyem, do Hiszpanii. Zawiadomili ją o śmierci jej ojca, ale sami nie powrócili. Po śmierci swego
pana czuli się zwolnieni z przysięgi na wierność. Znaleźli sobie nowych zwierzchników na południu
kraju.
Clare nie miała najmniejszego pojęcia, jak się zabrać do werbowania zastępu godnych zaufania
wojowników, nie mówiąc już o tym, jak ich wyszkolić i jak nimi kierować.
Przed sześcioma tygodniami nadszedł od Thurstona pierwszy list z ostrzeżeniami. Było w nim wiele
uprzejmości i stosownych wyrazów współczucia w związku ze śmiercią sir Humphreya. Zawierał
jednak jednoznaczne, choć zawo-alowane uwagi, dotyczące bezpieczeństwa Wyspy Pożądania. Drugi
list dawał już wyraźnie do zrozumienia, że dziedziczka musi wyjść za mąż.
Clare, choć bardzo niechętnie, doszła do tego samego wniosku.
Zdając sobie sprawę, że małżeństwo jest nieuniknione, postąpiła tak jak zawsze, kiedy w grę
wchodziły obowiązki. Zabrała się do ich wypełniania.
Jednakże postanowiła rozwiązać ten problem w typowy dla siebie sposób. Zapewniła Joannę i
Margaret, że skoro już ma być obarczona mężem, to stanowczo chce mieć coś do powiedzenia w
sprawie wyboru mężczyzny, którego ma poślubić.
- Zbliżają się, lady Clare! - krzyknął William od furty. Clare strzepnęła z rąk grudki urodzajnej ziemi z
klasztornego ogrodu.
- Proszę mi wybaczyć, pani. Muszę wrócić do zamku, by się przebrać, zanim przybędą goście. Ci
wybredni rycerze z południa niewątpliwie spodziewają się stosownego przyjęcia.
- I słusznie - powiedziała Margaret. - Wiem, że niezbyt cieszy cię perspektywa tego małżeństwa. Ale
bądź dobrej myśli, moje dziecko. Pamiętaj, że najprawdopodobniej przybyli trzej, a może nawet
czterej kandydaci. Będziesz miała w czym wybierać.
Clare zerknęła badawczo na swą przyjaciółkę i nauczycielkę. Cciszyła głos nie chcąc, by usłyszał ją
William ani znajdująca się w pobliskiej furcie siostra.
- A jeśli nie spodoba mi się żaden z tych trzech czy czterech, przysłanych przez lorda Thurstona
kandydatów?
- No cóż, wówczas należałoby zadać sobie pytanie, czy jesteś po prostu niezwykle wybredna, a być
może nawet zbyt wymagająca w kwestii wyboru dziedzica Wyspy Pożądania, czy też szukasz
pretekstu, by nie doprowadzić całej sprawy do końca.
Clare skrzywiła się, a potem spojrzała na Margaret ze smutnym uśmiechem.
- Jesteś zawsze taka praktyczna i bezpośrednia. Zawsze umiesz trafić w sedno sprawy.
- Wiem z własnego doświadczenia, że kobieta praktyczna i uczciwa, zwłaszcza kiedy dyskutuje sama
ze sobą, osiąga zazwyczaj więcej niż ta, która tak nie postępuje.
- Tak, tego mnie zawsze uczyłaś. - Clare wyprostowała się. - Nie zapomnę twych mądrych słów.
- Twoja matka byłaby z ciebie dumna, moje dziecko. Clare zwróciła uwagę, że Margaret nie
wspomniała
o ojcu. To było zbyteczne. Obie dobrze wiedziały, że sir Humphrey nigdy nie interesował się
zarządzaniem swoimi ziemiami. Pozostawił te przyziemne sprawy żonie, a potem córce, sam zaś
kontynuował studia i naukowe eksperymenty.
Spoza klasztornego muru, od strony ulicy, dobiegł donośny okrzyk. Wieśniacy, którzy gromadzili się,
by zobaczyć nowo przybyłych gości, coraz głośniej krzyczeli, pełni podziwu i podniecenia.
William wsunął torbę z porzeczkami do worka zwisającego u paska i popędził w kierunku niskiej ławki
przy murze.
Clare zbyt późno zorientowała się, co chłopiec zamierza zrobić.
- Williamie, nie waż się wspinać na szczyt tego muru. Wiesz, co powiedziałaby na to twoja matka.
- Nie martw się, nie spadnę. Chcę tylko zobaczyć rycerzy i ich olbrzymie konie. - William wdrapał się
na ławkę i zaczął wciągać swe pulchne ciało na kamienny mur.
Clare westchnęła i wymieniła z Margaret pełne rezygnacji spojrzenia. Nadopiekuńcza matka Williama
niewątpliwie dostałaby ataku nerwowego, gdyby to widziała. Joanna była przekonana, że William jest
delikatnym dzieckiem i nie wolno narażać go na jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
- Lady Joanny tu nie ma - stwierdziła chłodno Margaret, jak gdyby Clare głośno wyraziła swoje myśli.
- Proponuję więc, byś nie zwracała na niego uwagi.
- Jeśli William spadnie, Joanna nigdy mi tego nie wybaczy.
- Prędzej czy później będzie musiała skończyć z rozpieszczaniem tego chłopca - rzekła Margaret,
filozoficznie wzruszając ramionami. - Jeśli nie przestanie trząść się nad nim jak kwoka nad pisklęciem,
William wyrośnie na bojaźliwego, niezwykle tłustego młodzieńca.
- Wiem, ale nie można całkiem potępiać Joanny za to, że pragnie go chronić - powiedziała cicho
Clare. - Wszystkich straciła. Nie może więc ryzykować utraty syna.
- Widzę ich! - William przełożył nogę przez mur. - Są już na ulicy! - Osłonił oczy przed blaskiem
wiosennego słońca. - Z przodu jest olbrzymi siwy koń. Daję słowo, że rycerz, który go dosiada, jest
niemal tak wielki jak jego wierzchowiec.
Clare zmarszczyła brwi.
- Prosiłam o kandydatów, którzy nie są zbyt potężnie zbudowani.
- Ma na sobie błyszczący hełm i kolczugę! - zawołał William. - W ręku trzyma srebrzystą tarczę, która
lśni w słońcu jak wielkie zwierciadło.
- Wielkie zwierciadło? - Clare, zaintrygowana, pospiesznie ruszyła ogrodową ścieżką, by na własne
oczy zobaczyć nowo przybyłych.
- To bardzo dziwne. Wszystko, co ma na sobie ten rycerz, jest srebrne lub szare, nawet czaprak konia
jest szary. Wygląda to tak, jakby jeździec i ogier byli cali ze srebra i dymu.
- Srebra i dymu? - Clare spojrzała na Williama. - Masz niesamowitą wyobraźnię.
- Przysięgam, że to prawda. - Williama poraził widok, który ukazał się jego oczom.
Ciekawość Clare nagle wzrosła.
- A jak duży jest ten rycerz z dymu i srebra?
- Jest bardzo, bardzo duży - zakomunikował William ze swego punktu obserwacyjnego. - A jadący za
nim rycerz jest niemal równie wielki.
- To bardzo niedobrze. - Clare podeszła do bramy i wyjrzała na ulicę. Widok zasłaniał jej tłum
podnieconych wieśniaków.
Wiadomość o przybyciu gości szybko się rozeszła. Prawie wszyscy wylegli na ulicę, by na własne oczy
zobaczyć wspaniałą paradę zastępu konnych rycerzy. John Blacksmith, Robert Cooper, piwowarka
Alice i trzej muskularni gospodarze zasłaniali Clare widok. Wszyscy byli wyżsi niż ona.
- Nie wpadaj w popłoch z powodu wzrostu tego szarego rycerza. - Margaret podeszła do Clare. Jej
oczy błyszczały z rozbawienia. - Musimy wziąć pod uwagę małe doświadczenie życiowe Williama.
Każdy rycerz dosiadający wierz-chowca wydaje mu się z pewnością ogromny. Cała ta zbroja, którą
mają na sobie, bardzo zwiększa ich rozmiary.
- Tak, wiem. Niemniej jednak, bardzo chciałabym zobaczyć tego szarego rycerza. - Clare zmierzyła
wzrokiem odległość od ławki do szczytu muru. - Williamie, będziesz musiał podać mi rękę.
Chłopiec oderwał na moment oczy od widowiska.
- Czy chcesz usiąść ze mną na murze, lady Clare?
- Owszem. Jeśli zostanę na dole, będę ostatnią osobą na wyspie, która zobaczy ten najazd. - Uniosła
poły peleryny i stanęła na ławce.
Margaret dała wyraz swej dezaprobacie, wydając krótki pomruk.
- Doprawdy, Clare, to jest w najwyższym stopniu niestosowne. Pomyśl tylko, w jakiej kłopotliwej
sytuacji się znajdziesz, jeśli któryś z twych kandydatów do ręki zobaczy, że siedzisz na murze jak
nieokrzesana wieśniaczka. Może przypadkiem rozpoznać cię później w zamku.
- Nikt nie zwróci na mnie uwagi. Z dobiegających odgłosów wynika, że nasi goście są zbyt pochłonięci
urządzaniem wspaniałej parady dla mieszkańców miasteczka. Zamierzam zobaczyć to widowisko.
Clare chwyciła krawędź muru, namacała szpicem trzewika z miękkiej skóry szczelinę między
kamieniami i zaczęła podciągać się w górę.
- Ostrożnie, lady Clare. - William pochylił się w dół, by podać jej rękę.
- Nie martw się. - Clare z wysiłkiem wspięła się na szeroki kamienny mur. - Mimo że jestem
dwudziesto-trzyletnią starą panną, wciąż jeszcze potrafię wdrapywać się na mury. - Z uśmiechem
usadowiła się wygodnie i poprawiła suknię. - Widzisz? Udało mi się. A zatem, gdzie jest ten rycerz ze
srebra i dymu?
- U wlotu ulicy. - William wyciągnął palec w kierunku portu. - Posłuchaj tętentu końskich kopyt. To
tak, jakby od strony morza nadciągała potężna, szalona burza.
- Robią tyle hałasu, że obudziliby umarłego. - Clare zsunęła z głowy kaptur peleryny i odwróciła się,
by spojrzeć w stronę wylotu wąskiej ulicy.
Dudnienie i tętent kopyt były coraz bliżej. Wieśniacy zamilkli w oczekiwaniu.
Clare dostrzegła nagle rycerza i ogiera ze srebra i dymu. Wstrzymała oddech; nagle zrozumiała
przerażenie Williama.
Wizerunek zarówno mężczyzny jak i konia sprawiał wrażenie, jakby nadciągała ogromna burza, ze
wszystkimi jej atrybutami: wiatrem, deszczem i błyskawicami. Wystarczył jeden rzut oka, by zdać
sobie sprawę, że jeśli ta ponura, szara siła zostanie obudzona, zdolna będzie zniszczyć wszystko, co
napotka na swej drodze.
Widok rycerza ze srebra i dymu na chwilę odebrał mowę i Clare, i zgromadzonym na ulicy
wieśniakom. Poczuła gwałtowny skurcz żołądka, kiedy uświadomiła sobie, że niewątpliwie patrzy na
jednego z kandydatów do swej ręki.
Zbyt wysoki - pomyślała. - O wiele za potężny. I zbyt groźny. Nie ten typ mężczyzny.
Szary rycerz jechał na czele zastępu złożonego z siedmiu mężczyzn. Byli wśród nich rycerze,
wojownicy i dwaj giermkowie. Clare z ciekawością przyglądała się tym, którzy podążali za wielkim,
szarym działem bojowym, machiną wojenną. Widziała dotychczas niewielu wojowników, ale
wiedziała dobrze, że większość z nich faworyzuje stroje w ostrych, jaskrawych barwach.
Ci natomiast ubrani byli na wzór swego wodza. Mieli na sobie stroje w odcieniach szarości, brązu i
czerni, dzięki czemu wydawali się jeszcze groźniejsi.
Przybysze byli już blisko. Wypełniali całą wąską uliczkę. Chorągwie łopotały na wietrze. Clare słyszała
odgłosy ocierającej się o skórę stali. Uprzęże i zbroje poruszały się miarowo jak części dobrze
naoliwionej maszyny.
Ciężko podkute konie zbliżały się jak olbrzymie działa bojowe. Stąpały powoli i majestatycznie, co
podkreślało ich siłę i zapewniało wszystkim obecnym szansę obejrzenia widowiska.
Clare obserwowała niezwykły widok z takim samym osłupieniem jak wszyscy inni. Podświadomie
zdawała sobie sprawę, że w tłumie nasilają się i słabną ciche szepty. Zafascynowana widokiem
paradujących ulicą jeźdźców, początkowo zignorowała je, ale w końcu, kiedy przybrały na sile,
zwróciła na nie uwagę.
- Co oni mówią, Williamie?
- Nie wiem. Chyba coś o diable.
Clare zerknęła przez ramię w kierunku wbudowanej w klasztorny mur celi. Mieszkała w niej Beatrice,
która przed blisko dziesięcioma laty wybrała życie pustelnicy. Zgodnie z nakazami wyznawanej przez
nią wiary nigdy nie opuszczała schronienia.
Jako pustelnica powinna całkowicie poświęcać czas modlitwie i medytacji, ale prawdę
powiedziawszy, zajmowała się wiejskimi plotkami. Nigdy nie brakowało jej tematów, ponieważ w
ciągu dnia niemal każdy przechodził obok okna Beatrice. Wiele osób zatrzymywało się, by
porozmawiać lub zasięgnąć rady. Kiedy tylko ktoś przystanął na pogawędkę, postępowała z nim jak
dojarka z krową, wyciskała z rozmówcy każdy plotkarski kąsek. Z zapałem spełniała również związane
ze swym powołaniem obowiązki, udzielała porad wszystkim, którzy zjawili się pod jej oknem. Często
udzielała rad, nawet jeśli wcale jej o to nie proszono. Lubiła złowróżbne przepowiednie i ostrzegała
przed nadchodzącymi katastrofami i nieszczęściami.
Niekiedy miała rację.
- Co oni mówią? - zapytała Margaret.
- Jeszcze nie wiem. - Clare usiłowała dosłyszeć nasilającą się falę szeptów. — William powiada, że coś
o diable. Sądzę, że pustelnica puściła jakąś plotkę.
- Więc najlepiej będzie to zignorować - oznajmiła Margaret.
- Posłuchaj - wtrącił William. - Teraz można rozróżnić, słowa.
Szepty gwałtownie zaczęły się nasilać i przybliżać.
- Mówią, że jest diabłem z jakiegoś miasteczka na południu kraju. Nie dosłyszałem nazwy...
- Diabeł z Wyckmere?
- Tak, z Wyckmere. Jest znany jako Diabeł z Wyckmere. Podobno posiada wielki miecz nazywany
Wrotami Piekieł.
- Dlaczego tak go nazywają?
- Ponieważ najprawdopodobniej jest ostatnią rzeczą, jaką widzi wojownik, zanim zginie od jego
ostrza.
William szeroko otworzył oczy. Na dźwięk wypowiedzianych szeptem słów zadrżał z przejęcia i
natychmiast sięgnął do worka po jeszcze jedną garść owoców.
