ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Reichs Kathy - Temperance Brennan 12 - 206 kości

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Reichs Kathy - Temperance Brennan 12 - 206 kości.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK 1.Różne
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 408 stron)

Kathy Reichs 206 kości

PODZIĘKOWANIA Serdecznie dziękuję Peterowi Bushowi z Laboratorium Odontologii Sądowej, Wydziału Stomatologii Nowojorskiego Uniwersytetu Stanowego w Buffalo za konsultację w zakresie skaningowej mikroskopii elektronowej i energo dyspersyjnej spektrometrii rentgenowskiej oraz Kelly Sears z Centrum badawczego mikroskopii elektronowej Uniwersytetu McGilla. Serdeczne wyrazy wdzięczności kieruję do Michaela Warnsa, który jak zwykle zebrał i zweryfikował całą masę informacji. Kto by pomyślał, że na przedmieściach Chicago jest tyle kamieniołomów... Michael Cook dzielił się ze mną swoją wiedzą na temat kanałów ściekowych. Renate Reichs pomagała mi z topografią Chicago. Jack Kenney służył podpowiedziami w kwestii Zakładu Medycyny Sądowej hrabstwa Cook, a William Rodriguez pomocą w szczegółach z zakresu antropologii sądowej. Michael Bisson oświecił mnie w sprawach ochrony i zarządzania dziedzictwem archeologicznym. Ronnie Harrison odpowiadał na pytania związane z policją. I rzecz jasna muszę jeszcze wspomnieć o tej miłej pani, która odebrała mój telefon w Biblioteque et Archives nationales du Quebec. Doceniam nieustające wsparcie Philipa L. Dubois, rektora uniwersytetu stanowego Karoliny Północnej w Charlotte. Jestem wdzięczna swojej rodzinie za cierpliwość i zrozumienie, zwłaszcza w chwilach, kiedy bywam naprawdę nie do życia. Albo nieobecna. Wielkie dzięki dla Paula Reichsa za lekturę maszynopisu i uwagi. Szczególnie przydatny okazał się artykuł autorstwa B.C. Smith, zatytułowany A Preliminary Report: Proximal Facet Analysis and the Recovery of Trace Restorative Material from Unrestored Teeth („Journal of Forensic Sciences”, Vol. 35,4 VII 1990: 873 80).

Najszczersze podziękowania dla mojej wspaniałej agentki, Jennifer Rudolph Walsh, i rewelacyjnych redaktorek, Nan Graham i Susan Sandon. Chciałabym także wyrazić wdzięczność tym wszystkim osobom, które tak ciężko pracują na mój sukces, zwłaszcza: Susan Moldow, Katharine Monaghan, Paulowi Whitlatchowi, Emmie Rose, Margaret Rile, Britton Schey, Tracy Fisher, Elizabeth Reed oraz Michelle Feehan. Jestem także zobowiązana zespołowi kanadyjskiemu, szczególnie Kelvinowi Jansonowi oraz Amy Cormier. Za wszystkie błędy w powieści ja odpowiadam. Jeśli zapomniałam komuś podziękować przepraszam. Wiecie, jak to jest.

Rozdział 1 Zimno. Brak czucia. Mętlik w głowie. Otworzyłam oczy. Mrok. Czarny jak polarna zima. Umarłam? Posłuszna poleceniu struktur limbicznych, głęboko wciągnęłam powietrze. Mózg zarejestrował zapach. Próchnica. Woń stęchłej ziemi. Coś organicznego nie pierwszej świeżości. Piekło? Grobowiec. Nasłuchiwałam. Cisza. Nieprzenikniona. Ale nie. Dochodziły jakieś dźwięki. Odgłos powietrza przechodzącego przez moje nozdrza. Krwi pulsującej mi w uszach. Trupy nie oddychają. Martwe serca nie biją. Pojawiły się inne doznania. Twardej powierzchni pode mną. Pieczenia po prawej stronie twarzy. Uniosłam głowę.

