Zygmunt Zonik
RAKIETY NIE OSIĄGNĄ CELU
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1975
Okładkę projektował: Witold Chmielewski
Redaktor: Elżbieta Skrzyńska
Redaktor techniczny: Marian Napierzyński
W nocy z 17 na 18 sierpnia 1943 roku siły Royal Air Forces w liczbie 500 czterosilnikowych
samolotów bombowych typu Lancaster, Halifax i Stirling zbombardowały Wojskowy Zakład Badawczy
Wehrmachtu Heeres-Versuchungsanstalt w Peenemünde. Biura konstrukcyjne, zakłady doświadczalne i
produkcyjne uległy poważnym zniszczeniom. Zginęło wtedy wielu niemieckich specjalistów i kilka tysięcy
robotników-obcokrajowców, zatrudnionych przy realizacji tajnego zadania opatrzonego kryptonimem „A-4”.
Tak oznaczono w dokumentacji technicznej projekt broni odwetowej — „Vergeltungswaffe”, w skrócie V.
Był to potężny nalot, zaplanowany i przygotowany przez wywiad brytyjski — Intelligence Service, a
pośrednio spowodowany sensacyjnymi doniesieniami dowództwa polskiej Armii Krajowej, które
informowało sztab aliancki w Londynie, że na wyspie Usedom (Uznam) w Peenemünde hitlerowskie
kierownictwo wojskowe w wielkiej tajemnicy przystąpiło do pracy nad nowym rodzajem broni. Przy jej
pomocy Naczelne Dowództwo Sił Zbrojnych (Oberkommando der Wehrmacht) zamierza zadać potężny cios
nie przygotowanym na to sprzymierzonym. Doniesienia owe pokrywały się z informacjami zdobytymi przez
Brytyjczyków w Szwecji, z których wynikało, że Niemcy szykują nową broń — dalekosiężne rakiety
powietrzne. Angielskie samoloty zwiadowcze dokonały zdjęć tego obszaru, a specjaliści od ich
odczytywania ustalili, że tam właśnie, w Peenemünde, prowadzone są zaawansowane prace badawcze nad
nowymi pociskami i sposobem ich odpalania z wyrzutni.
W sztabie alianckiego lotnictwa zapadła decyzja zniszczenia nieprzyjacielskiej bazy. Tak narodziła się
operacja lotnicza opatrzona kryptonimem „Hydra”. Podczas jej przeprowadzania zrzucono 1874 bomby.
Nalot ów — czego oczywiście alianci nie przewidzieli — spowodował założenie przez hitlerowców
nowego obozu koncentracyjnego. Ostatniego w Trzeciej Rzeszy, przeznaczonego do superspecjalnych zadań.
Narada w „Wolfsschanze”
W cztery dni po nalocie na Peenemünde, 22 sierpnia, odbyła się w tajnej kwaterze Hitlera pod
Kętrzynem poufna narada, której tematem był problem dalszej produkcji tak niecierpliwie oczekiwanej przez
führera „cudownej broni” dalekiego zasięgu.
W konferencji, obok gospodarza kwatery i najwyższego dowódcy Sił Zbrojnych, wzięli udział:
reichsführer SS i szef niemieckiej policji Heinrich Himmler oraz Albert Speer, minister uzbrojenia i
produkcji wojennej. W roli ekspertów do spraw „Wunderwaffe” wystąpili: generał artylerii Walter
Dornberger i standartenführer SS dr Wernher von Braun, szef HVP w Peenemünde.
Hitler z trudem hamował złość. Interesował się osobiście postępem prac przy budowie broni V,
przydzielił na ten cel ogromne środki, a tu lotnictwo nieprzyjaciela omal nie pokrzyżowało jego planów.
Jeszcze w marcu 1939 roku führer odwiedził poligon doświadczalny Wehrmachtu w Kummersdorf i
kazał przedstawić sobie wyniki dotychczasowych prac nad samolotem-pociskiem V-1, zwanym też
samolotem bez pilota. Wystrzelono wtedy jeden egzemplarz nowej broni, co wywołało jego entuzjazm.
Gratulował sukcesu generalicji i specjaliście od konstrukcji rakiet, baronowi Wernherowi von Braun. Pod
wrażeniem tej wizyty 23 maja 1939 roku podczas odprawy najwyższych wojskowych, która odbyła się w
Kancelarii Rzeszy, Hitler oświadczył:
Każda broń użyta w wojnie może zadecydować o powodzeniu, dopóki nie dysponuje nią wróg. Mam tu
na względzie zarówno użycie gazów trujących, jak również lotnictwa, broni pancernej i lodzi podwodnych...
Jeżeli oddziaływanie tych broni nie będzie decydujące, wówczas zastosujemy genialny chwyt: zaskoczenie
przeciwnika...
W rok później wybudowano zakłady w Peenemünde oraz utworzono tutaj specjalny oddział wojsk
technicznych, który otrzymał nazwę Versuchskommando Nord. W lipcu 1943 r. był gotowy program
produkcji „cudownej broni”. Aż tu jak grom z jasnego nieba bomby na tajny obiekt, zdawałoby się nie do
wykrycia przez wrogi wywiad i lotnictwo!
Niewesołe mieli miny uczestnicy obrad. Bijąc pięścią w stół, zdenerwowany Hitler zażądał odtworzenia
urządzeń produkcji „Vergeltungswaffe” w nowym miejscu.
— Dam w tym celu wszystko, czego potrzeba! — krzyczał coraz głośniej. — Pieniądze, materiały,
ludzi. Ludzi? Ile chcecie? Sto, dwieście tysięcy?
Minister Speer, rzeczowo myślący inżynier, postawił pytanie, gdzie teraz urządzić „nowe Peenemünde”.
Zaraz też sam udzielił odpowiedzi, proponując przeniesienie produkcji V-1 i V-2 pod ziemię.
— Po to przecież zleciłem mojemu pomocnikowi Jägerowi opracowanie planu rozwinięcia produkcji
wojennej w budowlach podziemnych — uzupełnił swój wywód ulubieniec Hitlera. — Dysponujemy obecnie
całym systemem tuneli wykutych w tym celu w skale w różnych częściach kraju.
Wódz III Rzeszy słuchał uważnie, potakiwał skinieniem głowy, przenosił wzrok kolejno na wszystkich
obecnych. Von Braun wyprostował się odruchowo. Z uwielbieniem wpatrywał się w tego zmęczonego
człowieka o zapadłych oczach, tak niepodobnego do Hitlera, jakiego pamiętał z jego wizyt w
Kummersdorfie, a później w Peenemünde.
— Moja służba budowlana SS przygotowuje dalsze podziemne obiekty — wtrącił Himmler, zazdrosny
o inicjatywy w obecności kanclerza. — W miejscu, w którym będziemy produkować Wunderwaffe,
założymy nowy obóz koncentracyjny. Uderzenie tej broni, mein Führer, będzie straszne!
Himmler zyskał tyle, że udało mu się przeforsować swojego człowieka, SS-standartenführera dr. Hansa
Kammlera, na stanowisko pełnomocnika rządu do spraw budowy fabryki i produkcji broni V.
Hitler zgodził się na przedłożone wnioski bez chwili wahania. Ustalono, że fabrykę podziemną
uruchomi się w tunelach i sztolniach góry Kohnstein w Turyngii.
— Znajdują się tam dwa korytarze długości dwóch kilometrów, co prawda jeden jeszcze nie
wykończony, oraz czterdzieści sześć hal — objaśnił Speer, zwany „architektem diabła”. — Są to ogromne
pomieszczenia, jakby stworzone do produkcji długich serii V-1 i V-2. To najodpowiedniejsze miejsce do tego
celu w całej Europie. Mimo to, moim zdaniem, będzie tam zbyt ciasno i dlatego uważam, mein Führer, że
trzeba pomyśleć o rozbudowie. Góry Harcu nadają się do tego celu wybornie.
*
Speer i Himmler mieli doskonale zorganizowany aparat wykonawczy. Tylko nieświadomych tego faktu
mogłoby ogarnąć zdumienie, że już 28 sierpnia, zaledwie w 4 dni po odprawie w bunkrze pod Kętrzynem,
pierwszy transport więźniów obozu koncentracyjnego Buchenwald wyładował się z esesmańskich
ciężarówek u podnóża Kohnsteinu, 8 kilometrów na północny zachód od miasteczka Nordhausen. W
błyskawicznym tempie założono tutaj komenderówkę, utajnioną pod kryptonimem „Dora”.
Nim upłynęło sześć tygodni, fikcyjna firma Mittelwerke otrzymała oficjalne zamówienie od dowództwa
Sił Lądowych na wykonanie 12 000 rakiet V-2. Data tego pierwszego zlecenia: 19 października 1943 r.
,,Broń odwetowa” Hitlera wyszła z fazy doświadczeń. Już niedługo, wprowadzona do akcji, miała
zaskoczyć cały świat i sterroryzować ludność cywilną Wysp Brytyjskich.
Wernher von Braun - „Baron Rakiet”
Nalot na Peenemünde nie zniechęcił Wernhera von Brauna do kontynuowania pracy nad bronią V. Już
następnego dnia po bombardowaniu złożył on władzom meldunek, w którym stwierdził, że ponowne
podjęcie doświadczeń i produkcji jest możliwe w ciągu około 4 tygodni. Chodziło głównie o odtworzenie
dokumentacji, gdyż spaliły się rysunki techniczne, które z ośrodka na wyspie Uznam powinny być wysłane
do fabryk mających produkować poszczególne części rakiet.
Von Braun nie rezygnował nawet w obliczu wielkich trudności. Wierzył, że kiedyś przyczyni się do
podbicia przez uczonych niemieckich przestrzeni kosmicznej. To, że tymczasem wyniki jego prac będą użyte
do zbrodniczych celów, wcale mu nie przeszkadzało. Przeciwnie, on właśnie, doktor nauk technicznych,
pierwszy podsunął Himmlerowi myśl o wykorzystaniu przy produkcji „Vergeltungswaffe” więźniów obozów
koncentracyjnych. Był bezwzględny — do celu szedł po trupach.
Jeszcze przed objęciem władzy przez Hitlera Werhner von Braun został członkiem NSDAP, a w kilka
lat później nosił już mundur sturmbannführera SS. Jako student fizyki w Berlinie i Zurychu dzięki rozległym
stosunkom swojego ojca — barona i militarysty, pozyskał zaufanie ministerstwa Reichswehry. W
dwudziestym roku życia został asystentem naukowej komórki, prowadzącej zakamuflowane prace nad
bronią rakietową. Jego praca doktorska nosząca tytuł: „Konstruktywny, teoretyczny i eksperymentalny
przyczynek do problemu rakiet pracujących na paliwie płynnym”, uznana za obronnomilitarną, nie została
opublikowana.
Kiedy von Braun i późniejszy generał Dornberger uporczywie nękali szefów armii prośbami o pieniądze
na doświadczenia, prowadzone początkowo na tajnym poligonie w Kummersdorfie pod Berlinem,
powiedziano im, że dostaną tę sumę tylko wówczas, gdy rakiety będą mogły przy dostatecznej celności
przenieść duży ładunek wybuchowy na dalszą odległość. W swej gorliwości przyrzekli zrobić wszystko,
czego od nich żądano. Wiedzieli zatem, że zamiast pojazdu skierowanego do gwiazd będą konstruować
śmiercionośne pociski.
W 1936 r. znalazły się środki na budowę rozległego Ośrodka Doświadczalnego — poligonu w
Peenemünde, gdzie jednocześnie były prowadzone prace nad samolotem-pociskiem, czyli V-1, i nad rakietą
bojową V-2. Teraz von Braun nie mógł już uskarżać się na brak warunków do pracy. Dysponował olbrzymim
terenem, dobrze wyposażonymi zakładami doświadczalnymi, najlepszymi fachowcami, dostateczną liczbą
niewolników do ciężkich prac i niemal nieograniczonymi środkami finansowymi, płynącymi z kas
państwowych.
Jednakże postęp prac nad rakietą nie zadowalał Sztabu Generalnego. Pierwsze prototypy — A-1 i A-2
— nie zdały praktycznie egzaminu, nie odpowiadały tym warunkom, jakie stawiał Wehrmacht. Dopiero
trzeci prototyp — A-3 — stanowił zalążek broni, o którą dopominało się wojsko. Długość pocisku wynosiła
6,5 metra, średnica — 75 cm, waga — 750 kg. Komora spalinowa zużywała 450 kg materiału napędowego i
po 45 sekundach rakieta mogła osiągnąć moc 1500 koni mechanicznych. Przewidywana wysokość lotu miała
wynosić 12 000 m. W listopadzie 1937 r. wystrzelono dwie sztuki A-3, ale osiągnęły one wysokość zaledwie
100 metrów i spadły do morza.
Generałowie niecierpliwili się. I chociaż von Braun i Dornberger wciąż zapewniali, iż wkrótce rakieta
będzie odpowiadała stawianym wymaganiom, w rzeczywistości wiele elementów potrzebnych do
zbudowania tego rodzaju broni nie istniało nawet w projektach. Armia żądała wielkich, potężnych i
dalekosiężnych pocisków.
Wtedy „Baron Rakiet” zlecił swemu zespołowi zaprojektowanie nowej wersji pocisku. Miał to być
kolos w porównaniu z poprzednimi typami, o czym świadczyły wymownie jego dane techniczne: długość —
14,2 m, ciężar — 12,8 tony, pojemność zbiorników na paliwo — 8,8 tony, prędkość początkowa po starcie
— 1700 metrów na sekundę, zasięg — 250—300 km, szczytowy punkt krzywej balistycznej po odpaleniu —
ponad 100 km i ładunek 1005 kg silnego materiału wybuchowego w głowicy bojowej. Nowością był skład
paliwa: bezwodny nadtlenek wodoru oraz alkohol z dodatkiem wody.
Tak zrodził się prototyp A-4. Prace nad rozwiązaniem wszystkich konstrukcyjnych problemów,
umożliwiających zbudowanie „cudownej broni”, trwały nadal. Nie szczędzono pieniędzy, ludzi i cennych
surowców. Wreszcie 25 lutego 1942 roku na stanowisku w Peenemünde znalazł się pierwszy egzemplarz V-
2. Broń, o której od sześciu lat marzył Hitler i jego sztabowcy, była gotowa do próbnego wystrzelenia.
Pierwszy eksperyment nie przyniósł spodziewanych wyników. Rakieta została wprawdzie wystrzelona,
ale wybuchła na wysokości jednego metra. Nie powiodła się również próba z drugim egzemplarzem.
Dopiero czwartą rakietę udało się z powodzeniem wystrzelić 3 października tegoż roku. Teraz można już
było rozpocząć seryjną produkcję.
W styczniu 1943 r. do akcji wkroczył Albert Speer, odpowiedzialny za zorganizowanie produkcji. W
lipcu zakończono przygotowania, ale po nalocie alianckich samolotów na Peenemünde musiano do planów
wprowadzić zmiany. Po zbombardowaniu dwu innych zakładów, w których także zamierzano ulokować
część produkcji, pozostały już tylko tunele pod górą Kohnstein.
Grypsy w bandażach
W połowie września 1943 roku z „Dory” do Buchenwaldu podążały ciężarówki, wiozące trupy
zmarłych i zakatowanych więźniów do krematorium.
Obowiązywał przepis władz SS, w myśl którego, zanim skierowano ciało do buchającego ogniem pieca,
buchenwaldzcy więźniowie-lekarze z komanda Patologia musieli sprawdzić, czy każdy z nieżyjących ma
przymocowany do ręki lub nogi względnie zawieszony na szyi lub też czytelnie wypisany na piersi numer
oraz czy w załączonej liście zmarłych opisana została przyczyna zgonu.
Gdyby jednak ktoś obserwował tych lekarzy, mógłby zauważyć, że specjalnie interesowały ich zwłoki
więźniów z opatrunkami na lewej ręce. Te właśnie ciała zabierali w pierwszej kolejności do baraku Patologii,
gdzie — w myśl dyspozycji Instytutu Higieny Waffen SS — mieli dokonać w celach pseudonaukowych
sekcji wszystkich zwłok. W baraku Patologii bardzo starannie zdejmowali papierowe bandaże z lewych rąk
zmarłych i przekazywali owe „opatrunki” jednemu z kolegów. Ten niezwykle uważnie przyglądał się
bandażom i z zapisanych na nich cyfr odczytywał informacje. Rzędy cyfr stanowiły bowiem kod ustalony
między wspomnianym lekarzem, członkiem Międzynarodowego Komitetu Obozowego, a przedstawicielem
podziemia „Dory”, zresztą również lekarzem. Tą osobliwą drogą korespondowali ze sobą: dr Emil Hršel i dr
Jan Čespiva, dwaj Czesi.
Kluczem kodu był podręcznik lekarski „Grundriss der gesamten praktischen Medizin”*. Jeden
egzemplarz tej książki miał w „Dorze” dr Čespiva, drugi — dr Hršel w Buchenwaldzie. Wypisane na
bandażach cyfry oznaczały stronę w podręczniku i kolejną literę na danej stronie.
* Podstawowy zarys ogólnej parktycznej medycyny (niem.)
W ten oto sposób powstająca właśnie w „Dorze” tajna organizacja więźniów zawiadamiała MKO w
Buchenwaldzie o najważniejszych wydarzeniach, które zaszły w podobozie pod Nordhausen.
Tego dnia zaszyfrowane na bandażach trupów informacje musiały być wyjątkowej wagi, gdyż Hršel, z
trudem kryjąc podniecenie, nie czekając końca dyżuru opuścił spiesznie blok Patologii i szybkim marszem
podążył do bloku nr 38. Tutaj, wśród niemieckich więźniów politycznych, mieszkał Walter Bartel,
przewodniczący MKO. Pełnił on funkcję pisarza blokowego.
Czech zastał go na szczęście samego, zajętego szykowaniem porcji chleba i margaryny dla kolegów —
więźniów, którzy za godzinę mieli wrócić ze swoich komand roboczych.
— Słuchaj, stary! To dziwna historia — oznajmił przybysz ściszonym głosem. — Jan donosi z „Dory”,
że SS, Wehrmacht i Abwehra montują taśmę dla produkcji jakiejś nowej, nie znanej broni. Ma to się
nazywać bronią V. Jakaś „broń odwetowa” — mówiąc to raz po raz rzucał czujne spojrzenia ku drzwiom.
Bartel, jak zwykle oszczędny w słowach, stwierdził:
— Wszystko jest możliwe. Nasz wywiad z Gustloff-Werke także doniósł, że w hali Mi-Bau reguluje się
jakieś urządzenia nie stosowane w żadnym z dotychczas używanych rodzajów broni. Hitlerowcy przywożą
to wyłącznie nocą. Pewien cywilny inżynier wygadał się niechcący, że ów sprzęt ma służyć do sterowania.
— A to dranie wymyślili... — w zamyśleniu powiedział Czech.
— Nic to — klepnął go przyjacielsko po ramieniu drobny, szczupły Niemiec o zaciętym wyrazie twarzy
— dobierzemy się i do tej „Vergeltungswaffe”. Poradzę się naszych specjalistów z organizacji, to raz. W tych
dniach jedzie nowy transport do „Dory”, to dwa. Włączymy do niego kilkunastu wypróbowanych
towarzyszy, dobrych konspiratorów, niech wzmocnią tamtejszą organizację.
— Przydałby się tam drugi Albert... — westchnął czeski komunista. — Tylko ktoś taki... — nie
potrzebował kończyć. Miał na myśli poprzedniego przywódcę organizacji podziemnej, który wyjechał na
komenderówkę, gdyż tutejsze gestapo zaczęło się nim zbytnio interesować. Był to wybitny działacz, członek
KC KPD i poseł do Landtagu Prus.
Bartel chwycił go mocno za ramię.
— Człowieku, spod serca mi to wyjąłeś! Świetna myśl, słuszny pomysł. Drugi Albert Kuntz... Tylko
dlaczego drugi? Nie rozumiesz? — roześmiał się, widząc zdumienie na twarzy przyjaciela. — Przecież
można załatwić, żeby ściągnięto go z Kassel do „Dory”. Tam szefem biura budowlanego SS jest
untersturmführer Hünefeld, on zna Alberta jeszcze z Buchenwaldu i ceni go jako fachowca. Trzeba mu tylko
jakoś podsunąć ten pomysł tak, aby wyglądało, że wyszedł od niego. Załatwi się!
*
Już od zimy 1939 r. Albert Speer pozostawał w ścisłym kontakcie z ośrodkiem doświadczalnym
Wehrmachtu i Luftwaffe w Peenemünde, choć w owym czasie nie był jeszcze ministrem uzbrojenia i
produkcji wojennej. Brał jednak udział w pracach nad bronią typu „A” jako osoba odpowiadająca za
realizację i potrzeb budowlanych HVP. Chętnie przebywał — jak sam pisał później — na wyspie Uznam w
gronie naukowców i wynalazców, którymi kierował dwudziestosiedmioletni wówczas Wernher von Braun.
Speer nie ukrywał fascynacji tym, w czym było, jak się wyraził, coś z planowania cudu. Nie byłby
inżynierem-architektem, gdyby „ci technicy ze swymi fantastycznymi wizjami” nie wywarli na nim dużego
wrażenia. Posunął się nawet do tego, że kiedy późną jesienią 1939 r. cofnięto — przejściowo zresztą —
projektowi rakiety priorytet, on sam, bez wiedzy Hitlera, w porozumieniu z zarządem uzbrojenia wojsk
lądowych dalej finansował rozbudowę urządzeń w Peenemünde. Stał więc niejako u kolebki późniejszej
broni V-2, tej samej, o której powie po wojnie, że była absurdem nieefektownym i kosztownym.
13 czerwca 1942 roku, już jako wszechwładny minister i osoba odpowiedzialna za organizację
produkcji broni V, leciał do Peenemünde w towarzystwie szefów uzbrojenia trzech rodzajów sił zbrojnych:
feldmarszałka Milcha, admirała Wizella i generała pułkownika Fromma, by obserwować start pierwszej
zdalnie sterowanej rakiety.
Oto jego wrażenia:
Obłoczki pary wskazywały, że napełniono zbiorniki materiałem pędnym. W określonej sekundzie,
początkowo jakby ociągając się, potem jednak z rykiem niepohamowanego olbrzyma rakieta powoli
podniosła się ze swej podstawy, wydawało się przez ułamek sekundy, że zatrzymała się na słupie ognia, by
następnie z wyciem zniknąć w niskich chmurach. Wernher von Braun promieniał, ja natomiast byłem
oszołomiony dziełem cudu techniki, jego precyzją oraz przezwyciężeniem wszystkich praw siły ciążenia, w
wyniku czego 13 ton mogło być bez mechanicznego napędu wyrzucone pionowo w górę i zwiększać prędkość
lotu *.
Zaraz po tym ulubieniec Hitlera słuchał objaśnień specjalistów, kiedy nagle, po upływie półtorej minuty,
zebrani usłyszeli ogłuszający wybuch. Rakieta spadła w odległości zaledwie kilometra od zgromadzonego
sztabu wojskowych i inżynierów. Ciarki przebiegły ministrowi wzdłuż grzbietu, kiedy podwieziono ich na
miejsce eksplozji i zobaczyli wrak rozbitego pocisku. W jakiś czas po wypadku Speer dowiedział się, że
zawiodło sterowanie.
Kiedy 14 października tegoż roku mógł zakomunikować kanclerzowi Rzeszy, że rakieta wzniosła się
ponad 100 kilometrów w przestrzeń, uderzyła go gwałtowna zmiana nastroju dyktatora. Führer, który do tej
pory miał wiele zastrzeżeń i wątpliwości co do skuteczności broni rakietowej, z miejsca przeszedł w stan
euforii, wysuwając zbyt wygórowane życzenia: zażądał mianowicie, aby już przy pierwszym ataku V-2
użyto 5 tysięcy sztuk nowej broni. Był to postulat nierealny.
22 grudnia 1942 r. Speer przedłożył swemu führerowi do podpisu rozkaz, dotyczący rozpoczęcia
produkcji seryjnej, mimo że prace nad rakietą nie były jeszcze skończone. Speer wierzył, że owe
przygotowania osiągną finał najpóźniej w lipcu 1943 r.
Pomylił się w swoich rachubach, jak zresztą wszystkie odpowiedzialne asy hitlerowskie, wierzące
jeszcze wówczas w „Wunderwaffe”.
Tunele „Dory”
Kiedy 28 sierpnia 1943 roku pierwsi więźniowie w liczbie stu siedmiu przywiezieni tutaj z
Buchenwaldu wysiedli z ciężarówek na zachwaszczonym i zarośniętym krzewami polu u stóp Kohnsteinu i
rozejrzeli się dokoła, pierwszą ich myślą było, że oszukano ich, że przywleczeni zostali na stracenie.
Zewsząd ziało pustką, a z pokrywającego górę lasu wiał dojmujący chłód. Tylko drut kolczasty, okalający
znaczny obszar, nasuwał porównanie z obozem koncentracyjnym.
Fritz Pröll, młody niemiecki komunista, ale stary, bo już od ośmiu lat, więzień Hitlera, specjalnie
przysłany tutaj przez kierownictwo tajnej organizacji buchenwaldzkiej z zadaniem założenia w „Dorze” jej
odpowiednika, dostrzegł zamaskowany rozpiętymi na wysokich słupach brunatno-zielonymi sieciami wjazd
do jakiegoś tunelu, najwidoczniej przebitego pod górą, i serce podskoczyło mu z wrażenia do gardła. Powoli
zaczął domyślać się jego przeznaczenia, rodzaju pracy na tej niesamowitej komenderówce.
Podczas gdy brutalni konwojenci z psami na smyczy wydając wrzaskliwe komendy ustawiali więźniów
dziesiątkami, Pröll wymienił błyskawiczne spojrzenia z przyjaciółmi. Oni też przypuszczali, że powtórzy się
historia z Buchenwaldu, gdzie trzeba było karczować puszczę i budować lager od fundamentów. To pewnie
dlatego ich nieliczny transport składał się wyłącznie z wykwalifikowanych rzemieślników. Za nimi na
pewno przyjdą inni. Setki, tysiące robotników — niewolników zbudują baraki i wszelkie inne urządzenia,
setki i tysiące ludzi padną przy tym z wyczerpania. Zaczną, rzecz prosta, od pomieszczeń dla SS-manów.
Gdzie będą spali więźniowie? Pröll szukał w myślach odpowiedzi na pytanie, co za tajemniczy tunel kryje
się pod tą ponurą górą i co się w nim rozegra. Spojrzał na Heinza Schneidera, desygnowanego przez
Buchenwald na funkcję kapo tutejszego szpitala, który jeszcze nie istniał, i na doktora Čespivę — obaj mieli
zatroskane, o zaciętym wyrazie twarze.
Mały, zaimprowizowany apel dobiegł końca. Nikogo nie brakowało.
— Jazda! Ruszać się! Do roboty! — rozległa się gardłowa komenda strażników. — Rozbijać namioty!
Nie przyjechaliście tutaj, „czerwone ptaszki”, do sanatorium!
*
Albert Kuntz minął drewnianą budkę wartowni z obsługą ciężkiego karabinu maszynowego i
zameldował się oberscharführerowi Seidlerowi, siedzącemu w kantorze na podwyższeniu, tuż za wejściem
do tunelu B. Jako technik obozowy, faktycznie kapo komanda budowlanego, cieszący się z racji umiejętności
zawodowych uznaniem samego komendanta obozu, mógł z nieporównanie większą swobodą niż inni
więźniowie poruszać się po całym obszarze „kacetu” — tak naziemnym, jak też w obu tunelach i sztolniach.
Był to wyjątkowy przywilej, gdyż zwyczajny więzień nie mógł, pod groźbą dotkliwej kary, opuszczać swego
miejsca pracy.
* Albert Speer, Wspomnienia, Warszawa 1973.
Nie oznaczało to jednak, że wolno mu było zaglądać bezkarnie do każdego komanda i każdej grupy
roboczej, zatrudnionej przy produkcji i montażu broni V. Gdzie nie mógł dotrzeć, tam miał swoich
obserwatorów i informatorów. Kiedy decydował się na osobistą wyprawę w ściśle tajne rejony, musiał
zaopatrzyć się w „żelazne” alibi i dużą dozę determinacji, jako że „podpaść” było bardzo łatwo.
Całe szczęście, ze przynajmniej te korytarze wykuli sami, bez wykańczania więźniów... — pomyślał w
pewnej chwili. Jeszcze nie wiedział, że ani jeden z cywilnych robotników, którzy zbudowali podziemną sieć
pomieszczeń, nigdy nie ujrzał wolności, że wymordowano wszystkich.
Minąwszy kantor Kuntz przeszedł obok sześciu ogromnych kranów, służących do przeładunku
cięższych materiałów i sprzętu z wagonów na wózki elektryczne, kursujące na szynach po olbrzymim
labiryncie pod ziemią. Na drugim torze stały wagony — otwarte platformy długiego składu pociągu,
rozpoczynającego się jeszcze przed wejściem do tunelu. Główny rozrząd — wiedział o tym — znajdował się
u drugiego wylotu korytarza. Wszędzie panował ogromny ruch; szczególnie intensywnie pracowały
komanda transportowe, popychając swoje wózki załadowane sprzętem i kierując je do rozgałęziających się
na obie strony hal produkcyjnych. Ogromny szum i gwar mieszał się z warkotem setek maszyn. Ta piekielna
kakofonia przechodziła wszelkie wyobrażenie. Porozumiewano się wyłącznie krzykiem.
Trzy tygodnie minęły od dnia, kiedy Albert Kuntz, przeniesiony z komenderówki Kassel, wezwany
został do stawienia się w budynku nr 65 u komendanta obozu, sturmbannführera Otto Förschnera. Ten
nienawidził komunistów z całej duszy, ale był człowiekiem interesu.
— Liczę na zmysł organizacyjny, doświadczenie i fachową solidność więźnia — tymi słowami powitał
Kuntza. — Sam widzisz, ile jest tu do zrobienia. Właściwie to wszystko trzeba zaczynać od początku. Baraki
mieszkalne dla załogi SS, szpital, kuchnię, no, co będę wyliczał, sam wiesz dobrze. Wszystko zależy od
biura budowlanego. Stawiam na waszą lojalność jako Niemca... — spojrzał podejrzliwie, z surową naganą
we wzroku.
— Do „Dory” skierowano mnie jako fachowca, panie komendancie, i nie mam zamiaru uprawiać tutaj
polityki — odparł z niezmąconym spokojem potężnie zbudowany więzień o okrągłej twarzy i mocno
zarysowanym podbródku, znamionującym upór. — Zależy mi tylko na właściwych warunkach pracy w
komandach. Najgorsze jest to, że prawie wszyscy więźniowie sypiają w sztolniach. To osłabia ich wydajność
i...
Zniecierpliwiony SS-man przerwał mu machnięciem ręki.
— Chyba się nie zrozumieliśmy, wy... Pierwsza sprawa, to wygodne pomieszczenia dla załogi SS i
szybkie wykończenie sztolni. Więzień zechce to sobie zapamiętać najłaskawiej — w głosie „trupiej czaszki”
zabrzmiało szyderstwo. — Produkcja jest najważniejsza. Niezwyciężony Wehrmacht z niecierpliwością
czeka na owoc naszej pracy. O gnojków nie trzeba się martwić, reichsführer Himmler i pełnomocnik führera
do spraw zatrudnienia Sauckel przyślą nam, ilu będzie potrzeba...
Kiedy Kuntz powtórzył swoją „rozmowę” z komendantem Pröllowi, który pracował jako zastępca kapo
tworzonego dopiero pod namiotami rewiru, ten roześmiał się. Kuntz spojrzał zdziwiony.
— No, jak to on powiedział? Twój zmysł organizacyjny? Gdyby on wiedział, jakim to celom służy teraz
twój zmysł organizacyjny, to by skonał ze śmiechu...
Fritz był prawą ręką Alberta montującgo sprężyste podziemie. Zdążyli już nawiązać tajne kontakty z
grupami radziecką, francuską i polską.