- Czy słyszałaś, łady Clare? - spytał z ustami pełnymi porzeczek. - Diabeł z Wyckmere.
- Owszem. - Clare zauważyła, że ludzie stojący w tłumie żegnają się po usłyszeniu przydomka rycerza,
ale mimo tego z ich twarzy nie znikał wyraz podniecenia i podziwu. Uświadomiła sobie z niesmakiem,
że wieśniacy są coraz bardziej zachwyceni widokiem nadjeżdżających rycerzy.
Clare wiedziała, że jej poddani są w gruncie rzeczy ludźmi ambitnymi. Niewątpliwie myśleli o prestiżu,
jaki przypadnie im w udziale, jeśli zyskają dziedzica cieszącego się tak przerażającą opinią.
Człowiek o takiej reputacji może być mi pomocny, nie może mnie jednak poślubić - pomyślała Clare.
- Diabeł z Wyckmere - wyszeptał William z czcią z jaką wypowiada się słowa modlitwy. - Musi być
naprawdę wspaniałym rycerzem.
- Chciałabym wiedzieć, gdzie są pozostali.
- Jacy pozostali?
Clare z gniewem spojrzała na zbliżających się jeźdźców.
- Powinni tu być co najmniej trzej inni rycerze, spośród których mam wybrać męża. Wszyscy ci
wojownicy jadą chyba pod sztandarem jednego dowódcy.
- No cóż, ten Diabeł z Wyckmere jest niemal tak ogromny jak trzej mężczyźni razem wzięci -
powiedział z wielkim zadowoleniem William. - Nie potrzeba nam innych.
Clare zmrużyła oczy. Pomyślała, że Diabeł z Wyckmere nie jest aż tak wielki, ale z pewnością wygląda
groźnie. Bynajmniej nie był mężczyzną średniej budowy, o jakiego zabiegała.
Szary rycerz i jego orszak znajdowali się teraz niemal tuż przed nią. Cokolwiek by nie powiedzieć,
nowo przybyli goście zapewniali wszystkim obecnym wspaniałą rozrywkę. Clare zaczęła się
zastanawiać, czy inni kandydaci zdołają przewyższyć ten pokaz siły i uzbrojenia.
Była tak pochłonięta niezwykłymi widokami i odgłosami, że nie słyszała dobrze szeptów,
przepływających kolejną falą przez tłum. Wydawało jej się, że słyszy dźwięk swego imienia, ale nie
zwróciła na to uwagi. Jako dziedziczka Wyspy Pożądania przyzwyczaiła się do tego, że poddani
rozprawiają na jej temat. Było to normalne. Margaret podniosła na nią wzrok.
- Clare, najlepiej będzie, jeśli natychmiast się udasz do zamku. Jeżeli zostaniesz na tym murze, nie
zdążysz wrócić na czas, by należycie przyjąć tego wielkiego rycerza.
- Teraz jest już za późno. - Clare podniosła głos, by przebić się przez odgłosy gwaru i głuchego tętentu
kopyt. - Muszę zaczekać, nie zdołam przedrzeć się przez ulicę, dopóki nie przejadą obok nas. Jestem
uwięziona w tłumie. Joanna i służący zajmą się powitaniem gości.
- Co też ty mówisz? - ofuknęła ją Margaret. - Joanna i służący nie mogą chyba odpowiednio powitać,
tak jak oczekiwałby przyszły dziedzic Wyspy Pożądania.
Clare odwróciła głowę i uśmiechnęła się do Margaret.
- Ach, ale nie wiemy, czy ten szary rycerz będzie przyszłym dziedzicem Wyspy Pożądania, prawda? W
rzeczy samej, wydaje mi się to nieprawdopodobne. Z tego, co widzę, jego wzrost nie jest odpowiedni.
- Wzrost, moje dziecko, jest najmniej ważny - mruknęła Margaret.
Tętent kopyt i szczęk uprzęży raptownie ustały. Cichy okrzyk zdumienia, wydany przez Williama, i
nagły ruch, który zapanował w tłumie, sprawiły, że Clare natychmiast z powrotem odwróciła głowę.
Ze zdziwieniem stwierdziła, że zastęp jeźdźców, którzy powoli, majestatycznie posuwali się naprzód
przez centrum miasteczka, przystanął pośrodku ulicy.
Wprost przed murem, na którym siedziała.
Clare z trudem przełknęła ślinę, kiedy zdała sobie sprawę, że szary rycerz patrzy prosto na nią. W
pierwszym odruchu chciała ześlizgnąć się z muru i dyskretnie zniknąć w ogrodzie.
Ale na ucieczkę było już za późno. Uznała, że musi dzielnie stawić czoło sytuacji.
Nagle uświadomiła sobie, że ma zabrudzoną suknię i rozwiane włosy. Spoconymi dłońmi chwyciła
krawędź kamiennego muru, rozgrzanego przez słońce.
Była pewna, że nie patrzy na nią.
Nie mógł na nią patrzeć.
Nie było żadnego powodu, dla którego jej osoba miałaby przyciągnąć uwagę szarego rycerza. Była po
prostu jakąś kobietą, siedzącą na murze i wraz z resztą wieśniaków obserwującą widowisko.
Ale on na nią patrzył.
W ciszy, która nagle zapadła, rycerz ze srebra i dymu przyglądał się jej uważnie przez chwilę. Chwila
ta wydała się Clare nieskończenie długa. Miała wrażenie, że nawet powietrze zastygło w bezruchu.
Liście na drzewach, rosnących w klasztornym ogrodzie, zwisają nieruchomo. Nie było słychać ani
jednego dźwięku, nawet łopotu chorągwi.
Clare patrzyła w nieznane, przysłonięte nieco stalowym hełmem oczy Diabła z Wyckmere i modliła
się, by uznał ją za jedną z wieśniaczek.
Wielki, pstrokaty szary ogier, otrzymawszy jakąś niewidzialną komendę, ruszył w stronę klasztornego
muru. Ci, którzy stali na jego drodze, natychmiast rozstąpili się na boki, by zrobić przejście. Wszystkie
oczy zwróciły się prosto na Clare.
- On się tutaj zbliża - powiedział William ochrypłym głosem. - Może cię rozpoznał.
- Ależ my się nigdy nie spotkaliśmy. - Clare zacisnęła mocniej palce na kamieniu. - Nie może wiedzieć,
kim jestem.
Chłopiec już otworzył usta, by coś powiedzieć, ale zaraz je zamknął, bo masywny rumak zatrzymał się
tuż przed Clare. Oczy szarego rycerza znalazły się na wysokości jej oczu.
Clare spojrzała w błyszczące, posępne oczy koloru matowego kryształu górskiego. Dostrzegła w nich
chłód oraz wyrachowanie i od razu zdała sobie sprawę, że szary rycerz wie, kim ona jest.
Wstrzymała oddech, usiłując gorączkowo wymyślić jakiś sposób wyjścia z tej sytuacji. Nigdy w życiu
nie znalazła się w tak niezręcznym położeniu.
- Szukam dziedziczki Wyspy Pożądania - oznajmił rycerz.
Dźwięk jego głosu przeszył Clare dziwnym dreszczem. Nie wiedziała, dlaczego wywołał w niej tak
niezwykłą reakcję, gdyż brzmienie tego głosu bardzo jej się spodobało. Był niski, matowy i
emanowała z niego tłumiona siła.
Zacisnęła kurczowo dłonie na kamieniu, by powstrzymać drżenie palców. Potem uniosła głowę i
wyprostowała się. Była panią tej posiadłości, i zamierzała zachowywać się stosownie, nawet w obliczu
najgroźniejszego mężczyzny, jakiego w życiu spotkała.
- Ja jestem tą osobą, której szukasz, sir. A kim ty jesteś?
- Gareth z Wyckmere.
Clare przypomniała sobie szepty: Diabeł z Wyckmere.
- Słyszałam, że nazywają cię inaczej.
- Nadają mi wiele innych imion, ale nie na wszystkie z nich reaguję.
W jego słowach zawarte było wyraźne ostrzeżenie. Clare usłyszała je i postanowiła schronić się za
zasłoną dobrych manier. Uprzejmie skłoniła głowę.
- Witam na Wyspie Pożądania, sir. Pozwól mi podziękować w imieniu wszystkich mieszkańców za
wspaniałą rozrywkę, jakiej nam dziś dostarczyłeś. Nieczęsto mamy tyle szczęścia, by oglądać w
naszym małym miasteczku tak znakomite widowiska.
- Jestem rad, że podobał ci się jego dotychczasowy przebieg, pani. Mam nadzieję, że będziesz równie
zadowolona z dalszego ciągu. - Gareth puścił wodze, uniósł okryte kolczugą ręce i zdjął z głowy hełm.
Nie obejrzał się przez ramię, ani nie dał żadnego widocznego znaku. Po prostu trzymał błyszczący
hełm w wyciągniętej ręce. Jeden z członków jego świty niezwłocznie podjechał bliżej, przejął stalowy
hełm i cofnął konia, by dołączyć do pozostałych rycerzy.
Clare przyglądała się Garethowi z ciekawością, której, nawet przez wzgląd na dobre maniery, nie była
w stanie całkowicie ukryć. Był w końcu jednym z kandydatów do jej ręki. Ze zdziwieniem stwierdziła,
że wygląd tego mężczyzny budzi w głębi jej duszy korzystne wrażenie.
Był stanowczo zbyt duży, ale ten rzucający się w oczy mankament nie wydawał jej się teraz tak bardzo
zatrważający jak wtedy, gdy spisywała wymagania dotyczące kandydata na męża. Powód był
oczywisty. Miała wrażenie, że przybysz mimo budowy i dostrzegalnej siły fizycznej, nie jest
mężczyzną, który dążąc do celu, korzysta jedynie z brutalnej przemocy.
Gareth z Wyckmere był niewątpliwie doświadczonym rycerzem, zaprawionym w krwawym rzemiośle
wojennym, ale nie był tępym głupcem. Clare wyczytała to z jego twarzy.
Promienie słońca połyskiwały na jego gęstych, niemal czarnych, włosach, sięgających ramion. W
dzikich, kamiennych rysach przybysza było coś, co przypominało Clare wielkie strome urwiska skalne,
które chroniły jej ukochaną wyspę. Mimo emanującej z jego oczu inteligencji Clare instynktownie
wyczuwała, że może być człowiekiem nieprzejednanym i nieustępliwym.
Był mężczyzną, który musiał walczyć o wszystko, czego w życiu zapragnął.
Nie spuszczał oczu z Clare, która uważnie mu się przyglądała. Jej badawcze spojrzenie nie budziło w
nim niepokoju. Siedział cierpliwie na koniu, zdając się na jej ocenę, a wyraz jego twarzy sugerował, że
ta ocena niezbyt go interesuje. Clare odniosła wrażenie, że jest człowiekiem, który wie, czego chce, i
zamierza to osiągnąć bez względu na jej decyzje i konkluzje.
Ta świadomość zaniepokoiła ją. Czuła, że jeśli Diabeł z Wyckmere wyznaczy sobie jakiś cel, trudno
będzie go od niego odwieść.
Przypomniała sobie jednak, że ona także potrafi z równą determinacją dążyć do realizacji własnych
zamierzeń. W gruncie rzeczy od dwunastego roku życia rządziła tą wyspą i wszystkim, co się na niej
znajdowało.
- I cóż, pani? - spytał Gareth. - Czy odpowiada ci twój przyszły mąż?
Przyszły mąż? Clare przymrużyła oczy ze zdumienia. Nie wiedziała, czy się roześmiać, czy skarcić
przybysza za jego zapierającą dech w piersiach arogancję. Zdecydowała się na uprzejmy, lecz
wyraźnie chłodny uśmiech.
- Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. - mruknęła.
- Nie widziałam jeszcze innych kandydatów.
- Mylisz się, pani. Są tylko dwaj: ja i sir Nicholas z Seabern.
Clare zaszokowana, otworzyła usta.
- Ależ to niemożliwe. Prosiłam o przysłanie mi co najmniej trzech lub czterech rycerzy do wyboru.
- Nie zawsze otrzymujemy w życiu to, o co prosimy, czyż nie?
- Ale ty nie spełniasz żadnego z moich wymogów, sir
- wybuchnęła Clare. - Nie chcę cię urazić, ale twój wzrost bynajmniej nie jest odpowiedni. I wyglądasz
na człowieka znacznie bardziej miłującego wojnę niż pokój. - Rzuciła mu groźne spojrzenie. - Ponadto,
nie odnoszę wrażenia, byś miał pogodne usposobienie.
- Jeśli idzie o mój wzrost, to nie mam na niego wpływu. To prawda, że zostałem dobrze wyszkolony w
rzemiośle wojennym, ale przysięgam, iż pragnę żyć w spokoju i pokoju. Co do mojego
usposobienia, trudno powiedzieć. Człowiek może się zmienić, prawda?
- Nie jestem tego taka pewna - powiedziała z rezerwą Clare.
- Umiem czytać.
- No cóż, dobre i to. Niemniej jednak...
- Pani, z własnego doświadczenia wiem, że wszyscy musimy nauczyć się zadowalać tym, czym nas
obdarzono.
- Nikt nie wie tego lepiej niż ja - odparła chłodno Clare. - Sir, będę szczera. Przybyłeś z daleka i
urządziłeś nam wspaniałe widowisko. Nie chciałabym cię rozczarować, ale uczciwie mówiąc, muszę
stwierdzić, że nie masz większych szans, by zostać dziedzicem Wyspy Pożądania. Najlepiej chyba
będzie, jeśli wraz ze swymi ludźmi odpłyniesz tymi samymi statkami, które was tu przywiozły.
- Nie, pani. Czekałem zbyt długo i przebyłem zbyt daleką drogę. Jestem tu, by zapewnić sobie
przyszłość. Nie zamierzam odjeżdżać.
- Ale ja stanowczo nalegam...
Rozległ się cichy, głuchy dźwięk. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w ręku Garetha pojawił
się miecz. Szybki, przerażający ruch sprawił, że wszystkim obecnym zaparło dech w piersiach. Clare
urwała w połowie zdania. Szeroko otworzyła oczy.
Promienie słońca tańczyły i połyskiwały na zbroi, kiedy Gareth uniósł ostrze wysoko w górę.
Całe otoczenie zamarło raz jeszcze w zupełnym bezruchu.
William odważył się zmienić tę sytuację.
- Nie waż się skrzywdzić lady Clare! - wrzasnął na Garetha. - Nie pozwolę ci jej skrzywdzić!
Zuchwałość chłopca wywarła na tłumie równie wielkie wrażenie jak widok obnażonego miecza.
- Bądź cicho, Williamie - szepnęła Clare.
Gareth zerknął na Williama.
- Jesteś bardzo dzielny, chłopcze. Niektórzy uciekają w popłochu, kiedy tylko spojrzą na Wrota
Piekieł.
Chłopiec był wyraźnie przestraszony, ale na jego twarzy malował się wyraz zaciętej determinacji.
Popatrzył groźnie na rycerza.
- Tylko nie zrób jej krzywdy.
- Nie zamierzam jej skrzywdzić - odparł Gareth. - Co więcej, jako jej przyszły mąż, cieszę się widząc, że
miała takiego odważnego opiekuna aż do mego przybycia. Jestem ci wdzięczny, chłopcze.