Gorzka żółć napłynęła mi do ust. Przesunęłam biodra, by zmniejszyć nacisk na wykręconą szyję. W lewej nodze eksplodował ból. Ciszę przerwał jęk. Moje ciało odruchowo przybrało pozycję embrionalną. Tętnienie krwi stało się głośniejsze. Leżałam skulona, wsłuchując się w rytm swojego strachu. I nagle objawienie. Odgłos dobył się z moich własnych ust. Czuję ból. Reaguję. Żyję. Ale gdzie jestem? Plując żółcią, spróbowałam wyciągnąć ręce. Napotkałam opór. Uświadomiłam sobie, że mam związane nadgarstki. Zgięłam kolano i przyciągnęłam w kierunku tułowia, sprawdzając. Obie stopy uniosły się jednocześnie. Nadgarstki opadły. Spróbowałam jeszcze raz, mocniej. Neurony znowu wywołały przeszywający ból w nodze. Tłumiąc kolejny krzyk, starałam się desperacko wziąć do galopu przyćmiony umysł.

Zostałam związana od stóp do głów i porzucona. Gdzie? Kiedy? Przez kogo? Dlaczego? Szukałam w głowie, ale nie znalazłam żadnych wspomnień ostatnich wydarzeń. Nie. Luka w pamięci była dłuższa. Pamiętałam piknik z córką, Katy. Ale to było w lecie. Polarna temperatura jednoznacznie wskazywała, że musi być zima. Smutek. Ostatnie pożegnanie z Andrew Ryanem. To było w październiku. Czy widziałam się z nim później? Jakiś jaskrawoczerwony sweter w Boże Narodzenie. Tegoroczne Boże Narodzenie? Nie miałam pojęcia. Zdezorientowana grzebałam w pamięci w poszukiwaniu jakiegokolwiek szczegółu z ostatnich kilku dni. Bez rezultatu. Pojawiały się tylko niewyraźne, pozbawione racjonalnej formy czy sekwencji impresje i zaraz znikały. Jakaś postać wyłaniająca się z mroku. Mężczyzna? Kobieta? Gniew. Krzyki. Z jakiego powodu? Na kogo? Roztapiający się śnieg. Światło odbijające się migotliwie w szkle. Ciemna czeluść rozwalonych drzwi.

Rozszerzone włośniczki dziko tętnią we wnętrzu czaszki. Choć bardzo się starałam, nie byłam w stanie wywołać żadnego jasnego wspomnienia z otumanionego umysłu. Może podano mi narkotyk? Albo otrzymałam cios w głowę? W jakim stanie jest moja noga? Jeśli zdołam się uwolnić, czy będę w mogła iść? Czołgać się? Dłonie miałam zdrętwiałe, palce zupełnie do niczego. Spróbowałam odciągnąć jeden nadgarstek ręki od drugiego, więzy ani drgnęły. Pieczenie łez frustracji pod powiekami. Tylko bez płaczu! Zaciskając zęby, przewróciłam się na plecy, uniosłam stopy i spróbowałam gwałtownym szarpnięciem rozdzielić kostki. Ogień przeszył lewą dolną kończynę. Potem nie czułam już nic. Ocknęłam się znowu. Po kilku chwilach? Godzinach? Nie miałam pojęcia. Usta zdawały się bardziej wyschnięte, wargi bardziej spękane. Płomień w nodze zmienił się w tępy ból. Mimo że dałam źrenicom czas, nic nie

zarejestrowały. Ale jak mogły się przyzwyczaić do mroku? Nieprzeniknionej ciemności nie rozpraszał nawet najmniejszy odprysk światła. Do głowy zaczynały się cisnąć te same pytania. Gdzie? Dlaczego? Kto? Bez dwóch zdań zostałam porwana. Jako ofiara jakiegoś wynaturzonego umysłu? Zagrożenie do usunięcia? Ta myśl wywołała pierwsze wyraźne wspomnienie. Zdjęcie sekcyjne. Zwęglony, poskręcany trup ze szczękami rozwartymi w ostatnim agonalnym krzyku. Potem szybka sekwencja zmieniających się jak w kalejdoskopie obrazów. Dwa prosektoria. Dwie sale sekcyjne. Dwie tabliczki z nazwiskami na drzwiach dwóch pracowni. Temperance Brennan, Antropolog Sądowy. Temperance Brennan, Anthropologue Judiciaire. Czy znajduję się w Charlotte? W Montrealu? Zdecydowanie za zimno jak na Karolinę Północną. Nawet zimą. Czy teraz jest zima? A może w Quebecu? Porwano mnie z domu? Na ulicy? Z samochodu?