Teraz zaś Kuntz pod pretekstem koniecznej rzekomo konsultacji z biurem konstrukcyjnym,
mieszczącym się u północnego wylotu tunelu, z przepustką podpisaną przez untersturmführera Hühnefelda,
przemierzał sieć korytarzy. Przecisnął się, obrzucany złym wzrokiem SS-manów, do tunelu A. Obserwował
ruch na dwóch torach kolejowych: jednym nadjeżdżały wagony z materiałami, na drugim montowano
pierwsze próbne rakiety. Wszędzie uwijali się więźniowie, popędzani przez kapo — kryminalistów i SS-
manów.
Toż to całe podziemne miasto... — pomyślał z mimowolnym podziwem. Interesowały go zwłaszcza te
sztolnie, w których przygotowywano poszczególne części V-2, i sama taśma montażowa. Tułów rakiety
powstawał na wagonach-platformach, które poruszały się na idącym przez środek tunelu torze kolejowym.
Kuntz udając obojętnego przechodnia, zajętego swoim zadaniem, pochłaniał chciwym okiem ten obraz,
notował wszystko w pamięci. Jedna z brygad cięła odpowiednio hartowaną blachę. Następnie na oddziale
ciężkich pras nadawano blasze odpowiednie kształty i tutaj powstawały części korpusu rakiet. Albert, ślusarz
i technik budowlany w jednej osobie, bez trudu orientował się w poszczególnych fazach produkcji. W
nikłym blasku rzadko rozstawionych lamp elektrycznych miał okazję zobaczyć, jak z czterech części blachy,
mających kształt ćwiartki walca, powstawał korpus strasznej broni.
Do hali 28 nie zaryzykował wejścia. Wiedział zresztą, że tam przygotowywane są precyzyjne elementy
elektryczne do V-2. W sąsiednich pomieszczeniach prowadzono montaż innych zespołów rakiety —
turbosprężarek, żyroskopów, pomp tłoczących, komór spalania paliwa, sterów, stabilizatorów i czujników
radioelektrycznych. Nie znał przeznaczenia tych wszystkich części, za to udało mu się dostrzec, jak z
bocznych hal podwożono je do głównego tunelu A, gdzie następował montaż końcowy całych pocisków.
W pewnej chwili patrząc na setki detali i agregatów, które miały złożyć się na „Vergeltungswaffe”,
Kuntz poczuł zawrót głowy. Nad bronią pracowano bez przerwy, na trzy zmiany, mimo że obóz był dopiero
w stadium organizacji. Nie bez trudu, myląc wzrok kommandoführera, mógł w jednym mgnieniu oka dojrzeć
montaż fragmentu „cygara”: do korpusu akurat wkładano dwa aluminiowe zbiorniki na materiały pędne:
alkohol i ciekły tlen. Nie mógł już zobaczyć ani jak wstawia się do środka rakiety aparaty radiowe i podłącza
je kabelkami do wytwornicy prądu, ani jak powstaje kadłub ogromnego pocisku o długości 14 metrów i
wadze blisko 13 ton. Przy montażu nie widziało się wielu więźniów — zatrudniano tutaj przeważnie
niemieckich cywilnych specjalistów.
Zwątpienie wkradło się do serca przywódcy podziemia. Jakże tu można coś zepsuć, uszkodzić —
myślał zatroskany — skoro każdy fragment taśmy montażowej jest ciągle kontrolowany. Wymijając wózki
transportu wewnętrznego popychane przez aresztantów, z których każdy był maleńkim trybikiem w tym
gigantycznym przedsięwzięciu, Kuntz musiał przechodzić obok majstrów — cywilnych inżynierów i SS-
manów. Wszyscy oni pilnie nadzorowali pracę swoich niewolników. Prędko zorientował się, że również w
każdym dziale samodzielnego podmontażu poszczególnych agregatów były przeprowadzane bardzo ścisłe
kontrole techniczne. Na domiar wszystkiego istniał specjalny dział kontroli wewnętrznej, składający się z 16
inżynierów. Dokonywane przez nich badania urządzeń i sprzętu były ostatnimi, po czym następował proces
przekazywania rakiet wojsku, które ze swej strony jeszcze raz sprawdzało, czy broń odpowiada wszystkim
stawianym wymaganiom.
A jednak musimy dobrać się do tego cielska... Kuntz z nienawiścią, ale i mimowolnym podziwem
obrzucił wzrokiem kolosalne cygaro pocisku. Nie mógł wiedzieć jeszcze tego dnia, że po odstrzeleniu
rakieta miała nabrać prędkości ponaddźwiękowęj i lecieć na odległość do 300 kilometrów. Kiedy opuścił
tunel A, zamrugał, oślepiony dziennym światłem. W chwilę potem ujrzał, jak imponujący korpus rakiety
odwożono na bok, do ogromnego magazynu tuż przed stacją kolejową. Ze ściągniętymi brwiami i
zmarszczonym czołem patrzył, jak straszna broń przed odtransportowaniem na wyrzutnię poligonu
doświadczalnego znika w przeznaczonym dla niej przejściowym pomieszczeniu.
Nadzieje bankrutów
Hitler był dobrej myśli. Jego „Vergeltungswaffe” prezentowała się imponująco; nawet pierwsze jej
wydanie, czyli V-1, niewielki samolot bez pilota. Co prawda minister Speer był zdania, że jak dla tego typu
broni ma ona zbyt małą prędkość i radził führerowi, by wydał rozkaz zezwalajacy na start tylko przy niskim
pułapie chmur, ale kanclerz nie brał tego pod uwagę. Był wręcz zafascynowany. Przypuszczał, że nowa broń
wywoła w obozie przeciwnika zamieszanie, przerażenie i dezorganizację.
Szczegółami technicznymi specjalnie się nie interesował. Ponieważ jednak wielokrotnie mówiono mu,
że aparatura V-1 jest tak precyzyjna, iż najmniejsza niedokładność w konstrukcji czy produkcji mogła
całkowicie zmienić kierunek albo zasięg pocisku — zlecił ekspertyzę lotu doświadczonym pilotom. Istotnie,
stwierdzili oni spore jeszcze usterki w nie dość precyzyjnych urządzeniach kontrolujących stery, jak i w
budowie kadłuba. Do zakładów produkujących wadliwe części przesłano stosowne uwagi, polecając
natychmiastowe zlikwidowanie braków.
W tym samym czasie Hitler szykował Anglikom daleko większą niespodziankę, następną odmianę
broni odwetowej: V-2. Pamiętał przecież swą wizytę w Kummersdorfie. Zachwycił się wtedy, patrząc na
szybującą gigantyczną rakietę o długości ponad 14 metrów i wadze blisko 13 ton.
Później zrelacjonowano mu przebieg eksperymentów z próbnym wystrzeleniem V-2, przeprowadzonych
latem 1942 r. w Peenemünde. 14 października Speer mógł mu zakomunikować radosną wiadomość: rakieta
przeleciała odległość 190 kilometrów, odchylając się od celu zaledwie o 4 km. 22 grudnia kanclerz podpisał
rozkaz o seryjnej produkcji tej broni.
7 lipca 1943 r zaprosił Speera, Dornbergera i Brauna do „Wolfsschanze”. W sali kinowej
współpracownicy „Barona Rakiet” przygotowali projekcję filmu. Hitler po raz drugi oglądał odrywającą się
od ziemi i znikającą w atmosferze dużą rakietę. Szczegóły wyjaśniał Braun. Kanclerz był podniecony, już
widział zwycięską ofensywę „Vergeltungswaffe”.
A jednak nie przystąpiono jeszcze wtedy do produkcji seryjnej. Ani zaraz, ani jesienią, ani nawet zimą...
Peenemünde... Hitler prędko otrząsnął się z przygnębienia wywołanego bombardowaniem i pożarem
bazy jego „Wunderwaffe”. Wiedział już, że nalot pozbawił go 300 rakiet miesięcznie, których produkcję
zaplanowano w tym ośrodku, ale da się to z nawiązką uzupełnić w tunelach Kohnstein. Tu przewidziano 900
sztuk co miesiąc. Razem z zakładem „Rax-Werke” w Wiener Neustadt i fabryką Zeppelin w Friedrichshafen
1500 egzemplarzy straszliwej, „cudownej” broni...
Nie mógł jeszcze wtedy wiedzieć, że oba ostatnie obiekty już wkrótce zostaną zbombardowane, a
resztki aparatury i sprzętu pojadą do „Dory”.
*
Tego samego dnia kiedy pierwszy transport więźniów przyjechał do Nordhausen, aby dać początek
nowemu „kacetowi” o kryptonimie „Dora”, Joseph Goebbels zanotował w swoim dzienniku:
Führer tak jak dotychczas stoi na stanowisku, żeby Anglikom odpłacić... za to wszystko, co nam
uczynili... Führer sądzi, że nasz odwet będzie mógł być rozpoczęty w końcu stycznia lub na początku lutego
za pomocą broni rakietowej. Dowiedziałem się po raz pierwszy od führera, że wielka bomba rakietowa waży
14 ton.
Przypuszczenia te okazały się przedwczesne. Pierwsze próbnie odpalane rakiety eksplodowały zbyt
wcześnie, przy wchodzeniu w stratosferę. Speer był przekonany, że niepowodzenia spowodowane były
błędami konstrukcyjnymi. Zapewne. Tylko że nie był to jedyny powód. Było ich więcej. Ani on, ani sam
kanclerz, ani tuba propagandowa hitlerowców -— Goebbels, nie wzięli pod uwagę, że ich planami
zainteresowali się antyfaszyści z „Dory”...
Krótka historia „Rax-Werke”
Z dniem 1 stycznia 1943 roku zakład „Wiener Lokomotiv — fabrik AG”, zlokalizowany w Wiener-
Neustadt, został przemianowany na „Rax-Werke”. Wkrótce potem zatrudnieni w nim Niemcy i robotnicy
obcokrajowcy przekonali się, że nie była to tylko zmiana nazwy: zniknęły lokomotywy, a w to miejsce
zaczęto szykować taśmę produkcyjną dla tajnej broni „Aggregat 4”, nazwanej później V-2. Fabryka została
podporządkowana resortowi Alberta Speera.
Dopiero 17 lipca tego samego roku Wernher von Braun podpisał dokument, który stwierdzał, że rakiety
będą montowane w trzech miejscach: Peenemünde, w „Zeppelin-Werk” koło Friedrichshafen i w „Rax-
Werke” pod Wiedniem. W tym ostatnim zakładzie urządzono olbrzymią halę produkcyjną o długości ponad
300 metrów. W jej północnym końcu przysposobiono i wybetonowano rów montażowy, gdzie zamierzano
poddawać pociski rakietowe próbom kontrolnym w pozycji stojącej. Równocześnie w pobliskim lesie
rozpoczęto budowę zakładów, które miały produkować części do V-2. Dyrektorem całości mianowany został
Albin Sawatzky, członek NSDAP odznaczony Krzyżem Rycerskim. Pod jego kierownictwem roboty ruszyły
pełną parą.
Brytyjska służba wywiadowczo-informacyjna orientowała się w hitlerowskich planach produkcji rakiet,
o czym może świadczyć fakt, że wszystkie trzy ośrodki związane z produkcją V-2 zostały zbombardowane
przez RAF: zakłady Zeppelina w dniu 22 czerwca 1943, czyli przed podpisaniem wspomnianego wyżej
dokumentu, „Rax-Werke” 13 sierpnia i Peenemünde w nocy z 17 na 18 sierpnia tego samego roku. Zakład
we Friedrichshafen został całkowicie zlikwidowany; ale w „Rax-Wefke”, które znajdowało się dopiero w
fazie przygotowań, nalot nie wyrządził większych szkód.
Jeszcze pod koniec czerwca 1943 roku tutejsza wielka hala montażowa została otoczona drutem
kolczastym, naładowanym prądem elektrycznym, a 1 lipca nadszedł pierwszy transport 500 więźniów obozu
koncentracyjnego Mauthausen. Nowo założoną komenderówkę utajniono pod niewinnie brzmiącą nazwą
„Arbeitslager Wiener-Neustadt”. 8 sierpnia przywieziono dalszych 700 więźniów, w tym 200 Polaków i 150
Rosjan.
10 września 1943 r. Hitler powiedział, nawiązując do „terroru powietrznego” Anglików i Amerykanów,
i dając do zrozumienia, że gotuje w odwet swoją groźną broń:
...Także i my poczyniliśmy techniczne i organizacyjne przygotowania, aby nie tylko przełamać
terrorystyczne naloty, lecz nawet odpłacić za nie jeszcze skuteczniejszymi środkami.
Wódz Trzeciej Rzeszy naciskał na przyspieszenie produkcji rakiet. 15 października tegoż roku
montowanie broni V w Wiener-Neustadt mogło zostać rozpoczęte mimo drugiego ataku lotniczego aliantów
na kooperującą z „Rax-Werke” pobliską fabrykę WNF.
A jednak zbrodniarze hitlerowscy niewielką w sumie mieli pociechę z tych zakładów: zaledwie 28 sztuk
rakiet zeszło z taśmy montażowej! 2 listopada 1943 r. potężny nalot bombowców typu B-24, wchodzących w
skład 15 armii powietrznej USA, zakończył krótką historię istnienia „Rax-Werke”.
Kierownictwo Rzeszy zadecydowało, że tak ważne fabryki nie mogą być narażone na ataki anglo-
amerykańskiego lotnictwa. Wprawdzie nalot obniżył produkcję „Rax-Werke” „tylko” o 40 procent, ale
liczono się z tym, że już następny może znieść fabrykę z powierzchni ziemi.
Wszelkie urządzenia i cały sprzęt, a także więźniów i majstrów cywilnych postanowiono z Wiener-
Neustadt przenieść do sztolni „Dory”.
Szły kolejne transporty do Turyngii, do zamaskowanego w górach Harcu obozu koncentracyjnego.
Pociągi i samochody jechały wyłącznie nocą.
*
10 grudnia 1943 r. wizytował „Dorę” sam Albert Speer. Zwiedził cały system pomieszczeń
podziemnych, w których już wkrótce miała ruszyć produkcja V-2. Obserwował, jak w długich halach
więźniowie montowali agregaty i zakładali instalacje. „Architekt diabła” pierwszy raz zetknął się z ludźmi w
pasiastych drelichach, przynajmniej tak mówił później. Obrzucali go, kroczącego w asyście komendanta
Förschnera, dyrektora produkcji Albina Sawatzky'ego, von Brauna i innych członków dyrekcji, krótkimi,
niewidzącymi spojrzeniami, jak automaty zdejmowali więzienne czapki.
Świta zatrzymała się przed grupą ładowaczy opróżniających wagonik, załadowany sprzętem
elektrotechnicznym.
— Kim pan jest z zawodu? — zapytał wszechwładny minister Francuza o myślącej twarzy. Ten bez
pośpiechu wyprostował się regulaminowo.
— Jestem profesorem bakteriologii z Instytutu Pasteura w Paryżu.
Speer stał zaskoczony. Milczał. Po chwili spojrzał pytająco na sturmbannführera.
— To prawda — potaknął Förschner. — Ale ten więzień został zapotrzebowany przez Instytut Higieny
Waffen SS i za kilka dni zostanie odtransportowany do Buchenwaldu, do dyspozycji tamtejszego oddziału
Instytutu. Wróci do swego zawodu... — mówiąc to SS-man uśmiechnął się szyderczo.
Minister zapytał jeszcze więźnia, jak mu tutaj idzie. To, co usłyszał z ust wychudłego naukowca, nie
poszło w smak ani jemu, ani komukolwiek z jego otoczenia. Rzeczowo, bez emfazy, ale i bez strachu,
więzień — nazywał się Alfred Balachowsky — opowiedział o okropnych warunkach panujących w tej
nieludzkiej fabryce.
— Od miesięcy nie widzieliśmy słońca. Nie wiemy kiedy jest dzień, a kiedy noc. Jemy kapustę i
brukiew, często śmierdzącą. Jesteśmy wysuszeni niczym wędzone śledzie... Nie spotka pan tutaj człowieka
zdrowego — zakończył odważny więzień. — Tutaj morduje się ludzi; bije drągiem po twarzy i głowie...
Speer udał, że nie słyszy ostatnich słów Francuza. Miał jednak okazję natychmiast przekonać się, że to,
co usłyszał z jego ust o strasznych warunkach sanitarnych i nędznym wyżywieniu, było prawdą. Wyraźne
wrażenie zrobiła na nim hala 39, do której zajrzał najzupełniej przypadkowo. Na widok tysięcy prycz
ustawionych szczelnie w rzędach i w trzech kondygnacjach aż się cofnął. Jednak przemógł się, zatrzymał i
rozglądał się na wszystkie strony, kręcąc z niezadowoleniem głową. Kiedy stwierdził brak kanalizacji i
jakichkolwiek urządzeń sanitarnych, spojrzał pytająco na Sawatzky'ego. Ten udał, że nie dostrzega wyrzutu
w oczach swojego ministra.
— Budujemy dla „gnojków” baraki — pośpieszył z wyjaśnieniem komendant. — Na wiosnę zaczniemy
kwaterować ich na zewnątrz.
Nagle Speer drgnął. Minierzy wysadzali właśnie zręby wapiennych skał w sąsiedniej sztolni. Wywołany
wybuchami pęd powietrza był tak silny, że pogasły lampy karbidowe. Góra zadrżała, a sącząca się ze ścian
woda i huk odstrzelonych kamieni potęgowały grozę.
*
Pierwsze sztuki V-2 zeszły z taśmy montażowej dopiero w styczniu. Miały jednak tak dużo wad, że
trzeba było usuwać coraz to nowe usterki. I dopiero w końcu sierpnia niemieccy sztabowcy uznali, że można
rozpocząć atak na Anglię.
Rakiety jednak wciąż zawodziły.
W tym czasie Abwehra, szefostwo SS i gestapo nie znały jeszcze wszystkich przyczyn niewypałów.
Zanim jednak rozegrały się te wypadki, więźniowie „Dory” musieli przejść drogę przez piekło.
Dyrektor Sawatzky jest niezadowolony
Antyfaszyści „Dory” i inni więźniowie polityczni prędko rozszyfrowali cele hitlerowskich władz, które
poleciły pod górą Kohnstein i u jej podnóża założyć obóz koncentracyjny. Niewolników zatrudniono tutaj
nie tylko przy wykańczaniu hal, ale także w biurach konstrukcyjnych, przy produkcji części „tajemniczej
broni”, a niekiedy nawet przy samym montażu V-1 i V-2. Nic więc nie mogło się przed nimi ukryć. Nie
pomogły ostre zarządzenia ograniczające swobodę ruchu podczas godzin pracy, zakazujące nawet rozmów z
niemieckim personelem technicznym, ani też straszliwy terror. Wystarczyło podejrzenie o przygotowywanie
ucieczki czy sabotażu i „winnych” natychmiast wieszano na dźwigach — suwnicach, poruszających się po
szynach w tunelu B.
Albert Kuntz, Fritz Pröll, Jan Čespiva, Heinz Schneider, kapo cieśla August Kroneberg — ludzie, którzy
przysięgli sobie milczenie, bojownicy ruchu oporu przysłani do „Dory” przez buchenwaldzki MKO, byli
pierwszymi, którzy stworzyli zaczątek organizacji sabotażowej. Wkrótce Buchenwald skierował do „Dory”
dalszych wytrawnych i wypróbowanych konspiratorów, ludzi nieugiętych, nienawidzących hitleryzmu,
którzy przetrzymali więzienia i bunkry obozowe i nie dali się kupić ani złamać. Należeli do nich Georg
Thomas, Ludwik Szymczak, Otto Runki, Jupp Wortmann, Fritz Lehmann. Pierwszych dwóch przysłał
komendant Buchenwaldu, oberführer Hermann Pister, na stanowiska starszego obozu i jego zastępcę — na
życzenie Förschnera. Obie kandydatury zręcznie podsunął biuru zatrudnienia buchenwaldzki MKO. Runki
objął w „Dorze” funkcję kapo „straży obozowej”, Wortmann zajął się prowadzeniem kancelarii, a Lehmann
poszedł do pracy w tunelu.
Znakiem rozpoznawczym osób przysłanych do „Dory” przez tajną organizację na Ettersbergu było
hasło: „Pozdrowienie od Ellen”. Imię to nosiła przebywająca w więzieniu żona Kuntza. W celu
ukonstytuowania międzynarodowego kierownictwa organizacji sabotażowej kierownictwo grupy niemieckiej
postanowiło na tajnej naradzie nawiązać kontakty z najpewniejszymi członkami sześciu najliczniej
reprezentowanych w obozie grup narodościowych.
Tworzono tę organizację z zachowaniem daleko posuniętej ostrożności. Było to bezwzględnie
konieczne. W „Dorze” panował niesłychany reżym. Służba Bezpieczeństwa, gestapo, SS-mańskie
kierownictwo obozu działały odstraszająco.
Przyjęto system trójkowy. Kierownik trzyosobowej grupy miał kontakt tylko z jedną osobą na wyższym
szczeblu organizacyjnym, a każdy z dwóch pozostałych członków trójki komunikował się z jednym
konspiratorem należącym do innej trójki.
W „Dorze” zaczęły się dziać niezwykłe rzeczy. Nie było dnia, żeby wytrąceni z równowagi
nieoczekiwanymi przeszkodami i awariami maszyn hitlerowcy nie objawili swej wściekłości. Częstokroć
odbijali to sobie na więźniach.
— Achtung! Achtung! Herr Direktor Sawatzky wird gebeten Apparat 00-2! Ich wiederhole: Herr
Direktor Sawatzky wird gebeten Apparat 00-2. Ende der Durchsage *.
Dyrektor podziemnej fabryki wiedział, że nie należy bagatelizować prośby, wyrzuconej zdyszanym
głosem przez głośniki radiofoniczne. Wracał więc pospiesznie do swego gabinetu albo też łączył się z
podanym numerem z najbliższego dostępnego aparatu i dowiadywał się rzeczy, które mogły tylko popsuć mu
i tak nie nadzwyczajny humor. Miał wprawdzie cięty, złośliwy dowcip, ale uśmiechu na jego twarzy dawno
w tunelach „Dory” nie widziano.
Coraz też częściej któryś z SS-manów lub inżynierów przywoływał dyrektora zakładu, aby przekazać
mu niezadowolenie kierownictwa ośrodka doświadczalnego, znajdującego się w okolicy wsi Blizna na
obszarze Generalnego Gubernatorstwa. Wysłuchiwał więc „towarzysz partyjny” i standartenführer, że
„Dora” dostarczyła na poligon doświadczalny zbyt wiele egzemplarzy „broni odwetowej führera” z
większymi lub mniejszymi usterkami. A dowództwo sił lądowych i wreszcie, sam Hitler coraz natarczywiej
domagał się dostarczenia pierwszych serii V-1 na wyrzutnie. Początkowy zamiar kanclerza, aby posłać
rodakom Churchilla kilka setek „prezentów” w wieczór sylwestrowy 1943/1944 roku, spalił na panewce.
Szła wiosna, coraz częściej mówiło się o gotowanej przez aliantów inwazji w Europie, a upragniona
„Wunderwaffe” wciąż milczała...
* Uwaga! Uwaga! Pan dyrektor Sawatzky jest proszony do aparatu 00-2! Powtarzam: pan dyrektor Sawatzky proszony do
aparatu 00-2. Koniec zapowiedzi (niem.)
Nic więc dziwnego, że Sawatzky'ego coraz częściej widziano w złym humorze. Meldunki nadchodzące
z poszczególnych hal i oddziałów, a nawet z tunelów, były istotnie niepokojące. Coraz to donoszono o
„nieprzewidzianych” wypadkach przy produkcji i transporcie, o uszkodzeniach maszyn i sprzętu. Zdarzało
się, że produkowane w jednej ze sztolni wiertła pękały, opóźniając bieg maszyn, zakłócając rytm cyklu
produkcyjnego. A przecież maszyny te wyrabiały części niezbędne do produkcji broni V. Niejednemu z
cywilnych majstrów przemknęła przez głowę myśl o sabotażu, ale milczeli. Lepiej było udawać, że nie ma
się o niczym pojęcia, gdyż podejrzenie o sabotaż mogłoby skupić się także na każdym z nich. Przecież zła
jakość detalu obciążała także majstrów. Bezpieczniej było zwalić winę na zły, wojenny towar, kiepski
surowiec. Po prostu wojenny produkt, byle jaki... — tłumaczyli się często-gęsto inżynierowie i technicy. I na
tym się z reguły kończyło; sprawy nie kierowano do zbadania przez specjalną komisję.
Bywało też inaczej, kiedy cywil — hitlerowiec wrzeszczał o sabotażu, ale nie potrafił niczego
udowodnić.
Aktów sabotażu dokonywano sprytnie, ze znawstwem materiałów i technologii produkcji.
Wypadki przypadkowego wyskakiwania z szyn wagoników dowożących surowce, półfabrykaty i
gotowe części rakiet stały się powoli zjawiskiem „normalnym”. Sabotażystów trudno było przyłapać,
zresztą, ryzykowali wiele i ciągle. Spowodowane tym przestoje rosły w godziny, dni...
Dość często powodowano krótkie spięcie. Gasło wtedy światło w jednej lub kilku halach, przestawały
pracować parki maszyn i transportu. Zanim zjawił się elektryk, zanim znaleziono przyczynę i usunięto ją,
upływało sporo tak cennego dla hitlerowców czasu.
Dyrektor Sawatzky miał więc tysięczne powody, by nie móc zasnąć spokojnie. Podejrzewał sabotaż, ale
nie mógł być przecież w każdym miejscu, gdzie działy się te „świństwa”. Odgrywał się więc na pierwszym
napotkanym więźniu, bijąc go i kopiąc, a podlegającemu mu niemieckiemu personelowi groził
najostrzejszymi konsekwencjami.
Jednak „wypadki przy pracy” nie tylko nie ustawały, ale nasilały się. Kiedy więc pewnego dnia
doniesiono dyrektorowi, że jeden z dźwigów uległ poważnemu uszkodzeniu, co spowodować może nawet
tygodniowe wycofanie go z ruchu, hitlerowiec zagryzł tylko wargi i pogroził pięścią w stronę uwijających
się w tunelu B więźniów.
Prawda zaś była taka, że rosyjski jeniec Michaił Zboczek w porozumieniu z Francuzem Lucienem
Letier wypuścił sprężone powietrze z agregatu dźwigu, powodując jego awarię. Nawiasem mówiąc, ta
zgrana para wyspecjalizowała się w uszkadzaniu i niszczeniu silników lokomotyw dieslowskich.
Żelazna pajęczyna
Początkowo sabotaż rozwijający się w ponurym podziemnym dominium Wernhera von Brauna był
niezorganizowany, indywidualny. Tajna organizacja, jeszcze zbyt słaba, nie skonsolidowana, nie trafiała
swoimi kontaktami do ogółu więźniów wszystkich narodowości. Nie osiągnięto jeszcze celu, jaki zakreślił
sobie Kuntz z grupą zaufanych towarzyszy. Było nim wciągnięcie do akcji jak największej liczby więźniów
wszystkich narodowości oraz wyłonienie grup fachowych specjalistów — inżynierów, techników, fizyków
— których zadaniem byłby sabotaż podbudowany znajomością technologii materiałów i konstrukcji tych
części, które były używane do produkcji V-2.
Jednak zanim się to stało, również i indywidualne, mrówcze starania kilkunastu tysięcy zdeklarowanych
wrogów Hitlera dawały w ostatecznym rachunku wyniki, wywołując częste zakłócenia w cyklu
produkcyjno-montażowym. Odczuli to dotkliwie hitlerowcy w „Dorze”, od zwykłego SS-mana poczynając,
na dyrektorze Sawatzky'm kończąc.
Więźniowie psuli i uszkadzali wszystko, co się tylko dało, starając się jednak zachować ostrożnie, aby
nie narażać siebie i kolegów w sposób zbyt drastyczny, łatwy do wykrycia. Oszukując, wyprowadzając w
pole kontrolę, powodowano niejednokrotnie przestoje maszyn. Dokonywano tego różnymi przemyślnymi
sposobami. Na przykład materiały lub sprzęt, pobrane z magazynów, kolumna transportowa woziła możliwie
najdłuższą drogą, czasem, udając wielką gorliwość, jechano z dużą szybkością i umyślnie wywracano wózki,
nieraz na oczach hitlerowca. Ten, widząc, jak więźniowie starają się „dobrze” pracować dla Trzeciej Rzeszy,
nie wyciągał w stosunku do „gorliwców” poważniejszych konsekwencji, co najwyżej nawymyślał im albo
skończyło się na paru uderzeniach ręką lub pejczem.
W magazynach materiałów i narzędzi byli zatrudnieni więźniowie niemieccy i czescy. Niejednokrotnie,
wykorzystując sprzyjającą okazję (np. krótką nieobecność kontrolera), zamawiane przez poszczególne
oddziały produkcyjne materiały i detale kierowali celowo do niewłaściwych hal, wydłużając tym sposobem
ich drogę i opóźniając pracę maszyn. Czasem wydawali nieodpowiedni materiał, który potem wracał do
magazynu, a zanim sprostowano „omyłkę”, płynął cenny czas. Maszyna czekała, stała bezczynnie. Tak samo
działo się wówczas, gdy pozorowano brak niektórych elementów. Brak jednej małej śrubki nieraz
wstrzymywał produkcję całego agregatu, przez co także inne działy były zmuszone stanąć z robotą i czekać,
aż z taśmy produkcyjnej nadejdą gotowe części do dalszego montażu.
Członek grupy czeskiej, kierowanej przez Čespivę, Rostislav Ministr, zatrudniony jako mechanik
samochodowy, od czasu do czasu uszkadzał opony ciężarówek w taki sposób, że po bardzo krótkim okresie
użytkowania musiały być wymieniane na nowe. Ponieważ utrzymywał tę formę sabotażu w rozsądnych
granicach, przypadki pęknięcia opon nie wzbudzały podejrzeń dyspozytorów. Odważny Czech pogarszał tym
sposobem transport fabryczny. Podobne skutki wywoływała umyślnie zła konserwacja silników
samochodowych, dokonywana przez jego brygadę.
Dzięki działalności sabotażowej jednej z grup niemieckich pod kierunkiem Fritza Lehmanna
następowało niekiedy chwilowe wstrzymanie wody do hal fabrycznych. Maszyny przerywały wówczas
pracę, co oznaczało opóźnienie zakończenia produkcji iluś tam detali, składających się na korpus lub
wnętrze rakiety. Zespół Lehmanna obsługiwał stację pomp, dostarczających wodę pod ciśnieniem 6
atmosfer. Stale pracowały 3 pompy, a na wypadek awarii znajdowała się dodatkowo czwarta, zapasowa.
Wykorzystywano zasadę, że co pewien czas należało kontrolować sprawność pompy rezerwowej przy
jednoczesnym wyłączeniu jednej z normalnie użytkowanych pomp i zmniejszeniu ciśnienia. Gdy nie
zmniejszało się ciśnienia, następowało pęknięcie przewodów i wodę musiano wyłączyć.
Zespół Lehmanna celowo stale wyolbrzymiał kłopoty z dostarczeniem wody dla całej fabryki
podziemnej i tłumacząc się rzekomymi trudnościami technicznymi przerywał co pewien czas jej dopływ do
hal.
Największe stosunkowo szkody wyrządzali Rosjanie i Polacy przez sabotowanie konserwacji maszyn.
M. in. Władimir Chersonski, Wasilij Nikołajew i Michaił Kiriłłow niedostatecznie smarowali tryby
obrabiarek, wadliwie ochładzali wiertła i frezy.
Polacy, którzy kontakt z grupą Kuntza utrzymywali poprzez Jana Poburennego, nauczyciela ze Lwowa,
i studenta Zbigniewa Dziubińskiego, także nie pozostawali w tyle. Obaj należeli do personelu szpitala.
Współdziałali też z Pröllem i Čespivą. Natomiast elektryk Józef Zieliński z obozowej polskiej organizacji
wojskowej miał kontakt z grupą niemieckich komunistów z komand w tunelach.
Jakkolwiek wspomnianych wyżej aktów sabotażu nie dokonywano bezpośrednio przy produkcji części
do „cudownej broni” i w procesie jej montażu, ale wszystko to także przyczyniało się do opóźniania planów
produkcyjnych.
Jesteśmy na linii frontu...