William miał teraz niepewną minę.
Gareth jednym, błyskawicznym ruchem odwrócił miecz i wyciągnął go, rękojeścią do przodu, w
kierunku Clare. Był to wyraz hołdu i respektu. Czekał wraz z innymi, aż Clare przejmie Wrota Piekieł z
jego rąk.
Clare usłyszała przebiegający przez tłum pomruk zdumienia i aprobaty. Instynktownie wyczuła, że
William z trudem opanowuje podniecenie. Atmosfera napiętego wyczekiwania była przytłaczająca.
Odmowa przyjęcia miecza byłaby ryzykownym po-sunięciem. Nie można było przewidzieć, jak
zareagowałby Gareth ani co w odwecie zrobiliby jego wojownicy. Mogliby w jednej chwili zniszczyć
całe miasteczko.
Natomiast przyjęcie miecza dałoby powód do przypuszczeń, że konkury zostaną przyjęte przychylnie.
Była to zasadzka. Clare musiała przyznać, że dość zręcznie obmyślana, ale na pewno zasadzka. Z tej
bardzo przemyślnie zastawionej pułapki były tylko dwa wyjścia, oba niebezpieczne. Od początku
przecież wiedziała, że Gareth jest mężczyzną, który dla osiągnięcia celu wykorzystuje zarówno rozum,
jak i siłę.
Spojrzała w dół na rękojeść długiego, błyszczącego miecza. Zauważyła, że w gałce uchwytu osadzony
jest duży kryształ górski. Matowy szary kamień wyglądał, jakby był nasycony srebrzystym dymem z
jakichś niewidzialnych ogni. Nagle zdała sobie sprawę, skąd wzięła się nazwa miecza. Nie potrzeba
było wielkiej fantazji, by wyobrazić sobie ten kryształ jako wrota do piekła.
Clare zahaczyła nieruchomy wzrok Garetha i zauważyła, że matowy kryształ doskonale harmonizuje z
kolorem jego oczu.
Wiedząc, że nie ma wyjścia z pułapki, wybrała jedną z dwóch istniejących możliwości. Powoli sięgnęła
po miecz i chwyciła rękojeść. Broń była tak ciężka, że musiała trzymać ją oburącz.
Tłum głośno zawiwatował. William uśmiechnął się szeroko. W powietrzu uniosły się okrzyki radości.
Zbroje szczękały i dzwoniły, kiedy jazda rycerska i wojownicy wymachiwali lancami i uderzali tarczami
o tarcze.
Clare zerknęła na Garetha i poczuła się tak, jakby właśnie zeszła z jednego ze stromych urwisk
otaczających Wyspę Pożądania. Gareth wyciągnął potężne ręce, okryte kolczugą, chwycił dziedziczkę
wyspy i zdjął ją z muru. Cwiat zawirował wokół niej. Omal nie upuściła wielkiego miecza.
W chwilę później siedziała już bezpiecznie, w poprzek siodła przed Diabłem z Wyckmere.
Przytrzymywało ją ramię wielkie jak drzewo, okryte kolczugą. Uniosła wzrok na Garetha i dostrzegła
w jego oczach błysk satysfakcji.
Nie mogła pojąć, dlaczego czuje się tak, jakby nadal spadała w dół.
Gareth uniósł rękę, by przywołać jednego z rycerzy. Zbliżył się wojownik o ostrych rysach twarzy.
- Tak jest, sir?
- Ulrichu. - Gareth podniósł głos, aby jego podwładny mógł go dosłyszeć pośród ogłuszających
wiwatów tłumu. - Eskortuj zacnego opiekuna lady Clare w sposób godny jego wybitnych zasług.
- Tak jest. - Ulrich podjechał wolno do muru i wyciągnął ramiona, by chwycić Williama w pasie. Zdjął
chłopca z muru i umieścił go w łęku swego siodła.
Clare spojrzała w szeroko otwarte oczy chłopca, siedzącego na potężnym rumaku, który przeciskał się
przez tłum, i niechętnie uświadomiła sobie, że właśnie teraz Gareth pozyskał sobie na całe życie
lojalnego stronnika.
Przysłuchiwała się radosnym okrzykom poddanych, kiedy Diabeł z Wyckmere prowadził stępa siwego
ogiera przez zatłoczoną ulicę. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że Margaret stoi przy klasztornej
furcie.
Przeorysza serdecznie pomachała do niej ręką.
Clare ścisnęła mocno Wrota Piekieł i raz jeszcze uświadomiła sobie, że została schwytana w
doskonale zastawioną pułapkę.
Podarowanie Wrót Piekieł było ładnym gestem - powiedział z uśmiechem Ulrich, obserwując Garetha
kąpiącego się w wielkiej kadzi. - Pozwolę sobie zauważyć, że to całkiem do ciebie niepodobne.
- Uważasz, że nie jestem zdolny do ładnych gestów? - Gareth odgarnął z oczu mokre włosy i spojrzał
na przyjaciela.
Ulrich rozsiadł się wygodnie na wyściełanej poduszkami ławeczce w wykuszu okna. Promienie słońca
padały na jego zupełnie łysą głowę. Był doświadczonym rycerzem, starszym od Garetha o jakieś sześć
lat, silnie zbudowanym, o zadziwiająco pięknych rysach twarzy.
Kiedy Gareth skończył szesnaście lat, lord Thurston zaangażował Ulricha na jego wychowawcę.
Starszy mężczyzna był zarówno rozważnym taktykiem, jak i biegłym wojownikiem. Był obecny, kiedy
Gareth zdobył swoje ostrogi, a wraz z nimi tytuł szlachecki. Nastąpiło to po gwałtownej potyczce z
bandą wiarołomnych rycerzy, terroryzujących wieśniaków na ziemiach Thurstona.
Od tego dnia Ulrich i Gareth nie rozstawali się. Ich związek łączyła przyjaźń, zaufanie i wzajemny
szacunek. Gareth wiele nauczył się od Ulricha, a i potem, kiedy edukacja się skończyła, słuchał jego
rad. Związek ten - wychowawcy i ucznia - stopniowo przekształcił się w układ partnerski.
Teraz jednak Gareth wydawał rozkazy.
To właśnie on zebrał doborowy zastęp zdyscyplinowanych wojowników, za których usługi płacono
bardzo wysoką cenę.
To on wybierał potencjalnych zleceniodawców i decydował o tym, jak i kiedy angażować
podwładnych.
Objął rolę przywódcy nie ze względu na powiązania z Thurstonem z Landry, lecz po prostu dlatego, że
wszystkim zainteresowanym wydawało się to zupełnie oczywiste. Chęć dowodzenia była nieodłączną
cechą jego charakteru, odruchem tak naturalnym jak oddychanie.
Ulricha nie bardzo interesowała pozycja przywódcy. Miał niezależną naturę. Przysięgał wierność
jedynie tym, których sam wybrał, a pan obdarzony jego lojalnością mógł mieć pewność, że ma
oddanego sługę. Cztery lata wcześniej Ulrich złożył przysięgę wierności Diabłu z Wyckmere.
Ulrich znał Garetha lepiej niż ktokolwiek inny, nie wyłączając samego Thurstona. Dobrze wiedział, że
nigdy nikomu nie ofiarował Wrót Piekieł.
- Muszę przyznać, że stać cię na wspaniałe i imponujące gesty - powiedział z zadumą Ulrich, drapiąc
się po brodzie. - W twoim przypadku takie gesty zawsze kryją w sobie pomysłowe zasadzki. To było
niezwykłe posunięcie, nawet jak na ciebie.
- To była niezwykła sytuacja.
- Tak czy owak zastawiłeś po prostu kolejną pułapkę, prawda? Nie pozostawiłeś łady Clare żadnego
wyboru. Musiała przyjąć Wrota Piekieł.
Gareth wzruszył ramionami.
- Znalazłbyś się w niezręcznej sytuacji, gdyby zwróciła ostrze miecza przeciw tobie i próbowała
przebić ci trzewia.
- To było mało prawdopodobne. Większe ryzyko polegało na tym, że odmówi przyjęcia miecza. -
Gareth zbliżył do nosa aromatyczne mydło i powąchał je. - Czy nie wydaje ci się, że wszystko na tej
Wyspie Pożądania ma woń kwiatów?
- Cała ta przeklęta wyspa pachnie jak jeden ogród. Daję słowo, że nawet rynsztok w miasteczku jest
perfumowany.
- Podobno został połączony z morzem czymś w rodzaju kanału. - Gareth z zadumą zmarszczył brwi. -
Odpadki niewątpliwie zabiera ze sobą fala odpływu. Za pomocą podobnego systemu usuwane są
nieczystości z zamku. To bardzo ciekawe.
- Nigdy nie rozumiałem twego zainteresowania pomysłowymi urządzeniami. - Ulrich wciągnął
głęboko powietrze, wdychał zapach wiosny, który sączył się przez otwarte okno. - Powiedz mi, co byś
zrobił, gdyby odmówiła przyjęcia miecza?
- To nie ma już teraz znaczenia. Przyjęła go.
- I uważasz, że tym samym przypieczętowała swój los, czyż nie tak? Nie byłbym tego zbyt pewny,
przyjacielu. Odnoszę wrażenie, że dziedziczka Wyspy Pożądania jest kobietą zaradną. Z tego, co mi
opowiedziałeś, wynika, że to właśnie dzięki niej ta posiadłość jest tak kwitnąca i dochodowa.
- Owszem. Jej matka wtajemniczyła ją w arkana sztuki wyrobu perfum. Brat lady Clare podobno stale
brał udział w turniejach, aż w końcu dał się zabić. Ojciec był erudytą, nie interesował się
zarządzaniem ziemiami. Wolał spędzać czas w Hiszpanii, gdzie tłumaczył arabskie traktaty naukowe.
Ulrich uśmiechnął się lekko.
- Jaka szkoda, że nigdy go nie poznałeś. Wy dwaj mielibyście dużo tematów do dyskusji.
- To prawda. - Garetha ogarnęło nagłe uczucie zadowolenia. Postanowił, że po ślubie zrezygnuje ze
ścigania przestępców i powróci do swej pierwszej miłości - poszukiwania skarbów ukrytych w
książkach i manuskryptach, takich jak te, które znajdowały się w kolekcji ojca Clare. Ociekając wodą
wstał i sięgnął po ręcznik. - Do diabła! Pachnę jak pączkująca róża. Ulrich uśmiechnął się.
- Być może dama twego serca doceni ten zapach. Powiedz mi, jak odgadłeś, że ta siedząca na
klasztornym murze dziewczyna jest w istocie panią Wyspy Pożądania?
Gareth nie przestając wycierać włosów machnął lekceważąco ręką.
- Nie ulegało wątpliwości, że jest kobietą w odpowiednim wieku. Poza tym była lepiej ubrana niż
którakolwiek z wieśniaczek.
- No, tak. Ale mimo to...
- Wyglądała na osobę pewną siebie i przywykłą do wydawania poleceń. Wiedziałem, że musi być albo
mieszkanką klasztoru, która jeszcze nie złożyła ślubów zakonnych, albo dziedziczką. Wybrałem tę
drugą możliwość.
Gareth przypomniał sobie moment, w którym po raz pierwszy ujrzał Clare. Siedząc na swym ogierze,
zauważył ją, kiedy wspięła się już na kamienny mur i usiadła na jego szczycie. Zgrabną figurę osłaniała
zielona suknia i żółta peleryna. Kołnierz, rąbek i rękawy tuniki zdobiły żółte i pomarańczowe hafty,
podobnie jak i szeroki pas, który spoczywał nisko na biodrach, podkreślając ich kobiecą krągłość i
szczupłość talii.
Dla Garetha ta siedząca na murze kobieta była ucieleśnieniem wiosny, tak świeżym i żywym jak pola
róż i lawendy, które niczym kobierzec pokrywały całą wyspę.
Długie, ciemnokasztanowe włosy, które przytrzymywał wąski diadem i niewielki skrawek delikatnego
lnu, lśniły połyskliwie w słońcu. Uwagę Garetha przykuwały subtelne rysy twarzy, na której malowała
się nieukrywana ciekawość i podniecenie, podobnie jak na obliczu siedzącego obok niej chłopca.
Emanowała z niej pełna wdzięku, lecz nie skrywana duma; wyglądała na kobietę przyzwyczajoną do
wydawania poleceń.
Jednakże w jej ogromnych, zielonych oczach czaiła się głęboka nieufność. Ten wyraz czujności nie
mógł być nie zauważony przez sokoli wzrok Garetha, dostrzegający najdrobniejsze szczegóły, nawykły
przez lata do ścigania przestępców. W istocie, to właśnie pomogło mu ją zidentyfikować.
Tą siedzącą na murze, dobrze ubraną kobietą wyraźnie interesowali się rycerze, którzy zakłócali
spokój jej posiadłości.
Gareth wiedział, że postanawiając zbliżyć się do muru, by stanąć wobec niej twarzą w twarz,
podejmuje ryzykowną decyzję. Nie był pewien, czy dziewczyna nie ukryje się w klasztornym ogrodzie.
Jednak nie zrobiła tego. Zgodnie z jego przypuszczeniami, kobieca duma nie pozwoliła na ucieczkę.
Kiedy podjeżdżając bliżej, zauważył na jej sukni grudki ziemi, powiedział sobie, że to dobry znak,
dziedziczka Wyspy Pożądania nie bała się pobrudzić sobie rąk.
Gareth otrząsnął się ze wspomnień. Odrzucił pachnący ziołami lniany ręcznik i sięgnął po czysty szary
kaftan.
Ubierając się, zerknął na jeden z wielkich gobelinów, ożywiających kamienne ściany komnaty.
Zauważył, że kwiaty i zioła, źródło dochodów Wyspy Pożądania, są tu powszechnym motywem
zdobniczym. Nawet pięknie tkane draperie przedstawiały sceny ogrodowe.
Była to kraina wonnych kwiatów i bujnej roślinności. Gareth zamyślił się. Kto by przypuszczał, że
Diabeł z Wyckmere przybędzie do takiego ładnego, pięknie pachnącego miejsca, by założyć, tu swe
ognisko domowe.
Wyspa Pożądania spodobała mu się. Czuł, że znajdzie tu to, czego szukał.
Zacisnął na biodrach długi skórzany pas i przeszedł boso obok jednego z wąskich okien wyciętych w
kamiennym murze. Aromatyczny powiew ciepłego wiatru skojarzył mu się z włosami Clare.
Kiedy trzymał ją przed sobą, jadąc przez miasteczko, a potem drogą wiodącą do zamku, wdychał
zapach jej ciemnych loków.
Mieszała się z nim woń kwiatów, ale nie przytłaczała tego tak charakterystycznego dla Clare
słodkiego, intrygującego zapachu. Ten zapach urzekł go. Pachniała jak żadna ze znanych mu dotąd
kobiet.
Delikatne, odurzające pachnidła w połączeniu z dotykiem lekko zaokrąglonych bioder, przyciśniętych
do jego nogi, poruszyły Garetha do żywego. Obudziło się w nim uczucie niepohamowanie silnej żądzy.
Wspominając to doznanie, ściągnął brwi i zacisnął zęby. Postanowił trzymać się w garści. Nie mógł
pozwolić sobie na to, by zbyt długo rządziły nim emocje.