Przed Edifice Wilfrid Derome? W zakładzie? Czy sprawca był przypadkowym napastnikiem, a ja przypadkową ofiarą? A może wybrał mnie z powodu mojej profesji? Może to zemsta któregoś z oskarżonych? Członka jego rodziny wierzącego w teorię spiskową? Nad jaką sprawą ostatnio pracowałam? Dobry Boże, czemu tak zimno? Tak ciemno? Tak cicho? I skąd ten zapach, tak niepokojąco znajomy? Jeszcze raz spróbowałam uwolnić ręce. Oswobodzić stopy. Bez skutku. Miałam spętane nogi i dłonie, nie mogłam nawet usiąść. Pomocy! Jestem tutaj! Niech ktoś mi pomoże! Ratunku! Krzyczałam z całych sił aż do zdarcia gardła. Błagam! Ratunku! Bez rezultatu. Jeszcze chwila, a ogarnęłaby mnie panika. Nie zginiesz tu bezradna! Trzęsąc się z zimna i strachu, desperacko chcąc sprawdzić to miejsce, przesunęłam się na plecy i zaczęłam rzucać biodrami jak najdalej wyciągać ręce do góry, niepomna na ból w nodze. Jedno

pchnięcie. Dwa. Trzy. Musnęłam czubkami palców twardą powierzchnię nieco ponad trzydzieści centymetrów nad twarzą. Jeszcze jeden wypad do góry. Uderzyłam w lico ściany. Pył posypał mi się kaskadą do oczu i ust. Plując i mrugając, przewróciłam się na prawy bok i walnęłam z całych sił w tył ramieniem i obiema stopami. Zdarłam sobie o szorstką powierzchnię naskórek z pięt i łokcia. Kostka nogi zaprotestowała wrzaskiem bólu. Nie zwracałam na to uwagi. Musiałam coś zrobić. Wydostać się. Przesunęłam się o bardzo krótki odcinek i napotkałam ścianę. Prostokątne kontury cegieł otoczone zaprawą murarską. Z walącym sercem przewróciłam się na drugi bok i pomalutku zaczęłam przesuwać w drugą stronę. I znowu bardzo szybko zderzyłam się ze ścianą. Zgroza nakładała się na zgrozę, ciało zalała adrenalina. Żołądek podszedł do gardła. Płuca z trudem wciągały długie hausty powietrza. Znajdowałam się w więzieniu nie wyższym niż siedemdziesiąt pięć centymetrów i szerokim na dwa metry. Długość nie miała znaczenia.

Już i tak odnosiłam wrażenie, że ściany zamykają się nade mną. Straciłam panowanie nad sobą. Rzuciłam się do przodu i wrzeszcząc, zaczęłam walić w cegły pięściami. Po policzkach spływały łzy. Krzyczałam i krzyczałam w nadziei, że przyciągnę uwagę jakiegoś przechodnia. Robotnika. Psa. Kogokolwiek. Gdy kłykcie miałam już otarte do krwi, zaczęłam walić w ścianę nasadą dłoni. Kiedy nie byłam w stanie dłużej młócić rękoma, zaczęłam kopać. Kostkę nogi przeszył ból. Zbyt silny. Wołania o pomoc zmieniły się w pełne udręczenia jęki. Pokonana opadłam na plecy, dysząc, z potem parującym na lodowatej skórze. Przez głowę przeleciała parada twarzy. Katy. Ryan. Moja siostra Harry. Kot Birdie. Były mąż Pete. Czy już nigdy ich nie zobaczę? Piersią wstrząsnęło łkanie. Może straciłam przytomność. A może nie. Następne, co zarejestrowałam, to dźwięk. Odgłos nie dochodził z mojego własnego ciała.