Skoro tylko w „Dorze” rozpoczęto seryjną produkcję V-2, w służbówce kapo w rewirze późnym
wieczorem pod koniec lutego 1944 r. zebrał się MKO w rozszerzonym składzie. Spiskowców ochraniał
oddział „milicji obozowej”. Przewodniczący Albert Kuntz z miejsea przeszedł do sedna sprawy.
— Z zachowaniem najostrzejszej konspiracji musimy uczynić wszystko my i nasi koledzy innych
narodowości, aby hamować produkcję broni V, a na ile się da — uczynić ją niemożliwą... Tak, przyjaciele,
znajdujemy się teraz na linii frontu — przywódca mocno zaakcentował ostatnie słowa. — Jesteśmy teraz
żołnierzami, walczącymi z armią Hitlera. Nasza broń to niszczenie broni wroga. Nasza broń to sabotaż,
ciągle i jeszcze raz — sabotaż produkcji wojennej. Nareszcie my, zapomniani przez świat skazańcy, mamy
możliwość czynnego udziału w walce. Nie wolno nam, koledzy, tej szansy zaprzepaścić. I nie zmarnujemy
jej!
Zebrani nie mówili o tym, co ich bezpośrednio trapiło: o mrozie i trzęsących się z zimna ludziach,
głodzie i długich apelach, o dwunastogodzinnym dniu pracy pod ziemią. Po kolei dawali przykłady
bohaterskiej postawy swoich kolegów.
...Oto włoscy więźniowie, powołując się na konwencję genewską i status jeńców wojennych, odmówili
pracy przy montażu rakiet. W odwet siedmiu z nich zastrzelono — samych oficerów.
...Jiři Beneš, czeski więzień, zatrudniony jako pisarz w komórce odbioru broni V przez Wehrmacht,
przed przedstawieniem do podpisu swemu szefowi, majorowi Dutzmanowi, protokołów badań sprawności
technicznej rakiet zmieniał dane, „kryjąc” tym sposobem wiele usterek i wad tej broni.
...Francuscy elektrycy uszkadzali systematycznie elementy sterownicze rakiety...
— Wystarczy, wiemy! — Kuntz ruchem ręki przerwał kolejną relację. — Trzeba, żeby tak samo
poczynali sobie wszyscy nasi przyjaciele. Należy popularyzować wśród więźniów hasło: „Zwalniać tempo
pracy, gdzie tylko się da -— powodować usterki”.
To, co mówił Kuntz, zyskało pełną aprobatę. Potem poprosił o głos Georg Thomas. Jego zdaniem
grudniowa wizyta Speera w „Dorze” mogła w pewnym stopniu ułatwić im zadanie. Mianowicie minister
zauważył, że w obozie panuje duża śmiertelność, co odbija się ujemnie na sile roboczej i może zagrozić
całemu przedsięwzięciu produkcji rakiet, zwłaszcza że w tej sytuacji pogarsza się fachowość więźniów. W
związku z tym Speer zaapelował do dyrekcji zakładów i komendantury obozu, aby wzmożono leczenie
chorych robotników i zwiększono w stosunku do nich wymagania lepszej i wydajniejszej pracy.
Kuntz nie podzielał opinii Thomasa. Jego zdaniem producenci nie byli lepsi od SS-manów, gdyż ani
jednych, ani drugich nie obchodził człowiek, a tylko wyprodukowana przez niego rakieta.
— Raczej należy liczyć się z tym, że będzie gorzej — oświadczył z powagą. — Nasze akcje sabotażowe
będą coraz częściej powodować reakcje gestapo i SD. Ale na to nie ma rady, towarzysze, taki przypadł nam
w udziale los.
Albert przeszedł wreszcie do ostatniego punktu porządku dziennego. Mówił o konieczności posiadania
przez kierownictwo organizacji własnego odbiornika radiowego oraz stacji nadawczej. Na wniosek Čespivy,
zadanie to postanowiono powierzyć radiowcowi Chaloupce.
Rozeszli się z poleceniem natychmiastowego nawiązania kontaktów z łącznikami — delegatami do
MKO poszczególnych grup narodowościowych, ci natomiast mieli dotrzeć do kierowników wszystkich
trójek, z których składała się organizacja.
Radioaparat zbudował Chaloupka z części wycofanego z użycia odbiornika marki „Lorenz”. Sprzęt
odbiorczy ukryto w aparacie sterylizacyjnym znajdującym się w sali operacyjnej szpitala.
W lipcu 1944 r. radziecki oficer, przebywający w obozie na fałszywych papierach pod nazwiskiem
Miszka Płaksin, z pomocą swoich „wtyczek”-radzieckich jeńców wojennych, skradł odbiornik radiowy,
który miał być wmontowany do rakiety V-2 — nazywano ten sprzęt „Otto 111” — i przekazał Chaloupce.
Od grupy francuskich i polskich więźniów, byłych radiotelegrafistów z siatki wywiadowczej na terenie
Francji, otrzymał Czech brytyjski kod do korespondencji drogą radiową. Planowano, że kiedy już zostanie
zmontowana tajna radiostacja, a wojska alianckie zbliżą się do gór Harcu, sztab podziemia „Dory” nawiąże
kontakt z ich dowództwem.
*
Tego dnia pomimo rozlicznych przeszkód i trudności dyrektor Sawatzky był zadowolony z siebie. Oto
pierwsza partia 80 egzemplarzy rakiety — „cygara” opuściła właśnie tunel A i skierowana została do
magazynu, a stamtąd na wyrzutnie zwane „Abschuss-Rampe”, zainstalowane na wybrzeżu Morza
Północnego i Bałtyku. Było to pod koniec lutego 1944 roku.
Raptem jednak zdarzyło się coś, co dyrektor i jego najbliżsi współpracownicy odczuli jak policzek. Do
Nordhausen — „Dora” nadszedł szczegółowy raport, opracowany przez specjalistów z dowództwa
Luftwaffe, w którym ostro skrytykowano firmę „Mittelwerke”, jej radę nadzorczą, a przede wszystkim
dyrekcję z całym personelem technicznym. Ze wspomnianej serii zwrócono zakładowi 30 wadliwych sztuk.
Sawatzky'emu trzęsły się ręce, gdy przebiegał wzrokiem druzgocącą treść dokumentu. Zarzuty
karygodnego zaniedbania szeregu warunków technicznych przy montażu rakiet były nie do obalenia.
Natychmiast zarządził własną drobiazgową kontrolę niewypałów — rakiet, które nie były zdolne
wylecieć w powietrze. Sprawdzał zarzuty punkt po punkcie, według raportu, który mu palił dłonie. Czytał o
przypadkach „niedokładnego ożebrowania korpusu rakiety”, zanotowano też „przecięcie niektórych
przewodów rozruszników mechanizmu sterowniczego”. Była w raporcie mowa o innych jeszcze
technicznych usterkach.
Szarpał się, popędzał inżynierów, kontrolerów i majstrów, chciał znać całą prawdę. Jakoż usłyszał:
wszystkie bez wyjątku zarzuty były całkowicie słuszne.
Wściekłość dyrektora doszła do zenitu. Oznaczało to bowiem, że i ostatnie zdanie memoriału Luftwaffe
zgodne było z prawdą, że nie mogło być inaczej. Oznajmiało ono, że jedną z przyczyn tej niewydarzonej
produkcji mógł być... sabotaż.
— Natychmiast przekazujemy sprawę w ręce gestapo! — ryknął Sawatzky. Jego zapiekła nienawiść do
więźniów wzrosła jeszcze bardziej.
Był wściekły jeszcze z innego powodu. Na ten wieczór zaprosił swój „trust mózgów”, by uczcić
pierwsze swoje zwycięstwo, sukces całego zespołu. Imprezę trzeba było odwołać.
Zaalarmowane przez Sawatzky'ego gestapo po odpowiednim przygotowaniu ruszyło do akcji. Została
powołana komisja dochodzeniowa, w skład której włączono specjalistę rakietowego z Ministerstwa
Lotnictwa oraz przedstawiciela Abwery. Agenci gestapo, zakamuflowani na stanowiskach majstrów w
podziemnym koncernie, otrzymali zadanie inwigilacji więźniów. Tymczasem, nie czekając na bliższą
identyfikację sabotażystów, uderzano na oślep. Przesłuchano mnóstwo więźniów z montażowego komanda,
zwanego potocznie „Kommando Sawatzky”. Bez udowodnienia komukolwiek winy skazano wielu na
śmierć. Ostatniego dnia lutego 1944 r. zawisło na wyciągu — suwnicy dwunastu więźniów. Egzekucja
odbyła się w tunelu B, przed halą 39. Wieszano po trzech naraz.
Po tym „dniu odstraszającego przykładu” wszczęto poszukiwanie śladów sabotażowej organizacji
podziemnej, której istnienia zaczęto się domyślać.
Sawatzky przyjął na siebie dodatkową rolę psa gończego. Narzucał sam sobie „ostre dyżury” nocne.
Trwały one przez cały marzec. Niejeden z aresztantów widział go myszkującego po zakamarkach sztolni w
przebraniu zwyczajnego robotnika. Straszny był los tego, kto mu podpadł.
Były więzień „Dory”, Adam Cabała, relacjonuje jedno z takich „spotkań” z dyrektorem, które miało
miejsce pewnej marcowej nocy. Grupa transportowa, w której się znajdował, urządziła sobie chwilę postoju
dla wytchnienia po morderczej harówce. Zatrzymali się na skrzyżowaniu tunelu A z halą 18. Tu „nakrył” ich
niespodziewanie Sawatzky. Kiedy już nawymyślał więźniom od „zgnojonych bydlaków”, wpadł mu w oczy
siedemnastoletni Rosjanin Iwan Żuków, który z braku sznurowadeł zawiązał sobie buty kawałkami
miedzianego drutu. Na głowę chłopca posypały się obelgi. Sawatzky zapisał nazwisko i numer młodzieńca.
Z zapartym tchem więźniowie czekali na zakończenie tej sprawy.
— Za przywłaszczenie miedzianego drutu dla celów niezgodnych z jego przeznaczeniem — wrzeszczał
Sawatzky — häftlinga Iwana Żukowa uznaję winnym sabotażu! Za przestępstwo to więzień idzie do karnej
kompanii w kamieniołomie. Za nieróbstwo w godzinach pracy reszcie grupy wyznaczam chłostę po
dwadzieścia kijów! *
Karę oczywiście wykonano.
Był to dopiero początek „detektywistycznej” działalności dyrektora Sawatzky'ego. W kwietniu na jego
osobisty rozkaz został zastrzelony w hali numer 15 radziecki jeniec wojenny, który odmówił wykonania
przydzielonej mu pracy.
Krótki dialog między wszechwładnym konstruktorem i pogardzanym przez hitlerowców „Iwanem”
wstrząsnął całą „Dorą”.
— Daję ci pięć minut na wybór: albo rzetelna praca i posłuszeństwo, albo śmierć.
W odpowiedzi odważny Rosjanin, wygrażając dyrektorowi zaciśniętą pięścią, zawołał łamaną
niemczyzną:
— Ich nichts fur SS-Schweine arbeiten... Deutschland bald kaputt und du auch, grosser Teufel, kaputt!
**
Potem obrócił się ku stojącym na uboczu więźniom i dodał:
— Nie przyłożę ręki do tych rakiet... Pamiętajcie, że koniec wojny i pogrom hitlerowców już blisko...
Więźnia zamordował unterscharführer Erwin Busta zwany „Końskim Łbem”. Sawatzky pogratulował
mu świetnego strzału... ***
Operacja „ABC...”
Wysiłki międzynarodowej grupy sabotażowej nieustannie szły w kierunku nadania prowadzonej przez
nią akcji charakteru zorganizowanego, zespołowego. Było oczywiste, że indywidualne próby
poważniejszego uszkodzenia „Vergeltungswaffe” są dla hitlerowskich specjalistów łatwiejsze do wykrycia.
To pociągało za sobą, rzecz jasna, bezlitosne karanie sprawców sabotażu. Znacznie większe szanse
powodzenia miały zespołowe akcje, oparte na fachowej znajomości procesu produkcji.
Kuntz i towarzysze postanowili wykorzystać w tym celu wszystkich więźniów, którzy legitymowali się
dorobkiem naukowym w różnych dziedzinach techniki i fizyki, jak też wybitnych inżynierów mechaników,
radiotechników, elektrotechników i innych. Warunkiem było sprawdzenie, na ile można każdemu z tych
ludzi zaufać.
* Przytoczono za książką Adama Cabały „Arsenał grobów”, Kraków 1968.
** Nie będę pracował dla świń z SS. Niemcy wkrótce zginą i ty także, wielki diable, zginiesz (niem.).
*** Za cytowaną książką A. Cabały.
Sprawa stanęła na tajnym posiedzeniu kierownictwa centralnej grupy obozowej, która przyjęła nazwę:
Międzynarodowy Komitet Ruchu Oporu. Po dłuższej wymianie zdań ustalono następujący plan działania:
Jupp Wortmann i Wenzel Polak z kancelarii więźniarskiej na podstawie kart personalnych więźniów
zestawią wykazy specjalistów i wręczą je Kuntzowi. Kierownictwa poszczególnych organizacji
narodowościowych poprzez swoje powiązania zbadają, na których z ich rodaków — specjalistów
umieszczonych na liście można bezwzględnie liczyć. Dysponentem rozdzielającym tak wybranych ludzi do
różnych działów w tunelu i sztolniach został Čespiva.
Konspiratorzy wpadli na doskonały sposób dostarczania tych fachowców Čespivie: po prostu zarówno
chorych, jak i zdrowych kierowano „na badanie” na rewir, gdzie jako pierwszy przyjmował ich czeski lekarz.
Jeżeli na karteczce skierowania do szpitala lub na jakimś świadectwie dotyczącym choroby pacjenta była
przekłuta litera A, oznaczało to, że więzień powinien zostać zatrudniony przy montażu rakiet, a jego
specjalnością są akumulatory. Tak więc nakłuta litera wskazywała pierwszą głoskę nazwy specjalności.
Np. E oznaczało elektryka. Potem Čespiva podsuwał odpowiednio przygotowany dokument z decyzją do
podpisu lekarzowi głównemu obozu, haupsturmführerowi Kahrowi. W uzasadnieniu lekarz ordynował
więźniowi lżejszą pracę, zazwyczaj siedzącą. A taką było najczęściej zajęcie w biurze konstrukcyjnym, przy
kontroli różnych faz produkcji i montażu broni V. Tak oto wielu „pacjentów” trafiało tam, gdzie życzyła
sobie widzieć ich obozowa organizacja. Z czasem, kiedy akcja nabrała rozmachu, Čespiva nie zwracał się już
do lekarza SS, ale posługiwał się jego sfałszowanymi podpisami.
Efekt tych poczynań był zgodny z przewidywaniami sztabu sobotażystów.
Przy zestawianiu agregatów i różnej aparatury więźniowie — specjaliści używali takich detali i
materiałów, które wytrzymywały pierwsze próby, dokonywane w „Dorze”, ale potem, przy większym
obciążeniu, odmawiały posłuszeństwa, a nawet wywoływały najmniej przewidziane reakcje.
Rozpoczęła się cicha, skomplikowana i bezpardonowa walka fachowców — sabotażystów z niemiecką
kontrolą produkcji o to, komu uda się przechytrzyć przeciwnika... Więźniom sprzyjała także okoliczność, że
choć kontrolerów zatrudniano wielu, to jednak nie zawsze byli to fachowcy.
Sabotaż trwa
Jednym z pierwszych powieszonych w „Dorze” za sabotaż był Polak Józef Kozłowski. Przyprowadzono
go z bunkra pod szubienicę, skutego w kajdany, komendant Förschner odczytał wyrok w języku niemieckim,
który tłumacze przekładali na francuski, rosyjski i polski. Brzmiał on tak: „Józef Kozłowski, lat 22, Polak z
Warszawy, zostaje skazany na śmierć za sabotaż i sianie propagandy komunistycznej w tunelu”. Skazaniec
stał przed szubienicą prosto, z podniesioną głową i uśmiechem na ustach. Kiedy założyli mu pętlę na szyję,
krzyknął: „Jeszcze Polska nie zginęła”! i sam sobie wytrącił stołek nogą... W parę dni później powieszono
innego młodego Polaka, lwowiaka, za sypanie piasku w osie wagonów, na których montowano rakiety.
Ale krwawe represje i szubienice nie odstraszały sabotażystów, którzy, nie mając nawet pewności, czy
dożyją następnego dnia, uznali sabotaż przy produkcji V-1 i V-2 za swoje najważniejsze zadanie.
Wzmacniała się z każdym dniem kierowana przez Kuntza organizacja międzynarodowa i wzbogacały formy
działania, które ogarniało coraz szersze kręgi więźniów, nawet niezrzeszonych. Coraz większe „prawo
obywatelskie” zyskiwała sobie działalność zorganizowana, kierowana przez przywódców tajnych grup.
Uporczywa i konsekwentna robota dawała wyniki. Wadliwie spawano osłony zewnętrzne korpusów
rakiet. Źle lutowano elementy przewodowe rozruszników. Powodowano szybkie zużycie się
skomplikowanego technicznie urządzenia kontrolnego. W czynności tej wyspecjalizował się Rosjanin W. I.
Tichy.
*
Podążając na trzecią zmianę do pracy w tunelu Polak z Warszawy Henryk Łaje był pod wrażeniem
wiersza, który krążąc z rąk do rąk dotarł do niego. Zwłaszcza zwrot:
Ojca rozszarpały w kacecie psy
Aby radośniejszy, aby był wspanialszy
Hitlera Sieg!...
wbił mu się głęboko w pamięć.
Łajc był jednym ze spawaczy części „cygara”. Nie zmarnował szansy. Zatrudniony na pierwszym
stanowisku spawalniczym przesuwał szablon o kilka milimetrów, co powodowało, że dwie łączone ze sobą
części kadłuba nie były zamocowane jednakowo i przy sprawdzaniu wytrzymałości na ciśnienie następowało
rozerwanie się pojemnika.
Na innym stanowisku przy tej samej pracy był zatrudniony także warszawiak, inżynier Zygmunt Raabe.
I on w podobny sposób dokonywał sabotażu.
Podczas ładowania na wagony już gotowych rakiet należało podkładać pod „cygara” amortyzatory,
które miały chronić broń przed wstrząsami w drodze. Radzieccy jeńcy: Aleksander Kislej, Wasilij Nikołajew,
Władimir Sokołow i Dmitrij Winogradow umieszczali amortyzatory nie w tych miejscach, gdzie należało, co
sprawiało, że podczas jazdy pociągu przy wstrząsach amortyzator nieraz wysuwał się spod rakiety. Zdarzało
się, że już po kontroli załadunku przez SS-manów usuwano amortyzatory. Tym sposobem podczas samego
tylko transportu z „Dory” do składów uszkodzono 135 rakiet.
Więźniowie wykorzystywali każdą nadarzającą się szansę utrudniania produkcji V-2 i powodowania
defektów tej broni. Niemiecki inżynier z biura konstrukcyjnego zlecił zatrudnionemu tam polskiemu
więźniowi Tadeuszowi Kahlowi wykonanie odbitek rysunków technicznych na papierze światłoczułym.
Jeden z rysunków był nieco przetarty wskutek składania i po wykonaniu odbitek zamiast „15” była widoczna
tylko cyfra „5” — jedynka znajdowała się akurat w miejscu przetarcia. Rysunek poszedł do produkcji z
błędem, w związku z czym niejeden egzemplarz V-2 otrzymał niewłaściwe bezpieczniki, co musiało
wywołać zaburzenia w locie rakiety.
*
W grupie Francuzów sabotujących pod kierownictwem dwóch braci Carouana znajdował się między
innymi słynny pieśniarz Maupoint z Paryża. Nigdy nie tracił fantazji ani humoru, co było ewenementem w
tym strasznym obozie. Otrzymał ścisłe, naukowo sprawdzone instrukcje, jak ma wykonywać swoją „pracę”
dla „dobra Rzeszy”. Otóż żeliwne pojemniki do napędowego paliwa rakiety były dodatkowo zabezpieczone
specjalną obręczą. Sabotażysta dokręcał nakrętki w ten sposób, że śruba trzymała się tylko w jednym
miejscu, co powodowało obluzowanie już w czasie lotu pocisku. W czasie wykonywania tej fuszerki nucił
po cichu skomponowane przez siebie piosenki.
W pojemnikach paliwa więźniowie z taśmy montażowej obniżali ciśnienie próbne, co powodowało, że
aparatura wykazywała wytrzymałość wyższą od rzeczywistej. W trakcie lutowania przewodów
elektrycznych przełamywano druty znajdujące się wewnątrz różnokolorowych osłon w ten sposób, żeby
osłona nie wykazywała śladów uszkodzeń. Dokonywano tego prostym sposobem: przez wielokrotne
wyginanie drutu w obie strony. Skutek był najczęściej niezawodny. Kontrola wykrywała wprawdzie
niedokładność przewodzenia prądu, ale trzeba było szukać miejsca, w którym nastąpiło uszkodzenie, co
pociągało za sobą poważną stratę czasu. Przerwanie przewodu tłumaczono wadą fabryczną.
Lutowanie przewodów robiono tak „oszczędnie”, że ich końce ledwie się trzymały. Przy ruchu rakiety
następowało przerwanie dopływu prądu.
Prof. Charles Sandron ze Strasburga zwiększał obrót gwintu w potencjometrach żyroskopów, służących
do ustawiania sterów na wyznaczony tor i kontrolujących odchylenia od wyznaczonego kierunku i
wysokości.
Bywało i tak, że uszkodzeń dokonywano już przy dowożeniu gotowych egzemplarzy V-2 na stanowiska
kontrolno-odbiorcze albo nawet nakładaniu pokrowców na głowice „Argusrohr”.
Pomysłowość więźniów „Dory” w stosowaniu najrozmaitszych metod sabotażu i swego rodzaju
wynalazczość na tym polu nie miały wprost granic.
SS-mani i niemieccy majstrowie starali się na każdym kroku kontrolować pracę więźniów, zwłaszcza
tych, którzy montowali aparaty sterujące rakiety. Hitlerowcy dobrze wiedzieli, że aparatura ta jest sercem i
mózgiem pocisku V-2, toteż pilnowali pieczołowicie, aby każda faza prac była wykonywana zgodnie z
instrukcjami, aby nie zaistniały najmniejsze nawet uchybienia czy niedociągnięcia.
Ale o ważności urządzeń sterujących wiedzieli również więźniowie. Milcząca, zacięta walka między
hitlerowskimi kontrolerami a sabotażystami toczyła się stale.
To sabotaż, dyrektorze Sawatzky!
Dyrekcja podziemnego kombinatu ludobójczej broni stale zwracała swym zaufanym pracownikom
uwagę na konieczność jeszcze większego i jeszcze staranniejszego przeciwdziałania sabotażowi ze strony
więźniów. Z początkiem 1944 r. wydano tajny okólnik do zatrudnionych w „Dorze” cywilnych specjalistów,
dotyczący ochrony przed sabotażem. Wśród innych stwierdzeń w piśmie znalazło się i takie:
Mamy podstawą do zwrócenia uwagi, że w dalszym ciągu powtarzają się szkody wyrządzone naszym
zakładom, dokonywane świadomie bądź też z powodu lekkomyślności...
Jednym z czołowych ekspertów — kontrolerów jakości, zaangażowanych w ośrodku wypróbowania V-
1 i V-2, był inż. Neubert. Wystosował on do dyrektora „Mittelwerke” pismo opatrzone pieczęcią „Geheime
Reichssache”, w którym zawarł wiele uwag na temat jakości samolotów-pocisków wystrzeliwanych w
północnej Francji.
Sawatzky chwycił się za głowę. Na sto pięćdziesiąt pocisków dwadzieścia dwa od razu nie nadawały się
do użycia. Z tego dziewiętnaście sztuk miało wady w niektórych częściach precyzyjnej aparatury, a trzy
zdefektowano w czasie transportu.
Z pozostałych stu dwudziestu ośmiu „samolotów bez pilota”, uznanych początkowo za dobre, także nie
wszystkie udało się wystrzelić. Neubert z pruską pedanterią podawał szereg przyczyn, zwłaszcza wady
transformatorów — te powinny mieć co najmniej 38 wolt, a miały poniżej 36.
Przy śrubowaniach, szczególnie w przewodach doprowadzających paliwo i przy komorze spalania —
czytał z narastającą wściekłością, pomieszaną z poczuciem bezsilności Sawatzky — brak było całkowicie
smarów, co mogło być przyczyną błędu (sabotaż).
Inżynier Neubert, wybitny specjalista z ośrodka doświadczalnego przekształconej później w korpus
armijny dywizji „Vergeltungswaffe”, powołanej do ostrzelania z pomocą V-1 i V-2 Londynu, zaufany
człowiek ministra Speera, RSHA i Abwehry, nie miał wątpliwości, komu i czemu führer „zawdzięcza”
pociski wybrakowane i niewypały. Wiedział, że przyczyną zbyt dużego rozrzutu, jak też i niewypałów były
przede wszystkim prymitywne warunki produkcji (na przykład nasycenie kurzem powietrza pod ziemią), a
także zbyt krótki cykl badań poligonowych, spowodowany pośpiechem. Niemałą też rolę odegrało tutaj
niedostateczne przygotowanie technologiczne i nie zawsze odpowiednia jakość materiałów. I wreszcie:
więźniowie, ich niedbała praca, wręcz sabotaż.
Natomiast jeśli idzie o zdefektowane egzemplarze V-1, w ogóle nie nadające się do odpalenia, Neubert
wyraźnie sugerował sabotaż — i nie mylił się.
Sawatzky z pasją cisnął sprawozdanie na podłogę i opadł ciężko na kanapę. Zaczynało go ogarniać
znużenie. Czuł podświadomie, że nie da rady tym „czerwonym lumpom”, zebranym z całej Europy. A
wszystkich ich przecież nie wywiesza na swoich ruchomych dźwigach. Powiesi stu, może dwustu, no,
powiedzmy, trzystu... Reszta będzie nadal podkopywała jego pozycję. I będzie niszczyć „Wunderwaffe”, na
którą führer i Trzecia Rzesza tak bardzo liczy. Czyżby więźniom, wrogom państwa, miało się to
rzeczywiście udać? Nie, to nie może być. Trzeba znaleźć na nich jakiś skuteczny sposób. Koniecznie!
Zamyślił się głęboko.
Marzenia Hitlera o zaatakowaniu Anglii bronią V-1 już w styczniu albo lutym 1944 roku nie spełniły
się. Po dokonaniu pierwszych prób konstruktorzy „samolotu bez pilota” zażądali wprowadzenia ponad stu
zmian w jego budowie, co pociągnęło za sobą wymianę stu trzydziestu jeden części.
Pierwszy egzemplarz samolotu-pocisku zjawił się na wyrzutni na początku października 1943 r. Ale
choć start był udany, V-1 spadła do morza. Ten sam los spotkał dalsze sztuki.
Pułkownik Max Wachtel, odpowiedzialny bezpośrednio za wyrzutnie V-1, a później również V-2, dwoił
się i troił, aby zapewnić jak najlepszy debiut „broni führera”. Pośpiesznie szkolił personel swoich baterii, ale
jakość pocisków nie zależała od niego. Tymczasem kanclerz swoim zwyczajem straszył aliantów, a
zwłaszcza Anglię, „obiecując” rozprawienie się z nią. 8 listopada zabrał publicznie głos w monachijskiej
piwiarni Bürgerbräukeller i zapowiedział, że odwet za naloty samolotów alianckich i porażki na frontach
rozpocznie się wkrótce.
W tym samym czasie Wachtel meldował, że pociski wciąż jeszcze wykazują szereg wad. Pękały
komory na wyrzutniach, wyciekało paliwo, szwankowały przewody elektryczne... Z pięciu prób tylko jedna
się powiodła. Specjalnie powołana komisja ustaliła kilka przyczyn defektów. M.in. w jednym z egzemplarzy
broni wykryto pęknięcie komór spowodowane złym spawaniem. Niektóre z usterek wynikały z błędów
konstrukcyjnych i technologicznych, inne spowodował sabotaż.
Rozpoczęcie produkcji seryjnej V-1 odwlekało się. Wreszcie jednak w nocy z 12 na 13 czerwca 1944 r.
spadły na Londyn pierwsze 4 sztuki tej broni, wywołując zaskoczenie Brytyjczyków. Co prawda wystrzelono
wtedy dziesięć sztuk, ale z sześciu pozostałych trzy natychmiast po starcie runęły na ziemię, a jedna okazała
się niewypałem.
Hitler nabrał wigoru. Jeździł do Francji, gdzie zlustrował wyrzutnie w Pas de Calais i Cherbourgu. W
Soissons zorganizował 16 czerwca konferencję z pełnomocnikiem Himmlera i Speera do spraw broni V,
podniesionym do rangi gruppenführera Hansem Kammlerem, dowódcą dywizji „Vergeltungswaffe” gen. mjr.
Richardem Metzem oraz płk. Maxem Wachtelem. Kiedy jednak jeden z egzemplarzy „cudownej broni”,
wystrzelony w Pas de Calais, zamiast pomknąć w kierunku Wysp Brytyjskich spadł niedaleko pałacyku, w
którym konferował führer, ten wyjechał natychmiast.
Bezpośrednio po tych zdarzeniach od samego Hitlera i innych „führerów” poszły rozkazy w sprawie
natychmiastowego usunięcia stwierdzonych usterek w V-1. Kilkudziesięciu więźniów „Dory” zawisło w tym
czasie na szubienicy, ale wady „cudownej” broni mnożyły się nadal. W drugiej serii bombardowań,
rozpoczętej 15 czerwca, strzelano z 55 wyrzutni. Z 244 pocisków — 46 spadło zaraz po wystrzeleniu. Prawie
200 pocisków przebyło Kanał, a 73 dotarły do Londynu i okolic, niszcząc tam budynki. Były też straty w
ludziach. 71 sztuk V-1 zniszczyły balony zaporowe i lotnictwo. Stolica Imperium Brytyjskiego znajdowała
się w zasięgu broni V-1 w ciągu 131 dni. W tym czasie hitlerowcy wystrzelili 9300 pocisków, z czego na
Londyn padło ich 2400. Z całkowitej liczby ponad 20 proc. spadło natychmiast po starcie. Ostatni „samolot
bez pilota” upadł na terenie Anglii w listopadzie 1944 r.
Zanim jednak to się stało, Anglicy, a zwłaszcza londyńczycy, przeżyli dni pełne grozy. Mimo iż sztab
aliancki w Londynie już w drugiej połowie 1943 roku miał rozeznanie co do przypuszczalnego ataku broni V,
mimo bombardowania przez RAF i amerykańskie bombowce stanowisk wyrzutni „broni odwetowej”, a
także transportów i węzłów komunikacyjnych we Francji — zaskoczenie Brytyjczyków po pierwszych
„samolotach bez pilota”, jakie uderzyły na Londyn, było kompletne. Wcześniejsze oświadczenia Churchilla,
że Anglia jest przygotowana do walki z „Vergeltungswaffe”, nie sprawdziły się.
Początkowo zapanował chaos. Jeden alarm przeciwlotniczy gonił drugi, nikt nie był pewien
bezpieczeństwa swojego i osób bliskich. Z miejsca zarządzono ewakuację kobiet i dzieci. Liczba ofiar rosła.
Nagłówki hitlerowskich pism wołały: „Londyn płonie!” Była w tym część prawdy.
Jednakże morale ludności angielskiej nie zostało złamane. Dość szybko wyspiarze zastosowali
częściowy środek obronny: kombinację balonów zaporowych, artylerii przeciwlotniczej i samolotów
myśliwskich. Pomimo to V-1 docierała jednak do Londynu i innych miast, siejąc grozę, niosąc zniszczenie i
śmierć. Do akcji przeciwko „samolotom bez pilota” skierowano także polskie dywizjony 306, 315 i 316,
które zestrzeliły łącznie 190 pocisków.
Najwięcej egzemplarzy broni V unieszkodliwiła artyleria przybrzeżna, wyposażona w urządzenia
radarowe; teraz setki V-1 rozlatywały się nad kanałem La Manche, nie osiągając obszaru Wysp Brytyjskich.
Propaganda Goebbelsa stopniowo ucichła.
Już w trzy miesiące po rozpoczęciu ataku nowej broni na Anglię brytyjski minister spraw
wewnętrznych mógł oznajmić w Izbie Gmin: „Bitwa o Londyn została wygrana”.