W tym momencie Ulrich przyciągnął jego wzrok.
- A więc rozpoznałeś dziedziczkę Wyspy Pożądania na pierwszy rzut oka? - Z ironicznym podziwem
potrząsnął łysą, lśniącą głową. - Moje gratulacje. Jak zwykle szybko oceniłeś fakty.
PROLOG Jest niezwykle mało prawdopodobne, aby dziedziczka Wyspy Pożądania była nadal dziewicą - oznajmił Thurston z Landry. - W tej sytuacji chyba będziesz w stanie przymknąć oczy na ten aspekt sprawy. Gareth spojrzał na ojca beznamiętnie. Jego reakcja na wiadomość, że kobieta, która ma zostać jego żoną, zhańbiła się z innym mężczyzną, była prawie niezauważalna. Zacisnął tylko nieco mocniej palce na pucharze z winem. Jako nieślubny syn, który musiał walczyć mieczem o swe miejsce w świecie, nauczył się z biegiem lat ukrywać emocje. Prawdę powiedziawszy, stał się w tym tak biegły, że wiele osób nie posądzało go o jakiekolwiek silniejsze uczucia. - Mówisz, że jest dziedziczką? - Gareth zmusił się do skupienia uwagi na najważniejszej sprawie całego zagadnienia. - Posiada majątek? - Owszem. - W takim razie nadaje się na żonę. - Gareth ukrył wielkie zadowolenie. Ojciec miał słuszność. Jeżeli ta kobieta nie była w ciąży, Gareth mógł przymknąć oczy na jej cnotę, czy też jej brak, byleby wejść w posiadanie własnych ziem. Własne ziemie. W słowach tych migotała obietnica. Miejsce, w którym poczuje się u siebie. Miejsce, w którym nie będzie tylko tolerowanym z musu bękartem. Miejsce, w którym będzie mile widziany i potrzebny nie tylko dlatego, że biegle włada mieczem. Chciał mieszkać gdzieś, gdzie będzie miał prawo siedzieć przed własnym ,> kominkiem. Gareth miał trzydzieści jeden lat i wiedział, że podobna okazja może mu się więcej nie trafić. Dawno już nauczył się wykorzystywać wszelkie szanse, jakie stawiał na jego drodze los. Była to filozofia, która przyniosła mu dotychczas wiele korzyści. - Jest teraz jedyną dziedziczką Wyspy Pożądania. -Thurston sączył wino z pięknie ozdobionego srebrnego pucharu i z zadumą patrzył w ogień. - Jej ojciec, sir Humphrey, wolał podróże i rozrywki intelektualne niż uprawę roli. Niestety, dotarła do mnie wiadomość, że zginął przed kilku miesiącami, podczas wyprawy do Hiszpanii. Został zamordowany przez bandytów. - Nie ma żadnych męskich potomków? - Nie. Przed dwoma laty jedyny syn Humphreya, Edmund, podczas jakiegoś turnieju skręcił sobie kark jak dureń. Clare, ta właśnie córka, jest jego jedynym pozostałym przy życiu dzieckiem. Ona dziedziczy cały majątek.
- A ty, jako suzeren sir Humphreya, jesteś opiekunem jego córki. Ponieważ pozostaje pod twoją kuratelą, musi poślubić tego, którego dla niej wybierzesz. Thurston poruszył ustami. - To się jeszcze okaże. Gareth uświadomił sobie, że ojciec ukrywa uśmiech. To go trochę zaniepokoiło. Jako człowiek z natury niezwykle poważny i powściągliwy, nie odznaczał się nigdy szczególnym poczuciem humoru. Rzadko reagował z rozbawieniem na żarty i błazeństwa, które budziły w innych huragany głośnego śmiechu. Jego poważny wyraz twarzy sprawiał, że mógł być niesłusznie uznawany za człowieka bezwzględnego, niezwykle niebezpiecznego dla tych, którzy mu się narażą. W istocie nie miał nic przeciwko śmiechom czy żartom; po prostu sam nieczęsto sobie na nie pozwalał. Teraz czekał w napięciu, chciał się dowiedzieć, jaki aspekt tej pozornie prostej transakcji tak bardzo rozbawił Thurstona. W blasku światła, rzucanego przez płonący ogień na kominku, oglądał wytworny profil ojca. Thurston miał pięćdziesiąt kilka lat. Jego gęste czarne włosy upstrzone były siwizną, ale nadal zwracał na siebie uwagę każdej kobiety, która znalazła się w jego otoczeniu. Gareth wiedział, że ojciec jest przedmiotem zainteresowania kobiet nie tylko dzięki władzy, którą dysponował jako jeden z ulubionych możnowładców Henryka II; atrakcyjność zawdzięczał przede wszystkim pięknej twarzy i budowie ciała. Jego uwodzicielskie zdolności, które w młodości wykorzystywał bez skrupułów, i to zarówno przed jak i po zawarciu zaplanowanego z góry związku małżeńskiego, były wprost legendarne. Matka Garetha, najmłodsza córka pewnego szlachcica z południa kraju, była jedną z jego licznych zdobyczy. Gareth uważał się za jedynego dorosłego, nieślubnego potomka swego ojca. Thurston miał na przestrzeni wielu lat także inne dzieci z nieprawego łoża, jednak żadne z nich nie dożyło pełnoletności. Wobec nieślubnego syna zachowywał się szlachetnie i spełniał swój obowiązek, mimo lekko tylko skrywanego niezadowolenia żony. Od samego początku przyznawał się do ojcostwa. Gareth był do ósmego roku życia wychowywany przez matkę. W ciągu tych lat Thurston bywał częstym gościem w ustronnym pałacu, w którym zamieszkiwała wraz z nieślubnym synem. Kiedy jednak Gareth ukończył osiem lat, czyli osiągnął wiek, w którym szlacheccy synowie rozpoczynają naukę rycerskiego rzemiosła, oznajmiła, że zamierza wstąpić do klasztoru. Doszło do ostrej wymiany zdań. Gareth nigdy nie zapomniał gniewu ojca. Matka była jednak nieugięta i w końcu postawiła na swoim. Thurston zatroszczył się nawet o wspaniały posag, dzięki któremu siostry zakonne z wielką radością przyjęły ją do nowicjatu. Wtedy zabrał nieślubnego syna do zamku Beckworth. Dbał o doskonalenie jego rycerskich umiejętności z taką samą troską, z jaką wychowywał Simona - syna z prawego łoża i dziedzica.
Żona Thurstona, lady Lorice, piękna, chłodna i dumna kobieta, nie miała wyjścia z tej sytuacji i musiała ją tolerować. Naturalnie, nie starała się, by młody Gareth mógł się czuć w jej domu człowiekiem mile widzianym. Gareth, któremu brakowało' atmosfery, jaka panowała w domu matki, doskonale zdawał sobie sprawę, że jest traktowany jak człowiek obcy, i cały swój wysiłek skupiał na nauce władania kopią i mieczem. Nieustannie ćwiczył, dążył do perfekcji, w czym znajdował ulotną satysfakcję. Kiedy nie doskonalił bojowych umiejętności, szukał odosobnienia w bibliotece miejscowego klasztoru benedyktynów. Czytał tam wszystko, co polecił mu opiekujący się księgozbiorem brat Andrzej. Kiedy ukończył siedemnasty rok życia, był już człowiekiem, który zapoznał się z wieloma dziedzinami wiedzy. Zgłębił traktaty matematyczne, przetłumaczone, z greki i z języka arabskiego, przez Gerarda z Cremony. Studiował arystotelesowską teorię przyrody, jego rozważania na temat ziemi, wody, powietrza i ognia. Fascynowały go dzieła Platona, dotyczące astronomii, światła i materii. Nigdy nie wykorzystał w praktyce swych zainteresowań naukowych, natomiast biegłość w rzemiośle rycerskim i umiejętność dowodzenia umożliwiły mu zrobienie lukratywnej kariery. Wielu potężnych możnowładców, a wśród nich jego własny ojciec, chętnie zatrudniali człowieka, który potrafił ścigać rabusiów i łupieżców, stale zagrażających ich odległym majątkom i zamkom. Chwytanie przestępców było bardzo opłacalne, a Gareth czynił to wielce umiejętnie. Nie przepadał za tym zajęciem, ale dzięki biegłości we władaniu mieczem stał się człowiekiem zamożnym. Nie był jednak w stanie spełnić swych ukrytych pragnień i stać się posiadaczem ziemi. Tylko suzeren, czyli w tym wypadku ojciec, mógł go obdarzyć majątkiem i uczynić panem na własnych włościach. Przed czterema dniami Thurston wezwał Garetha do zamku Beckworth. Dziś dowiedział się, że jego największe marzenie spełni się niebawem. Musiał tylko zgodzić się na poślubienie damy o podejrzanej reputacji. Była to niewysoka cena za uzyskanie czegoś, o czym najbardziej marzył. Gareth był przyzwyczajony do płacenia za swoje zachcianki. - Ile lat ma dziedziczka Wyspy Pożądania? - spytał. - Daj mi pomyśleć. Clare musi mieć już chyba ze dwadzieścia trzy lata - odparł Thurston. Gareth zmarszczył brwi. - I dotąd nie wyszła za mąż? - Słyszałem, że nie ma wielkiej ochoty na zamążpójście - powiedział Thurston. - Niektóre kobiety wcale tego nie chcą. Taka była na przykład twoja matka. - Nie sądzę, by moja matka miała w tej materii wielki wybór, kiedy już zostałem poczęty - odpowiedział mu syn wyszukanie neutralnym tonem. Był to stary, zbyt dobrze znany temat. Gareth umiał ukrywać gorycz. - Miała szczęście, że znalazła klasztor, który zgodził się ją przyjąć.
- W tej sprawie nie masz racji. - Thurston oparł łokcie na rzeźbionych drewnianych poręczach fotela i splótł długie palce pod brodą. - Mogę cię zapewnić, że twoja matka, z takim posagiem, jaki jej dałem, miała do wyboru wiele klasztorów. Wierz mi, wiele z nich się o nią ubiegało. - Wykrzywił w uśmiechu usta. - W żadnym z nich nie zdawano sobie sprawy, że ten, który ją przyjmie, wkrótce zostanie jej podporządkowany. Gareth wzruszył ramionami. Rzadko widywał matkę, ale korespondował z nią regularnie i wiedział, że Thurston ma rację. Matka była inteligentną i niezwykłą kobietą. Równie inteligentną i niezwykłą, jak ojciec. - Czy lady Clare jest w jakiś sposób zdeformowana? - spytał, skupiając ponownie uwagę na omawianej sprawie. - Nic mi o tym nie wiadomo. Nie widziałem jej od dzieciństwa, ale o ile sobie przypominam, była bardzo zgrabną dziewczynką. Nie zapowiadała się na wielką piękność, ale nie dostrzegłem w jej wyglądzie nic, co można by uznać za objaw szpetoty czy kalectwa. - Uniósł jedną brew. - Czy jej wygląd ma dla ciebie wielkie znaczenie? - Nie. - Gareth nadal wpatrywał się w ogień. - Znaczenie mają dla mnie tylko jej ziemie. - Tak właśnie myślałem. - Próbowałem tylko zrozumieć przyczyny, dla których nie wyszła dotąd za mąż. Thurston lekceważąco machnął ręką. Wytworne, czerwone i złote hafty, którymi ozdobiony był rękaw jego kaftana, zalśniły w blasku padającym od kominka. - Jak powiedziałem, niektóre kobiety - z takiego czy innego powodu - nie tęsknią zbytnio za małżeńskim łożem. Z wszystkiego, co wiem, wynika, że lady Clare należy najwyraźniej do takich właśnie kobiet. Zgodziła się obecnie wyjść za mąż, ponieważ wie, że musi to zrobić. - Ze względu na dobro majątku? - Owszem. Wyspa Pożądania jest łakomym kąskiem i znalazłaby wielu amatorów. Wymaga ochrony. Clare pisze mi, że miała już jakieś kłopoty z sąsiadem, Nicholasem z Seabern, a także z bandą rabusiów, którzy napadają na statki, przewożące jej towary do Londynu. - Potrzebuje więc męża, który umiałby bronić jej majątku, a ty, ojcze, chcesz się upewnić, że wyspa nadal będzie przynosić ci dochody. - No właśnie. Sama wyspa nie jest duża. Mają tam pewną ilość wełny, a zbiory są dość regularne. Nie na tym polega jednak wartość tej posiadłości. - Thurston wziął do rąk niewielki, delikatnie haftowany woreczek, który leżał na pobliskim stoliku. - Oto, co jest źródłem dochodów z Wyspy Pożądania. Rzucił woreczek w stronę syna, który bez trudu złapał go w powietrzu. Emanował z niego zapach kwiatów i ziół. Gareth przybliżył woreczek do nosa i wdychał niezwykle bogaty aromat. Mocna woń wzbudziła w nim nieznane dotąd uczucie zmysłowego pożądania. Raz jeszcze powąchał woreczek. - Pachnidła?
- Zgadza się. To wyspa kwiatów i ziół. Jej najbardziej poszukiwanymi na rynku produktami są najróżniejsze pachnidła i kremy. Gareth raz jeszcze spojrzał na pełen woni woreczek. - Więc mam zostać ogrodnikiem? - Będzie to zupełnie nowe wcielenie Diabła z Wyckmere - odparł z uśmiechem Thurston. - Istotnie. Nie znam się dobrze na ogrodnictwie, ale chyba szybko nauczę się tego, co będzie niezbędne. - Zawsze uczyłeś się szybko, bez względu na przedmiot twoich zainteresowań. Gareth zignorował tę uwagę. - A więc dziedziczka Wyspy Pożądania gotowa jest poślubić mężczyznę, który potrafi ochronić jej wielki ogród kwiatowy. A ja chcę mieć własną ziemię. Wygląda na to, że uda nam się dobić targu. - Być może. Gareth przymrużył lekko oczy. - Czyżby istniały jakieś wątpliwości? Błąkający się w kącikach ust Thurstona grymas rozbawienia zmienił się nagle w szeroki uśmiech. - Niestety, wygląda na to, że będziesz miał konkurenta do jej ręki. - Jakiego konkurenta? - Nicholas z Seabern, najbliższy sąsiad Clare, jest również jednym z moich wasali. Ma na oku Wyspę Pożądania już od pewnego czasu. Przypuszczam, że właśnie za jego sprawą ta dama nie jest już dziewicą. - Uwiódł ją? - Z moich informacji wynika, że w ubiegłym miesiącu uprowadził ją przemocą i przetrzymywał w Seabern Keep przez jakieś cztery dni. - I próbował ją zmusić, by wyszła za niego za mąż? - Tak. Ale mu odmówiła. Gareth, usłyszawszy tę wiadomość, uniósł jedną brew. Nie był zaskoczony opowieścią. Porywanie niezamężnych dziedziczek było praktyką dość powszechną. Zdziwiło go jednak to, że po tym incydencie Clare nie wyszła natychmiast za mąż. Niewiele kobiet, po stracie dziewictwa i dobrej reputacji, miałoby odwagę odrzucić ofertę małżeńską porywacza. - To chyba niezwykła kobieta.