Teraz hitlerowcom pozostała już tylko rakieta V-2.
Ci, którzy nie kapitulują...
Najsilniejsza ze wszystkich była w „Dorze” radziecka organizacja sabotażowa. Rekrutowała się w
większości z jeńców wojennych. Na jej czele stał Simeon Grinko. Naprawdę nazywał się Jełowoj, był
kapitanem — pilotem z Odessy. Zestrzelony nad Łodzią, przedostał się na teren Generalnej Guberni. Tutaj
został aresztowany podczas jednej z łapanek. Tak trafił do „Dory”.
On jeden z całej radzieckiej grupy kontaktował się z Albertem Kuntzem. Jednym z najbliższych
pomocników Simeona był więzień przebywający w obozie pod nazwiskiem Petrenko, w rzeczywistości —
ukrywający swój stopień oficer o nazwisku Konstantin Żurawski. - Do kierownictwa organizacji należeli też
Miszka Płaksin i Saszka Rubaszka, obaj na fałszywych papierach.
Jednak główną sprężyną sprzysiężenia jeńców i więźniów radzieckich był, formalnie nie należący do
niego, niejaki Iwan Uwarow, zatrudniony w rewirze w charakterze pielęgniarza. Do obozu dostał się po
aresztowaniu na terenie Niemiec, gdzie zrzucono go jako skoczka spadochronowego dla nawiązania
kontaktów z niemieckim antyfaszystowskim ruchem oporu i zorganizowania przy jego pomocy siatki
wywiadowczej na tyłach hitlerowskich wojsk. Był on w istocie majorem wywiadu radzieckiego, a przed
wybuchem wojny pracował na stanowisku zastępcy attaché wojskowego w Kopenhadze.
Osobliwym zbiegiem okoliczności „Dora” była „kacetem”, w którym znalazło się najwięcej
aresztowanych, członków rozmaitych organizacji wywiadowczo-dywersyjnych na terenie Francji, takich jak
„Monika — W”, z siatki „F” i „Różokrzyżowców”. Byli tutaj również francuscy maquis z lewicowego ruchu
Wolnych Strzelców i Partyzantów Francuskich — Francs-Tireurs et Partisans (FTPT). W szeregach tej
organizacji obok Francuzów walczyło wielu Polaków. Teraz, za drutami, ludzie ci tworzyli w tunelach
Kohnsteinu liczne, sprawnie działające organizacje sabotażowe. Na czele jednej z nich stał kpt. Korwin-
Piotrowski z dawnej siatki F-2, będącej na usługach angielskiego oddziału wywiadu do spraw dywersji na
tyłach wroga (w skrócie: SOE). Całością ruchu oporu w grupie francuskiej, do której należała część
Polaków, kierował dr Marcel Petit. Utrzymywał on łączność z Kuntzem za pośrednictwem Christiana
Behama, który dobrze znał francuski i był później zastępcą starszego obozu.
We francuskiej grupie znalazło się wielu radiotechników i radiooperatorów ze „spalonych” siatek,
będących na usługach angielsko-francuskiej sekcji SOE.
Przedziwnym zrządzeniem losu ci, którzy walczyli z bronią V na wolności, kontynuowali swoją
działalność w tunelach „Dory”, tyle że nieco inaczej. Wielu z nich przed aresztowaniem rozpracowywało
lokalizację wyrzutni V-1 i V-2, stanowiska „Flakregiment” płk. Wachtela. Szczególne sukcesy na tym
odcinku odniosła „Monika — W”. Jej siatka informacyjna, dysponująca czterdziestoma radiostacjami
nadawczo-odbiorczymi, wykryła i przekazała do Londynu pozycje 83 wyrzutni broni V w rejonie Nord.
Wszystkie one zostały zniszczone przez lotnictwo alianckie.
„Broń odwetowa” była bardzo groźna, nic tedy dziwnego, że jej użycie wywołało alarm w całej Anglii.
Szybko zorientowano się, że głównym sposobem przeciwdziałania jej było masowe bombardowanie samych
wyrzutni. Stąd wynikały dyspozycje sztabu alianckiego dla siatek wywiadowczych na terenie Francji.
Liczne wyrzutnie, składy V-1 i pociągi dowożące tę broń zostały wytropione przez oddziały Wolnych
Strzelców i Partyzantów Francuskich. Niepoślednią rolę odegrali tu Polacy z Normandii. Obiekty te uległy
zniszczeniu przez RAF i lotnictwo amerykańskie (US AF).
Ogółem — walcząc z V-1 — francuski ruch oporu, w tym i polscy patrioci, wykrył i zlokalizował w
ciągu 11 tygodni 173 wyrzutnie i kilka składów oraz rejonów przeładunku i dowozu „broni odwetowej”.
Kilkuset z tych ludzi znalazło się w „Dorze”.
Nieugięci do końca
W obozie mnożyły się akty sabotażu, rosła liczba ofiar więźniów straconych przez powieszenie. Od
szefa Wydziału D w Głównym Urzędzie Gospodarczo-Administracyjnym SS (WVHA), gruppenführera
Maurera, nadeszło na ręce komendanta Förschnera pismo następującej treści:
Dotyczy: Nadzór nad więźniami. Tajne.
Okazało się bezwarunkowo konieczne i niezwykle ważne, aby więźniowie... byli nadzorowani przez
nadających się do tego współwięźniów (szpiclów). Komendanci obozów winni poświęcić specjalną uwagę
wydarzeniom w obozie, ażeby pewnego dnia nie zostali zaskoczeni nieprzyjemnymi wypadkami.
Kiedy okazało się, że kandydatów na szpiclów brak, przyszło następne tajne pismo od tegoż Maurera z
datą 11 kwietnia 1944 r.:
Mnożą się wypadki stawiania wniosków prze komendantów KL o wymierzenie kary chłosty więźniom,
którzy dopuścili się sabotażu w zakładach zbrojeniowych.
Proszę, aby na przyszłość w wypadkach udowodnionego sabotażu stwierdzonego przez kierownictwo
zakładu stawiać wnioski o wymierzeni kary śmierci przez powieszenie. Wyrok powinien być wykonany w
obecności wszystkich więźniów odnośnego komanda roboczego. Podany przy tym do wiadomości powód
egzekucji stanie się środkiem odstraszającym.
— Naiwni są ci z Berlina — powiedział obersturmbannführer do Sawatzky'ego i obersturmbannführera
Helmutha Bischoffa, szefa miejscowej komórki Służby Bezpieczeństwa i Policji Bezpieczeństwa, podając im
pismo. — My wieszamy od początku. I wcale nie prosimy WVHA o pozwolenie.
To była prawda. Egzekucje mnożyły się. W końcu marca powieszono na szubienicy trzech więźniów
podejrzanych o sabotaż: Polaka, Czecha i Rosjanina. Na plac apelowy spędzono wtedy kilkanaście tysięcy
aresztantów. Byli akurat po kąpieli i stali nago na przejmującym zimnie.
Skazańcy mieli skrępowane z tyłu ręce. Udział w egzekucji wziął cały sztab kierowniczy: lagerführer
Möser, rapportführerzy, lekarz SS i liczne grono oficerów i podoficerów. Po pewnym czasie ukazał się
komendant Förschner. Obersturmführer Möser wygłosił „okolicznościowe” przemówienie.
— Przypatrzcie się dobrze tym trzem bandytom, bo ich los może być jutro waszym udziałem! Sabotaż,
sabotować — oto co wam w głowach siedzi! Pamiętajcie, że stryczków starczy nam nawet na miliony takich
łajdaków jak wy! Radzę wam po dobremu i ku przestrodze na przyszłość: nauczcie się w końcu uczciwie
pracować jak na więźniów ochronnych przystało i nie ważcie się nawet myśleć o takim czy innym
sabotowaniu naszej produkcji! Na wykrycie waszych świństw znajdziemy zawsze sposób! Wasze
niepoczytalne głupstwa nikomu na sucho nie ujdą! Jeżeli wam się wzorowa praca dla Trzeciej Rzeszy nie
podoba, to wystąpcie z szeregów nawet i teraz — i powiedzcie mi o tym dobrowolnie! Każdego wysłucham i
zrobię z nim jak przepisy nakazują: krótki proces! Czy zrozumieliście wszystko, co wam powiedziałem?!
Odpowiedziało mu głuche milczenie. Nagle przemówił spod szubienicy Rosjanin. Głos miał donośny.
— Przyjaciele, zostawiłem w domu troje dzieci, ale swoich czynów nie żałuję! Chociaż umrę, cieszy
mnie, że hitlerowcy popamiętają moją robotę. Niech żyje solidarność! Żegnajcie i pomścijcie naszą śmierć.
Rzucili się na więźnia SS-mani i zaczęli go katować: bili bykowcami, kopali. Förschner tratował go
butami. Zmasakrowaną ofiarę powleczono na szubienicę.
Nagle rozległ się głos drugiego ze skazańców, Polaka:
— Polacy! Pomścijcie nasze krzywdy! Nigdy nie zapomnijcie zbrodni tych potworów! Pierwszego
powieście za nogi tego parszywego wieprza — komendanta! Niszczcie i sabotujcie wszystko, co
hitlerowskie!
Uderzony pięścią w usta zamilkł. Tłumacz, ociągając się, podawał obersturbannführerowi każde słowo.
Ten bluznął potokiem wyzwisk.
— Wy świnie, wy bydło przeklęte, wy łobuzy, bandyci, woły śmierdzące! — wrzeszczał nie panując
nad sobą „pierwszy po Bogu”. — Ja was...
Nagle zamilkł jak rażony piorunem. Dojrzał coś, co go wprawiło w osłupienie. Stojący z pętlą na szyi
Polak przedrzeźniał go i parodiował jego słowa:
— SS-świnie, SS-woły, SS-rabusie, SS-bandyci, kaputt, kaputt! —- wykrzykiwał naśladując dyszkant
Förschnera. Ten nie wytrzymał nerwowo. Podskoczył do więźnia i zaczął go bić po twarzy. Wtem odskoczył
jak oparzony. Polak plunął mu w twarz.
W czworoboku zmarzniętych, nagich więźniów odezwał się śmiech. Sztabowcy zbaranieli podobnie jak
ich szef. Ten machinalnie wyciągnął z kieszeni chusteczkę i otarł twarz. Kiedy oprzytomniał, nadęte policzki
pokryły mu się purpurą. Nie patrząc na nikogo opuścił plac w towarzystwie Mösera.
Trzej więźniowie zawiśli na szubienicy. „Widzów” także spotkała kara za ów śmiech. Każdy musiał
przejść szpalerem utworzonym przez „trupie główki” trzymające bykowce w dłoniach...
Nie wszystkim udało się przeżyć koszmarny apel, wielu leczyło potem rany w szpitalu *.
Plan buntu
Organizacja sabotażowa więźniów „Dory” stanowiła równocześnie międzynarodową grupą bojową.
Wkrótce po wylądowaniu wojsk alianckich w Normandii kerownictwo podziemia przystąpiło do
opracowania zbrojnego planu wydostania się z obozu na wolność. Sporządzenie pierwszego wariantu planu
zlecono dowództwu grupy radzieckiej. Po licznych dyskusjach i wielu przeróbkach przedstawiał się on
następująco.
W południowo-wschodniej części obozu, na obszarze zajmowanym przez SS, znajdował się barak nr
55, w którym mieściła się zbrojownia. Jedno z komand, trudniące się rozwożeniem kotłów z ranną kawą i
zupą obiadową dla posterunków SS-manów, w drodze do tuneli mijało za każdym razem ów barak.
Posterunki pełniące służby przy zbrojowni były przyzwyczajone do widoku tej kolumny więźniów i nie
zwracały na nią uwagi.
Ten właśnie fakt postanowiono wykorzystać. Na ciche polecenie sztabu organizacji wymieniono
częściowo skład owego rozwożącego jedzenie komanda i w ten sposób wszyscy jego członkowie rekrutowali
się spośród radzieckich jeńców wojennych, członków organizacji. Otrzymali oni polecenie dokładnego
rozpoznania liczby żołnierzy strzegących zbrojowni i ich wyposażenia w broń, a także ustalenia dokładnego
czasu zmiany warty oraz sił spotykanych po drodze posterunków SS.
Na dzień wybuchu powstania wybrano jeszcze dość odległy termin — 24 grudnia, wigilię Bożego
Narodzenia. Rozwoziciele rannej kawy mieli zaatakować niczego nie spodziewające się posterunki przy
zbrojowni i unieszkodliwić je możliwie bez użycia broni palnej, aby w ten sposób wykluczyć
zaalarmowanie innych SS-manów. Potem grupa miała zawładnąć znajdującą się w cekhauzie bronią i
uzbroić nią następny, wyznaczony w tym celu oddział organizacji. Plan przewidywał też zdobycie
niemieckich mundurów, przebranie się w nie i zlikwidowanie kolejno strażników na wszystkich wieżach
okalających obóz. Następnie zamierzano rozbroić wszystkich pozostałych SS-manów.
* Przytoczono za umieszczoną w książę A. Cabały relację więźnia „Dory” Mieczysława Wyrwicza.
Plan ten nazwano „Planem Południowy Wschód” (Süd-Ost). Opracowanie szczegółów akcji i
kierownictwo nad jej wykonaniem powierzono kapitanowi Simeonowi Grince.
Grupa uderzeniowa miała składać się z więźniów rozwożących kawę i kilku innych oddziałów —
nazywano tę jednostkę operacyjną „grupą piechoty”. Utworzono poza tym „oddział pionierski”, „oddział
łączności”, a także sanitariuszy i zaopatrzenia. Uzbrojenie „piechoty” miało w pierwszej fazie składać się z
noży, sztyletów i toporków. Oddziały „pionierów” wyposażono w izolowane nożyce do przecinania drutów.
W celu „unieszkodliwienia” otaczających obóz drutów kolczastych, naładowanych prądem
elektrycznym, postanowiono spowodować krótkie spięcie przez ścięcie i zwalenie na ogrodzenie ośmiu
rosnących tuż przy nim drzew. Następnie zamierzano poszerzyć przejścia między drutami, przecinając je
nożycami.
Zaopatrzenie oddziałów sanitarnych w potrzebny ekwipunek powierzono Čespivie. Jan Chaloupka
zaczął montować radiostację nadawczo-odbiorczą. Po zbudowaniu ukrył ją w sterylizatorze w bloku 39,
gdzie leżeli więźniowie cierpiący na choroby zakaźne.
Po opanowaniu obozu i uzbrojeniu oddziałów organizacji miał nastąpić wymarsz wszystkich więźniów
w kierunku Buchenwaldu, odległego od „Dory” o 80 km na południowy wschód. Połączone siły
więźniarskie obu „kacetów” wyruszyłyby w kierunku Czechosłowacji, a po przedarciu się przez łańcuch Gór
Rudawskich miały dotrzeć do rejonu Karlovych Varów, gdzie działała partyzantka radziecka.
Plan Süd-Ost opierał się na założeniu, że do 24 grudnia wojska alianckie zbliżą się do kompleksu
obozowego Mittelbau-„Dora”, w pobliże łańcucha gór Harcu. Uważano, że pół roku wystarczy armiom
Eisenhowera i Montgomery'ego na zepchnięcie Niemców w okolice Turyngii.
Niestety, jak się to miało okazać, więźniowie przeliczyli się w swoich niecierpliwych, choć teoretycznie
uzasadnionych rachubach.
Odmawiam wykonania rozkazu!
Pewnego dnia uciekło dwóch Rosjan i jeden Polak. Syreny ryczały alarmująco, cały obóz trzymano do
północy na placu apelowym. Na drugi dzień wśród SS-manów zapanowała wielka radość: złapano
uciekinierów. Jeden z nich obchodził ulice bijąc w zawieszony na szyi bęben, za nim dwaj pozostali. Mieli
oni na plecach tablice, na których można było przeczytać: „Z radością wracam do Was!”
Potem zbiegów wzięto do bunkra. Z tego miejsca w „Dorze” nikt nie wracał do swego baraku.
Nie odstraszyło to innych od szukania szczęścia w ucieczce. I znowu schwytano trzech więźniów
radzieckich: dwóch żołnierzy i partyzanta. Zapadł wyrok: śmierć przez powieszenie. Egzekucja miała się
odbyć w obecności wszystkich więźniów i być dla nich postrachem. Zgromadzono wszystkie komanda, na
placu apelowym stała już gotowa szubienica z trzema zwisającymi pętlami.
Komendant obozu był pod wrażeniem pisma otrzymanego od Himmlera, w którym reichsführer
nakazywał, aby wieszania skazanych na śmierć dokonywali współwięźniowie.
Rzeczą komendanta jest, aby wykluczyć możliwość odmowy wykonania polecenia — Förschner
powtarzał w duchu dalszy fragment listu oberszefa. — Za przeprowadzenie powieszenia więzień ochronny
otrzymuje 3 papierosy...
Himmler wprawdzie nie precyzował, jakiego rodzaju więźniów należy zobowiązywać do dokonania
egzekucji, ale w głowie obersturmbannführera wylągł się perfidny plan...
Zwrócił się do starszego obozu, Georga Thomasa, i polecił mu powieszenie skazańców. Lagerälteste
stanął na baczność i odparł:
— Panie komendancie, ja jestem politycznym więźniem, a nie katem.
— Więzień wykona rozkaz, czy odmawia?! — ryknął zdenerwowany SS-man.
— Odmawiam wykonania rozkazu!
— Zdajecie sobie sprawę ze skutków niewykonania rozkazu? — głos „trupiej czaszki” nabrał akcentów
niedwuznacznej groźby.
— Bardzo dokładnie, panie komendancie.
Podbiegł Möser, uderzył Thomasa kilka razy szpicrutą w twarz, a obersturmbannführer zerwał mu
opaskę funkcyjnego z napisem „LA 1”. Po chwili z identycznie brzmiącym rozkazem zwrócił się do
zastępcy Thomasa, starszego obozu nr 2.
Rolę tę pełnił w „Dorze” Ludwik Szymczak, Polak z włączonej do Rzeszy części Górnego Śląska i z
tego tytułu noszący trójkąt politycznego więźnia — reichsdeutscha. Był on bliskim współtowarzyszem
Kuntza i spełniał w organizacji fukcję łącznika między kierowniczym sztabem podziemnym a polskimi
grupami sabotażowymi.
— Odmawiam wykonania rozkazu! — powiedział donośnym głosem.
Na placu nastąpiło ogromne poruszenie. Stało wtedy 14 tysięcy więźniów. Widzieli rozgrywającą się na
oczach wszystkich scenę i słyszeli każde słowo.
Nagle powstał szmer oburzenia. To więzień kryminalny Willi Zwiener zgłosił swoją gotowość
powieszenia więźniów. Na ochotnika.
Thomas i Szymczak zostali dotkliwie pobici przez SS-manów. Ponadto każdy z nich dostał natychmiast
na placu po 25 kijów. Odprowadzono ich do bunkra.
W „Dorze” nigdy już więcej nie zaproponowano więźniowi politycznemu, aby powiesił swego kolegę.
Używano do tego celu wyłącznie przestępców.
W pobliżu wyrzutni rakiet
Ośrodek Doświadczalny Wehrmachtu w Peenemünde, pomimo częściowego zbombardowania latem
1943 r., funkcjonował nadal. Opracowywano tutaj dokumentację techniczną różnych rodzajów nowoczesnej
broni, w tym nowych, ulepszonych typów rakiet V-2. Wypróbowywano w bazie na wyspie Uznam prototypy
„Wunderwaffe”, przekazując je następnie do produkcji —- montażu w tunelach obozu Mittelbau-„Dora”.
Do robót prostych, pomocniczych, używano tutaj więźniów obozów koncentracyjnych. W tym celu
założono komenderówkę KL Ravensbrück — jego męskiej części.
*
Włodzimierzowi Kulińskiemu, więźniowi politycznemu Karlshagen — Peenemünde, żywiej zabiło
serce. Jego brygadę odkomenderowano do „Prüfstand 7” — kontrolnego stanowiska startowego dla broni V-
2. Polecono im wynosić worki cementu z budynku zagrożonego zawaleniem się,. Był to ślad po alianckiej
bombie, zrzuconej podczas operacji „Hydra”.
Z odległości kilkunastu metrów młody Polak mógł obserwować wyrzutnię. Otoczona z trzech stron
wałem ziemnym znajdowała się w centralnym punkcie. Całość nasuwała porównanie z amfiteatrem. Ów
budynek z cementem zamykał koło o średnicy co najmniej 70 metrów. Po obu stronach nadwerężonej
piętrowej budowli, między jej bocznymi ścianami a usypiskiem ziemi, widniały wjazd i wyjazd na
wyrzutnię.
W środku tego zamkniętego obszaru ustawione było coś w rodzaju podium w kształcie ogromnego stołu
z czterema daleko wysuniętymi „blatami”. Na nim sterczała pionowo rakieta. Na ruchomych rusztowaniach
uwijali się cywilni niemieccy inżynierowie i technicy. Wchodzili tam po drewnianych schodkach.
Kuliński wiedział już skądinąd, że egzemplarze broni V-2 dowożono w pobliże wyrzutni na wagonach,
a na samą wyrzutnię dostarczał je ogromny samochód ciężarowy. Na stanowisku rakietę ustawiono za
pomocą dźwigu.
Tego słonecznego sierpniowego dnia 1944 roku skierowane prosto w niebo, gotowe do wystrzelenia
„cygaro” budziło żywe zainteresowanie nie tylko więźniów, ale i dozorujących ich dwóch żołnierzy
Wehrmachtu. Ci ostatni wdali się w rozmowę z obsługą wyrzutni, rozpytując o dokładny czas startu rakiety.
Widać było, że się boją, niepewni, czy zdążą przed odpaleniem skryć się w bezpieczne miejsce.
Nagłe pocisk zaczął wydawać długie sygnały — gwizdy.
— Przerwać pracę! Uciekać w stronę lasu! — rozległa się ostra komenda. Ruszyli ku pobliskiej linii
drzew. Gwizdy wydobywające się z rakiety stawały się coraz częstsze i coraz krótsze, aż urwały się i nastała
cisza. Wachmani, specjaliści cywilni i więźniowie oczekiwali momentu startu. Kuliński natężał wzrok aż do
łez, nie chcąc uronić nic z tej niezwykłej, wprost fantastycznej sceny. Opowiem to „Paulowi” ze szczegółami
— przyrzekł sobie w duchu. „Paul” był to zakonspirowany oficer radziecki, prawdopodobnie pracownik
wywiadu, zbierający w Peenemünde wszelkie dostępne informacje dotyczące „Vergeltungswaffe”. Pracowali
z Włodzimierzem w tym samym komando, tyle że w różnych brygadach. Od Rosjanina dowiedział się nasz
konspirator, że rakiety produkują więźniowie w podziemiach jakiegoś obozu koncentracyjnego. Polak był
przedtem w Buchenwaldzie. Wyjechał stamtąd transportem w 1942 r. „Dora” wtedy jeszcze nie istniała.
Tymczasem start V-2 przeciągał się. Mijały minuty. Tuż obok wyrzutni pojawiły się sylwetki
wojskowych. Po chwili dotarło do skupionych na brzegu lasu hasło:
— Stan zagrożenia odwołany. Wracać do pracy!
Worki cementu na więźniarskich plecach znowu wędrowały na nowe miejsce składowania.
Nagle rakieta ponownie zaczęła wydawać krótkie i częste sygnały. W niebo wzbił się wrzask:
— Uciekać do lasu! Prędzej!
Znowu popędzili wszyscy. Wachmani, którzy zazwyczaj kroczyli za więźniami, teraz wysforowali się
przed nich, parli do przodu, na wyścigi. Pomieszanie z poplątaniem — myślał z wisielczym humorem
Kuliński. — Gdyby tak ktoś to sfotografował, mógłby pomyśleć, że grupa wynędzniałych więźniów goni
uciekających przed nimi uzbrojonych żołnierzy niemieckich i cywilnych inżynierów.
Szum, potworny gwizd. Polak odruchowo obejrzał się.
Pocisk powoli uniósł się do góry, ale nie poszybował w przestworza. Rakieta skierowała się w stronę
lasu, do którego zdążał tłum.
— Hilfe! Na pomoc! — zaczął wrzeszczeć któryś z uciekających Niemców.
Biegnący tuż przed Włodzimierzem strażnik w pewnej chwili zaczepił lufą Mausera o gałąź. Zerwało
mu pas karabinowy, broń upadła na ziemię, ale jej właściciel pędził dalej, nie zważając na nic. Bał się
panicznie, że zaleje go płonące paliwo. Podobny wypadek zdarzył się przed kilku dniami. Kuliński podniósł
broń, krew uderzyła mu do głowy. Strzelić do tego hitlerowca... potem do drugiego... uciec... Wzdrygnął się,
oprzytomniał. Pobiegł za podoficerem i wepchnął mu karabin do ręki.
Rakieta, po kolejnym wahnięciu w powietrzu, runęła nagle w morze tuż przy brzegu, podnosząc w górę
gejzery wody i piasku. Próba nie powiodła się.
Cementu już nie przenoszono. Strop nad wejściem do budynku zawalił się i gruz przysypał worki.
Jeszcze jeden poligon doświadczalny
Stosunkowo największe nasilenie produkcji rakiet i prób ich sprawności przypadło na okres czerwiec —
wrzesień 1944 roku.
Drugim obok Peenemünde niezmiernie ważnym ośrodkiem wypróbowania pojedynczych egzemplarzy
różnych odmian konstrukcyjnych i serii broni V był punkt z wyrzutnią w miejscowości Blizna-Pustków,
położonej na południe od Mielca przy linii kolejowej Mielec—Dębica—Tarnów. Ośrodek ów krył się pod
kryptonimem „Heidelager”. Tutaj specjaliści dokonywali ostatecznych prób gotowych już rakiet, kontrolując
działanie poszczególnych mechanizmów, sterujących lotem pocisku.
Większość odpalanych tutaj V-2 spadła i wybuchła na obszarze tzw. Pustyni Błędowskiej.
Latem 1944 roku nieraz zdarzało się, że mieszkańcy tej czy innej wsi lub miasteczka odkrywali
ogromne doły — ślady wybuchów V-2, ale Niemcy kazali je zasypywać. Były one około 20-metrowej
średnicy i miały ponad 10 metrów głębokości. Niektórzy z mieszkańców tamtych okolic wspominają, że
nawet w stosunkowo odległych od miejsca eksplozji domkach wylatywały szyby z okien. Niejednokrotnie
zapalały się pobliskie zabudowania, były też straty w ludziach.
SS-mani, żandarmi i lotnicy za każdym razem szukali w lejach najdrobniejszych nawet odłamków,
przepatrywali też skrupulatnie miejsca w pobliżu detonacji. Znalezione części zabierali ze sobą.
Wszystkie próbne odpalenia tej broni na wyrzutni Blizna były „ściśle tajne”. W dokumentacji
hitlerowskiej o egzemplarzach V-2, które wybuchły, mówiono jako o spadłych balonach. tzw. flarach czy też
samolotach nieprzyjacielskich, rzekomo strąconych przez niemiecką artylerię przeciwlotniczą.
Nieraz jednak, zanim na miejsce wybuchu przybyli Niemcy, mieszkańcy mieli okazję spenetrować
wnętrze lejów. Znajdowano tam zniszczoną aparaturę precyzyjną, kable lub rury o średnicy 7 cm i
dziesięciokronie większej długości, wewnątrz której znajdowały się zwoje przewodów elektrycznych i
opornik. Wokół leżały aluminiowe odłamki.
Jedna z wystrzelonych na poligonie Blizna rakiet-niewypałów dostała się w ręce wywiadu Armii
Krajowej i została dostarczona specjalnym samolotem do Londynu.
Odwet – ale więźniów...
Rankiem 6 września 1944 roku bateria 444 jednostki wyrzutni rakiet Maxa Wachtela odpaliła pierwszy
pocisk bojowy V-2. Miał on spaść na Paryż. Rakieta uniosła się nad wyrzutnią i opadła bezsilnie z
porozbijanymi „wnętrznościami”. W godzinę później wystrzelono z takim samym skutkiem drugi
egzemplarz.
W dwa dni później grupa „Pólnoc” LXV korpusu armijnego do zadań specjalnych
(Generalkommmando LXV Armee – Korps zur besonderen Verwendung pod dowództwem generała artylerii
Ericha Heinemanna) – utworzonego z przekształconej dywizji 191 – rozpoczęła ostrzeliwanie Anglii ze
stanowisk w Holandii.
Początkowo rakiety zawodziły. Jedne opadały tuż po starcie, inne wkrótce po opuszczeniu wyrzutni. W
ciągu 10 dni wystrzelono zaledwie 35 pocisków, z których do Anglii doleciało 27. Cóż, kiedy 11 z nich
poszybowało daleko od wyznaczonych celów, a zaledwie 16 padło na Londyn. Jedną z najpoważniejszych
przyczyn tych niepowodzeń był nieodpowiedni, niedostatecznie wypracowany system sterowania.
W ciągu następnych dziesięciu dni historia powtarzała się. Z wystrzelonych 44 rakiet do brzegów Anglii
dotarło 37, ale ani jedna nie spadła na stolicę. Wybuchły w innych miejscach.
Każdy pocisk lub rakieta, która dotarła do Anglii, z reguły powodowała śmiertelne wypadki. W
gazetach ukazywały się nekrologi z nazwiskami zabitych i nazwami miejscowości, w których ofiary
mieszkały. Samego wybuchu rakiety nie można było ukryć przed agentami niemieckimi, więc Anglicy,
podając fałszywe dane co do rejonów, na które spadły pociski, zmierzali do tego, by hitlerowcy kierowali
swą broń na tereny nie zamieszkane.
*
Po wyprodukowaniu pięćsetnej sztuki V-2 w „Dorze” odbyła się hucznie celebrowana uroczystość. Na
kadłubie owej rakiety wymalowano ogromną liczbę pięćset oraz karykaturę Churchilla. Były buńczuczne
przemówienia, lały się wyborne trunki.
W dwa tygodnie później przyszedł minorowy meldunek: owa pięćsetna V-2 okazała się niewypałem. W
raporcie sugerowano, że stało to się na skutek sabotażu. Wrócił „jubileuszowy” egzemplarz „broni
odwetowej” do poprawki. Więźniom na jej widok śmiały się oczy.
Do marca 1945 r., kiedy to została wystrzelona ostatnia rakieta, na Wielką Brytanię spadło 537 sztuk V-
2, z czego na Londyn — 517. Według źródeł zachodnioniemieckich hitlerowcy skierowali na Wyspy
Brytyjskie 1403 rakiety V-2; do celu dotarły 1054 sztuki. 439 egzemplarzy w ogóle nie przeleciało kanału La
Manche, 61 — trafiło w morze, a reszta opadła zaraz po odpaleniu. Jedną z istotnych przyczyn dużego
„odpadu” rakiet było niedocenianie przez Niemców warunków meteorologicznych.
Straty po stronie brytyjskiej były znaczne. Od broni V-1 i V-2 zginęło 8938 osób, rannych było 25 504.
Szkody materialne były ogromne: około 280 000 całkowicie zburzonych i 1 000 000 budynków
uszkodzonych.
12 października 1944 r. Tego dnia Hitler wydał rozkaz, aby V-2 i V-1 skierowano także na belgijskie
miasto Antwerpia. Spadło tam 1265 rakiet*. Ponadto wystrzelono 7400 sztuk V-1 na Francję i 800 na
Holandię. W Europie zachodniej od broni V zginęło 6448 osób, rannych było 32 524. Żadnych celów
wojskowych Niemcy nie osiągnęli. Broń V nie uratowała Trzeciej Rzeszy.
Musimy postawić do dyspozycji korpusu Vergeltungswaffe co najmniej dziewięćset rakiet miesięcznie!
— żądał wódz „wielkich Niemiec”. Speer, Kammler, von Braun i Sawatzky ustalili: całkowity plan
produkcji wyniesie 13 500 sztuk V-2.
Rzeczywistość przekreśliła te zamiary. Produkcja wyniosła 7100 sztuk, czyli zaledwie 53 procent planu,
przy czym w wielu egzemplarzach tej broni stwierdzono mniejsze lub większe usterki.