- Masz rację. Wygląda na to, że lady Clare ma szczególne wymagania wobec mężczyzny, który zostanie jej mężem. - Thurston znów wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Przedstawiła mi wymagania dotyczące kandydata na męża. Chce wybrać tego, który spełni jej wygórowane oczekiwania. - Do diabła! Wymagania? - mruknął Gareth. - Cóż to za brednia? Wiedziałem, że coś przede mną ukrywasz. - Opisała je bardzo szczegółowo. Proszę, sam zobacz. - Thurston wziął ze stołu złożony arkusz pergaminu i podał go synowi. Gareth zerknął na złamaną pieczęć i zauważył, że ma kształt róży. Szybko przeczytał nagłówek i wstępny akapit przepięknie wykaligrafowanego listu. Zwolnił, kiedy doszedł do fragmentu, w którym lady Clare wyliczała swe wymagania dotyczące męża: Poświęciłam wiele uwagi życzeniom i potrzebom mojego ludu, milordzie. Z żalem godzę się na zawarcie małżeństwa. Rozważyłam tę kwestię niezwykle sumiennie. Jak Pan dobrze wie, Wyspa Pożądania jest bardzo odległym zakątkiem świata. Nie znam w sąsiedztwie ani jednego wolnego mężczyzny, z wyjątkiem mojego sąsiada, sir Nicholasa, którego nie mogę zaakceptować. Proszę więc z całym szacunkiem, by przysłał mi Pan listę co najmniej trzech lub czterech kandydatów. Spośród nich wybiorę męża. Aby pomóc Panu w doborze kandydatów, przygotowałam listę wymaganych przeze mnie przymiotów mego przyszłego męża. Pan, milordzie, z oczywistych względów interesuje się tymi ziemiami. Zakładam, że zależy Panu na ich ochronie tak samo jak mnie. A zatem, z Pańskiego punktu widzenia, przyszły władca Wyspy Pożądania musi być godnym zaufania rycerzem, który potrafi dowodzić nielicznym, lecz walecznym zastępem zbrojnych. Pozwolę sobie przypomnieć, że musi taki zastęp przywieźć ze sobą, gdyż na wyspie nie ma wyszkolonych wojowników. Oprócz tego warunku, którego spełnienia zechce Pan z pewnością dopilnować, mam trzy inne mające charakter bardziej osobisty. Pragnę je omówić bardzo szczegółowo, aby bez trudności pojął Pan, o co mi chodzi. Po pierwsze, jeśli idzie o przymioty fizyczne, przyszły władca Wyspy Pożądania musi być człowiekiem średniego wzrostu i budowy. Zauważyłam, że potężnie zbudowani mężczyźni wolą osiągać swe cele przy pomocy brutalnej siły, a nie roztropności i wiedzy. Nie szanuję mężczyzn, którzy starają się zapanować nad innymi wykorzystując swoją przewagę fizyczną. Proszę więc, aby wybierając dla mnie kandydatów na męża, brał Pan pod uwagę ich budowę. Po drugie, mój przyszły mąż musi mieć nienaganne maniery i pogodne, łagodne usposobienie. Jestem pewna, że Pan mnie zrozumie, kiedy wyznam, że nie chcę być związana z mężczyzną o melancholijnym usposobieniu ani też ze skłonnym do wybuchów gniewu lub złego humoru. Chcę, aby mój mąż potrafił się śmiać i cieszyć skromnymi uciechami, jakich możemy tu, na wyspie, doznawać. Po trzecie, przywiązuję wielką wagę do tego, aby mój mąż był człowiekiem uczonym, umiejącym czytać i lubiącym intelektualne dyskursy. Będę chciała często z nim rozmawiać, zwłaszcza podczas chłodnych, zimowych miesięcy, kiedy będziemy oboje zmuszeni spędzać ze sobą wiele czasu w domu.
Ufam, że moje trzy wymogi są zupełnie jasne i nie budzą wątpliwości. Z pewnością bez trudu znajdzie Pan wśród swych znajomych kilku odpowiednich kandydatów. Proszę przysłać ich do mnie, gdy tylko będzie Pan mógł uczynić to bez kłopotu. Dokonam wyboru tak szybko, jak będzie to możliwe, i powiadomię Pana o mojej decyzji. Napisano na Wyspie Pożądania, siódmego kwietnia. Gareth złożył list. Dostrzegł w oczach ojca wyraz drwiącego rozbawienia. - Ciekaw jestem, czym się kierowała przy spisywaniu wymagań odnośnie idealnego męża i władcy. Thurston zachichotał. - Podejrzewam, że zaczerpnęła podstawowe wzory z jakiejś romantycznej ballady, śpiewanej przez trubadurów. Znasz tego typu pieśni. Opiewają zazwyczaj jakiegoś rycerskiego bohatera, który dla zabawy zabija złych czarnoksiężników i przysięga dozgonną miłość damie swego serca. - Damie, która należy zresztą zwykle do innego mężczyzny - mruknął Gareth. - Na przykład do suzerena owego bohatera. Tak, wiem o jakich pieśniach mówisz, ojcze. Osobiście za nimi nie przepadam. - Ale uwielbiają je kobiety. Gareth wzruszył ramionami. - Ilu kandydatów przedstawisz jej, ojcze? - Zawsze uważałem, że trzeba spełniać zachcianki kobiet, w każdym razie do pewnego stopnia. Pozwolę lady Clare wybrać jednego spośród dwóch kandydatów. Gareth ponownie uniósł brwi. - A nie spośród trzech lub czterech? - Nie. Z moich doświadczeń wynika, że człowiek, który daje kobiecie zbyt wiele możliwości wyboru, naraża się na kłopoty. - A więc dwaj konkurenci. Ja i jeszcze jeden mężczyzna. - Tak. - Kto będzie moim rywalem? Thurston uśmiechnął się szeroko. - Sir Nicholas z Seabern. Życzę ci szczęścia, synu. Wymogi tej damy są całkiem jasne, nieprawdaż? Ona pragnie mężczyzny średniego wzrostu, lubiącego się śmiać i umiejącego czytać. - Ma szczęście, prawda? - spytał Gareth, zwracając ojcu list. - Spełniam przynajmniej jeden z jej wymogów. Umiem czytać. Clare była w przyklasztornych ogrodach z Margaret, przeoryszą zakonu świętej Hermiony, kiedy dotarły do niej wieści o pojawieniu się na Wyspie Pożądania pierwszego kandydata do jej ręki.
- Przybył duży zastęp wojowników, lady Clare. Zbliżają się do miasteczka! - zawołał William. Clare przerwała w połowie dyskusję o najlepszej metodzie ekstrakcji olejku różanego. - Proszę mi wybaczyć - zwróciła się do przeoryszy. - Ależ naturalnie. - Margaret była zażywną kobietą w średnim wieku. Kornet czarnego benedyktyńskiego habitu podkreślał jej bystre oczy i lekko zaokrąglone rysy twarzy. - To ważne wydarzenie. Clare zerknęła w stronę klasztornej furty i zobaczyła w jej pobliżu małego Williama; był tak podniecony, że aż podskakiwał. Zamachał do niej torbą z porzeczkami. Tego pulchnego, dziesięcioletniego chłopca, o ciemnych włosach i piwnych oczach, charakteryzowała niezaspokojona ciekawość oraz niespożyty entuzjazm. Przed trzema laty on i jego matka, lady Joanna, zamieszkali na Wyspie Pożądania. Clare bardzo ich polubiła. Wszyscy członkowie jej rodziny umarli, pozostawiając ją samą na świecie, przywiązała się więc do Williama i Joanny. - Kto nadjeżdża, Williamie? - Clare w napięciu czekała na odpowiedź. Wszyscy mieszkańcy Wyspy Pożądania od tygodni z niecierpliwością czekali na ten dzień. Tylko jej nie cieszyła perspektywa wyboru nowego dziedzica. Przypomniała sobie, że ma chociaż możliwość wyboru męża. Wiele kobiet w jej sytuacji nie mogło sobie na to pozwolić. - To pierwszy z kandydatów, których miał przysłać Lord Thurston. - William wepchnął sobie do ust pełną garść porzeczek. - Powiadają, że wygląda na bardzo potężnego rycerza, lady Clare. Prowadzi ze sobą wspaniały, wielki zastęp wojowników. Słyszałem, jak John Blacksmith mówił, że trzeba było zaangażować aż połowę statków z Seabern, aby przewieźć wszystkich ludzi, konie i bagaże na naszą wyspę. Podniecona Clare nie mogła złapać tchu. Przyrzekała sobie, że kiedy nadejdzie ta chwila, potraktuje całą sprawę ze spokojem i opanowaniem. Teraz jednak, gdy moment ten był już blisko, ogarnąło ją nagle znacznie większe zdenerwowanie, niż przypuszczała. - Duży zastęp? - Clare zmarszczyła brwi. - Tak. - William promieniał. - Ich hełmy tak błyszczą w słońcu, że aż bolą oczy. - Połknął dwie następne garście porzeczek. - A konie są olbrzymie. John mówi, że jest wśród nich wielki siwy ogier, pod którego kopytami drży ziemia. - Ale ja nie prosiłam o duży zastęp rycerzy i wojowników - powiedziała Clare. - Na Wyspie Pożądania potrzeba tylko nielicznej grupy żołnierzy do ochrony statków przewożących nasze wyroby. Co, na miły Bóg, pocznę z wielkim zastępem kręcących się wszędzie wojowników? I z ich końmi. Jak wiesz, ludzie i konie dużo jedzą. - Nie denerwuj się, Clare - powiedziała z uśmiechem Margaret. - Z pewnością młody William inaczej niż my wyobraża sobie ogromny zastęp wojowników. Pamiętaj, że jedyny zastęp zbrojnych rycerzy, jaki kiedykolwiek widział, to nieliczna gwardia przyboczna sir Nicholasa w Seabern.
- Ufam, że masz rację, pani. - Clare uniosła wonną kulkę, zwisającą na łańcuszku przy jej pasku, i zaczęła wdychać kojący aromat róż i ziół. Zapach ten, jak zawsze, dodał jej otuchy. - Niemniej jednak przyjęcie i wyżywienie tak wielu osób i tylu koni będzie wielce kłopotliwe. Na ucho świętej Hermiony, nie mam ochoty podejmować wszystkich tych ludzi. A to dopiero pierwszy z kandydatów. - Uspokój się, Clare - powiedziała Margaret. - Może ta gromada ludzi, którzy wysiedli w porcie, składa się z orszaków kilku kandydatów. Trzej lub czterej kandydaci, o których prosiłaś, mogli przybyć równocześnie. To by tłumaczyło, dlaczego jest tam tak wielu mężczyzn i tyle koni. Ta myśl pocieszyła Clare. - Tak, z pewnością tak właśnie jest. - Wypuściła z ręki małą wonną kulkę, która zawisła w fałdach sukni. - Wszyscy kandydaci zjawili się równocześnie. Jeśli każdy z nich przybył z własnym orszakiem, mogę zrozumieć, dlaczego jest tam tak wielu mężczyzn i tyle koni. - Masz rację. Clare przyszła nagle do głowy jeszcze jedna myśl dotycząca całej tej sprawy, myśl, która od razu odsunęła chwilowe uczucie ulgi. - Mam nadzieję, że nie pozostaną tu długo. Wyżywienie ich wszystkich kosztowałoby majątek. - Stać cię na to, Clare. - Nie o to chodzi. Przynajmniej nie wyłącznie o to. Oczy Margaret zalśniły. - Kiedy wybierzesz już jednego spośród kandydatów, pozostali odjadą wraz z wojownikami i całą świtą. - Na palec u nogi świętej Hermiony, w takim razie muszę się pospieszyć z wyborem, by na tą całą gromadę nie zmarnować więcej żywności i siana, niż to jest absolutnie konieczne. - To mądry plan. - Margaret spojrzała na nią badawczym wzrokiem. - Czy to cię aż tak bardzo niepokoi, moje dziecko? - Nie, nie, oczywiście, że nie - skłamała Clare. - Pragnę tylko doprowadzić całą sprawę do końca. Mamy dużo pracy. Nie mogę sobie pozwolić na marnowanie czasu w związku z wyborem męża. Wierzę, że lord Thurston przysłał jedynie kandydatów, spełniających wszystkie moje wymogi. - Z pewnością tak postąpił - powiedziała cicho Margaret. - Twój list był bardzo konkretny. - Owszem. - Clare spędziła wiele godzin na formułowaniu wymagań, które miał spełniać nowy dziedzic Wyspy Pożądania. Przedtem jednak jeszcze więcej czasu poświęciła na wymyślanie tysiąca argumentów, które ugruntowałyby ją w przekonaniu, że nie potrzebuje męża. W tym celu posłużyła się całą swą wiedzą z zakresu retoryki i logiki, nabytą od Margaret. Doskonale zdawała sobie sprawę, że jeśli zechce uniknąć tego co nieuniknione, będzie musiała zręcznie przedstawić lordowi Thurstonowi argumenty, które uzasadnią jej odmowę zamążpójścia.
Zanim spisała je na pergaminie, konsultowała się najpierw z Joanną, a następnie z przeoryszą Margaret. Obie życzliwie nastawione do niej kobiety rozważyły po kolei wszystkie zręcznie obmyślone wymówki, służyły radą i dzieliły się krytycznymi uwagami. W ciągu kilku miesięcy, które upłynęły od śmierci ojca, Clare utwierdziła się w przekonaniu, że jej wyjście za mąż nie jest konieczne, ponieważ Wyspie Pożądania nic nie zagraża ze względu na bezpieczne, naturalne usytuowanie. Potem nastąpiła katastrofa. Mieszkający na stałym lądzie sąsiad Clare, sir Nicholas z Seabern, udaremnił jej plany. Porwał ją, kiedy była z krótką wizytą w Seabern. Clare była oburzona; Nicholas zniweczył jej zamiary i dowiódł, że nie potrafi się sama obronić. W odwecie zamieniła jego życie w Seabern Keep w istne piekło. Wreszcie Nicholas przyznał, że z zadowoleniem pozbywa się uciążliwej sąsiadki. Ale szkoda została wyrządzona. Nastąpiło to w okresie nasilonej agresywności rabusiów, nękających okolicę, a porwanie przepełniło miarkę. Clare wiedziała, że pogłoski o tym zdarzeniu prędzej czy później dotrą do lorda Thurstona, który dojdzie do wniosku, że ona nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa Wyspie Pożądania, i niezwłocznie przejmie sprawy w swoje ręce. Oburzona i zawiedziona, musiała przyznać, że na miejscu Thurstona postąpiłaby tak samo. Przynależna mu część dochodów, do których miał prawo jako suzeren Wyspy Pożądania, była zbyt pokaźna, by ryzykować ich utratę. W tej sytuacji Clare nie mogła narażać życia łudzi z miasteczka, którzy brali udział w załadunku pachnideł na statki. Wcześniej czy później, podczas napaści, rabusie mogli kogoś zabić. W istocie nie miała wyboru i dobrze o tym wiedziała. Miała obowiązki i zobowiązania wobec mieszkańców wyspy. Matka,, która umarła, kiedy Clare miała dwanaście lat, uczyła ją od kołyski, że pragnienia dziedziczki są drugorzędne w stosunku do potrzeb poddanych i ziem będących źródłem ich utrzymania. Clare doskonale zdawała sobie sprawę, że chociaż nie jest biegłym wojownikiem, potrafi zadbać o to, by Wyspa Pożądania była urodzajną i dochodową posiadłością. Nie miała przybocznej gwardii, a na wyspie nie pozostał ani jeden wojownik. Ci nieliczni, którzy niegdyś mieszkali w zamku, z czasem się rozjechali. Niektórzy z nich towarzyszyli bratu Clare, Edmundowi, w turniejach, a po jego śmierci już nie powrócili. Wyspa Pożądania nie była bynajmniej zbyt interesującym miejscem. Nie spełniała oczekiwań młodych rycerzy i giermków, żądnych sławy i korzyści, jakie przynosiło współzawodnictwo w nie kończącej się serii turniejów lub uczestnictwo w wyprawie krzyżowej. Dwaj ostatni z mieszkających na Wyspie Pożądania wojowników wyjechali z ojcem Clare, sir Humphreyem, do Hiszpanii. Zawiadomili ją o śmierci jej ojca, ale sami nie powrócili. Po śmierci swego pana czuli się zwolnieni z przysięgi na wierność. Znaleźli sobie nowych zwierzchników na południu kraju. Clare nie miała najmniejszego pojęcia, jak się zabrać do werbowania zastępu godnych zaufania wojowników, nie mówiąc już o tym, jak ich wyszkolić i jak nimi kierować.