*
Jak gdyby wiedziony przeczuciem, że wkrótce spotka go coś złego, Albert Kuntz często pisał teraz listy
do swoich bliskich — żony przebywającej w więzieniu i do dzieci we Frankfurcie n. Menem.
W jednym z ostatnich tak pisał:
...Wiele zmieni się po tej wojnie, mnóstwo ludzi nie odnajdzie się w miastach i na wsi, miejsca domów
zajmą ruiny i gruzy. Przecież najważniejsze jest to, że my zwyciężymy i zaczniemy od nowa budować,
spoglądając w przyszłość z weselem w sercach. Optymistycznie przebijemy się w jutro i na ruinach zakwitnie
nowe życie. Jest wymogiem czasu, że nastąpi wielka ofensywa tego co nowe, nowych wartości ludzkich i
spolecznych. Stare zniknie, a nowe zakwitnie pokonując wszelkie trudności, zdobędzie powszechne uznanie i
wcieli się w konkretne życie.
Dzisiejszą epokę trzeba przeżywać z pełną świadomością. Silni, świadomi ludzie będą tworzyć nowe
oblicze rzeczywistości, by (...) żyć w niej. W pełni odważnymi i śmiałymi są pionierzy nowych czasów...
Sam należał do takich. Ale przeznaczone mu było żyć i umrzeć w tragicznych okolicznościach.
* Według źródeł zachodnioniemieckich wystrzelono na Belgię 8660 sztuk „cudownej broni” (1675 rakiet V-2 i 6985 sztuk V-
1).
Zygmunt Zonik RAKIETY NIE OSIĄGNĄ CELU Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1975 Okładkę projektował: Witold Chmielewski Redaktor: Elżbieta Skrzyńska Redaktor techniczny: Marian Napierzyński
W nocy z 17 na 18 sierpnia 1943 roku siły Royal Air Forces w liczbie 500 czterosilnikowych samolotów bombowych typu Lancaster, Halifax i Stirling zbombardowały Wojskowy Zakład Badawczy Wehrmachtu Heeres-Versuchungsanstalt w Peenemünde. Biura konstrukcyjne, zakłady doświadczalne i produkcyjne uległy poważnym zniszczeniom. Zginęło wtedy wielu niemieckich specjalistów i kilka tysięcy robotników-obcokrajowców, zatrudnionych przy realizacji tajnego zadania opatrzonego kryptonimem „A-4”. Tak oznaczono w dokumentacji technicznej projekt broni odwetowej — „Vergeltungswaffe”, w skrócie V. Był to potężny nalot, zaplanowany i przygotowany przez wywiad brytyjski — Intelligence Service, a pośrednio spowodowany sensacyjnymi doniesieniami dowództwa polskiej Armii Krajowej, które informowało sztab aliancki w Londynie, że na wyspie Usedom (Uznam) w Peenemünde hitlerowskie kierownictwo wojskowe w wielkiej tajemnicy przystąpiło do pracy nad nowym rodzajem broni. Przy jej pomocy Naczelne Dowództwo Sił Zbrojnych (Oberkommando der Wehrmacht) zamierza zadać potężny cios nie przygotowanym na to sprzymierzonym. Doniesienia owe pokrywały się z informacjami zdobytymi przez Brytyjczyków w Szwecji, z których wynikało, że Niemcy szykują nową broń — dalekosiężne rakiety powietrzne. Angielskie samoloty zwiadowcze dokonały zdjęć tego obszaru, a specjaliści od ich odczytywania ustalili, że tam właśnie, w Peenemünde, prowadzone są zaawansowane prace badawcze nad nowymi pociskami i sposobem ich odpalania z wyrzutni. W sztabie alianckiego lotnictwa zapadła decyzja zniszczenia nieprzyjacielskiej bazy. Tak narodziła się operacja lotnicza opatrzona kryptonimem „Hydra”. Podczas jej przeprowadzania zrzucono 1874 bomby. Nalot ów — czego oczywiście alianci nie przewidzieli — spowodował założenie przez hitlerowców nowego obozu koncentracyjnego. Ostatniego w Trzeciej Rzeszy, przeznaczonego do superspecjalnych zadań. Narada w „Wolfsschanze” W cztery dni po nalocie na Peenemünde, 22 sierpnia, odbyła się w tajnej kwaterze Hitlera pod Kętrzynem poufna narada, której tematem był problem dalszej produkcji tak niecierpliwie oczekiwanej przez führera „cudownej broni” dalekiego zasięgu. W konferencji, obok gospodarza kwatery i najwyższego dowódcy Sił Zbrojnych, wzięli udział: reichsführer SS i szef niemieckiej policji Heinrich Himmler oraz Albert Speer, minister uzbrojenia i produkcji wojennej. W roli ekspertów do spraw „Wunderwaffe” wystąpili: generał artylerii Walter Dornberger i standartenführer SS dr Wernher von Braun, szef HVP w Peenemünde. Hitler z trudem hamował złość. Interesował się osobiście postępem prac przy budowie broni V, przydzielił na ten cel ogromne środki, a tu lotnictwo nieprzyjaciela omal nie pokrzyżowało jego planów. Jeszcze w marcu 1939 roku führer odwiedził poligon doświadczalny Wehrmachtu w Kummersdorf i kazał przedstawić sobie wyniki dotychczasowych prac nad samolotem-pociskiem V-1, zwanym też samolotem bez pilota. Wystrzelono wtedy jeden egzemplarz nowej broni, co wywołało jego entuzjazm. Gratulował sukcesu generalicji i specjaliście od konstrukcji rakiet, baronowi Wernherowi von Braun. Pod wrażeniem tej wizyty 23 maja 1939 roku podczas odprawy najwyższych wojskowych, która odbyła się w Kancelarii Rzeszy, Hitler oświadczył: Każda broń użyta w wojnie może zadecydować o powodzeniu, dopóki nie dysponuje nią wróg. Mam tu na względzie zarówno użycie gazów trujących, jak również lotnictwa, broni pancernej i lodzi podwodnych... Jeżeli oddziaływanie tych broni nie będzie decydujące, wówczas zastosujemy genialny chwyt: zaskoczenie przeciwnika... W rok później wybudowano zakłady w Peenemünde oraz utworzono tutaj specjalny oddział wojsk technicznych, który otrzymał nazwę Versuchskommando Nord. W lipcu 1943 r. był gotowy program produkcji „cudownej broni”. Aż tu jak grom z jasnego nieba bomby na tajny obiekt, zdawałoby się nie do wykrycia przez wrogi wywiad i lotnictwo! Niewesołe mieli miny uczestnicy obrad. Bijąc pięścią w stół, zdenerwowany Hitler zażądał odtworzenia urządzeń produkcji „Vergeltungswaffe” w nowym miejscu. — Dam w tym celu wszystko, czego potrzeba! — krzyczał coraz głośniej. — Pieniądze, materiały, ludzi. Ludzi? Ile chcecie? Sto, dwieście tysięcy? Minister Speer, rzeczowo myślący inżynier, postawił pytanie, gdzie teraz urządzić „nowe Peenemünde”. Zaraz też sam udzielił odpowiedzi, proponując przeniesienie produkcji V-1 i V-2 pod ziemię. — Po to przecież zleciłem mojemu pomocnikowi Jägerowi opracowanie planu rozwinięcia produkcji wojennej w budowlach podziemnych — uzupełnił swój wywód ulubieniec Hitlera. — Dysponujemy obecnie całym systemem tuneli wykutych w tym celu w skale w różnych częściach kraju. Wódz III Rzeszy słuchał uważnie, potakiwał skinieniem głowy, przenosił wzrok kolejno na wszystkich
obecnych. Von Braun wyprostował się odruchowo. Z uwielbieniem wpatrywał się w tego zmęczonego człowieka o zapadłych oczach, tak niepodobnego do Hitlera, jakiego pamiętał z jego wizyt w Kummersdorfie, a później w Peenemünde. — Moja służba budowlana SS przygotowuje dalsze podziemne obiekty — wtrącił Himmler, zazdrosny o inicjatywy w obecności kanclerza. — W miejscu, w którym będziemy produkować Wunderwaffe, założymy nowy obóz koncentracyjny. Uderzenie tej broni, mein Führer, będzie straszne! Himmler zyskał tyle, że udało mu się przeforsować swojego człowieka, SS-standartenführera dr. Hansa Kammlera, na stanowisko pełnomocnika rządu do spraw budowy fabryki i produkcji broni V. Hitler zgodził się na przedłożone wnioski bez chwili wahania. Ustalono, że fabrykę podziemną uruchomi się w tunelach i sztolniach góry Kohnstein w Turyngii. — Znajdują się tam dwa korytarze długości dwóch kilometrów, co prawda jeden jeszcze nie wykończony, oraz czterdzieści sześć hal — objaśnił Speer, zwany „architektem diabła”. — Są to ogromne pomieszczenia, jakby stworzone do produkcji długich serii V-1 i V-2. To najodpowiedniejsze miejsce do tego celu w całej Europie. Mimo to, moim zdaniem, będzie tam zbyt ciasno i dlatego uważam, mein Führer, że trzeba pomyśleć o rozbudowie. Góry Harcu nadają się do tego celu wybornie. * Speer i Himmler mieli doskonale zorganizowany aparat wykonawczy. Tylko nieświadomych tego faktu mogłoby ogarnąć zdumienie, że już 28 sierpnia, zaledwie w 4 dni po odprawie w bunkrze pod Kętrzynem, pierwszy transport więźniów obozu koncentracyjnego Buchenwald wyładował się z esesmańskich ciężarówek u podnóża Kohnsteinu, 8 kilometrów na północny zachód od miasteczka Nordhausen. W błyskawicznym tempie założono tutaj komenderówkę, utajnioną pod kryptonimem „Dora”. Nim upłynęło sześć tygodni, fikcyjna firma Mittelwerke otrzymała oficjalne zamówienie od dowództwa Sił Lądowych na wykonanie 12 000 rakiet V-2. Data tego pierwszego zlecenia: 19 października 1943 r. ,,Broń odwetowa” Hitlera wyszła z fazy doświadczeń. Już niedługo, wprowadzona do akcji, miała zaskoczyć cały świat i sterroryzować ludność cywilną Wysp Brytyjskich. Wernher von Braun - „Baron Rakiet” Nalot na Peenemünde nie zniechęcił Wernhera von Brauna do kontynuowania pracy nad bronią V. Już następnego dnia po bombardowaniu złożył on władzom meldunek, w którym stwierdził, że ponowne podjęcie doświadczeń i produkcji jest możliwe w ciągu około 4 tygodni. Chodziło głównie o odtworzenie dokumentacji, gdyż spaliły się rysunki techniczne, które z ośrodka na wyspie Uznam powinny być wysłane do fabryk mających produkować poszczególne części rakiet. Von Braun nie rezygnował nawet w obliczu wielkich trudności. Wierzył, że kiedyś przyczyni się do podbicia przez uczonych niemieckich przestrzeni kosmicznej. To, że tymczasem wyniki jego prac będą użyte do zbrodniczych celów, wcale mu nie przeszkadzało. Przeciwnie, on właśnie, doktor nauk technicznych, pierwszy podsunął Himmlerowi myśl o wykorzystaniu przy produkcji „Vergeltungswaffe” więźniów obozów koncentracyjnych. Był bezwzględny — do celu szedł po trupach. Jeszcze przed objęciem władzy przez Hitlera Werhner von Braun został członkiem NSDAP, a w kilka lat później nosił już mundur sturmbannführera SS. Jako student fizyki w Berlinie i Zurychu dzięki rozległym stosunkom swojego ojca — barona i militarysty, pozyskał zaufanie ministerstwa Reichswehry. W dwudziestym roku życia został asystentem naukowej komórki, prowadzącej zakamuflowane prace nad bronią rakietową. Jego praca doktorska nosząca tytuł: „Konstruktywny, teoretyczny i eksperymentalny przyczynek do problemu rakiet pracujących na paliwie płynnym”, uznana za obronnomilitarną, nie została opublikowana. Kiedy von Braun i późniejszy generał Dornberger uporczywie nękali szefów armii prośbami o pieniądze na doświadczenia, prowadzone początkowo na tajnym poligonie w Kummersdorfie pod Berlinem, powiedziano im, że dostaną tę sumę tylko wówczas, gdy rakiety będą mogły przy dostatecznej celności przenieść duży ładunek wybuchowy na dalszą odległość. W swej gorliwości przyrzekli zrobić wszystko, czego od nich żądano. Wiedzieli zatem, że zamiast pojazdu skierowanego do gwiazd będą konstruować śmiercionośne pociski. W 1936 r. znalazły się środki na budowę rozległego Ośrodka Doświadczalnego — poligonu w Peenemünde, gdzie jednocześnie były prowadzone prace nad samolotem-pociskiem, czyli V-1, i nad rakietą
bojową V-2. Teraz von Braun nie mógł już uskarżać się na brak warunków do pracy. Dysponował olbrzymim terenem, dobrze wyposażonymi zakładami doświadczalnymi, najlepszymi fachowcami, dostateczną liczbą niewolników do ciężkich prac i niemal nieograniczonymi środkami finansowymi, płynącymi z kas państwowych. Jednakże postęp prac nad rakietą nie zadowalał Sztabu Generalnego. Pierwsze prototypy — A-1 i A-2 — nie zdały praktycznie egzaminu, nie odpowiadały tym warunkom, jakie stawiał Wehrmacht. Dopiero trzeci prototyp — A-3 — stanowił zalążek broni, o którą dopominało się wojsko. Długość pocisku wynosiła 6,5 metra, średnica — 75 cm, waga — 750 kg. Komora spalinowa zużywała 450 kg materiału napędowego i po 45 sekundach rakieta mogła osiągnąć moc 1500 koni mechanicznych. Przewidywana wysokość lotu miała wynosić 12 000 m. W listopadzie 1937 r. wystrzelono dwie sztuki A-3, ale osiągnęły one wysokość zaledwie 100 metrów i spadły do morza. Generałowie niecierpliwili się. I chociaż von Braun i Dornberger wciąż zapewniali, iż wkrótce rakieta będzie odpowiadała stawianym wymaganiom, w rzeczywistości wiele elementów potrzebnych do zbudowania tego rodzaju broni nie istniało nawet w projektach. Armia żądała wielkich, potężnych i dalekosiężnych pocisków. Wtedy „Baron Rakiet” zlecił swemu zespołowi zaprojektowanie nowej wersji pocisku. Miał to być kolos w porównaniu z poprzednimi typami, o czym świadczyły wymownie jego dane techniczne: długość — 14,2 m, ciężar — 12,8 tony, pojemność zbiorników na paliwo — 8,8 tony, prędkość początkowa po starcie — 1700 metrów na sekundę, zasięg — 250—300 km, szczytowy punkt krzywej balistycznej po odpaleniu — ponad 100 km i ładunek 1005 kg silnego materiału wybuchowego w głowicy bojowej. Nowością był skład paliwa: bezwodny nadtlenek wodoru oraz alkohol z dodatkiem wody. Tak zrodził się prototyp A-4. Prace nad rozwiązaniem wszystkich konstrukcyjnych problemów, umożliwiających zbudowanie „cudownej broni”, trwały nadal. Nie szczędzono pieniędzy, ludzi i cennych surowców. Wreszcie 25 lutego 1942 roku na stanowisku w Peenemünde znalazł się pierwszy egzemplarz V- 2. Broń, o której od sześciu lat marzył Hitler i jego sztabowcy, była gotowa do próbnego wystrzelenia. Pierwszy eksperyment nie przyniósł spodziewanych wyników. Rakieta została wprawdzie wystrzelona, ale wybuchła na wysokości jednego metra. Nie powiodła się również próba z drugim egzemplarzem. Dopiero czwartą rakietę udało się z powodzeniem wystrzelić 3 października tegoż roku. Teraz można już było rozpocząć seryjną produkcję. W styczniu 1943 r. do akcji wkroczył Albert Speer, odpowiedzialny za zorganizowanie produkcji. W lipcu zakończono przygotowania, ale po nalocie alianckich samolotów na Peenemünde musiano do planów wprowadzić zmiany. Po zbombardowaniu dwu innych zakładów, w których także zamierzano ulokować część produkcji, pozostały już tylko tunele pod górą Kohnstein. Grypsy w bandażach W połowie września 1943 roku z „Dory” do Buchenwaldu podążały ciężarówki, wiozące trupy zmarłych i zakatowanych więźniów do krematorium. Obowiązywał przepis władz SS, w myśl którego, zanim skierowano ciało do buchającego ogniem pieca, buchenwaldzcy więźniowie-lekarze z komanda Patologia musieli sprawdzić, czy każdy z nieżyjących ma przymocowany do ręki lub nogi względnie zawieszony na szyi lub też czytelnie wypisany na piersi numer oraz czy w załączonej liście zmarłych opisana została przyczyna zgonu. Gdyby jednak ktoś obserwował tych lekarzy, mógłby zauważyć, że specjalnie interesowały ich zwłoki więźniów z opatrunkami na lewej ręce. Te właśnie ciała zabierali w pierwszej kolejności do baraku Patologii, gdzie — w myśl dyspozycji Instytutu Higieny Waffen SS — mieli dokonać w celach pseudonaukowych sekcji wszystkich zwłok. W baraku Patologii bardzo starannie zdejmowali papierowe bandaże z lewych rąk zmarłych i przekazywali owe „opatrunki” jednemu z kolegów. Ten niezwykle uważnie przyglądał się bandażom i z zapisanych na nich cyfr odczytywał informacje. Rzędy cyfr stanowiły bowiem kod ustalony między wspomnianym lekarzem, członkiem Międzynarodowego Komitetu Obozowego, a przedstawicielem podziemia „Dory”, zresztą również lekarzem. Tą osobliwą drogą korespondowali ze sobą: dr Emil Hršel i dr Jan Čespiva, dwaj Czesi. Kluczem kodu był podręcznik lekarski „Grundriss der gesamten praktischen Medizin”*. Jeden egzemplarz tej książki miał w „Dorze” dr Čespiva, drugi — dr Hršel w Buchenwaldzie. Wypisane na bandażach cyfry oznaczały stronę w podręczniku i kolejną literę na danej stronie. * Podstawowy zarys ogólnej parktycznej medycyny (niem.)
W ten oto sposób powstająca właśnie w „Dorze” tajna organizacja więźniów zawiadamiała MKO w Buchenwaldzie o najważniejszych wydarzeniach, które zaszły w podobozie pod Nordhausen. Tego dnia zaszyfrowane na bandażach trupów informacje musiały być wyjątkowej wagi, gdyż Hršel, z trudem kryjąc podniecenie, nie czekając końca dyżuru opuścił spiesznie blok Patologii i szybkim marszem podążył do bloku nr 38. Tutaj, wśród niemieckich więźniów politycznych, mieszkał Walter Bartel, przewodniczący MKO. Pełnił on funkcję pisarza blokowego. Czech zastał go na szczęście samego, zajętego szykowaniem porcji chleba i margaryny dla kolegów — więźniów, którzy za godzinę mieli wrócić ze swoich komand roboczych. — Słuchaj, stary! To dziwna historia — oznajmił przybysz ściszonym głosem. — Jan donosi z „Dory”, że SS, Wehrmacht i Abwehra montują taśmę dla produkcji jakiejś nowej, nie znanej broni. Ma to się nazywać bronią V. Jakaś „broń odwetowa” — mówiąc to raz po raz rzucał czujne spojrzenia ku drzwiom. Bartel, jak zwykle oszczędny w słowach, stwierdził: — Wszystko jest możliwe. Nasz wywiad z Gustloff-Werke także doniósł, że w hali Mi-Bau reguluje się jakieś urządzenia nie stosowane w żadnym z dotychczas używanych rodzajów broni. Hitlerowcy przywożą to wyłącznie nocą. Pewien cywilny inżynier wygadał się niechcący, że ów sprzęt ma służyć do sterowania. — A to dranie wymyślili... — w zamyśleniu powiedział Czech. — Nic to — klepnął go przyjacielsko po ramieniu drobny, szczupły Niemiec o zaciętym wyrazie twarzy — dobierzemy się i do tej „Vergeltungswaffe”. Poradzę się naszych specjalistów z organizacji, to raz. W tych dniach jedzie nowy transport do „Dory”, to dwa. Włączymy do niego kilkunastu wypróbowanych towarzyszy, dobrych konspiratorów, niech wzmocnią tamtejszą organizację. — Przydałby się tam drugi Albert... — westchnął czeski komunista. — Tylko ktoś taki... — nie potrzebował kończyć. Miał na myśli poprzedniego przywódcę organizacji podziemnej, który wyjechał na komenderówkę, gdyż tutejsze gestapo zaczęło się nim zbytnio interesować. Był to wybitny działacz, członek KC KPD i poseł do Landtagu Prus. Bartel chwycił go mocno za ramię. — Człowieku, spod serca mi to wyjąłeś! Świetna myśl, słuszny pomysł. Drugi Albert Kuntz... Tylko dlaczego drugi? Nie rozumiesz? — roześmiał się, widząc zdumienie na twarzy przyjaciela. — Przecież można załatwić, żeby ściągnięto go z Kassel do „Dory”. Tam szefem biura budowlanego SS jest untersturmführer Hünefeld, on zna Alberta jeszcze z Buchenwaldu i ceni go jako fachowca. Trzeba mu tylko jakoś podsunąć ten pomysł tak, aby wyglądało, że wyszedł od niego. Załatwi się! * Już od zimy 1939 r. Albert Speer pozostawał w ścisłym kontakcie z ośrodkiem doświadczalnym Wehrmachtu i Luftwaffe w Peenemünde, choć w owym czasie nie był jeszcze ministrem uzbrojenia i produkcji wojennej. Brał jednak udział w pracach nad bronią typu „A” jako osoba odpowiadająca za realizację i potrzeb budowlanych HVP. Chętnie przebywał — jak sam pisał później — na wyspie Uznam w gronie naukowców i wynalazców, którymi kierował dwudziestosiedmioletni wówczas Wernher von Braun. Speer nie ukrywał fascynacji tym, w czym było, jak się wyraził, coś z planowania cudu. Nie byłby inżynierem-architektem, gdyby „ci technicy ze swymi fantastycznymi wizjami” nie wywarli na nim dużego wrażenia. Posunął się nawet do tego, że kiedy późną jesienią 1939 r. cofnięto — przejściowo zresztą — projektowi rakiety priorytet, on sam, bez wiedzy Hitlera, w porozumieniu z zarządem uzbrojenia wojsk lądowych dalej finansował rozbudowę urządzeń w Peenemünde. Stał więc niejako u kolebki późniejszej broni V-2, tej samej, o której powie po wojnie, że była absurdem nieefektownym i kosztownym. 13 czerwca 1942 roku, już jako wszechwładny minister i osoba odpowiedzialna za organizację produkcji broni V, leciał do Peenemünde w towarzystwie szefów uzbrojenia trzech rodzajów sił zbrojnych: feldmarszałka Milcha, admirała Wizella i generała pułkownika Fromma, by obserwować start pierwszej zdalnie sterowanej rakiety. Oto jego wrażenia: Obłoczki pary wskazywały, że napełniono zbiorniki materiałem pędnym. W określonej sekundzie, początkowo jakby ociągając się, potem jednak z rykiem niepohamowanego olbrzyma rakieta powoli podniosła się ze swej podstawy, wydawało się przez ułamek sekundy, że zatrzymała się na słupie ognia, by następnie z wyciem zniknąć w niskich chmurach. Wernher von Braun promieniał, ja natomiast byłem oszołomiony dziełem cudu techniki, jego precyzją oraz przezwyciężeniem wszystkich praw siły ciążenia, w wyniku czego 13 ton mogło być bez mechanicznego napędu wyrzucone pionowo w górę i zwiększać prędkość
lotu *. Zaraz po tym ulubieniec Hitlera słuchał objaśnień specjalistów, kiedy nagle, po upływie półtorej minuty, zebrani usłyszeli ogłuszający wybuch. Rakieta spadła w odległości zaledwie kilometra od zgromadzonego sztabu wojskowych i inżynierów. Ciarki przebiegły ministrowi wzdłuż grzbietu, kiedy podwieziono ich na miejsce eksplozji i zobaczyli wrak rozbitego pocisku. W jakiś czas po wypadku Speer dowiedział się, że zawiodło sterowanie. Kiedy 14 października tegoż roku mógł zakomunikować kanclerzowi Rzeszy, że rakieta wzniosła się ponad 100 kilometrów w przestrzeń, uderzyła go gwałtowna zmiana nastroju dyktatora. Führer, który do tej pory miał wiele zastrzeżeń i wątpliwości co do skuteczności broni rakietowej, z miejsca przeszedł w stan euforii, wysuwając zbyt wygórowane życzenia: zażądał mianowicie, aby już przy pierwszym ataku V-2 użyto 5 tysięcy sztuk nowej broni. Był to postulat nierealny. 22 grudnia 1942 r. Speer przedłożył swemu führerowi do podpisu rozkaz, dotyczący rozpoczęcia produkcji seryjnej, mimo że prace nad rakietą nie były jeszcze skończone. Speer wierzył, że owe przygotowania osiągną finał najpóźniej w lipcu 1943 r. Pomylił się w swoich rachubach, jak zresztą wszystkie odpowiedzialne asy hitlerowskie, wierzące jeszcze wówczas w „Wunderwaffe”. Tunele „Dory” Kiedy 28 sierpnia 1943 roku pierwsi więźniowie w liczbie stu siedmiu przywiezieni tutaj z Buchenwaldu wysiedli z ciężarówek na zachwaszczonym i zarośniętym krzewami polu u stóp Kohnsteinu i rozejrzeli się dokoła, pierwszą ich myślą było, że oszukano ich, że przywleczeni zostali na stracenie. Zewsząd ziało pustką, a z pokrywającego górę lasu wiał dojmujący chłód. Tylko drut kolczasty, okalający znaczny obszar, nasuwał porównanie z obozem koncentracyjnym. Fritz Pröll, młody niemiecki komunista, ale stary, bo już od ośmiu lat, więzień Hitlera, specjalnie przysłany tutaj przez kierownictwo tajnej organizacji buchenwaldzkiej z zadaniem założenia w „Dorze” jej odpowiednika, dostrzegł zamaskowany rozpiętymi na wysokich słupach brunatno-zielonymi sieciami wjazd do jakiegoś tunelu, najwidoczniej przebitego pod górą, i serce podskoczyło mu z wrażenia do gardła. Powoli zaczął domyślać się jego przeznaczenia, rodzaju pracy na tej niesamowitej komenderówce. Podczas gdy brutalni konwojenci z psami na smyczy wydając wrzaskliwe komendy ustawiali więźniów dziesiątkami, Pröll wymienił błyskawiczne spojrzenia z przyjaciółmi. Oni też przypuszczali, że powtórzy się historia z Buchenwaldu, gdzie trzeba było karczować puszczę i budować lager od fundamentów. To pewnie dlatego ich nieliczny transport składał się wyłącznie z wykwalifikowanych rzemieślników. Za nimi na pewno przyjdą inni. Setki, tysiące robotników — niewolników zbudują baraki i wszelkie inne urządzenia, setki i tysiące ludzi padną przy tym z wyczerpania. Zaczną, rzecz prosta, od pomieszczeń dla SS-manów. Gdzie będą spali więźniowie? Pröll szukał w myślach odpowiedzi na pytanie, co za tajemniczy tunel kryje się pod tą ponurą górą i co się w nim rozegra. Spojrzał na Heinza Schneidera, desygnowanego przez Buchenwald na funkcję kapo tutejszego szpitala, który jeszcze nie istniał, i na doktora Čespivę — obaj mieli zatroskane, o zaciętym wyrazie twarze. Mały, zaimprowizowany apel dobiegł końca. Nikogo nie brakowało. — Jazda! Ruszać się! Do roboty! — rozległa się gardłowa komenda strażników. — Rozbijać namioty! Nie przyjechaliście tutaj, „czerwone ptaszki”, do sanatorium! * Albert Kuntz minął drewnianą budkę wartowni z obsługą ciężkiego karabinu maszynowego i zameldował się oberscharführerowi Seidlerowi, siedzącemu w kantorze na podwyższeniu, tuż za wejściem do tunelu B. Jako technik obozowy, faktycznie kapo komanda budowlanego, cieszący się z racji umiejętności zawodowych uznaniem samego komendanta obozu, mógł z nieporównanie większą swobodą niż inni więźniowie poruszać się po całym obszarze „kacetu” — tak naziemnym, jak też w obu tunelach i sztolniach. Był to wyjątkowy przywilej, gdyż zwyczajny więzień nie mógł, pod groźbą dotkliwej kary, opuszczać swego miejsca pracy. * Albert Speer, Wspomnienia, Warszawa 1973.