Przed sześcioma tygodniami nadszedł od Thurstona pierwszy list z ostrzeżeniami. Było w nim wiele uprzejmości i stosownych wyrazów współczucia w związku ze śmiercią sir Humphreya. Zawierał jednak jednoznaczne, choć zawo-alowane uwagi, dotyczące bezpieczeństwa Wyspy Pożądania. Drugi list dawał już wyraźnie do zrozumienia, że dziedziczka musi wyjść za mąż. Clare, choć bardzo niechętnie, doszła do tego samego wniosku. Zdając sobie sprawę, że małżeństwo jest nieuniknione, postąpiła tak jak zawsze, kiedy w grę wchodziły obowiązki. Zabrała się do ich wypełniania. Jednakże postanowiła rozwiązać ten problem w typowy dla siebie sposób. Zapewniła Joannę i Margaret, że skoro już ma być obarczona mężem, to stanowczo chce mieć coś do powiedzenia w sprawie wyboru mężczyzny, którego ma poślubić. - Zbliżają się, lady Clare! - krzyknął William od furty. Clare strzepnęła z rąk grudki urodzajnej ziemi z klasztornego ogrodu. - Proszę mi wybaczyć, pani. Muszę wrócić do zamku, by się przebrać, zanim przybędą goście. Ci wybredni rycerze z południa niewątpliwie spodziewają się stosownego przyjęcia. - I słusznie - powiedziała Margaret. - Wiem, że niezbyt cieszy cię perspektywa tego małżeństwa. Ale bądź dobrej myśli, moje dziecko. Pamiętaj, że najprawdopodobniej przybyli trzej, a może nawet czterej kandydaci. Będziesz miała w czym wybierać. Clare zerknęła badawczo na swą przyjaciółkę i nauczycielkę. Cciszyła głos nie chcąc, by usłyszał ją William ani znajdująca się w pobliskiej furcie siostra. - A jeśli nie spodoba mi się żaden z tych trzech czy czterech, przysłanych przez lorda Thurstona kandydatów? - No cóż, wówczas należałoby zadać sobie pytanie, czy jesteś po prostu niezwykle wybredna, a być może nawet zbyt wymagająca w kwestii wyboru dziedzica Wyspy Pożądania, czy też szukasz pretekstu, by nie doprowadzić całej sprawy do końca. Clare skrzywiła się, a potem spojrzała na Margaret ze smutnym uśmiechem. - Jesteś zawsze taka praktyczna i bezpośrednia. Zawsze umiesz trafić w sedno sprawy. - Wiem z własnego doświadczenia, że kobieta praktyczna i uczciwa, zwłaszcza kiedy dyskutuje sama ze sobą, osiąga zazwyczaj więcej niż ta, która tak nie postępuje. - Tak, tego mnie zawsze uczyłaś. - Clare wyprostowała się. - Nie zapomnę twych mądrych słów. - Twoja matka byłaby z ciebie dumna, moje dziecko. Clare zwróciła uwagę, że Margaret nie wspomniała o ojcu. To było zbyteczne. Obie dobrze wiedziały, że sir Humphrey nigdy nie interesował się zarządzaniem swoimi ziemiami. Pozostawił te przyziemne sprawy żonie, a potem córce, sam zaś kontynuował studia i naukowe eksperymenty.
Spoza klasztornego muru, od strony ulicy, dobiegł donośny okrzyk. Wieśniacy, którzy gromadzili się, by zobaczyć nowo przybyłych gości, coraz głośniej krzyczeli, pełni podziwu i podniecenia. William wsunął torbę z porzeczkami do worka zwisającego u paska i popędził w kierunku niskiej ławki przy murze. Clare zbyt późno zorientowała się, co chłopiec zamierza zrobić. - Williamie, nie waż się wspinać na szczyt tego muru. Wiesz, co powiedziałaby na to twoja matka. - Nie martw się, nie spadnę. Chcę tylko zobaczyć rycerzy i ich olbrzymie konie. - William wdrapał się na ławkę i zaczął wciągać swe pulchne ciało na kamienny mur. Clare westchnęła i wymieniła z Margaret pełne rezygnacji spojrzenia. Nadopiekuńcza matka Williama niewątpliwie dostałaby ataku nerwowego, gdyby to widziała. Joanna była przekonana, że William jest delikatnym dzieckiem i nie wolno narażać go na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. - Lady Joanny tu nie ma - stwierdziła chłodno Margaret, jak gdyby Clare głośno wyraziła swoje myśli. - Proponuję więc, byś nie zwracała na niego uwagi. - Jeśli William spadnie, Joanna nigdy mi tego nie wybaczy. - Prędzej czy później będzie musiała skończyć z rozpieszczaniem tego chłopca - rzekła Margaret, filozoficznie wzruszając ramionami. - Jeśli nie przestanie trząść się nad nim jak kwoka nad pisklęciem, William wyrośnie na bojaźliwego, niezwykle tłustego młodzieńca. - Wiem, ale nie można całkiem potępiać Joanny za to, że pragnie go chronić - powiedziała cicho Clare. - Wszystkich straciła. Nie może więc ryzykować utraty syna. - Widzę ich! - William przełożył nogę przez mur. - Są już na ulicy! - Osłonił oczy przed blaskiem wiosennego słońca. - Z przodu jest olbrzymi siwy koń. Daję słowo, że rycerz, który go dosiada, jest niemal tak wielki jak jego wierzchowiec. Clare zmarszczyła brwi. - Prosiłam o kandydatów, którzy nie są zbyt potężnie zbudowani. - Ma na sobie błyszczący hełm i kolczugę! - zawołał William. - W ręku trzyma srebrzystą tarczę, która lśni w słońcu jak wielkie zwierciadło. - Wielkie zwierciadło? - Clare, zaintrygowana, pospiesznie ruszyła ogrodową ścieżką, by na własne oczy zobaczyć nowo przybyłych. - To bardzo dziwne. Wszystko, co ma na sobie ten rycerz, jest srebrne lub szare, nawet czaprak konia jest szary. Wygląda to tak, jakby jeździec i ogier byli cali ze srebra i dymu. - Srebra i dymu? - Clare spojrzała na Williama. - Masz niesamowitą wyobraźnię. - Przysięgam, że to prawda. - Williama poraził widok, który ukazał się jego oczom. Ciekawość Clare nagle wzrosła.
- A jak duży jest ten rycerz z dymu i srebra? - Jest bardzo, bardzo duży - zakomunikował William ze swego punktu obserwacyjnego. - A jadący za nim rycerz jest niemal równie wielki. - To bardzo niedobrze. - Clare podeszła do bramy i wyjrzała na ulicę. Widok zasłaniał jej tłum podnieconych wieśniaków. Wiadomość o przybyciu gości szybko się rozeszła. Prawie wszyscy wylegli na ulicę, by na własne oczy zobaczyć wspaniałą paradę zastępu konnych rycerzy. John Blacksmith, Robert Cooper, piwowarka Alice i trzej muskularni gospodarze zasłaniali Clare widok. Wszyscy byli wyżsi niż ona. - Nie wpadaj w popłoch z powodu wzrostu tego szarego rycerza. - Margaret podeszła do Clare. Jej oczy błyszczały z rozbawienia. - Musimy wziąć pod uwagę małe doświadczenie życiowe Williama. Każdy rycerz dosiadający wierz-chowca wydaje mu się z pewnością ogromny. Cała ta zbroja, którą mają na sobie, bardzo zwiększa ich rozmiary. - Tak, wiem. Niemniej jednak, bardzo chciałabym zobaczyć tego szarego rycerza. - Clare zmierzyła wzrokiem odległość od ławki do szczytu muru. - Williamie, będziesz musiał podać mi rękę. Chłopiec oderwał na moment oczy od widowiska. - Czy chcesz usiąść ze mną na murze, lady Clare? - Owszem. Jeśli zostanę na dole, będę ostatnią osobą na wyspie, która zobaczy ten najazd. - Uniosła poły peleryny i stanęła na ławce. Margaret dała wyraz swej dezaprobacie, wydając krótki pomruk. - Doprawdy, Clare, to jest w najwyższym stopniu niestosowne. Pomyśl tylko, w jakiej kłopotliwej sytuacji się znajdziesz, jeśli któryś z twych kandydatów do ręki zobaczy, że siedzisz na murze jak nieokrzesana wieśniaczka. Może przypadkiem rozpoznać cię później w zamku. - Nikt nie zwróci na mnie uwagi. Z dobiegających odgłosów wynika, że nasi goście są zbyt pochłonięci urządzaniem wspaniałej parady dla mieszkańców miasteczka. Zamierzam zobaczyć to widowisko. Clare chwyciła krawędź muru, namacała szpicem trzewika z miękkiej skóry szczelinę między kamieniami i zaczęła podciągać się w górę. - Ostrożnie, lady Clare. - William pochylił się w dół, by podać jej rękę. - Nie martw się. - Clare z wysiłkiem wspięła się na szeroki kamienny mur. - Mimo że jestem dwudziesto-trzyletnią starą panną, wciąż jeszcze potrafię wdrapywać się na mury. - Z uśmiechem usadowiła się wygodnie i poprawiła suknię. - Widzisz? Udało mi się. A zatem, gdzie jest ten rycerz ze srebra i dymu? - U wlotu ulicy. - William wyciągnął palec w kierunku portu. - Posłuchaj tętentu końskich kopyt. To tak, jakby od strony morza nadciągała potężna, szalona burza. - Robią tyle hałasu, że obudziliby umarłego. - Clare zsunęła z głowy kaptur peleryny i odwróciła się, by spojrzeć w stronę wylotu wąskiej ulicy.
Dudnienie i tętent kopyt były coraz bliżej. Wieśniacy zamilkli w oczekiwaniu. Clare dostrzegła nagle rycerza i ogiera ze srebra i dymu. Wstrzymała oddech; nagle zrozumiała przerażenie Williama. Wizerunek zarówno mężczyzny jak i konia sprawiał wrażenie, jakby nadciągała ogromna burza, ze wszystkimi jej atrybutami: wiatrem, deszczem i błyskawicami. Wystarczył jeden rzut oka, by zdać sobie sprawę, że jeśli ta ponura, szara siła zostanie obudzona, zdolna będzie zniszczyć wszystko, co napotka na swej drodze. Widok rycerza ze srebra i dymu na chwilę odebrał mowę i Clare, i zgromadzonym na ulicy wieśniakom. Poczuła gwałtowny skurcz żołądka, kiedy uświadomiła sobie, że niewątpliwie patrzy na jednego z kandydatów do swej ręki. Zbyt wysoki - pomyślała. - O wiele za potężny. I zbyt groźny. Nie ten typ mężczyzny. Szary rycerz jechał na czele zastępu złożonego z siedmiu mężczyzn. Byli wśród nich rycerze, wojownicy i dwaj giermkowie. Clare z ciekawością przyglądała się tym, którzy podążali za wielkim, szarym działem bojowym, machiną wojenną. Widziała dotychczas niewielu wojowników, ale wiedziała dobrze, że większość z nich faworyzuje stroje w ostrych, jaskrawych barwach. Ci natomiast ubrani byli na wzór swego wodza. Mieli na sobie stroje w odcieniach szarości, brązu i czerni, dzięki czemu wydawali się jeszcze groźniejsi. Przybysze byli już blisko. Wypełniali całą wąską uliczkę. Chorągwie łopotały na wietrze. Clare słyszała odgłosy ocierającej się o skórę stali. Uprzęże i zbroje poruszały się miarowo jak części dobrze naoliwionej maszyny. Ciężko podkute konie zbliżały się jak olbrzymie działa bojowe. Stąpały powoli i majestatycznie, co podkreślało ich siłę i zapewniało wszystkim obecnym szansę obejrzenia widowiska. Clare obserwowała niezwykły widok z takim samym osłupieniem jak wszyscy inni. Podświadomie zdawała sobie sprawę, że w tłumie nasilają się i słabną ciche szepty. Zafascynowana widokiem paradujących ulicą jeźdźców, początkowo zignorowała je, ale w końcu, kiedy przybrały na sile, zwróciła na nie uwagę. - Co oni mówią, Williamie? - Nie wiem. Chyba coś o diable. Clare zerknęła przez ramię w kierunku wbudowanej w klasztorny mur celi. Mieszkała w niej Beatrice, która przed blisko dziesięcioma laty wybrała życie pustelnicy. Zgodnie z nakazami wyznawanej przez nią wiary nigdy nie opuszczała schronienia. Jako pustelnica powinna całkowicie poświęcać czas modlitwie i medytacji, ale prawdę powiedziawszy, zajmowała się wiejskimi plotkami. Nigdy nie brakowało jej tematów, ponieważ w ciągu dnia niemal każdy przechodził obok okna Beatrice. Wiele osób zatrzymywało się, by porozmawiać lub zasięgnąć rady. Kiedy tylko ktoś przystanął na pogawędkę, postępowała z nim jak dojarka z krową, wyciskała z rozmówcy każdy plotkarski kąsek. Z zapałem spełniała również związane
ze swym powołaniem obowiązki, udzielała porad wszystkim, którzy zjawili się pod jej oknem. Często udzielała rad, nawet jeśli wcale jej o to nie proszono. Lubiła złowróżbne przepowiednie i ostrzegała przed nadchodzącymi katastrofami i nieszczęściami. Niekiedy miała rację. - Co oni mówią? - zapytała Margaret. - Jeszcze nie wiem. - Clare usiłowała dosłyszeć nasilającą się falę szeptów. — William powiada, że coś o diable. Sądzę, że pustelnica puściła jakąś plotkę. - Więc najlepiej będzie to zignorować - oznajmiła Margaret. - Posłuchaj - wtrącił William. - Teraz można rozróżnić, słowa. Szepty gwałtownie zaczęły się nasilać i przybliżać. - Mówią, że jest diabłem z jakiegoś miasteczka na południu kraju. Nie dosłyszałem nazwy... - Diabeł z Wyckmere? - Tak, z Wyckmere. Jest znany jako Diabeł z Wyckmere. Podobno posiada wielki miecz nazywany Wrotami Piekieł. - Dlaczego tak go nazywają? - Ponieważ najprawdopodobniej jest ostatnią rzeczą, jaką widzi wojownik, zanim zginie od jego ostrza. William szeroko otworzył oczy. Na dźwięk wypowiedzianych szeptem słów zadrżał z przejęcia i natychmiast sięgnął do worka po jeszcze jedną garść owoców. - Czy słyszałaś, łady Clare? - spytał z ustami pełnymi porzeczek. - Diabeł z Wyckmere. - Owszem. - Clare zauważyła, że ludzie stojący w tłumie żegnają się po usłyszeniu przydomka rycerza, ale mimo tego z ich twarzy nie znikał wyraz podniecenia i podziwu. Uświadomiła sobie z niesmakiem, że wieśniacy są coraz bardziej zachwyceni widokiem nadjeżdżających rycerzy. Clare wiedziała, że jej poddani są w gruncie rzeczy ludźmi ambitnymi. Niewątpliwie myśleli o prestiżu, jaki przypadnie im w udziale, jeśli zyskają dziedzica cieszącego się tak przerażającą opinią. Człowiek o takiej reputacji może być mi pomocny, nie może mnie jednak poślubić - pomyślała Clare. - Diabeł z Wyckmere - wyszeptał William z czcią z jaką wypowiada się słowa modlitwy. - Musi być naprawdę wspaniałym rycerzem. - Chciałabym wiedzieć, gdzie są pozostali. - Jacy pozostali? Clare z gniewem spojrzała na zbliżających się jeźdźców.
- Powinni tu być co najmniej trzej inni rycerze, spośród których mam wybrać męża. Wszyscy ci wojownicy jadą chyba pod sztandarem jednego dowódcy. - No cóż, ten Diabeł z Wyckmere jest niemal tak ogromny jak trzej mężczyźni razem wzięci - powiedział z wielkim zadowoleniem William. - Nie potrzeba nam innych. Clare zmrużyła oczy. Pomyślała, że Diabeł z Wyckmere nie jest aż tak wielki, ale z pewnością wygląda groźnie. Bynajmniej nie był mężczyzną średniej budowy, o jakiego zabiegała. Szary rycerz i jego orszak znajdowali się teraz niemal tuż przed nią. Cokolwiek by nie powiedzieć, nowo przybyli goście zapewniali wszystkim obecnym wspaniałą rozrywkę. Clare zaczęła się zastanawiać, czy inni kandydaci zdołają przewyższyć ten pokaz siły i uzbrojenia. Była tak pochłonięta niezwykłymi widokami i odgłosami, że nie słyszała dobrze szeptów, przepływających kolejną falą przez tłum. Wydawało jej się, że słyszy dźwięk swego imienia, ale nie zwróciła na to uwagi. Jako dziedziczka Wyspy Pożądania przyzwyczaiła się do tego, że poddani rozprawiają na jej temat. Było to normalne. Margaret podniosła na nią wzrok. - Clare, najlepiej będzie, jeśli natychmiast się udasz do zamku. Jeżeli zostaniesz na tym murze, nie zdążysz wrócić na czas, by należycie przyjąć tego wielkiego rycerza. - Teraz jest już za późno. - Clare podniosła głos, by przebić się przez odgłosy gwaru i głuchego tętentu kopyt. - Muszę zaczekać, nie zdołam przedrzeć się przez ulicę, dopóki nie przejadą obok nas. Jestem uwięziona w tłumie. Joanna i służący zajmą się powitaniem gości. - Co też ty mówisz? - ofuknęła ją Margaret. - Joanna i służący nie mogą chyba odpowiednio powitać, tak jak oczekiwałby przyszły dziedzic Wyspy Pożądania. Clare odwróciła głowę i uśmiechnęła się do Margaret. - Ach, ale nie wiemy, czy ten szary rycerz będzie przyszłym dziedzicem Wyspy Pożądania, prawda? W rzeczy samej, wydaje mi się to nieprawdopodobne. Z tego, co widzę, jego wzrost nie jest odpowiedni. - Wzrost, moje dziecko, jest najmniej ważny - mruknęła Margaret. Tętent kopyt i szczęk uprzęży raptownie ustały. Cichy okrzyk zdumienia, wydany przez Williama, i nagły ruch, który zapanował w tłumie, sprawiły, że Clare natychmiast z powrotem odwróciła głowę. Ze zdziwieniem stwierdziła, że zastęp jeźdźców, którzy powoli, majestatycznie posuwali się naprzód przez centrum miasteczka, przystanął pośrodku ulicy. Wprost przed murem, na którym siedziała. Clare z trudem przełknęła ślinę, kiedy zdała sobie sprawę, że szary rycerz patrzy prosto na nią. W pierwszym odruchu chciała ześlizgnąć się z muru i dyskretnie zniknąć w ogrodzie. Ale na ucieczkę było już za późno. Uznała, że musi dzielnie stawić czoło sytuacji. Nagle uświadomiła sobie, że ma zabrudzoną suknię i rozwiane włosy. Spoconymi dłońmi chwyciła krawędź kamiennego muru, rozgrzanego przez słońce.
Była pewna, że nie patrzy na nią. Nie mógł na nią patrzeć. Nie było żadnego powodu, dla którego jej osoba miałaby przyciągnąć uwagę szarego rycerza. Była po prostu jakąś kobietą, siedzącą na murze i wraz z resztą wieśniaków obserwującą widowisko. Ale on na nią patrzył. W ciszy, która nagle zapadła, rycerz ze srebra i dymu przyglądał się jej uważnie przez chwilę. Chwila ta wydała się Clare nieskończenie długa. Miała wrażenie, że nawet powietrze zastygło w bezruchu. Liście na drzewach, rosnących w klasztornym ogrodzie, zwisają nieruchomo. Nie było słychać ani jednego dźwięku, nawet łopotu chorągwi. Clare patrzyła w nieznane, przysłonięte nieco stalowym hełmem oczy Diabła z Wyckmere i modliła się, by uznał ją za jedną z wieśniaczek. Wielki, pstrokaty szary ogier, otrzymawszy jakąś niewidzialną komendę, ruszył w stronę klasztornego muru. Ci, którzy stali na jego drodze, natychmiast rozstąpili się na boki, by zrobić przejście. Wszystkie oczy zwróciły się prosto na Clare. - On się tutaj zbliża - powiedział William ochrypłym głosem. - Może cię rozpoznał. - Ależ my się nigdy nie spotkaliśmy. - Clare zacisnęła mocniej palce na kamieniu. - Nie może wiedzieć, kim jestem. Chłopiec już otworzył usta, by coś powiedzieć, ale zaraz je zamknął, bo masywny rumak zatrzymał się tuż przed Clare. Oczy szarego rycerza znalazły się na wysokości jej oczu. Clare spojrzała w błyszczące, posępne oczy koloru matowego kryształu górskiego. Dostrzegła w nich chłód oraz wyrachowanie i od razu zdała sobie sprawę, że szary rycerz wie, kim ona jest. Wstrzymała oddech, usiłując gorączkowo wymyślić jakiś sposób wyjścia z tej sytuacji. Nigdy w życiu nie znalazła się w tak niezręcznym położeniu. - Szukam dziedziczki Wyspy Pożądania - oznajmił rycerz. Dźwięk jego głosu przeszył Clare dziwnym dreszczem. Nie wiedziała, dlaczego wywołał w niej tak niezwykłą reakcję, gdyż brzmienie tego głosu bardzo jej się spodobało. Był niski, matowy i emanowała z niego tłumiona siła. Zacisnęła kurczowo dłonie na kamieniu, by powstrzymać drżenie palców. Potem uniosła głowę i wyprostowała się. Była panią tej posiadłości, i zamierzała zachowywać się stosownie, nawet w obliczu najgroźniejszego mężczyzny, jakiego w życiu spotkała. - Ja jestem tą osobą, której szukasz, sir. A kim ty jesteś? - Gareth z Wyckmere. Clare przypomniała sobie szepty: Diabeł z Wyckmere.
- Słyszałam, że nazywają cię inaczej. - Nadają mi wiele innych imion, ale nie na wszystkie z nich reaguję. W jego słowach zawarte było wyraźne ostrzeżenie. Clare usłyszała je i postanowiła schronić się za zasłoną dobrych manier. Uprzejmie skłoniła głowę. - Witam na Wyspie Pożądania, sir. Pozwól mi podziękować w imieniu wszystkich mieszkańców za wspaniałą rozrywkę, jakiej nam dziś dostarczyłeś. Nieczęsto mamy tyle szczęścia, by oglądać w naszym małym miasteczku tak znakomite widowiska. - Jestem rad, że podobał ci się jego dotychczasowy przebieg, pani. Mam nadzieję, że będziesz równie zadowolona z dalszego ciągu. - Gareth puścił wodze, uniósł okryte kolczugą ręce i zdjął z głowy hełm. Nie obejrzał się przez ramię, ani nie dał żadnego widocznego znaku. Po prostu trzymał błyszczący hełm w wyciągniętej ręce. Jeden z członków jego świty niezwłocznie podjechał bliżej, przejął stalowy hełm i cofnął konia, by dołączyć do pozostałych rycerzy. Clare przyglądała się Garethowi z ciekawością, której, nawet przez wzgląd na dobre maniery, nie była w stanie całkowicie ukryć. Był w końcu jednym z kandydatów do jej ręki. Ze zdziwieniem stwierdziła, że wygląd tego mężczyzny budzi w głębi jej duszy korzystne wrażenie. Był stanowczo zbyt duży, ale ten rzucający się w oczy mankament nie wydawał jej się teraz tak bardzo zatrważający jak wtedy, gdy spisywała wymagania dotyczące kandydata na męża. Powód był oczywisty. Miała wrażenie, że przybysz mimo budowy i dostrzegalnej siły fizycznej, nie jest mężczyzną, który dążąc do celu, korzysta jedynie z brutalnej przemocy. Gareth z Wyckmere był niewątpliwie doświadczonym rycerzem, zaprawionym w krwawym rzemiośle wojennym, ale nie był tępym głupcem. Clare wyczytała to z jego twarzy. Promienie słońca połyskiwały na jego gęstych, niemal czarnych, włosach, sięgających ramion. W dzikich, kamiennych rysach przybysza było coś, co przypominało Clare wielkie strome urwiska skalne, które chroniły jej ukochaną wyspę. Mimo emanującej z jego oczu inteligencji Clare instynktownie wyczuwała, że może być człowiekiem nieprzejednanym i nieustępliwym. Był mężczyzną, który musiał walczyć o wszystko, czego w życiu zapragnął. Nie spuszczał oczu z Clare, która uważnie mu się przyglądała. Jej badawcze spojrzenie nie budziło w nim niepokoju. Siedział cierpliwie na koniu, zdając się na jej ocenę, a wyraz jego twarzy sugerował, że ta ocena niezbyt go interesuje. Clare odniosła wrażenie, że jest człowiekiem, który wie, czego chce, i zamierza to osiągnąć bez względu na jej decyzje i konkluzje. Ta świadomość zaniepokoiła ją. Czuła, że jeśli Diabeł z Wyckmere wyznaczy sobie jakiś cel, trudno będzie go od niego odwieść. Przypomniała sobie jednak, że ona także potrafi z równą determinacją dążyć do realizacji własnych zamierzeń. W gruncie rzeczy od dwunastego roku życia rządziła tą wyspą i wszystkim, co się na niej znajdowało. - I cóż, pani? - spytał Gareth. - Czy odpowiada ci twój przyszły mąż?
Przyszły mąż? Clare przymrużyła oczy ze zdumienia. Nie wiedziała, czy się roześmiać, czy skarcić przybysza za jego zapierającą dech w piersiach arogancję. Zdecydowała się na uprzejmy, lecz wyraźnie chłodny uśmiech. - Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. - mruknęła. - Nie widziałam jeszcze innych kandydatów. - Mylisz się, pani. Są tylko dwaj: ja i sir Nicholas z Seabern. Clare zaszokowana, otworzyła usta. - Ależ to niemożliwe. Prosiłam o przysłanie mi co najmniej trzech lub czterech rycerzy do wyboru. - Nie zawsze otrzymujemy w życiu to, o co prosimy, czyż nie? - Ale ty nie spełniasz żadnego z moich wymogów, sir - wybuchnęła Clare. - Nie chcę cię urazić, ale twój wzrost bynajmniej nie jest odpowiedni. I wyglądasz na człowieka znacznie bardziej miłującego wojnę niż pokój. - Rzuciła mu groźne spojrzenie. - Ponadto, nie odnoszę wrażenia, byś miał pogodne usposobienie. - Jeśli idzie o mój wzrost, to nie mam na niego wpływu. To prawda, że zostałem dobrze wyszkolony w rzemiośle wojennym, ale przysięgam, iż pragnę żyć w spokoju i pokoju. Co do mojego usposobienia, trudno powiedzieć. Człowiek może się zmienić, prawda? - Nie jestem tego taka pewna - powiedziała z rezerwą Clare. - Umiem czytać. - No cóż, dobre i to. Niemniej jednak... - Pani, z własnego doświadczenia wiem, że wszyscy musimy nauczyć się zadowalać tym, czym nas obdarzono. - Nikt nie wie tego lepiej niż ja - odparła chłodno Clare. - Sir, będę szczera. Przybyłeś z daleka i urządziłeś nam wspaniałe widowisko. Nie chciałabym cię rozczarować, ale uczciwie mówiąc, muszę stwierdzić, że nie masz większych szans, by zostać dziedzicem Wyspy Pożądania. Najlepiej chyba będzie, jeśli wraz ze swymi ludźmi odpłyniesz tymi samymi statkami, które was tu przywiozły. - Nie, pani. Czekałem zbyt długo i przebyłem zbyt daleką drogę. Jestem tu, by zapewnić sobie przyszłość. Nie zamierzam odjeżdżać. - Ale ja stanowczo nalegam... Rozległ się cichy, głuchy dźwięk. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w ręku Garetha pojawił się miecz. Szybki, przerażający ruch sprawił, że wszystkim obecnym zaparło dech w piersiach. Clare urwała w połowie zdania. Szeroko otworzyła oczy. Promienie słońca tańczyły i połyskiwały na zbroi, kiedy Gareth uniósł ostrze wysoko w górę. Całe otoczenie zamarło raz jeszcze w zupełnym bezruchu.