Nie oznaczało to jednak, że wolno mu było zaglądać bezkarnie do każdego komanda i każdej grupy roboczej, zatrudnionej przy produkcji i montażu broni V. Gdzie nie mógł dotrzeć, tam miał swoich obserwatorów i informatorów. Kiedy decydował się na osobistą wyprawę w ściśle tajne rejony, musiał zaopatrzyć się w „żelazne” alibi i dużą dozę determinacji, jako że „podpaść” było bardzo łatwo. Całe szczęście, ze przynajmniej te korytarze wykuli sami, bez wykańczania więźniów... — pomyślał w pewnej chwili. Jeszcze nie wiedział, że ani jeden z cywilnych robotników, którzy zbudowali podziemną sieć pomieszczeń, nigdy nie ujrzał wolności, że wymordowano wszystkich. Minąwszy kantor Kuntz przeszedł obok sześciu ogromnych kranów, służących do przeładunku cięższych materiałów i sprzętu z wagonów na wózki elektryczne, kursujące na szynach po olbrzymim labiryncie pod ziemią. Na drugim torze stały wagony — otwarte platformy długiego składu pociągu, rozpoczynającego się jeszcze przed wejściem do tunelu. Główny rozrząd — wiedział o tym — znajdował się u drugiego wylotu korytarza. Wszędzie panował ogromny ruch; szczególnie intensywnie pracowały komanda transportowe, popychając swoje wózki załadowane sprzętem i kierując je do rozgałęziających się na obie strony hal produkcyjnych. Ogromny szum i gwar mieszał się z warkotem setek maszyn. Ta piekielna kakofonia przechodziła wszelkie wyobrażenie. Porozumiewano się wyłącznie krzykiem. Trzy tygodnie minęły od dnia, kiedy Albert Kuntz, przeniesiony z komenderówki Kassel, wezwany został do stawienia się w budynku nr 65 u komendanta obozu, sturmbannführera Otto Förschnera. Ten nienawidził komunistów z całej duszy, ale był człowiekiem interesu. — Liczę na zmysł organizacyjny, doświadczenie i fachową solidność więźnia — tymi słowami powitał Kuntza. — Sam widzisz, ile jest tu do zrobienia. Właściwie to wszystko trzeba zaczynać od początku. Baraki mieszkalne dla załogi SS, szpital, kuchnię, no, co będę wyliczał, sam wiesz dobrze. Wszystko zależy od biura budowlanego. Stawiam na waszą lojalność jako Niemca... — spojrzał podejrzliwie, z surową naganą we wzroku. — Do „Dory” skierowano mnie jako fachowca, panie komendancie, i nie mam zamiaru uprawiać tutaj polityki — odparł z niezmąconym spokojem potężnie zbudowany więzień o okrągłej twarzy i mocno zarysowanym podbródku, znamionującym upór. — Zależy mi tylko na właściwych warunkach pracy w komandach. Najgorsze jest to, że prawie wszyscy więźniowie sypiają w sztolniach. To osłabia ich wydajność i... Zniecierpliwiony SS-man przerwał mu machnięciem ręki. — Chyba się nie zrozumieliśmy, wy... Pierwsza sprawa, to wygodne pomieszczenia dla załogi SS i szybkie wykończenie sztolni. Więzień zechce to sobie zapamiętać najłaskawiej — w głosie „trupiej czaszki” zabrzmiało szyderstwo. — Produkcja jest najważniejsza. Niezwyciężony Wehrmacht z niecierpliwością czeka na owoc naszej pracy. O gnojków nie trzeba się martwić, reichsführer Himmler i pełnomocnik führera do spraw zatrudnienia Sauckel przyślą nam, ilu będzie potrzeba... Kiedy Kuntz powtórzył swoją „rozmowę” z komendantem Pröllowi, który pracował jako zastępca kapo tworzonego dopiero pod namiotami rewiru, ten roześmiał się. Kuntz spojrzał zdziwiony. — No, jak to on powiedział? Twój zmysł organizacyjny? Gdyby on wiedział, jakim to celom służy teraz twój zmysł organizacyjny, to by skonał ze śmiechu... Fritz był prawą ręką Alberta montującgo sprężyste podziemie. Zdążyli już nawiązać tajne kontakty z grupami radziecką, francuską i polską. Teraz zaś Kuntz pod pretekstem koniecznej rzekomo konsultacji z biurem konstrukcyjnym, mieszczącym się u północnego wylotu tunelu, z przepustką podpisaną przez untersturmführera Hühnefelda, przemierzał sieć korytarzy. Przecisnął się, obrzucany złym wzrokiem SS-manów, do tunelu A. Obserwował ruch na dwóch torach kolejowych: jednym nadjeżdżały wagony z materiałami, na drugim montowano pierwsze próbne rakiety. Wszędzie uwijali się więźniowie, popędzani przez kapo — kryminalistów i SS- manów. Toż to całe podziemne miasto... — pomyślał z mimowolnym podziwem. Interesowały go zwłaszcza te sztolnie, w których przygotowywano poszczególne części V-2, i sama taśma montażowa. Tułów rakiety powstawał na wagonach-platformach, które poruszały się na idącym przez środek tunelu torze kolejowym. Kuntz udając obojętnego przechodnia, zajętego swoim zadaniem, pochłaniał chciwym okiem ten obraz, notował wszystko w pamięci. Jedna z brygad cięła odpowiednio hartowaną blachę. Następnie na oddziale ciężkich pras nadawano blasze odpowiednie kształty i tutaj powstawały części korpusu rakiet. Albert, ślusarz i technik budowlany w jednej osobie, bez trudu orientował się w poszczególnych fazach produkcji. W nikłym blasku rzadko rozstawionych lamp elektrycznych miał okazję zobaczyć, jak z czterech części blachy, mających kształt ćwiartki walca, powstawał korpus strasznej broni. Do hali 28 nie zaryzykował wejścia. Wiedział zresztą, że tam przygotowywane są precyzyjne elementy elektryczne do V-2. W sąsiednich pomieszczeniach prowadzono montaż innych zespołów rakiety —
turbosprężarek, żyroskopów, pomp tłoczących, komór spalania paliwa, sterów, stabilizatorów i czujników radioelektrycznych. Nie znał przeznaczenia tych wszystkich części, za to udało mu się dostrzec, jak z bocznych hal podwożono je do głównego tunelu A, gdzie następował montaż końcowy całych pocisków. W pewnej chwili patrząc na setki detali i agregatów, które miały złożyć się na „Vergeltungswaffe”, Kuntz poczuł zawrót głowy. Nad bronią pracowano bez przerwy, na trzy zmiany, mimo że obóz był dopiero w stadium organizacji. Nie bez trudu, myląc wzrok kommandoführera, mógł w jednym mgnieniu oka dojrzeć montaż fragmentu „cygara”: do korpusu akurat wkładano dwa aluminiowe zbiorniki na materiały pędne: alkohol i ciekły tlen. Nie mógł już zobaczyć ani jak wstawia się do środka rakiety aparaty radiowe i podłącza je kabelkami do wytwornicy prądu, ani jak powstaje kadłub ogromnego pocisku o długości 14 metrów i wadze blisko 13 ton. Przy montażu nie widziało się wielu więźniów — zatrudniano tutaj przeważnie niemieckich cywilnych specjalistów. Zwątpienie wkradło się do serca przywódcy podziemia. Jakże tu można coś zepsuć, uszkodzić — myślał zatroskany — skoro każdy fragment taśmy montażowej jest ciągle kontrolowany. Wymijając wózki transportu wewnętrznego popychane przez aresztantów, z których każdy był maleńkim trybikiem w tym gigantycznym przedsięwzięciu, Kuntz musiał przechodzić obok majstrów — cywilnych inżynierów i SS- manów. Wszyscy oni pilnie nadzorowali pracę swoich niewolników. Prędko zorientował się, że również w każdym dziale samodzielnego podmontażu poszczególnych agregatów były przeprowadzane bardzo ścisłe kontrole techniczne. Na domiar wszystkiego istniał specjalny dział kontroli wewnętrznej, składający się z 16 inżynierów. Dokonywane przez nich badania urządzeń i sprzętu były ostatnimi, po czym następował proces przekazywania rakiet wojsku, które ze swej strony jeszcze raz sprawdzało, czy broń odpowiada wszystkim stawianym wymaganiom. A jednak musimy dobrać się do tego cielska... Kuntz z nienawiścią, ale i mimowolnym podziwem obrzucił wzrokiem kolosalne cygaro pocisku. Nie mógł wiedzieć jeszcze tego dnia, że po odstrzeleniu rakieta miała nabrać prędkości ponaddźwiękowęj i lecieć na odległość do 300 kilometrów. Kiedy opuścił tunel A, zamrugał, oślepiony dziennym światłem. W chwilę potem ujrzał, jak imponujący korpus rakiety odwożono na bok, do ogromnego magazynu tuż przed stacją kolejową. Ze ściągniętymi brwiami i zmarszczonym czołem patrzył, jak straszna broń przed odtransportowaniem na wyrzutnię poligonu doświadczalnego znika w przeznaczonym dla niej przejściowym pomieszczeniu. Nadzieje bankrutów Hitler był dobrej myśli. Jego „Vergeltungswaffe” prezentowała się imponująco; nawet pierwsze jej wydanie, czyli V-1, niewielki samolot bez pilota. Co prawda minister Speer był zdania, że jak dla tego typu broni ma ona zbyt małą prędkość i radził führerowi, by wydał rozkaz zezwalajacy na start tylko przy niskim pułapie chmur, ale kanclerz nie brał tego pod uwagę. Był wręcz zafascynowany. Przypuszczał, że nowa broń wywoła w obozie przeciwnika zamieszanie, przerażenie i dezorganizację. Szczegółami technicznymi specjalnie się nie interesował. Ponieważ jednak wielokrotnie mówiono mu, że aparatura V-1 jest tak precyzyjna, iż najmniejsza niedokładność w konstrukcji czy produkcji mogła całkowicie zmienić kierunek albo zasięg pocisku — zlecił ekspertyzę lotu doświadczonym pilotom. Istotnie, stwierdzili oni spore jeszcze usterki w nie dość precyzyjnych urządzeniach kontrolujących stery, jak i w budowie kadłuba. Do zakładów produkujących wadliwe części przesłano stosowne uwagi, polecając natychmiastowe zlikwidowanie braków. W tym samym czasie Hitler szykował Anglikom daleko większą niespodziankę, następną odmianę broni odwetowej: V-2. Pamiętał przecież swą wizytę w Kummersdorfie. Zachwycił się wtedy, patrząc na szybującą gigantyczną rakietę o długości ponad 14 metrów i wadze blisko 13 ton. Później zrelacjonowano mu przebieg eksperymentów z próbnym wystrzeleniem V-2, przeprowadzonych latem 1942 r. w Peenemünde. 14 października Speer mógł mu zakomunikować radosną wiadomość: rakieta przeleciała odległość 190 kilometrów, odchylając się od celu zaledwie o 4 km. 22 grudnia kanclerz podpisał rozkaz o seryjnej produkcji tej broni. 7 lipca 1943 r zaprosił Speera, Dornbergera i Brauna do „Wolfsschanze”. W sali kinowej współpracownicy „Barona Rakiet” przygotowali projekcję filmu. Hitler po raz drugi oglądał odrywającą się od ziemi i znikającą w atmosferze dużą rakietę. Szczegóły wyjaśniał Braun. Kanclerz był podniecony, już widział zwycięską ofensywę „Vergeltungswaffe”. A jednak nie przystąpiono jeszcze wtedy do produkcji seryjnej. Ani zaraz, ani jesienią, ani nawet zimą... Peenemünde... Hitler prędko otrząsnął się z przygnębienia wywołanego bombardowaniem i pożarem bazy jego „Wunderwaffe”. Wiedział już, że nalot pozbawił go 300 rakiet miesięcznie, których produkcję
zaplanowano w tym ośrodku, ale da się to z nawiązką uzupełnić w tunelach Kohnstein. Tu przewidziano 900 sztuk co miesiąc. Razem z zakładem „Rax-Werke” w Wiener Neustadt i fabryką Zeppelin w Friedrichshafen 1500 egzemplarzy straszliwej, „cudownej” broni... Nie mógł jeszcze wtedy wiedzieć, że oba ostatnie obiekty już wkrótce zostaną zbombardowane, a resztki aparatury i sprzętu pojadą do „Dory”. * Tego samego dnia kiedy pierwszy transport więźniów przyjechał do Nordhausen, aby dać początek nowemu „kacetowi” o kryptonimie „Dora”, Joseph Goebbels zanotował w swoim dzienniku: Führer tak jak dotychczas stoi na stanowisku, żeby Anglikom odpłacić... za to wszystko, co nam uczynili... Führer sądzi, że nasz odwet będzie mógł być rozpoczęty w końcu stycznia lub na początku lutego za pomocą broni rakietowej. Dowiedziałem się po raz pierwszy od führera, że wielka bomba rakietowa waży 14 ton. Przypuszczenia te okazały się przedwczesne. Pierwsze próbnie odpalane rakiety eksplodowały zbyt wcześnie, przy wchodzeniu w stratosferę. Speer był przekonany, że niepowodzenia spowodowane były błędami konstrukcyjnymi. Zapewne. Tylko że nie był to jedyny powód. Było ich więcej. Ani on, ani sam kanclerz, ani tuba propagandowa hitlerowców -— Goebbels, nie wzięli pod uwagę, że ich planami zainteresowali się antyfaszyści z „Dory”... Krótka historia „Rax-Werke” Z dniem 1 stycznia 1943 roku zakład „Wiener Lokomotiv — fabrik AG”, zlokalizowany w Wiener- Neustadt, został przemianowany na „Rax-Werke”. Wkrótce potem zatrudnieni w nim Niemcy i robotnicy obcokrajowcy przekonali się, że nie była to tylko zmiana nazwy: zniknęły lokomotywy, a w to miejsce zaczęto szykować taśmę produkcyjną dla tajnej broni „Aggregat 4”, nazwanej później V-2. Fabryka została podporządkowana resortowi Alberta Speera. Dopiero 17 lipca tego samego roku Wernher von Braun podpisał dokument, który stwierdzał, że rakiety będą montowane w trzech miejscach: Peenemünde, w „Zeppelin-Werk” koło Friedrichshafen i w „Rax- Werke” pod Wiedniem. W tym ostatnim zakładzie urządzono olbrzymią halę produkcyjną o długości ponad 300 metrów. W jej północnym końcu przysposobiono i wybetonowano rów montażowy, gdzie zamierzano poddawać pociski rakietowe próbom kontrolnym w pozycji stojącej. Równocześnie w pobliskim lesie rozpoczęto budowę zakładów, które miały produkować części do V-2. Dyrektorem całości mianowany został Albin Sawatzky, członek NSDAP odznaczony Krzyżem Rycerskim. Pod jego kierownictwem roboty ruszyły pełną parą. Brytyjska służba wywiadowczo-informacyjna orientowała się w hitlerowskich planach produkcji rakiet, o czym może świadczyć fakt, że wszystkie trzy ośrodki związane z produkcją V-2 zostały zbombardowane przez RAF: zakłady Zeppelina w dniu 22 czerwca 1943, czyli przed podpisaniem wspomnianego wyżej dokumentu, „Rax-Werke” 13 sierpnia i Peenemünde w nocy z 17 na 18 sierpnia tego samego roku. Zakład we Friedrichshafen został całkowicie zlikwidowany; ale w „Rax-Wefke”, które znajdowało się dopiero w fazie przygotowań, nalot nie wyrządził większych szkód. Jeszcze pod koniec czerwca 1943 roku tutejsza wielka hala montażowa została otoczona drutem kolczastym, naładowanym prądem elektrycznym, a 1 lipca nadszedł pierwszy transport 500 więźniów obozu koncentracyjnego Mauthausen. Nowo założoną komenderówkę utajniono pod niewinnie brzmiącą nazwą „Arbeitslager Wiener-Neustadt”. 8 sierpnia przywieziono dalszych 700 więźniów, w tym 200 Polaków i 150 Rosjan. 10 września 1943 r. Hitler powiedział, nawiązując do „terroru powietrznego” Anglików i Amerykanów, i dając do zrozumienia, że gotuje w odwet swoją groźną broń: ...Także i my poczyniliśmy techniczne i organizacyjne przygotowania, aby nie tylko przełamać terrorystyczne naloty, lecz nawet odpłacić za nie jeszcze skuteczniejszymi środkami. Wódz Trzeciej Rzeszy naciskał na przyspieszenie produkcji rakiet. 15 października tegoż roku montowanie broni V w Wiener-Neustadt mogło zostać rozpoczęte mimo drugiego ataku lotniczego aliantów na kooperującą z „Rax-Werke” pobliską fabrykę WNF. A jednak zbrodniarze hitlerowscy niewielką w sumie mieli pociechę z tych zakładów: zaledwie 28 sztuk
rakiet zeszło z taśmy montażowej! 2 listopada 1943 r. potężny nalot bombowców typu B-24, wchodzących w skład 15 armii powietrznej USA, zakończył krótką historię istnienia „Rax-Werke”. Kierownictwo Rzeszy zadecydowało, że tak ważne fabryki nie mogą być narażone na ataki anglo- amerykańskiego lotnictwa. Wprawdzie nalot obniżył produkcję „Rax-Werke” „tylko” o 40 procent, ale liczono się z tym, że już następny może znieść fabrykę z powierzchni ziemi. Wszelkie urządzenia i cały sprzęt, a także więźniów i majstrów cywilnych postanowiono z Wiener- Neustadt przenieść do sztolni „Dory”. Szły kolejne transporty do Turyngii, do zamaskowanego w górach Harcu obozu koncentracyjnego. Pociągi i samochody jechały wyłącznie nocą. * 10 grudnia 1943 r. wizytował „Dorę” sam Albert Speer. Zwiedził cały system pomieszczeń podziemnych, w których już wkrótce miała ruszyć produkcja V-2. Obserwował, jak w długich halach więźniowie montowali agregaty i zakładali instalacje. „Architekt diabła” pierwszy raz zetknął się z ludźmi w pasiastych drelichach, przynajmniej tak mówił później. Obrzucali go, kroczącego w asyście komendanta Förschnera, dyrektora produkcji Albina Sawatzky'ego, von Brauna i innych członków dyrekcji, krótkimi, niewidzącymi spojrzeniami, jak automaty zdejmowali więzienne czapki. Świta zatrzymała się przed grupą ładowaczy opróżniających wagonik, załadowany sprzętem elektrotechnicznym. — Kim pan jest z zawodu? — zapytał wszechwładny minister Francuza o myślącej twarzy. Ten bez pośpiechu wyprostował się regulaminowo. — Jestem profesorem bakteriologii z Instytutu Pasteura w Paryżu. Speer stał zaskoczony. Milczał. Po chwili spojrzał pytająco na sturmbannführera. — To prawda — potaknął Förschner. — Ale ten więzień został zapotrzebowany przez Instytut Higieny Waffen SS i za kilka dni zostanie odtransportowany do Buchenwaldu, do dyspozycji tamtejszego oddziału Instytutu. Wróci do swego zawodu... — mówiąc to SS-man uśmiechnął się szyderczo. Minister zapytał jeszcze więźnia, jak mu tutaj idzie. To, co usłyszał z ust wychudłego naukowca, nie poszło w smak ani jemu, ani komukolwiek z jego otoczenia. Rzeczowo, bez emfazy, ale i bez strachu, więzień — nazywał się Alfred Balachowsky — opowiedział o okropnych warunkach panujących w tej nieludzkiej fabryce. — Od miesięcy nie widzieliśmy słońca. Nie wiemy kiedy jest dzień, a kiedy noc. Jemy kapustę i brukiew, często śmierdzącą. Jesteśmy wysuszeni niczym wędzone śledzie... Nie spotka pan tutaj człowieka zdrowego — zakończył odważny więzień. — Tutaj morduje się ludzi; bije drągiem po twarzy i głowie... Speer udał, że nie słyszy ostatnich słów Francuza. Miał jednak okazję natychmiast przekonać się, że to, co usłyszał z jego ust o strasznych warunkach sanitarnych i nędznym wyżywieniu, było prawdą. Wyraźne wrażenie zrobiła na nim hala 39, do której zajrzał najzupełniej przypadkowo. Na widok tysięcy prycz ustawionych szczelnie w rzędach i w trzech kondygnacjach aż się cofnął. Jednak przemógł się, zatrzymał i rozglądał się na wszystkie strony, kręcąc z niezadowoleniem głową. Kiedy stwierdził brak kanalizacji i jakichkolwiek urządzeń sanitarnych, spojrzał pytająco na Sawatzky'ego. Ten udał, że nie dostrzega wyrzutu w oczach swojego ministra. — Budujemy dla „gnojków” baraki — pośpieszył z wyjaśnieniem komendant. — Na wiosnę zaczniemy kwaterować ich na zewnątrz. Nagle Speer drgnął. Minierzy wysadzali właśnie zręby wapiennych skał w sąsiedniej sztolni. Wywołany wybuchami pęd powietrza był tak silny, że pogasły lampy karbidowe. Góra zadrżała, a sącząca się ze ścian woda i huk odstrzelonych kamieni potęgowały grozę. * Pierwsze sztuki V-2 zeszły z taśmy montażowej dopiero w styczniu. Miały jednak tak dużo wad, że trzeba było usuwać coraz to nowe usterki. I dopiero w końcu sierpnia niemieccy sztabowcy uznali, że można rozpocząć atak na Anglię. Rakiety jednak wciąż zawodziły. W tym czasie Abwehra, szefostwo SS i gestapo nie znały jeszcze wszystkich przyczyn niewypałów. Zanim jednak rozegrały się te wypadki, więźniowie „Dory” musieli przejść drogę przez piekło.
Dyrektor Sawatzky jest niezadowolony Antyfaszyści „Dory” i inni więźniowie polityczni prędko rozszyfrowali cele hitlerowskich władz, które poleciły pod górą Kohnstein i u jej podnóża założyć obóz koncentracyjny. Niewolników zatrudniono tutaj nie tylko przy wykańczaniu hal, ale także w biurach konstrukcyjnych, przy produkcji części „tajemniczej broni”, a niekiedy nawet przy samym montażu V-1 i V-2. Nic więc nie mogło się przed nimi ukryć. Nie pomogły ostre zarządzenia ograniczające swobodę ruchu podczas godzin pracy, zakazujące nawet rozmów z niemieckim personelem technicznym, ani też straszliwy terror. Wystarczyło podejrzenie o przygotowywanie ucieczki czy sabotażu i „winnych” natychmiast wieszano na dźwigach — suwnicach, poruszających się po szynach w tunelu B. Albert Kuntz, Fritz Pröll, Jan Čespiva, Heinz Schneider, kapo cieśla August Kroneberg — ludzie, którzy przysięgli sobie milczenie, bojownicy ruchu oporu przysłani do „Dory” przez buchenwaldzki MKO, byli pierwszymi, którzy stworzyli zaczątek organizacji sabotażowej. Wkrótce Buchenwald skierował do „Dory” dalszych wytrawnych i wypróbowanych konspiratorów, ludzi nieugiętych, nienawidzących hitleryzmu, którzy przetrzymali więzienia i bunkry obozowe i nie dali się kupić ani złamać. Należeli do nich Georg Thomas, Ludwik Szymczak, Otto Runki, Jupp Wortmann, Fritz Lehmann. Pierwszych dwóch przysłał komendant Buchenwaldu, oberführer Hermann Pister, na stanowiska starszego obozu i jego zastępcę — na życzenie Förschnera. Obie kandydatury zręcznie podsunął biuru zatrudnienia buchenwaldzki MKO. Runki objął w „Dorze” funkcję kapo „straży obozowej”, Wortmann zajął się prowadzeniem kancelarii, a Lehmann poszedł do pracy w tunelu. Znakiem rozpoznawczym osób przysłanych do „Dory” przez tajną organizację na Ettersbergu było hasło: „Pozdrowienie od Ellen”. Imię to nosiła przebywająca w więzieniu żona Kuntza. W celu ukonstytuowania międzynarodowego kierownictwa organizacji sabotażowej kierownictwo grupy niemieckiej postanowiło na tajnej naradzie nawiązać kontakty z najpewniejszymi członkami sześciu najliczniej reprezentowanych w obozie grup narodościowych. Tworzono tę organizację z zachowaniem daleko posuniętej ostrożności. Było to bezwzględnie konieczne. W „Dorze” panował niesłychany reżym. Służba Bezpieczeństwa, gestapo, SS-mańskie kierownictwo obozu działały odstraszająco. Przyjęto system trójkowy. Kierownik trzyosobowej grupy miał kontakt tylko z jedną osobą na wyższym szczeblu organizacyjnym, a każdy z dwóch pozostałych członków trójki komunikował się z jednym konspiratorem należącym do innej trójki. W „Dorze” zaczęły się dziać niezwykłe rzeczy. Nie było dnia, żeby wytrąceni z równowagi nieoczekiwanymi przeszkodami i awariami maszyn hitlerowcy nie objawili swej wściekłości. Częstokroć odbijali to sobie na więźniach. — Achtung! Achtung! Herr Direktor Sawatzky wird gebeten Apparat 00-2! Ich wiederhole: Herr Direktor Sawatzky wird gebeten Apparat 00-2. Ende der Durchsage *. Dyrektor podziemnej fabryki wiedział, że nie należy bagatelizować prośby, wyrzuconej zdyszanym głosem przez głośniki radiofoniczne. Wracał więc pospiesznie do swego gabinetu albo też łączył się z podanym numerem z najbliższego dostępnego aparatu i dowiadywał się rzeczy, które mogły tylko popsuć mu i tak nie nadzwyczajny humor. Miał wprawdzie cięty, złośliwy dowcip, ale uśmiechu na jego twarzy dawno w tunelach „Dory” nie widziano. Coraz też częściej któryś z SS-manów lub inżynierów przywoływał dyrektora zakładu, aby przekazać mu niezadowolenie kierownictwa ośrodka doświadczalnego, znajdującego się w okolicy wsi Blizna na obszarze Generalnego Gubernatorstwa. Wysłuchiwał więc „towarzysz partyjny” i standartenführer, że „Dora” dostarczyła na poligon doświadczalny zbyt wiele egzemplarzy „broni odwetowej führera” z większymi lub mniejszymi usterkami. A dowództwo sił lądowych i wreszcie, sam Hitler coraz natarczywiej domagał się dostarczenia pierwszych serii V-1 na wyrzutnie. Początkowy zamiar kanclerza, aby posłać rodakom Churchilla kilka setek „prezentów” w wieczór sylwestrowy 1943/1944 roku, spalił na panewce. Szła wiosna, coraz częściej mówiło się o gotowanej przez aliantów inwazji w Europie, a upragniona „Wunderwaffe” wciąż milczała... * Uwaga! Uwaga! Pan dyrektor Sawatzky jest proszony do aparatu 00-2! Powtarzam: pan dyrektor Sawatzky proszony do aparatu 00-2. Koniec zapowiedzi (niem.)
Nic więc dziwnego, że Sawatzky'ego coraz częściej widziano w złym humorze. Meldunki nadchodzące z poszczególnych hal i oddziałów, a nawet z tunelów, były istotnie niepokojące. Coraz to donoszono o „nieprzewidzianych” wypadkach przy produkcji i transporcie, o uszkodzeniach maszyn i sprzętu. Zdarzało się, że produkowane w jednej ze sztolni wiertła pękały, opóźniając bieg maszyn, zakłócając rytm cyklu produkcyjnego. A przecież maszyny te wyrabiały części niezbędne do produkcji broni V. Niejednemu z cywilnych majstrów przemknęła przez głowę myśl o sabotażu, ale milczeli. Lepiej było udawać, że nie ma się o niczym pojęcia, gdyż podejrzenie o sabotaż mogłoby skupić się także na każdym z nich. Przecież zła jakość detalu obciążała także majstrów. Bezpieczniej było zwalić winę na zły, wojenny towar, kiepski surowiec. Po prostu wojenny produkt, byle jaki... — tłumaczyli się często-gęsto inżynierowie i technicy. I na tym się z reguły kończyło; sprawy nie kierowano do zbadania przez specjalną komisję. Bywało też inaczej, kiedy cywil — hitlerowiec wrzeszczał o sabotażu, ale nie potrafił niczego udowodnić. Aktów sabotażu dokonywano sprytnie, ze znawstwem materiałów i technologii produkcji. Wypadki przypadkowego wyskakiwania z szyn wagoników dowożących surowce, półfabrykaty i gotowe części rakiet stały się powoli zjawiskiem „normalnym”. Sabotażystów trudno było przyłapać, zresztą, ryzykowali wiele i ciągle. Spowodowane tym przestoje rosły w godziny, dni... Dość często powodowano krótkie spięcie. Gasło wtedy światło w jednej lub kilku halach, przestawały pracować parki maszyn i transportu. Zanim zjawił się elektryk, zanim znaleziono przyczynę i usunięto ją, upływało sporo tak cennego dla hitlerowców czasu. Dyrektor Sawatzky miał więc tysięczne powody, by nie móc zasnąć spokojnie. Podejrzewał sabotaż, ale nie mógł być przecież w każdym miejscu, gdzie działy się te „świństwa”. Odgrywał się więc na pierwszym napotkanym więźniu, bijąc go i kopiąc, a podlegającemu mu niemieckiemu personelowi groził najostrzejszymi konsekwencjami. Jednak „wypadki przy pracy” nie tylko nie ustawały, ale nasilały się. Kiedy więc pewnego dnia doniesiono dyrektorowi, że jeden z dźwigów uległ poważnemu uszkodzeniu, co spowodować może nawet tygodniowe wycofanie go z ruchu, hitlerowiec zagryzł tylko wargi i pogroził pięścią w stronę uwijających się w tunelu B więźniów. Prawda zaś była taka, że rosyjski jeniec Michaił Zboczek w porozumieniu z Francuzem Lucienem Letier wypuścił sprężone powietrze z agregatu dźwigu, powodując jego awarię. Nawiasem mówiąc, ta zgrana para wyspecjalizowała się w uszkadzaniu i niszczeniu silników lokomotyw dieslowskich. Żelazna pajęczyna Początkowo sabotaż rozwijający się w ponurym podziemnym dominium Wernhera von Brauna był niezorganizowany, indywidualny. Tajna organizacja, jeszcze zbyt słaba, nie skonsolidowana, nie trafiała swoimi kontaktami do ogółu więźniów wszystkich narodowości. Nie osiągnięto jeszcze celu, jaki zakreślił sobie Kuntz z grupą zaufanych towarzyszy. Było nim wciągnięcie do akcji jak największej liczby więźniów wszystkich narodowości oraz wyłonienie grup fachowych specjalistów — inżynierów, techników, fizyków — których zadaniem byłby sabotaż podbudowany znajomością technologii materiałów i konstrukcji tych części, które były używane do produkcji V-2. Jednak zanim się to stało, również i indywidualne, mrówcze starania kilkunastu tysięcy zdeklarowanych wrogów Hitlera dawały w ostatecznym rachunku wyniki, wywołując częste zakłócenia w cyklu produkcyjno-montażowym. Odczuli to dotkliwie hitlerowcy w „Dorze”, od zwykłego SS-mana poczynając, na dyrektorze Sawatzky'm kończąc. Więźniowie psuli i uszkadzali wszystko, co się tylko dało, starając się jednak zachować ostrożnie, aby nie narażać siebie i kolegów w sposób zbyt drastyczny, łatwy do wykrycia. Oszukując, wyprowadzając w pole kontrolę, powodowano niejednokrotnie przestoje maszyn. Dokonywano tego różnymi przemyślnymi sposobami. Na przykład materiały lub sprzęt, pobrane z magazynów, kolumna transportowa woziła możliwie najdłuższą drogą, czasem, udając wielką gorliwość, jechano z dużą szybkością i umyślnie wywracano wózki, nieraz na oczach hitlerowca. Ten, widząc, jak więźniowie starają się „dobrze” pracować dla Trzeciej Rzeszy, nie wyciągał w stosunku do „gorliwców” poważniejszych konsekwencji, co najwyżej nawymyślał im albo skończyło się na paru uderzeniach ręką lub pejczem. W magazynach materiałów i narzędzi byli zatrudnieni więźniowie niemieccy i czescy. Niejednokrotnie, wykorzystując sprzyjającą okazję (np. krótką nieobecność kontrolera), zamawiane przez poszczególne oddziały produkcyjne materiały i detale kierowali celowo do niewłaściwych hal, wydłużając tym sposobem ich drogę i opóźniając pracę maszyn. Czasem wydawali nieodpowiedni materiał, który potem wracał do
magazynu, a zanim sprostowano „omyłkę”, płynął cenny czas. Maszyna czekała, stała bezczynnie. Tak samo działo się wówczas, gdy pozorowano brak niektórych elementów. Brak jednej małej śrubki nieraz wstrzymywał produkcję całego agregatu, przez co także inne działy były zmuszone stanąć z robotą i czekać, aż z taśmy produkcyjnej nadejdą gotowe części do dalszego montażu. Członek grupy czeskiej, kierowanej przez Čespivę, Rostislav Ministr, zatrudniony jako mechanik samochodowy, od czasu do czasu uszkadzał opony ciężarówek w taki sposób, że po bardzo krótkim okresie użytkowania musiały być wymieniane na nowe. Ponieważ utrzymywał tę formę sabotażu w rozsądnych granicach, przypadki pęknięcia opon nie wzbudzały podejrzeń dyspozytorów. Odważny Czech pogarszał tym sposobem transport fabryczny. Podobne skutki wywoływała umyślnie zła konserwacja silników samochodowych, dokonywana przez jego brygadę. Dzięki działalności sabotażowej jednej z grup niemieckich pod kierunkiem Fritza Lehmanna następowało niekiedy chwilowe wstrzymanie wody do hal fabrycznych. Maszyny przerywały wówczas pracę, co oznaczało opóźnienie zakończenia produkcji iluś tam detali, składających się na korpus lub wnętrze rakiety. Zespół Lehmanna obsługiwał stację pomp, dostarczających wodę pod ciśnieniem 6 atmosfer. Stale pracowały 3 pompy, a na wypadek awarii znajdowała się dodatkowo czwarta, zapasowa. Wykorzystywano zasadę, że co pewien czas należało kontrolować sprawność pompy rezerwowej przy jednoczesnym wyłączeniu jednej z normalnie użytkowanych pomp i zmniejszeniu ciśnienia. Gdy nie zmniejszało się ciśnienia, następowało pęknięcie przewodów i wodę musiano wyłączyć. Zespół Lehmanna celowo stale wyolbrzymiał kłopoty z dostarczeniem wody dla całej fabryki podziemnej i tłumacząc się rzekomymi trudnościami technicznymi przerywał co pewien czas jej dopływ do hal. Największe stosunkowo szkody wyrządzali Rosjanie i Polacy przez sabotowanie konserwacji maszyn. M. in. Władimir Chersonski, Wasilij Nikołajew i Michaił Kiriłłow niedostatecznie smarowali tryby obrabiarek, wadliwie ochładzali wiertła i frezy. Polacy, którzy kontakt z grupą Kuntza utrzymywali poprzez Jana Poburennego, nauczyciela ze Lwowa, i studenta Zbigniewa Dziubińskiego, także nie pozostawali w tyle. Obaj należeli do personelu szpitala. Współdziałali też z Pröllem i Čespivą. Natomiast elektryk Józef Zieliński z obozowej polskiej organizacji wojskowej miał kontakt z grupą niemieckich komunistów z komand w tunelach. Jakkolwiek wspomnianych wyżej aktów sabotażu nie dokonywano bezpośrednio przy produkcji części do „cudownej broni” i w procesie jej montażu, ale wszystko to także przyczyniało się do opóźniania planów produkcyjnych. Jesteśmy na linii frontu... Skoro tylko w „Dorze” rozpoczęto seryjną produkcję V-2, w służbówce kapo w rewirze późnym wieczorem pod koniec lutego 1944 r. zebrał się MKO w rozszerzonym składzie. Spiskowców ochraniał oddział „milicji obozowej”. Przewodniczący Albert Kuntz z miejsea przeszedł do sedna sprawy. — Z zachowaniem najostrzejszej konspiracji musimy uczynić wszystko my i nasi koledzy innych narodowości, aby hamować produkcję broni V, a na ile się da — uczynić ją niemożliwą... Tak, przyjaciele, znajdujemy się teraz na linii frontu — przywódca mocno zaakcentował ostatnie słowa. — Jesteśmy teraz żołnierzami, walczącymi z armią Hitlera. Nasza broń to niszczenie broni wroga. Nasza broń to sabotaż, ciągle i jeszcze raz — sabotaż produkcji wojennej. Nareszcie my, zapomniani przez świat skazańcy, mamy możliwość czynnego udziału w walce. Nie wolno nam, koledzy, tej szansy zaprzepaścić. I nie zmarnujemy jej! Zebrani nie mówili o tym, co ich bezpośrednio trapiło: o mrozie i trzęsących się z zimna ludziach, głodzie i długich apelach, o dwunastogodzinnym dniu pracy pod ziemią. Po kolei dawali przykłady bohaterskiej postawy swoich kolegów. ...Oto włoscy więźniowie, powołując się na konwencję genewską i status jeńców wojennych, odmówili pracy przy montażu rakiet. W odwet siedmiu z nich zastrzelono — samych oficerów. ...Jiři Beneš, czeski więzień, zatrudniony jako pisarz w komórce odbioru broni V przez Wehrmacht, przed przedstawieniem do podpisu swemu szefowi, majorowi Dutzmanowi, protokołów badań sprawności technicznej rakiet zmieniał dane, „kryjąc” tym sposobem wiele usterek i wad tej broni. ...Francuscy elektrycy uszkadzali systematycznie elementy sterownicze rakiety... — Wystarczy, wiemy! — Kuntz ruchem ręki przerwał kolejną relację. — Trzeba, żeby tak samo poczynali sobie wszyscy nasi przyjaciele. Należy popularyzować wśród więźniów hasło: „Zwalniać tempo pracy, gdzie tylko się da -— powodować usterki”.