William odważył się zmienić tę sytuację. - Nie waż się skrzywdzić lady Clare! - wrzasnął na Garetha. - Nie pozwolę ci jej skrzywdzić! Zuchwałość chłopca wywarła na tłumie równie wielkie wrażenie jak widok obnażonego miecza. - Bądź cicho, Williamie - szepnęła Clare. Gareth zerknął na Williama. - Jesteś bardzo dzielny, chłopcze. Niektórzy uciekają w popłochu, kiedy tylko spojrzą na Wrota Piekieł. Chłopiec był wyraźnie przestraszony, ale na jego twarzy malował się wyraz zaciętej determinacji. Popatrzył groźnie na rycerza. - Tylko nie zrób jej krzywdy. - Nie zamierzam jej skrzywdzić - odparł Gareth. - Co więcej, jako jej przyszły mąż, cieszę się widząc, że miała takiego odważnego opiekuna aż do mego przybycia. Jestem ci wdzięczny, chłopcze. William miał teraz niepewną minę. Gareth jednym, błyskawicznym ruchem odwrócił miecz i wyciągnął go, rękojeścią do przodu, w kierunku Clare. Był to wyraz hołdu i respektu. Czekał wraz z innymi, aż Clare przejmie Wrota Piekieł z jego rąk. Clare usłyszała przebiegający przez tłum pomruk zdumienia i aprobaty. Instynktownie wyczuła, że William z trudem opanowuje podniecenie. Atmosfera napiętego wyczekiwania była przytłaczająca. Odmowa przyjęcia miecza byłaby ryzykownym po-sunięciem. Nie można było przewidzieć, jak zareagowałby Gareth ani co w odwecie zrobiliby jego wojownicy. Mogliby w jednej chwili zniszczyć całe miasteczko. Natomiast przyjęcie miecza dałoby powód do przypuszczeń, że konkury zostaną przyjęte przychylnie. Była to zasadzka. Clare musiała przyznać, że dość zręcznie obmyślana, ale na pewno zasadzka. Z tej bardzo przemyślnie zastawionej pułapki były tylko dwa wyjścia, oba niebezpieczne. Od początku przecież wiedziała, że Gareth jest mężczyzną, który dla osiągnięcia celu wykorzystuje zarówno rozum, jak i siłę. Spojrzała w dół na rękojeść długiego, błyszczącego miecza. Zauważyła, że w gałce uchwytu osadzony jest duży kryształ górski. Matowy szary kamień wyglądał, jakby był nasycony srebrzystym dymem z jakichś niewidzialnych ogni. Nagle zdała sobie sprawę, skąd wzięła się nazwa miecza. Nie potrzeba było wielkiej fantazji, by wyobrazić sobie ten kryształ jako wrota do piekła. Clare zahaczyła nieruchomy wzrok Garetha i zauważyła, że matowy kryształ doskonale harmonizuje z kolorem jego oczu. Wiedząc, że nie ma wyjścia z pułapki, wybrała jedną z dwóch istniejących możliwości. Powoli sięgnęła po miecz i chwyciła rękojeść. Broń była tak ciężka, że musiała trzymać ją oburącz.
Tłum głośno zawiwatował. William uśmiechnął się szeroko. W powietrzu uniosły się okrzyki radości. Zbroje szczękały i dzwoniły, kiedy jazda rycerska i wojownicy wymachiwali lancami i uderzali tarczami o tarcze. Clare zerknęła na Garetha i poczuła się tak, jakby właśnie zeszła z jednego ze stromych urwisk otaczających Wyspę Pożądania. Gareth wyciągnął potężne ręce, okryte kolczugą, chwycił dziedziczkę wyspy i zdjął ją z muru. Cwiat zawirował wokół niej. Omal nie upuściła wielkiego miecza. W chwilę później siedziała już bezpiecznie, w poprzek siodła przed Diabłem z Wyckmere. Przytrzymywało ją ramię wielkie jak drzewo, okryte kolczugą. Uniosła wzrok na Garetha i dostrzegła w jego oczach błysk satysfakcji. Nie mogła pojąć, dlaczego czuje się tak, jakby nadal spadała w dół. Gareth uniósł rękę, by przywołać jednego z rycerzy. Zbliżył się wojownik o ostrych rysach twarzy. - Tak jest, sir? - Ulrichu. - Gareth podniósł głos, aby jego podwładny mógł go dosłyszeć pośród ogłuszających wiwatów tłumu. - Eskortuj zacnego opiekuna lady Clare w sposób godny jego wybitnych zasług. - Tak jest. - Ulrich podjechał wolno do muru i wyciągnął ramiona, by chwycić Williama w pasie. Zdjął chłopca z muru i umieścił go w łęku swego siodła. Clare spojrzała w szeroko otwarte oczy chłopca, siedzącego na potężnym rumaku, który przeciskał się przez tłum, i niechętnie uświadomiła sobie, że właśnie teraz Gareth pozyskał sobie na całe życie lojalnego stronnika. Przysłuchiwała się radosnym okrzykom poddanych, kiedy Diabeł z Wyckmere prowadził stępa siwego ogiera przez zatłoczoną ulicę. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że Margaret stoi przy klasztornej furcie. Przeorysza serdecznie pomachała do niej ręką. Clare ścisnęła mocno Wrota Piekieł i raz jeszcze uświadomiła sobie, że została schwytana w doskonale zastawioną pułapkę. Podarowanie Wrót Piekieł było ładnym gestem - powiedział z uśmiechem Ulrich, obserwując Garetha kąpiącego się w wielkiej kadzi. - Pozwolę sobie zauważyć, że to całkiem do ciebie niepodobne. - Uważasz, że nie jestem zdolny do ładnych gestów? - Gareth odgarnął z oczu mokre włosy i spojrzał na przyjaciela. Ulrich rozsiadł się wygodnie na wyściełanej poduszkami ławeczce w wykuszu okna. Promienie słońca padały na jego zupełnie łysą głowę. Był doświadczonym rycerzem, starszym od Garetha o jakieś sześć lat, silnie zbudowanym, o zadziwiająco pięknych rysach twarzy. Kiedy Gareth skończył szesnaście lat, lord Thurston zaangażował Ulricha na jego wychowawcę. Starszy mężczyzna był zarówno rozważnym taktykiem, jak i biegłym wojownikiem. Był obecny, kiedy
Gareth zdobył swoje ostrogi, a wraz z nimi tytuł szlachecki. Nastąpiło to po gwałtownej potyczce z bandą wiarołomnych rycerzy, terroryzujących wieśniaków na ziemiach Thurstona. Od tego dnia Ulrich i Gareth nie rozstawali się. Ich związek łączyła przyjaźń, zaufanie i wzajemny szacunek. Gareth wiele nauczył się od Ulricha, a i potem, kiedy edukacja się skończyła, słuchał jego rad. Związek ten - wychowawcy i ucznia - stopniowo przekształcił się w układ partnerski. Teraz jednak Gareth wydawał rozkazy. To właśnie on zebrał doborowy zastęp zdyscyplinowanych wojowników, za których usługi płacono bardzo wysoką cenę. To on wybierał potencjalnych zleceniodawców i decydował o tym, jak i kiedy angażować podwładnych. Objął rolę przywódcy nie ze względu na powiązania z Thurstonem z Landry, lecz po prostu dlatego, że wszystkim zainteresowanym wydawało się to zupełnie oczywiste. Chęć dowodzenia była nieodłączną cechą jego charakteru, odruchem tak naturalnym jak oddychanie. Ulricha nie bardzo interesowała pozycja przywódcy. Miał niezależną naturę. Przysięgał wierność jedynie tym, których sam wybrał, a pan obdarzony jego lojalnością mógł mieć pewność, że ma oddanego sługę. Cztery lata wcześniej Ulrich złożył przysięgę wierności Diabłu z Wyckmere. Ulrich znał Garetha lepiej niż ktokolwiek inny, nie wyłączając samego Thurstona. Dobrze wiedział, że nigdy nikomu nie ofiarował Wrót Piekieł. - Muszę przyznać, że stać cię na wspaniałe i imponujące gesty - powiedział z zadumą Ulrich, drapiąc się po brodzie. - W twoim przypadku takie gesty zawsze kryją w sobie pomysłowe zasadzki. To było niezwykłe posunięcie, nawet jak na ciebie. - To była niezwykła sytuacja. - Tak czy owak zastawiłeś po prostu kolejną pułapkę, prawda? Nie pozostawiłeś łady Clare żadnego wyboru. Musiała przyjąć Wrota Piekieł. Gareth wzruszył ramionami. - Znalazłbyś się w niezręcznej sytuacji, gdyby zwróciła ostrze miecza przeciw tobie i próbowała przebić ci trzewia. - To było mało prawdopodobne. Większe ryzyko polegało na tym, że odmówi przyjęcia miecza. - Gareth zbliżył do nosa aromatyczne mydło i powąchał je. - Czy nie wydaje ci się, że wszystko na tej Wyspie Pożądania ma woń kwiatów? - Cała ta przeklęta wyspa pachnie jak jeden ogród. Daję słowo, że nawet rynsztok w miasteczku jest perfumowany. - Podobno został połączony z morzem czymś w rodzaju kanału. - Gareth z zadumą zmarszczył brwi. - Odpadki niewątpliwie zabiera ze sobą fala odpływu. Za pomocą podobnego systemu usuwane są nieczystości z zamku. To bardzo ciekawe.
- Nigdy nie rozumiałem twego zainteresowania pomysłowymi urządzeniami. - Ulrich wciągnął głęboko powietrze, wdychał zapach wiosny, który sączył się przez otwarte okno. - Powiedz mi, co byś zrobił, gdyby odmówiła przyjęcia miecza? - To nie ma już teraz znaczenia. Przyjęła go. - I uważasz, że tym samym przypieczętowała swój los, czyż nie tak? Nie byłbym tego zbyt pewny, przyjacielu. Odnoszę wrażenie, że dziedziczka Wyspy Pożądania jest kobietą zaradną. Z tego, co mi opowiedziałeś, wynika, że to właśnie dzięki niej ta posiadłość jest tak kwitnąca i dochodowa. - Owszem. Jej matka wtajemniczyła ją w arkana sztuki wyrobu perfum. Brat lady Clare podobno stale brał udział w turniejach, aż w końcu dał się zabić. Ojciec był erudytą, nie interesował się zarządzaniem ziemiami. Wolał spędzać czas w Hiszpanii, gdzie tłumaczył arabskie traktaty naukowe. Ulrich uśmiechnął się lekko. - Jaka szkoda, że nigdy go nie poznałeś. Wy dwaj mielibyście dużo tematów do dyskusji. - To prawda. - Garetha ogarnęło nagłe uczucie zadowolenia. Postanowił, że po ślubie zrezygnuje ze ścigania przestępców i powróci do swej pierwszej miłości - poszukiwania skarbów ukrytych w książkach i manuskryptach, takich jak te, które znajdowały się w kolekcji ojca Clare. Ociekając wodą wstał i sięgnął po ręcznik. - Do diabła! Pachnę jak pączkująca róża. Ulrich uśmiechnął się. - Być może dama twego serca doceni ten zapach. Powiedz mi, jak odgadłeś, że ta siedząca na klasztornym murze dziewczyna jest w istocie panią Wyspy Pożądania? Gareth nie przestając wycierać włosów machnął lekceważąco ręką. - Nie ulegało wątpliwości, że jest kobietą w odpowiednim wieku. Poza tym była lepiej ubrana niż którakolwiek z wieśniaczek. - No, tak. Ale mimo to... - Wyglądała na osobę pewną siebie i przywykłą do wydawania poleceń. Wiedziałem, że musi być albo mieszkanką klasztoru, która jeszcze nie złożyła ślubów zakonnych, albo dziedziczką. Wybrałem tę drugą możliwość. Gareth przypomniał sobie moment, w którym po raz pierwszy ujrzał Clare. Siedząc na swym ogierze, zauważył ją, kiedy wspięła się już na kamienny mur i usiadła na jego szczycie. Zgrabną figurę osłaniała zielona suknia i żółta peleryna. Kołnierz, rąbek i rękawy tuniki zdobiły żółte i pomarańczowe hafty, podobnie jak i szeroki pas, który spoczywał nisko na biodrach, podkreślając ich kobiecą krągłość i szczupłość talii. Dla Garetha ta siedząca na murze kobieta była ucieleśnieniem wiosny, tak świeżym i żywym jak pola róż i lawendy, które niczym kobierzec pokrywały całą wyspę. Długie, ciemnokasztanowe włosy, które przytrzymywał wąski diadem i niewielki skrawek delikatnego lnu, lśniły połyskliwie w słońcu. Uwagę Garetha przykuwały subtelne rysy twarzy, na której malowała się nieukrywana ciekawość i podniecenie, podobnie jak na obliczu siedzącego obok niej chłopca.
Emanowała z niej pełna wdzięku, lecz nie skrywana duma; wyglądała na kobietę przyzwyczajoną do wydawania poleceń. Jednakże w jej ogromnych, zielonych oczach czaiła się głęboka nieufność. Ten wyraz czujności nie mógł być nie zauważony przez sokoli wzrok Garetha, dostrzegający najdrobniejsze szczegóły, nawykły przez lata do ścigania przestępców. W istocie, to właśnie pomogło mu ją zidentyfikować. Tą siedzącą na murze, dobrze ubraną kobietą wyraźnie interesowali się rycerze, którzy zakłócali spokój jej posiadłości. Gareth wiedział, że postanawiając zbliżyć się do muru, by stanąć wobec niej twarzą w twarz, podejmuje ryzykowną decyzję. Nie był pewien, czy dziewczyna nie ukryje się w klasztornym ogrodzie. Jednak nie zrobiła tego. Zgodnie z jego przypuszczeniami, kobieca duma nie pozwoliła na ucieczkę. Kiedy podjeżdżając bliżej, zauważył na jej sukni grudki ziemi, powiedział sobie, że to dobry znak, dziedziczka Wyspy Pożądania nie bała się pobrudzić sobie rąk. Gareth otrząsnął się ze wspomnień. Odrzucił pachnący ziołami lniany ręcznik i sięgnął po czysty szary kaftan. Ubierając się, zerknął na jeden z wielkich gobelinów, ożywiających kamienne ściany komnaty. Zauważył, że kwiaty i zioła, źródło dochodów Wyspy Pożądania, są tu powszechnym motywem zdobniczym. Nawet pięknie tkane draperie przedstawiały sceny ogrodowe. Była to kraina wonnych kwiatów i bujnej roślinności. Gareth zamyślił się. Kto by przypuszczał, że Diabeł z Wyckmere przybędzie do takiego ładnego, pięknie pachnącego miejsca, by założyć, tu swe ognisko domowe. Wyspa Pożądania spodobała mu się. Czuł, że znajdzie tu to, czego szukał. Zacisnął na biodrach długi skórzany pas i przeszedł boso obok jednego z wąskich okien wyciętych w kamiennym murze. Aromatyczny powiew ciepłego wiatru skojarzył mu się z włosami Clare. Kiedy trzymał ją przed sobą, jadąc przez miasteczko, a potem drogą wiodącą do zamku, wdychał zapach jej ciemnych loków. Mieszała się z nim woń kwiatów, ale nie przytłaczała tego tak charakterystycznego dla Clare słodkiego, intrygującego zapachu. Ten zapach urzekł go. Pachniała jak żadna ze znanych mu dotąd kobiet. Delikatne, odurzające pachnidła w połączeniu z dotykiem lekko zaokrąglonych bioder, przyciśniętych do jego nogi, poruszyły Garetha do żywego. Obudziło się w nim uczucie niepohamowanie silnej żądzy. Wspominając to doznanie, ściągnął brwi i zacisnął zęby. Postanowił trzymać się w garści. Nie mógł pozwolić sobie na to, by zbyt długo rządziły nim emocje. W tym momencie Ulrich przyciągnął jego wzrok. - A więc rozpoznałeś dziedziczkę Wyspy Pożądania na pierwszy rzut oka? - Z ironicznym podziwem potrząsnął łysą, lśniącą głową. - Moje gratulacje. Jak zwykle szybko oceniłeś fakty.