To, co mówił Kuntz, zyskało pełną aprobatę. Potem poprosił o głos Georg Thomas. Jego zdaniem grudniowa wizyta Speera w „Dorze” mogła w pewnym stopniu ułatwić im zadanie. Mianowicie minister zauważył, że w obozie panuje duża śmiertelność, co odbija się ujemnie na sile roboczej i może zagrozić całemu przedsięwzięciu produkcji rakiet, zwłaszcza że w tej sytuacji pogarsza się fachowość więźniów. W związku z tym Speer zaapelował do dyrekcji zakładów i komendantury obozu, aby wzmożono leczenie chorych robotników i zwiększono w stosunku do nich wymagania lepszej i wydajniejszej pracy. Kuntz nie podzielał opinii Thomasa. Jego zdaniem producenci nie byli lepsi od SS-manów, gdyż ani jednych, ani drugich nie obchodził człowiek, a tylko wyprodukowana przez niego rakieta. — Raczej należy liczyć się z tym, że będzie gorzej — oświadczył z powagą. — Nasze akcje sabotażowe będą coraz częściej powodować reakcje gestapo i SD. Ale na to nie ma rady, towarzysze, taki przypadł nam w udziale los. Albert przeszedł wreszcie do ostatniego punktu porządku dziennego. Mówił o konieczności posiadania przez kierownictwo organizacji własnego odbiornika radiowego oraz stacji nadawczej. Na wniosek Čespivy, zadanie to postanowiono powierzyć radiowcowi Chaloupce. Rozeszli się z poleceniem natychmiastowego nawiązania kontaktów z łącznikami — delegatami do MKO poszczególnych grup narodowościowych, ci natomiast mieli dotrzeć do kierowników wszystkich trójek, z których składała się organizacja. Radioaparat zbudował Chaloupka z części wycofanego z użycia odbiornika marki „Lorenz”. Sprzęt odbiorczy ukryto w aparacie sterylizacyjnym znajdującym się w sali operacyjnej szpitala. W lipcu 1944 r. radziecki oficer, przebywający w obozie na fałszywych papierach pod nazwiskiem Miszka Płaksin, z pomocą swoich „wtyczek”-radzieckich jeńców wojennych, skradł odbiornik radiowy, który miał być wmontowany do rakiety V-2 — nazywano ten sprzęt „Otto 111” — i przekazał Chaloupce. Od grupy francuskich i polskich więźniów, byłych radiotelegrafistów z siatki wywiadowczej na terenie Francji, otrzymał Czech brytyjski kod do korespondencji drogą radiową. Planowano, że kiedy już zostanie zmontowana tajna radiostacja, a wojska alianckie zbliżą się do gór Harcu, sztab podziemia „Dory” nawiąże kontakt z ich dowództwem. * Tego dnia pomimo rozlicznych przeszkód i trudności dyrektor Sawatzky był zadowolony z siebie. Oto pierwsza partia 80 egzemplarzy rakiety — „cygara” opuściła właśnie tunel A i skierowana została do magazynu, a stamtąd na wyrzutnie zwane „Abschuss-Rampe”, zainstalowane na wybrzeżu Morza Północnego i Bałtyku. Było to pod koniec lutego 1944 roku. Raptem jednak zdarzyło się coś, co dyrektor i jego najbliżsi współpracownicy odczuli jak policzek. Do Nordhausen — „Dora” nadszedł szczegółowy raport, opracowany przez specjalistów z dowództwa Luftwaffe, w którym ostro skrytykowano firmę „Mittelwerke”, jej radę nadzorczą, a przede wszystkim dyrekcję z całym personelem technicznym. Ze wspomnianej serii zwrócono zakładowi 30 wadliwych sztuk. Sawatzky'emu trzęsły się ręce, gdy przebiegał wzrokiem druzgocącą treść dokumentu. Zarzuty karygodnego zaniedbania szeregu warunków technicznych przy montażu rakiet były nie do obalenia. Natychmiast zarządził własną drobiazgową kontrolę niewypałów — rakiet, które nie były zdolne wylecieć w powietrze. Sprawdzał zarzuty punkt po punkcie, według raportu, który mu palił dłonie. Czytał o przypadkach „niedokładnego ożebrowania korpusu rakiety”, zanotowano też „przecięcie niektórych przewodów rozruszników mechanizmu sterowniczego”. Była w raporcie mowa o innych jeszcze technicznych usterkach. Szarpał się, popędzał inżynierów, kontrolerów i majstrów, chciał znać całą prawdę. Jakoż usłyszał: wszystkie bez wyjątku zarzuty były całkowicie słuszne. Wściekłość dyrektora doszła do zenitu. Oznaczało to bowiem, że i ostatnie zdanie memoriału Luftwaffe zgodne było z prawdą, że nie mogło być inaczej. Oznajmiało ono, że jedną z przyczyn tej niewydarzonej produkcji mógł być... sabotaż. — Natychmiast przekazujemy sprawę w ręce gestapo! — ryknął Sawatzky. Jego zapiekła nienawiść do więźniów wzrosła jeszcze bardziej. Był wściekły jeszcze z innego powodu. Na ten wieczór zaprosił swój „trust mózgów”, by uczcić pierwsze swoje zwycięstwo, sukces całego zespołu. Imprezę trzeba było odwołać. Zaalarmowane przez Sawatzky'ego gestapo po odpowiednim przygotowaniu ruszyło do akcji. Została powołana komisja dochodzeniowa, w skład której włączono specjalistę rakietowego z Ministerstwa
Lotnictwa oraz przedstawiciela Abwery. Agenci gestapo, zakamuflowani na stanowiskach majstrów w podziemnym koncernie, otrzymali zadanie inwigilacji więźniów. Tymczasem, nie czekając na bliższą identyfikację sabotażystów, uderzano na oślep. Przesłuchano mnóstwo więźniów z montażowego komanda, zwanego potocznie „Kommando Sawatzky”. Bez udowodnienia komukolwiek winy skazano wielu na śmierć. Ostatniego dnia lutego 1944 r. zawisło na wyciągu — suwnicy dwunastu więźniów. Egzekucja odbyła się w tunelu B, przed halą 39. Wieszano po trzech naraz. Po tym „dniu odstraszającego przykładu” wszczęto poszukiwanie śladów sabotażowej organizacji podziemnej, której istnienia zaczęto się domyślać. Sawatzky przyjął na siebie dodatkową rolę psa gończego. Narzucał sam sobie „ostre dyżury” nocne. Trwały one przez cały marzec. Niejeden z aresztantów widział go myszkującego po zakamarkach sztolni w przebraniu zwyczajnego robotnika. Straszny był los tego, kto mu podpadł. Były więzień „Dory”, Adam Cabała, relacjonuje jedno z takich „spotkań” z dyrektorem, które miało miejsce pewnej marcowej nocy. Grupa transportowa, w której się znajdował, urządziła sobie chwilę postoju dla wytchnienia po morderczej harówce. Zatrzymali się na skrzyżowaniu tunelu A z halą 18. Tu „nakrył” ich niespodziewanie Sawatzky. Kiedy już nawymyślał więźniom od „zgnojonych bydlaków”, wpadł mu w oczy siedemnastoletni Rosjanin Iwan Żuków, który z braku sznurowadeł zawiązał sobie buty kawałkami miedzianego drutu. Na głowę chłopca posypały się obelgi. Sawatzky zapisał nazwisko i numer młodzieńca. Z zapartym tchem więźniowie czekali na zakończenie tej sprawy. — Za przywłaszczenie miedzianego drutu dla celów niezgodnych z jego przeznaczeniem — wrzeszczał Sawatzky — häftlinga Iwana Żukowa uznaję winnym sabotażu! Za przestępstwo to więzień idzie do karnej kompanii w kamieniołomie. Za nieróbstwo w godzinach pracy reszcie grupy wyznaczam chłostę po dwadzieścia kijów! * Karę oczywiście wykonano. Był to dopiero początek „detektywistycznej” działalności dyrektora Sawatzky'ego. W kwietniu na jego osobisty rozkaz został zastrzelony w hali numer 15 radziecki jeniec wojenny, który odmówił wykonania przydzielonej mu pracy. Krótki dialog między wszechwładnym konstruktorem i pogardzanym przez hitlerowców „Iwanem” wstrząsnął całą „Dorą”. — Daję ci pięć minut na wybór: albo rzetelna praca i posłuszeństwo, albo śmierć. W odpowiedzi odważny Rosjanin, wygrażając dyrektorowi zaciśniętą pięścią, zawołał łamaną niemczyzną: — Ich nichts fur SS-Schweine arbeiten... Deutschland bald kaputt und du auch, grosser Teufel, kaputt! ** Potem obrócił się ku stojącym na uboczu więźniom i dodał: — Nie przyłożę ręki do tych rakiet... Pamiętajcie, że koniec wojny i pogrom hitlerowców już blisko... Więźnia zamordował unterscharführer Erwin Busta zwany „Końskim Łbem”. Sawatzky pogratulował mu świetnego strzału... *** Operacja „ABC...” Wysiłki międzynarodowej grupy sabotażowej nieustannie szły w kierunku nadania prowadzonej przez nią akcji charakteru zorganizowanego, zespołowego. Było oczywiste, że indywidualne próby poważniejszego uszkodzenia „Vergeltungswaffe” są dla hitlerowskich specjalistów łatwiejsze do wykrycia. To pociągało za sobą, rzecz jasna, bezlitosne karanie sprawców sabotażu. Znacznie większe szanse powodzenia miały zespołowe akcje, oparte na fachowej znajomości procesu produkcji. Kuntz i towarzysze postanowili wykorzystać w tym celu wszystkich więźniów, którzy legitymowali się dorobkiem naukowym w różnych dziedzinach techniki i fizyki, jak też wybitnych inżynierów mechaników, radiotechników, elektrotechników i innych. Warunkiem było sprawdzenie, na ile można każdemu z tych ludzi zaufać. * Przytoczono za książką Adama Cabały „Arsenał grobów”, Kraków 1968. ** Nie będę pracował dla świń z SS. Niemcy wkrótce zginą i ty także, wielki diable, zginiesz (niem.). *** Za cytowaną książką A. Cabały.
Sprawa stanęła na tajnym posiedzeniu kierownictwa centralnej grupy obozowej, która przyjęła nazwę: Międzynarodowy Komitet Ruchu Oporu. Po dłuższej wymianie zdań ustalono następujący plan działania: Jupp Wortmann i Wenzel Polak z kancelarii więźniarskiej na podstawie kart personalnych więźniów zestawią wykazy specjalistów i wręczą je Kuntzowi. Kierownictwa poszczególnych organizacji narodowościowych poprzez swoje powiązania zbadają, na których z ich rodaków — specjalistów umieszczonych na liście można bezwzględnie liczyć. Dysponentem rozdzielającym tak wybranych ludzi do różnych działów w tunelu i sztolniach został Čespiva. Konspiratorzy wpadli na doskonały sposób dostarczania tych fachowców Čespivie: po prostu zarówno chorych, jak i zdrowych kierowano „na badanie” na rewir, gdzie jako pierwszy przyjmował ich czeski lekarz. Jeżeli na karteczce skierowania do szpitala lub na jakimś świadectwie dotyczącym choroby pacjenta była przekłuta litera A, oznaczało to, że więzień powinien zostać zatrudniony przy montażu rakiet, a jego specjalnością są akumulatory. Tak więc nakłuta litera wskazywała pierwszą głoskę nazwy specjalności. Np. E oznaczało elektryka. Potem Čespiva podsuwał odpowiednio przygotowany dokument z decyzją do podpisu lekarzowi głównemu obozu, haupsturmführerowi Kahrowi. W uzasadnieniu lekarz ordynował więźniowi lżejszą pracę, zazwyczaj siedzącą. A taką było najczęściej zajęcie w biurze konstrukcyjnym, przy kontroli różnych faz produkcji i montażu broni V. Tak oto wielu „pacjentów” trafiało tam, gdzie życzyła sobie widzieć ich obozowa organizacja. Z czasem, kiedy akcja nabrała rozmachu, Čespiva nie zwracał się już do lekarza SS, ale posługiwał się jego sfałszowanymi podpisami. Efekt tych poczynań był zgodny z przewidywaniami sztabu sobotażystów. Przy zestawianiu agregatów i różnej aparatury więźniowie — specjaliści używali takich detali i materiałów, które wytrzymywały pierwsze próby, dokonywane w „Dorze”, ale potem, przy większym obciążeniu, odmawiały posłuszeństwa, a nawet wywoływały najmniej przewidziane reakcje. Rozpoczęła się cicha, skomplikowana i bezpardonowa walka fachowców — sabotażystów z niemiecką kontrolą produkcji o to, komu uda się przechytrzyć przeciwnika... Więźniom sprzyjała także okoliczność, że choć kontrolerów zatrudniano wielu, to jednak nie zawsze byli to fachowcy. Sabotaż trwa Jednym z pierwszych powieszonych w „Dorze” za sabotaż był Polak Józef Kozłowski. Przyprowadzono go z bunkra pod szubienicę, skutego w kajdany, komendant Förschner odczytał wyrok w języku niemieckim, który tłumacze przekładali na francuski, rosyjski i polski. Brzmiał on tak: „Józef Kozłowski, lat 22, Polak z Warszawy, zostaje skazany na śmierć za sabotaż i sianie propagandy komunistycznej w tunelu”. Skazaniec stał przed szubienicą prosto, z podniesioną głową i uśmiechem na ustach. Kiedy założyli mu pętlę na szyję, krzyknął: „Jeszcze Polska nie zginęła”! i sam sobie wytrącił stołek nogą... W parę dni później powieszono innego młodego Polaka, lwowiaka, za sypanie piasku w osie wagonów, na których montowano rakiety. Ale krwawe represje i szubienice nie odstraszały sabotażystów, którzy, nie mając nawet pewności, czy dożyją następnego dnia, uznali sabotaż przy produkcji V-1 i V-2 za swoje najważniejsze zadanie. Wzmacniała się z każdym dniem kierowana przez Kuntza organizacja międzynarodowa i wzbogacały formy działania, które ogarniało coraz szersze kręgi więźniów, nawet niezrzeszonych. Coraz większe „prawo obywatelskie” zyskiwała sobie działalność zorganizowana, kierowana przez przywódców tajnych grup. Uporczywa i konsekwentna robota dawała wyniki. Wadliwie spawano osłony zewnętrzne korpusów rakiet. Źle lutowano elementy przewodowe rozruszników. Powodowano szybkie zużycie się skomplikowanego technicznie urządzenia kontrolnego. W czynności tej wyspecjalizował się Rosjanin W. I. Tichy. * Podążając na trzecią zmianę do pracy w tunelu Polak z Warszawy Henryk Łaje był pod wrażeniem wiersza, który krążąc z rąk do rąk dotarł do niego. Zwłaszcza zwrot: Ojca rozszarpały w kacecie psy Aby radośniejszy, aby był wspanialszy Hitlera Sieg!... wbił mu się głęboko w pamięć. Łajc był jednym ze spawaczy części „cygara”. Nie zmarnował szansy. Zatrudniony na pierwszym stanowisku spawalniczym przesuwał szablon o kilka milimetrów, co powodowało, że dwie łączone ze sobą
części kadłuba nie były zamocowane jednakowo i przy sprawdzaniu wytrzymałości na ciśnienie następowało rozerwanie się pojemnika. Na innym stanowisku przy tej samej pracy był zatrudniony także warszawiak, inżynier Zygmunt Raabe. I on w podobny sposób dokonywał sabotażu. Podczas ładowania na wagony już gotowych rakiet należało podkładać pod „cygara” amortyzatory, które miały chronić broń przed wstrząsami w drodze. Radzieccy jeńcy: Aleksander Kislej, Wasilij Nikołajew, Władimir Sokołow i Dmitrij Winogradow umieszczali amortyzatory nie w tych miejscach, gdzie należało, co sprawiało, że podczas jazdy pociągu przy wstrząsach amortyzator nieraz wysuwał się spod rakiety. Zdarzało się, że już po kontroli załadunku przez SS-manów usuwano amortyzatory. Tym sposobem podczas samego tylko transportu z „Dory” do składów uszkodzono 135 rakiet. Więźniowie wykorzystywali każdą nadarzającą się szansę utrudniania produkcji V-2 i powodowania defektów tej broni. Niemiecki inżynier z biura konstrukcyjnego zlecił zatrudnionemu tam polskiemu więźniowi Tadeuszowi Kahlowi wykonanie odbitek rysunków technicznych na papierze światłoczułym. Jeden z rysunków był nieco przetarty wskutek składania i po wykonaniu odbitek zamiast „15” była widoczna tylko cyfra „5” — jedynka znajdowała się akurat w miejscu przetarcia. Rysunek poszedł do produkcji z błędem, w związku z czym niejeden egzemplarz V-2 otrzymał niewłaściwe bezpieczniki, co musiało wywołać zaburzenia w locie rakiety. * W grupie Francuzów sabotujących pod kierownictwem dwóch braci Carouana znajdował się między innymi słynny pieśniarz Maupoint z Paryża. Nigdy nie tracił fantazji ani humoru, co było ewenementem w tym strasznym obozie. Otrzymał ścisłe, naukowo sprawdzone instrukcje, jak ma wykonywać swoją „pracę” dla „dobra Rzeszy”. Otóż żeliwne pojemniki do napędowego paliwa rakiety były dodatkowo zabezpieczone specjalną obręczą. Sabotażysta dokręcał nakrętki w ten sposób, że śruba trzymała się tylko w jednym miejscu, co powodowało obluzowanie już w czasie lotu pocisku. W czasie wykonywania tej fuszerki nucił po cichu skomponowane przez siebie piosenki. W pojemnikach paliwa więźniowie z taśmy montażowej obniżali ciśnienie próbne, co powodowało, że aparatura wykazywała wytrzymałość wyższą od rzeczywistej. W trakcie lutowania przewodów elektrycznych przełamywano druty znajdujące się wewnątrz różnokolorowych osłon w ten sposób, żeby osłona nie wykazywała śladów uszkodzeń. Dokonywano tego prostym sposobem: przez wielokrotne wyginanie drutu w obie strony. Skutek był najczęściej niezawodny. Kontrola wykrywała wprawdzie niedokładność przewodzenia prądu, ale trzeba było szukać miejsca, w którym nastąpiło uszkodzenie, co pociągało za sobą poważną stratę czasu. Przerwanie przewodu tłumaczono wadą fabryczną. Lutowanie przewodów robiono tak „oszczędnie”, że ich końce ledwie się trzymały. Przy ruchu rakiety następowało przerwanie dopływu prądu. Prof. Charles Sandron ze Strasburga zwiększał obrót gwintu w potencjometrach żyroskopów, służących do ustawiania sterów na wyznaczony tor i kontrolujących odchylenia od wyznaczonego kierunku i wysokości. Bywało i tak, że uszkodzeń dokonywano już przy dowożeniu gotowych egzemplarzy V-2 na stanowiska kontrolno-odbiorcze albo nawet nakładaniu pokrowców na głowice „Argusrohr”. Pomysłowość więźniów „Dory” w stosowaniu najrozmaitszych metod sabotażu i swego rodzaju wynalazczość na tym polu nie miały wprost granic. SS-mani i niemieccy majstrowie starali się na każdym kroku kontrolować pracę więźniów, zwłaszcza tych, którzy montowali aparaty sterujące rakiety. Hitlerowcy dobrze wiedzieli, że aparatura ta jest sercem i mózgiem pocisku V-2, toteż pilnowali pieczołowicie, aby każda faza prac była wykonywana zgodnie z instrukcjami, aby nie zaistniały najmniejsze nawet uchybienia czy niedociągnięcia. Ale o ważności urządzeń sterujących wiedzieli również więźniowie. Milcząca, zacięta walka między hitlerowskimi kontrolerami a sabotażystami toczyła się stale. To sabotaż, dyrektorze Sawatzky! Dyrekcja podziemnego kombinatu ludobójczej broni stale zwracała swym zaufanym pracownikom uwagę na konieczność jeszcze większego i jeszcze staranniejszego przeciwdziałania sabotażowi ze strony więźniów. Z początkiem 1944 r. wydano tajny okólnik do zatrudnionych w „Dorze” cywilnych specjalistów,
dotyczący ochrony przed sabotażem. Wśród innych stwierdzeń w piśmie znalazło się i takie: Mamy podstawą do zwrócenia uwagi, że w dalszym ciągu powtarzają się szkody wyrządzone naszym zakładom, dokonywane świadomie bądź też z powodu lekkomyślności... Jednym z czołowych ekspertów — kontrolerów jakości, zaangażowanych w ośrodku wypróbowania V- 1 i V-2, był inż. Neubert. Wystosował on do dyrektora „Mittelwerke” pismo opatrzone pieczęcią „Geheime Reichssache”, w którym zawarł wiele uwag na temat jakości samolotów-pocisków wystrzeliwanych w północnej Francji. Sawatzky chwycił się za głowę. Na sto pięćdziesiąt pocisków dwadzieścia dwa od razu nie nadawały się do użycia. Z tego dziewiętnaście sztuk miało wady w niektórych częściach precyzyjnej aparatury, a trzy zdefektowano w czasie transportu. Z pozostałych stu dwudziestu ośmiu „samolotów bez pilota”, uznanych początkowo za dobre, także nie wszystkie udało się wystrzelić. Neubert z pruską pedanterią podawał szereg przyczyn, zwłaszcza wady transformatorów — te powinny mieć co najmniej 38 wolt, a miały poniżej 36. Przy śrubowaniach, szczególnie w przewodach doprowadzających paliwo i przy komorze spalania — czytał z narastającą wściekłością, pomieszaną z poczuciem bezsilności Sawatzky — brak było całkowicie smarów, co mogło być przyczyną błędu (sabotaż). Inżynier Neubert, wybitny specjalista z ośrodka doświadczalnego przekształconej później w korpus armijny dywizji „Vergeltungswaffe”, powołanej do ostrzelania z pomocą V-1 i V-2 Londynu, zaufany człowiek ministra Speera, RSHA i Abwehry, nie miał wątpliwości, komu i czemu führer „zawdzięcza” pociski wybrakowane i niewypały. Wiedział, że przyczyną zbyt dużego rozrzutu, jak też i niewypałów były przede wszystkim prymitywne warunki produkcji (na przykład nasycenie kurzem powietrza pod ziemią), a także zbyt krótki cykl badań poligonowych, spowodowany pośpiechem. Niemałą też rolę odegrało tutaj niedostateczne przygotowanie technologiczne i nie zawsze odpowiednia jakość materiałów. I wreszcie: więźniowie, ich niedbała praca, wręcz sabotaż. Natomiast jeśli idzie o zdefektowane egzemplarze V-1, w ogóle nie nadające się do odpalenia, Neubert wyraźnie sugerował sabotaż — i nie mylił się. Sawatzky z pasją cisnął sprawozdanie na podłogę i opadł ciężko na kanapę. Zaczynało go ogarniać znużenie. Czuł podświadomie, że nie da rady tym „czerwonym lumpom”, zebranym z całej Europy. A wszystkich ich przecież nie wywiesza na swoich ruchomych dźwigach. Powiesi stu, może dwustu, no, powiedzmy, trzystu... Reszta będzie nadal podkopywała jego pozycję. I będzie niszczyć „Wunderwaffe”, na którą führer i Trzecia Rzesza tak bardzo liczy. Czyżby więźniom, wrogom państwa, miało się to rzeczywiście udać? Nie, to nie może być. Trzeba znaleźć na nich jakiś skuteczny sposób. Koniecznie! Zamyślił się głęboko. Marzenia Hitlera o zaatakowaniu Anglii bronią V-1 już w styczniu albo lutym 1944 roku nie spełniły się. Po dokonaniu pierwszych prób konstruktorzy „samolotu bez pilota” zażądali wprowadzenia ponad stu zmian w jego budowie, co pociągnęło za sobą wymianę stu trzydziestu jeden części. Pierwszy egzemplarz samolotu-pocisku zjawił się na wyrzutni na początku października 1943 r. Ale choć start był udany, V-1 spadła do morza. Ten sam los spotkał dalsze sztuki. Pułkownik Max Wachtel, odpowiedzialny bezpośrednio za wyrzutnie V-1, a później również V-2, dwoił się i troił, aby zapewnić jak najlepszy debiut „broni führera”. Pośpiesznie szkolił personel swoich baterii, ale jakość pocisków nie zależała od niego. Tymczasem kanclerz swoim zwyczajem straszył aliantów, a zwłaszcza Anglię, „obiecując” rozprawienie się z nią. 8 listopada zabrał publicznie głos w monachijskiej piwiarni Bürgerbräukeller i zapowiedział, że odwet za naloty samolotów alianckich i porażki na frontach rozpocznie się wkrótce. W tym samym czasie Wachtel meldował, że pociski wciąż jeszcze wykazują szereg wad. Pękały komory na wyrzutniach, wyciekało paliwo, szwankowały przewody elektryczne... Z pięciu prób tylko jedna się powiodła. Specjalnie powołana komisja ustaliła kilka przyczyn defektów. M.in. w jednym z egzemplarzy broni wykryto pęknięcie komór spowodowane złym spawaniem. Niektóre z usterek wynikały z błędów konstrukcyjnych i technologicznych, inne spowodował sabotaż. Rozpoczęcie produkcji seryjnej V-1 odwlekało się. Wreszcie jednak w nocy z 12 na 13 czerwca 1944 r. spadły na Londyn pierwsze 4 sztuki tej broni, wywołując zaskoczenie Brytyjczyków. Co prawda wystrzelono wtedy dziesięć sztuk, ale z sześciu pozostałych trzy natychmiast po starcie runęły na ziemię, a jedna okazała się niewypałem. Hitler nabrał wigoru. Jeździł do Francji, gdzie zlustrował wyrzutnie w Pas de Calais i Cherbourgu. W Soissons zorganizował 16 czerwca konferencję z pełnomocnikiem Himmlera i Speera do spraw broni V, podniesionym do rangi gruppenführera Hansem Kammlerem, dowódcą dywizji „Vergeltungswaffe” gen. mjr.
Richardem Metzem oraz płk. Maxem Wachtelem. Kiedy jednak jeden z egzemplarzy „cudownej broni”, wystrzelony w Pas de Calais, zamiast pomknąć w kierunku Wysp Brytyjskich spadł niedaleko pałacyku, w którym konferował führer, ten wyjechał natychmiast. Bezpośrednio po tych zdarzeniach od samego Hitlera i innych „führerów” poszły rozkazy w sprawie natychmiastowego usunięcia stwierdzonych usterek w V-1. Kilkudziesięciu więźniów „Dory” zawisło w tym czasie na szubienicy, ale wady „cudownej” broni mnożyły się nadal. W drugiej serii bombardowań, rozpoczętej 15 czerwca, strzelano z 55 wyrzutni. Z 244 pocisków — 46 spadło zaraz po wystrzeleniu. Prawie 200 pocisków przebyło Kanał, a 73 dotarły do Londynu i okolic, niszcząc tam budynki. Były też straty w ludziach. 71 sztuk V-1 zniszczyły balony zaporowe i lotnictwo. Stolica Imperium Brytyjskiego znajdowała się w zasięgu broni V-1 w ciągu 131 dni. W tym czasie hitlerowcy wystrzelili 9300 pocisków, z czego na Londyn padło ich 2400. Z całkowitej liczby ponad 20 proc. spadło natychmiast po starcie. Ostatni „samolot bez pilota” upadł na terenie Anglii w listopadzie 1944 r. Zanim jednak to się stało, Anglicy, a zwłaszcza londyńczycy, przeżyli dni pełne grozy. Mimo iż sztab aliancki w Londynie już w drugiej połowie 1943 roku miał rozeznanie co do przypuszczalnego ataku broni V, mimo bombardowania przez RAF i amerykańskie bombowce stanowisk wyrzutni „broni odwetowej”, a także transportów i węzłów komunikacyjnych we Francji — zaskoczenie Brytyjczyków po pierwszych „samolotach bez pilota”, jakie uderzyły na Londyn, było kompletne. Wcześniejsze oświadczenia Churchilla, że Anglia jest przygotowana do walki z „Vergeltungswaffe”, nie sprawdziły się. Początkowo zapanował chaos. Jeden alarm przeciwlotniczy gonił drugi, nikt nie był pewien bezpieczeństwa swojego i osób bliskich. Z miejsca zarządzono ewakuację kobiet i dzieci. Liczba ofiar rosła. Nagłówki hitlerowskich pism wołały: „Londyn płonie!” Była w tym część prawdy. Jednakże morale ludności angielskiej nie zostało złamane. Dość szybko wyspiarze zastosowali częściowy środek obronny: kombinację balonów zaporowych, artylerii przeciwlotniczej i samolotów myśliwskich. Pomimo to V-1 docierała jednak do Londynu i innych miast, siejąc grozę, niosąc zniszczenie i śmierć. Do akcji przeciwko „samolotom bez pilota” skierowano także polskie dywizjony 306, 315 i 316, które zestrzeliły łącznie 190 pocisków. Najwięcej egzemplarzy broni V unieszkodliwiła artyleria przybrzeżna, wyposażona w urządzenia radarowe; teraz setki V-1 rozlatywały się nad kanałem La Manche, nie osiągając obszaru Wysp Brytyjskich. Propaganda Goebbelsa stopniowo ucichła. Już w trzy miesiące po rozpoczęciu ataku nowej broni na Anglię brytyjski minister spraw wewnętrznych mógł oznajmić w Izbie Gmin: „Bitwa o Londyn została wygrana”. Teraz hitlerowcom pozostała już tylko rakieta V-2. Ci, którzy nie kapitulują... Najsilniejsza ze wszystkich była w „Dorze” radziecka organizacja sabotażowa. Rekrutowała się w większości z jeńców wojennych. Na jej czele stał Simeon Grinko. Naprawdę nazywał się Jełowoj, był kapitanem — pilotem z Odessy. Zestrzelony nad Łodzią, przedostał się na teren Generalnej Guberni. Tutaj został aresztowany podczas jednej z łapanek. Tak trafił do „Dory”. On jeden z całej radzieckiej grupy kontaktował się z Albertem Kuntzem. Jednym z najbliższych pomocników Simeona był więzień przebywający w obozie pod nazwiskiem Petrenko, w rzeczywistości — ukrywający swój stopień oficer o nazwisku Konstantin Żurawski. - Do kierownictwa organizacji należeli też Miszka Płaksin i Saszka Rubaszka, obaj na fałszywych papierach. Jednak główną sprężyną sprzysiężenia jeńców i więźniów radzieckich był, formalnie nie należący do niego, niejaki Iwan Uwarow, zatrudniony w rewirze w charakterze pielęgniarza. Do obozu dostał się po aresztowaniu na terenie Niemiec, gdzie zrzucono go jako skoczka spadochronowego dla nawiązania kontaktów z niemieckim antyfaszystowskim ruchem oporu i zorganizowania przy jego pomocy siatki wywiadowczej na tyłach hitlerowskich wojsk. Był on w istocie majorem wywiadu radzieckiego, a przed wybuchem wojny pracował na stanowisku zastępcy attaché wojskowego w Kopenhadze. Osobliwym zbiegiem okoliczności „Dora” była „kacetem”, w którym znalazło się najwięcej aresztowanych, członków rozmaitych organizacji wywiadowczo-dywersyjnych na terenie Francji, takich jak „Monika — W”, z siatki „F” i „Różokrzyżowców”. Byli tutaj również francuscy maquis z lewicowego ruchu Wolnych Strzelców i Partyzantów Francuskich — Francs-Tireurs et Partisans (FTPT). W szeregach tej organizacji obok Francuzów walczyło wielu Polaków. Teraz, za drutami, ludzie ci tworzyli w tunelach Kohnsteinu liczne, sprawnie działające organizacje sabotażowe. Na czele jednej z nich stał kpt. Korwin- Piotrowski z dawnej siatki F-2, będącej na usługach angielskiego oddziału wywiadu do spraw dywersji na
tyłach wroga (w skrócie: SOE). Całością ruchu oporu w grupie francuskiej, do której należała część Polaków, kierował dr Marcel Petit. Utrzymywał on łączność z Kuntzem za pośrednictwem Christiana Behama, który dobrze znał francuski i był później zastępcą starszego obozu. We francuskiej grupie znalazło się wielu radiotechników i radiooperatorów ze „spalonych” siatek, będących na usługach angielsko-francuskiej sekcji SOE. Przedziwnym zrządzeniem losu ci, którzy walczyli z bronią V na wolności, kontynuowali swoją działalność w tunelach „Dory”, tyle że nieco inaczej. Wielu z nich przed aresztowaniem rozpracowywało lokalizację wyrzutni V-1 i V-2, stanowiska „Flakregiment” płk. Wachtela. Szczególne sukcesy na tym odcinku odniosła „Monika — W”. Jej siatka informacyjna, dysponująca czterdziestoma radiostacjami nadawczo-odbiorczymi, wykryła i przekazała do Londynu pozycje 83 wyrzutni broni V w rejonie Nord. Wszystkie one zostały zniszczone przez lotnictwo alianckie. „Broń odwetowa” była bardzo groźna, nic tedy dziwnego, że jej użycie wywołało alarm w całej Anglii. Szybko zorientowano się, że głównym sposobem przeciwdziałania jej było masowe bombardowanie samych wyrzutni. Stąd wynikały dyspozycje sztabu alianckiego dla siatek wywiadowczych na terenie Francji. Liczne wyrzutnie, składy V-1 i pociągi dowożące tę broń zostały wytropione przez oddziały Wolnych Strzelców i Partyzantów Francuskich. Niepoślednią rolę odegrali tu Polacy z Normandii. Obiekty te uległy zniszczeniu przez RAF i lotnictwo amerykańskie (US AF). Ogółem — walcząc z V-1 — francuski ruch oporu, w tym i polscy patrioci, wykrył i zlokalizował w ciągu 11 tygodni 173 wyrzutnie i kilka składów oraz rejonów przeładunku i dowozu „broni odwetowej”. Kilkuset z tych ludzi znalazło się w „Dorze”. Nieugięci do końca W obozie mnożyły się akty sabotażu, rosła liczba ofiar więźniów straconych przez powieszenie. Od szefa Wydziału D w Głównym Urzędzie Gospodarczo-Administracyjnym SS (WVHA), gruppenführera Maurera, nadeszło na ręce komendanta Förschnera pismo następującej treści: Dotyczy: Nadzór nad więźniami. Tajne. Okazało się bezwarunkowo konieczne i niezwykle ważne, aby więźniowie... byli nadzorowani przez nadających się do tego współwięźniów (szpiclów). Komendanci obozów winni poświęcić specjalną uwagę wydarzeniom w obozie, ażeby pewnego dnia nie zostali zaskoczeni nieprzyjemnymi wypadkami. Kiedy okazało się, że kandydatów na szpiclów brak, przyszło następne tajne pismo od tegoż Maurera z datą 11 kwietnia 1944 r.: Mnożą się wypadki stawiania wniosków prze komendantów KL o wymierzenie kary chłosty więźniom, którzy dopuścili się sabotażu w zakładach zbrojeniowych. Proszę, aby na przyszłość w wypadkach udowodnionego sabotażu stwierdzonego przez kierownictwo zakładu stawiać wnioski o wymierzeni kary śmierci przez powieszenie. Wyrok powinien być wykonany w obecności wszystkich więźniów odnośnego komanda roboczego. Podany przy tym do wiadomości powód egzekucji stanie się środkiem odstraszającym. — Naiwni są ci z Berlina — powiedział obersturmbannführer do Sawatzky'ego i obersturmbannführera Helmutha Bischoffa, szefa miejscowej komórki Służby Bezpieczeństwa i Policji Bezpieczeństwa, podając im pismo. — My wieszamy od początku. I wcale nie prosimy WVHA o pozwolenie. To była prawda. Egzekucje mnożyły się. W końcu marca powieszono na szubienicy trzech więźniów podejrzanych o sabotaż: Polaka, Czecha i Rosjanina. Na plac apelowy spędzono wtedy kilkanaście tysięcy aresztantów. Byli akurat po kąpieli i stali nago na przejmującym zimnie. Skazańcy mieli skrępowane z tyłu ręce. Udział w egzekucji wziął cały sztab kierowniczy: lagerführer Möser, rapportführerzy, lekarz SS i liczne grono oficerów i podoficerów. Po pewnym czasie ukazał się komendant Förschner. Obersturmführer Möser wygłosił „okolicznościowe” przemówienie. — Przypatrzcie się dobrze tym trzem bandytom, bo ich los może być jutro waszym udziałem! Sabotaż, sabotować — oto co wam w głowach siedzi! Pamiętajcie, że stryczków starczy nam nawet na miliony takich łajdaków jak wy! Radzę wam po dobremu i ku przestrodze na przyszłość: nauczcie się w końcu uczciwie pracować jak na więźniów ochronnych przystało i nie ważcie się nawet myśleć o takim czy innym
sabotowaniu naszej produkcji! Na wykrycie waszych świństw znajdziemy zawsze sposób! Wasze niepoczytalne głupstwa nikomu na sucho nie ujdą! Jeżeli wam się wzorowa praca dla Trzeciej Rzeszy nie podoba, to wystąpcie z szeregów nawet i teraz — i powiedzcie mi o tym dobrowolnie! Każdego wysłucham i zrobię z nim jak przepisy nakazują: krótki proces! Czy zrozumieliście wszystko, co wam powiedziałem?! Odpowiedziało mu głuche milczenie. Nagle przemówił spod szubienicy Rosjanin. Głos miał donośny. — Przyjaciele, zostawiłem w domu troje dzieci, ale swoich czynów nie żałuję! Chociaż umrę, cieszy mnie, że hitlerowcy popamiętają moją robotę. Niech żyje solidarność! Żegnajcie i pomścijcie naszą śmierć. Rzucili się na więźnia SS-mani i zaczęli go katować: bili bykowcami, kopali. Förschner tratował go butami. Zmasakrowaną ofiarę powleczono na szubienicę. Nagle rozległ się głos drugiego ze skazańców, Polaka: — Polacy! Pomścijcie nasze krzywdy! Nigdy nie zapomnijcie zbrodni tych potworów! Pierwszego powieście za nogi tego parszywego wieprza — komendanta! Niszczcie i sabotujcie wszystko, co hitlerowskie! Uderzony pięścią w usta zamilkł. Tłumacz, ociągając się, podawał obersturbannführerowi każde słowo. Ten bluznął potokiem wyzwisk. — Wy świnie, wy bydło przeklęte, wy łobuzy, bandyci, woły śmierdzące! — wrzeszczał nie panując nad sobą „pierwszy po Bogu”. — Ja was... Nagle zamilkł jak rażony piorunem. Dojrzał coś, co go wprawiło w osłupienie. Stojący z pętlą na szyi Polak przedrzeźniał go i parodiował jego słowa: — SS-świnie, SS-woły, SS-rabusie, SS-bandyci, kaputt, kaputt! —- wykrzykiwał naśladując dyszkant Förschnera. Ten nie wytrzymał nerwowo. Podskoczył do więźnia i zaczął go bić po twarzy. Wtem odskoczył jak oparzony. Polak plunął mu w twarz. W czworoboku zmarzniętych, nagich więźniów odezwał się śmiech. Sztabowcy zbaranieli podobnie jak ich szef. Ten machinalnie wyciągnął z kieszeni chusteczkę i otarł twarz. Kiedy oprzytomniał, nadęte policzki pokryły mu się purpurą. Nie patrząc na nikogo opuścił plac w towarzystwie Mösera. Trzej więźniowie zawiśli na szubienicy. „Widzów” także spotkała kara za ów śmiech. Każdy musiał przejść szpalerem utworzonym przez „trupie główki” trzymające bykowce w dłoniach... Nie wszystkim udało się przeżyć koszmarny apel, wielu leczyło potem rany w szpitalu *. Plan buntu Organizacja sabotażowa więźniów „Dory” stanowiła równocześnie międzynarodową grupą bojową. Wkrótce po wylądowaniu wojsk alianckich w Normandii kerownictwo podziemia przystąpiło do opracowania zbrojnego planu wydostania się z obozu na wolność. Sporządzenie pierwszego wariantu planu zlecono dowództwu grupy radzieckiej. Po licznych dyskusjach i wielu przeróbkach przedstawiał się on następująco. W południowo-wschodniej części obozu, na obszarze zajmowanym przez SS, znajdował się barak nr 55, w którym mieściła się zbrojownia. Jedno z komand, trudniące się rozwożeniem kotłów z ranną kawą i zupą obiadową dla posterunków SS-manów, w drodze do tuneli mijało za każdym razem ów barak. Posterunki pełniące służby przy zbrojowni były przyzwyczajone do widoku tej kolumny więźniów i nie zwracały na nią uwagi. Ten właśnie fakt postanowiono wykorzystać. Na ciche polecenie sztabu organizacji wymieniono częściowo skład owego rozwożącego jedzenie komanda i w ten sposób wszyscy jego członkowie rekrutowali się spośród radzieckich jeńców wojennych, członków organizacji. Otrzymali oni polecenie dokładnego rozpoznania liczby żołnierzy strzegących zbrojowni i ich wyposażenia w broń, a także ustalenia dokładnego czasu zmiany warty oraz sił spotykanych po drodze posterunków SS. Na dzień wybuchu powstania wybrano jeszcze dość odległy termin — 24 grudnia, wigilię Bożego Narodzenia. Rozwoziciele rannej kawy mieli zaatakować niczego nie spodziewające się posterunki przy zbrojowni i unieszkodliwić je możliwie bez użycia broni palnej, aby w ten sposób wykluczyć zaalarmowanie innych SS-manów. Potem grupa miała zawładnąć znajdującą się w cekhauzie bronią i uzbroić nią następny, wyznaczony w tym celu oddział organizacji. Plan przewidywał też zdobycie niemieckich mundurów, przebranie się w nie i zlikwidowanie kolejno strażników na wszystkich wieżach okalających obóz. Następnie zamierzano rozbroić wszystkich pozostałych SS-manów. * Przytoczono za umieszczoną w książę A. Cabały relację więźnia „Dory” Mieczysława Wyrwicza.
Plan ten nazwano „Planem Południowy Wschód” (Süd-Ost). Opracowanie szczegółów akcji i kierownictwo nad jej wykonaniem powierzono kapitanowi Simeonowi Grince. Grupa uderzeniowa miała składać się z więźniów rozwożących kawę i kilku innych oddziałów — nazywano tę jednostkę operacyjną „grupą piechoty”. Utworzono poza tym „oddział pionierski”, „oddział łączności”, a także sanitariuszy i zaopatrzenia. Uzbrojenie „piechoty” miało w pierwszej fazie składać się z noży, sztyletów i toporków. Oddziały „pionierów” wyposażono w izolowane nożyce do przecinania drutów. W celu „unieszkodliwienia” otaczających obóz drutów kolczastych, naładowanych prądem elektrycznym, postanowiono spowodować krótkie spięcie przez ścięcie i zwalenie na ogrodzenie ośmiu rosnących tuż przy nim drzew. Następnie zamierzano poszerzyć przejścia między drutami, przecinając je nożycami. Zaopatrzenie oddziałów sanitarnych w potrzebny ekwipunek powierzono Čespivie. Jan Chaloupka zaczął montować radiostację nadawczo-odbiorczą. Po zbudowaniu ukrył ją w sterylizatorze w bloku 39, gdzie leżeli więźniowie cierpiący na choroby zakaźne. Po opanowaniu obozu i uzbrojeniu oddziałów organizacji miał nastąpić wymarsz wszystkich więźniów w kierunku Buchenwaldu, odległego od „Dory” o 80 km na południowy wschód. Połączone siły więźniarskie obu „kacetów” wyruszyłyby w kierunku Czechosłowacji, a po przedarciu się przez łańcuch Gór Rudawskich miały dotrzeć do rejonu Karlovych Varów, gdzie działała partyzantka radziecka. Plan Süd-Ost opierał się na założeniu, że do 24 grudnia wojska alianckie zbliżą się do kompleksu obozowego Mittelbau-„Dora”, w pobliże łańcucha gór Harcu. Uważano, że pół roku wystarczy armiom Eisenhowera i Montgomery'ego na zepchnięcie Niemców w okolice Turyngii. Niestety, jak się to miało okazać, więźniowie przeliczyli się w swoich niecierpliwych, choć teoretycznie uzasadnionych rachubach. Odmawiam wykonania rozkazu! Pewnego dnia uciekło dwóch Rosjan i jeden Polak. Syreny ryczały alarmująco, cały obóz trzymano do północy na placu apelowym. Na drugi dzień wśród SS-manów zapanowała wielka radość: złapano uciekinierów. Jeden z nich obchodził ulice bijąc w zawieszony na szyi bęben, za nim dwaj pozostali. Mieli oni na plecach tablice, na których można było przeczytać: „Z radością wracam do Was!” Potem zbiegów wzięto do bunkra. Z tego miejsca w „Dorze” nikt nie wracał do swego baraku. Nie odstraszyło to innych od szukania szczęścia w ucieczce. I znowu schwytano trzech więźniów radzieckich: dwóch żołnierzy i partyzanta. Zapadł wyrok: śmierć przez powieszenie. Egzekucja miała się odbyć w obecności wszystkich więźniów i być dla nich postrachem. Zgromadzono wszystkie komanda, na placu apelowym stała już gotowa szubienica z trzema zwisającymi pętlami. Komendant obozu był pod wrażeniem pisma otrzymanego od Himmlera, w którym reichsführer nakazywał, aby wieszania skazanych na śmierć dokonywali współwięźniowie. Rzeczą komendanta jest, aby wykluczyć możliwość odmowy wykonania polecenia — Förschner powtarzał w duchu dalszy fragment listu oberszefa. — Za przeprowadzenie powieszenia więzień ochronny otrzymuje 3 papierosy... Himmler wprawdzie nie precyzował, jakiego rodzaju więźniów należy zobowiązywać do dokonania egzekucji, ale w głowie obersturmbannführera wylągł się perfidny plan... Zwrócił się do starszego obozu, Georga Thomasa, i polecił mu powieszenie skazańców. Lagerälteste stanął na baczność i odparł: — Panie komendancie, ja jestem politycznym więźniem, a nie katem. — Więzień wykona rozkaz, czy odmawia?! — ryknął zdenerwowany SS-man. — Odmawiam wykonania rozkazu! — Zdajecie sobie sprawę ze skutków niewykonania rozkazu? — głos „trupiej czaszki” nabrał akcentów niedwuznacznej groźby. — Bardzo dokładnie, panie komendancie. Podbiegł Möser, uderzył Thomasa kilka razy szpicrutą w twarz, a obersturmbannführer zerwał mu opaskę funkcyjnego z napisem „LA 1”. Po chwili z identycznie brzmiącym rozkazem zwrócił się do zastępcy Thomasa, starszego obozu nr 2. Rolę tę pełnił w „Dorze” Ludwik Szymczak, Polak z włączonej do Rzeszy części Górnego Śląska i z tego tytułu noszący trójkąt politycznego więźnia — reichsdeutscha. Był on bliskim współtowarzyszem Kuntza i spełniał w organizacji fukcję łącznika między kierowniczym sztabem podziemnym a polskimi grupami sabotażowymi.
— Odmawiam wykonania rozkazu! — powiedział donośnym głosem. Na placu nastąpiło ogromne poruszenie. Stało wtedy 14 tysięcy więźniów. Widzieli rozgrywającą się na oczach wszystkich scenę i słyszeli każde słowo. Nagle powstał szmer oburzenia. To więzień kryminalny Willi Zwiener zgłosił swoją gotowość powieszenia więźniów. Na ochotnika. Thomas i Szymczak zostali dotkliwie pobici przez SS-manów. Ponadto każdy z nich dostał natychmiast na placu po 25 kijów. Odprowadzono ich do bunkra. W „Dorze” nigdy już więcej nie zaproponowano więźniowi politycznemu, aby powiesił swego kolegę. Używano do tego celu wyłącznie przestępców. W pobliżu wyrzutni rakiet Ośrodek Doświadczalny Wehrmachtu w Peenemünde, pomimo częściowego zbombardowania latem 1943 r., funkcjonował nadal. Opracowywano tutaj dokumentację techniczną różnych rodzajów nowoczesnej broni, w tym nowych, ulepszonych typów rakiet V-2. Wypróbowywano w bazie na wyspie Uznam prototypy „Wunderwaffe”, przekazując je następnie do produkcji —- montażu w tunelach obozu Mittelbau-„Dora”. Do robót prostych, pomocniczych, używano tutaj więźniów obozów koncentracyjnych. W tym celu założono komenderówkę KL Ravensbrück — jego męskiej części. * Włodzimierzowi Kulińskiemu, więźniowi politycznemu Karlshagen — Peenemünde, żywiej zabiło serce. Jego brygadę odkomenderowano do „Prüfstand 7” — kontrolnego stanowiska startowego dla broni V- 2. Polecono im wynosić worki cementu z budynku zagrożonego zawaleniem się,. Był to ślad po alianckiej bombie, zrzuconej podczas operacji „Hydra”. Z odległości kilkunastu metrów młody Polak mógł obserwować wyrzutnię. Otoczona z trzech stron wałem ziemnym znajdowała się w centralnym punkcie. Całość nasuwała porównanie z amfiteatrem. Ów budynek z cementem zamykał koło o średnicy co najmniej 70 metrów. Po obu stronach nadwerężonej piętrowej budowli, między jej bocznymi ścianami a usypiskiem ziemi, widniały wjazd i wyjazd na wyrzutnię. W środku tego zamkniętego obszaru ustawione było coś w rodzaju podium w kształcie ogromnego stołu z czterema daleko wysuniętymi „blatami”. Na nim sterczała pionowo rakieta. Na ruchomych rusztowaniach uwijali się cywilni niemieccy inżynierowie i technicy. Wchodzili tam po drewnianych schodkach. Kuliński wiedział już skądinąd, że egzemplarze broni V-2 dowożono w pobliże wyrzutni na wagonach, a na samą wyrzutnię dostarczał je ogromny samochód ciężarowy. Na stanowisku rakietę ustawiono za pomocą dźwigu. Tego słonecznego sierpniowego dnia 1944 roku skierowane prosto w niebo, gotowe do wystrzelenia „cygaro” budziło żywe zainteresowanie nie tylko więźniów, ale i dozorujących ich dwóch żołnierzy Wehrmachtu. Ci ostatni wdali się w rozmowę z obsługą wyrzutni, rozpytując o dokładny czas startu rakiety. Widać było, że się boją, niepewni, czy zdążą przed odpaleniem skryć się w bezpieczne miejsce. Nagłe pocisk zaczął wydawać długie sygnały — gwizdy. — Przerwać pracę! Uciekać w stronę lasu! — rozległa się ostra komenda. Ruszyli ku pobliskiej linii drzew. Gwizdy wydobywające się z rakiety stawały się coraz częstsze i coraz krótsze, aż urwały się i nastała cisza. Wachmani, specjaliści cywilni i więźniowie oczekiwali momentu startu. Kuliński natężał wzrok aż do łez, nie chcąc uronić nic z tej niezwykłej, wprost fantastycznej sceny. Opowiem to „Paulowi” ze szczegółami — przyrzekł sobie w duchu. „Paul” był to zakonspirowany oficer radziecki, prawdopodobnie pracownik wywiadu, zbierający w Peenemünde wszelkie dostępne informacje dotyczące „Vergeltungswaffe”. Pracowali z Włodzimierzem w tym samym komando, tyle że w różnych brygadach. Od Rosjanina dowiedział się nasz konspirator, że rakiety produkują więźniowie w podziemiach jakiegoś obozu koncentracyjnego. Polak był przedtem w Buchenwaldzie. Wyjechał stamtąd transportem w 1942 r. „Dora” wtedy jeszcze nie istniała. Tymczasem start V-2 przeciągał się. Mijały minuty. Tuż obok wyrzutni pojawiły się sylwetki wojskowych. Po chwili dotarło do skupionych na brzegu lasu hasło: — Stan zagrożenia odwołany. Wracać do pracy! Worki cementu na więźniarskich plecach znowu wędrowały na nowe miejsce składowania. Nagle rakieta ponownie zaczęła wydawać krótkie i częste sygnały. W niebo wzbił się wrzask:
— Uciekać do lasu! Prędzej! Znowu popędzili wszyscy. Wachmani, którzy zazwyczaj kroczyli za więźniami, teraz wysforowali się przed nich, parli do przodu, na wyścigi. Pomieszanie z poplątaniem — myślał z wisielczym humorem Kuliński. — Gdyby tak ktoś to sfotografował, mógłby pomyśleć, że grupa wynędzniałych więźniów goni uciekających przed nimi uzbrojonych żołnierzy niemieckich i cywilnych inżynierów. Szum, potworny gwizd. Polak odruchowo obejrzał się. Pocisk powoli uniósł się do góry, ale nie poszybował w przestworza. Rakieta skierowała się w stronę lasu, do którego zdążał tłum. — Hilfe! Na pomoc! — zaczął wrzeszczeć któryś z uciekających Niemców. Biegnący tuż przed Włodzimierzem strażnik w pewnej chwili zaczepił lufą Mausera o gałąź. Zerwało mu pas karabinowy, broń upadła na ziemię, ale jej właściciel pędził dalej, nie zważając na nic. Bał się panicznie, że zaleje go płonące paliwo. Podobny wypadek zdarzył się przed kilku dniami. Kuliński podniósł broń, krew uderzyła mu do głowy. Strzelić do tego hitlerowca... potem do drugiego... uciec... Wzdrygnął się, oprzytomniał. Pobiegł za podoficerem i wepchnął mu karabin do ręki. Rakieta, po kolejnym wahnięciu w powietrzu, runęła nagle w morze tuż przy brzegu, podnosząc w górę gejzery wody i piasku. Próba nie powiodła się. Cementu już nie przenoszono. Strop nad wejściem do budynku zawalił się i gruz przysypał worki. Jeszcze jeden poligon doświadczalny Stosunkowo największe nasilenie produkcji rakiet i prób ich sprawności przypadło na okres czerwiec — wrzesień 1944 roku. Drugim obok Peenemünde niezmiernie ważnym ośrodkiem wypróbowania pojedynczych egzemplarzy różnych odmian konstrukcyjnych i serii broni V był punkt z wyrzutnią w miejscowości Blizna-Pustków, położonej na południe od Mielca przy linii kolejowej Mielec—Dębica—Tarnów. Ośrodek ów krył się pod kryptonimem „Heidelager”. Tutaj specjaliści dokonywali ostatecznych prób gotowych już rakiet, kontrolując działanie poszczególnych mechanizmów, sterujących lotem pocisku. Większość odpalanych tutaj V-2 spadła i wybuchła na obszarze tzw. Pustyni Błędowskiej. Latem 1944 roku nieraz zdarzało się, że mieszkańcy tej czy innej wsi lub miasteczka odkrywali ogromne doły — ślady wybuchów V-2, ale Niemcy kazali je zasypywać. Były one około 20-metrowej średnicy i miały ponad 10 metrów głębokości. Niektórzy z mieszkańców tamtych okolic wspominają, że nawet w stosunkowo odległych od miejsca eksplozji domkach wylatywały szyby z okien. Niejednokrotnie zapalały się pobliskie zabudowania, były też straty w ludziach. SS-mani, żandarmi i lotnicy za każdym razem szukali w lejach najdrobniejszych nawet odłamków, przepatrywali też skrupulatnie miejsca w pobliżu detonacji. Znalezione części zabierali ze sobą. Wszystkie próbne odpalenia tej broni na wyrzutni Blizna były „ściśle tajne”. W dokumentacji hitlerowskiej o egzemplarzach V-2, które wybuchły, mówiono jako o spadłych balonach. tzw. flarach czy też samolotach nieprzyjacielskich, rzekomo strąconych przez niemiecką artylerię przeciwlotniczą. Nieraz jednak, zanim na miejsce wybuchu przybyli Niemcy, mieszkańcy mieli okazję spenetrować wnętrze lejów. Znajdowano tam zniszczoną aparaturę precyzyjną, kable lub rury o średnicy 7 cm i dziesięciokronie większej długości, wewnątrz której znajdowały się zwoje przewodów elektrycznych i opornik. Wokół leżały aluminiowe odłamki. Jedna z wystrzelonych na poligonie Blizna rakiet-niewypałów dostała się w ręce wywiadu Armii Krajowej i została dostarczona specjalnym samolotem do Londynu. Odwet – ale więźniów... Rankiem 6 września 1944 roku bateria 444 jednostki wyrzutni rakiet Maxa Wachtela odpaliła pierwszy pocisk bojowy V-2. Miał on spaść na Paryż. Rakieta uniosła się nad wyrzutnią i opadła bezsilnie z porozbijanymi „wnętrznościami”. W godzinę później wystrzelono z takim samym skutkiem drugi egzemplarz. W dwa dni później grupa „Pólnoc” LXV korpusu armijnego do zadań specjalnych (Generalkommmando LXV Armee – Korps zur besonderen Verwendung pod dowództwem generała artylerii Ericha Heinemanna) – utworzonego z przekształconej dywizji 191 – rozpoczęła ostrzeliwanie Anglii ze stanowisk w Holandii.
Początkowo rakiety zawodziły. Jedne opadały tuż po starcie, inne wkrótce po opuszczeniu wyrzutni. W ciągu 10 dni wystrzelono zaledwie 35 pocisków, z których do Anglii doleciało 27. Cóż, kiedy 11 z nich poszybowało daleko od wyznaczonych celów, a zaledwie 16 padło na Londyn. Jedną z najpoważniejszych przyczyn tych niepowodzeń był nieodpowiedni, niedostatecznie wypracowany system sterowania. W ciągu następnych dziesięciu dni historia powtarzała się. Z wystrzelonych 44 rakiet do brzegów Anglii dotarło 37, ale ani jedna nie spadła na stolicę. Wybuchły w innych miejscach. Każdy pocisk lub rakieta, która dotarła do Anglii, z reguły powodowała śmiertelne wypadki. W gazetach ukazywały się nekrologi z nazwiskami zabitych i nazwami miejscowości, w których ofiary mieszkały. Samego wybuchu rakiety nie można było ukryć przed agentami niemieckimi, więc Anglicy, podając fałszywe dane co do rejonów, na które spadły pociski, zmierzali do tego, by hitlerowcy kierowali swą broń na tereny nie zamieszkane. * Po wyprodukowaniu pięćsetnej sztuki V-2 w „Dorze” odbyła się hucznie celebrowana uroczystość. Na kadłubie owej rakiety wymalowano ogromną liczbę pięćset oraz karykaturę Churchilla. Były buńczuczne przemówienia, lały się wyborne trunki. W dwa tygodnie później przyszedł minorowy meldunek: owa pięćsetna V-2 okazała się niewypałem. W raporcie sugerowano, że stało to się na skutek sabotażu. Wrócił „jubileuszowy” egzemplarz „broni odwetowej” do poprawki. Więźniom na jej widok śmiały się oczy. Do marca 1945 r., kiedy to została wystrzelona ostatnia rakieta, na Wielką Brytanię spadło 537 sztuk V- 2, z czego na Londyn — 517. Według źródeł zachodnioniemieckich hitlerowcy skierowali na Wyspy Brytyjskie 1403 rakiety V-2; do celu dotarły 1054 sztuki. 439 egzemplarzy w ogóle nie przeleciało kanału La Manche, 61 — trafiło w morze, a reszta opadła zaraz po odpaleniu. Jedną z istotnych przyczyn dużego „odpadu” rakiet było niedocenianie przez Niemców warunków meteorologicznych. Straty po stronie brytyjskiej były znaczne. Od broni V-1 i V-2 zginęło 8938 osób, rannych było 25 504. Szkody materialne były ogromne: około 280 000 całkowicie zburzonych i 1 000 000 budynków uszkodzonych. 12 października 1944 r. Tego dnia Hitler wydał rozkaz, aby V-2 i V-1 skierowano także na belgijskie miasto Antwerpia. Spadło tam 1265 rakiet*. Ponadto wystrzelono 7400 sztuk V-1 na Francję i 800 na Holandię. W Europie zachodniej od broni V zginęło 6448 osób, rannych było 32 524. Żadnych celów wojskowych Niemcy nie osiągnęli. Broń V nie uratowała Trzeciej Rzeszy. Musimy postawić do dyspozycji korpusu Vergeltungswaffe co najmniej dziewięćset rakiet miesięcznie! — żądał wódz „wielkich Niemiec”. Speer, Kammler, von Braun i Sawatzky ustalili: całkowity plan produkcji wyniesie 13 500 sztuk V-2. Rzeczywistość przekreśliła te zamiary. Produkcja wyniosła 7100 sztuk, czyli zaledwie 53 procent planu, przy czym w wielu egzemplarzach tej broni stwierdzono mniejsze lub większe usterki. * Jak gdyby wiedziony przeczuciem, że wkrótce spotka go coś złego, Albert Kuntz często pisał teraz listy do swoich bliskich — żony przebywającej w więzieniu i do dzieci we Frankfurcie n. Menem. W jednym z ostatnich tak pisał: ...Wiele zmieni się po tej wojnie, mnóstwo ludzi nie odnajdzie się w miastach i na wsi, miejsca domów zajmą ruiny i gruzy. Przecież najważniejsze jest to, że my zwyciężymy i zaczniemy od nowa budować, spoglądając w przyszłość z weselem w sercach. Optymistycznie przebijemy się w jutro i na ruinach zakwitnie nowe życie. Jest wymogiem czasu, że nastąpi wielka ofensywa tego co nowe, nowych wartości ludzkich i spolecznych. Stare zniknie, a nowe zakwitnie pokonując wszelkie trudności, zdobędzie powszechne uznanie i wcieli się w konkretne życie. Dzisiejszą epokę trzeba przeżywać z pełną świadomością. Silni, świadomi ludzie będą tworzyć nowe oblicze rzeczywistości, by (...) żyć w niej. W pełni odważnymi i śmiałymi są pionierzy nowych czasów... Sam należał do takich. Ale przeznaczone mu było żyć i umrzeć w tragicznych okolicznościach. * Według źródeł zachodnioniemieckich wystrzelono na Belgię 8660 sztuk „cudownej broni” (1675 rakiet V-2 i 6985 sztuk V- 1).