Nie ja go wydałam. Zamarłam. Tik. Tak. Tik. Tak. Otwarła się szczelina w mózgu. Pojawiło się wspomnienie. Rozdział 2 Kolejny rzut oka na zegarek. Kolejne ziewnięcie. Jeszcze jedno szurnięcie stóp pod stołem. Nad nami zegar ścienny tykał miarowo, nieczuły na zniecierpliwienie Ryana. Staromodny, okrągły, analogowy czasomierz, którego dłuższa wskazówka przeskakiwała w jednosekundowych odstępach z ostrymi, krótkimi kliknięciami. Omiotłam wzrokiem otoczenie. Ta sama plastikowa roślinka. Ta sama fatalna grafika z widoczkiem ulicy zimą. Te same na wpół opróżnione kubki z letnią kawą. Telefon. Projektor multimedialny. Wskaźnik laserowy. Nie wydarzył się żaden cud i nic nowego się nie pojawiło, odkąd ostatni raz patrzyłam. Przeniosłam wzrok z powrotem na zegar. Logo określało producenta jako Enterprise. A może była to nazwa tego konkretnego modelu. Czy zegarom nadaje się imiona? Arnie Analog? Reggie Regulator? Dobra. Byłam tak samo zirytowana jak Ryan. I bardzo, bardzo znudzona. Tik. Tak. Tik. Tak. Tik. Stary Enterprise informował, że jest dziesiąta dwadzieścia dwie. Sześć. Siedem. Osiem. Czekaliśmy od dziewiątej. Ciszę znowu przerwało bębnienie palców o blat. Ryan koncertował już tak z przerwami od pół godziny. Staccato jego palców działało mi na nerwy.

Pojawi się, gdy tylko będzie mógł powiedziałam. To on chciał, żebyśmy przyszli. Tak. Jak można zapodziać umarlaka w prosektorium? Słyszałeś, co powiedział Corcoran. Mają ponad dwieście ciał. Są zawaleni nimi i robotą. Ponoć to ja jestem niecierpliwa, ale lieutenant detective Andrew Ryan z Section des crimes contre la personne, Surete du Quebec, nadaje zupełnie nowy wymiar temu określeniu. Znamy się nie od dziś. Wiedziałam, że niedługo zacznie przemierzać nerwowo pokój. Siedzieliśmy w sali konferencyjnej w biurze koronera hrabstwa Cook na chicagowskim West Side. Przylecieliśmy z Montrealu na prośbę Christophera Corcorana, tutejszego medyka sądowego. Ponad trzy lata wcześniej pewna pięćdziesięciodziewięciolatka, niejaka Rose Jurmain, wybrała się na wycieczkę z Chicago do Quebecu, żeby podziwiać jesienny leśny pejzaż. Czwartego dnia pobytu wyszła z wiejskiego zajazdu na spacer i nigdy już nie wróciła. W pokoju zostały wszystkie jej rzeczy osobiste. Po niej samej ślad zaginął. Po trzydziestu miesiącach w lesie niecałe pół mili na północ od gospody odkryto szczątki ludzkie w zaawansowanym stopniu rozkładu i mocno naruszone przez zwierzęta. Ja ustaliłam tożsamość. Ryan prowadził śledztwo. Teraz oboje wieźliśmy Rose do domu. Dlaczego robiliśmy to osobiście? Ja z uwagi na przyjaźń z Corcoranem i wymówkę, żeby odwiedzić stare śmieci. A Ryan? Z powodu darmowej wycieczki do wietrznego miasta. A co kierowało Chrisem Corcoranem i jego szefem? To miało być jedno z moich pierwszych pytań. Z pewnością biuro koronera mogło wydelegować pracownika do odebrania ciała. Albo zorganizować jakiś transport. Aż do chwili obecnej rodzina jakoś nie interesowała się tym, co zostało z Rose Jurmain.

I skąd prośba o naszą obecność w Chicago dziewięć miesięcy po zamknięciu śledztwa? Koroner uznał śmierć Rose za wypadek. Skąd nagłe zainteresowanie tą sprawą teraz? Pomimo że zżerała mnie ciekawość, jak dotąd nie było czasu na pytania. Po przyjeździe na miejsce okazało się, że całą Harrison Street zastawiają furgonetki stacji telewizyjnych, a biuro jest okupowane przez media i ściśle chronione. Umieszczając nas w sali konferencyjnej, Corcoran krótko wyjaśnił sytuację. Poprzedniego dnia pracownik któregoś z zakładów pogrzebowych usiłował zabrać zwłoki do kremacji. W niewyjaśniony sposób ciało zniknęło. Wszyscy byli zaangażowani w opanowanie kryzysu. Szef wił się jak piskorz i świecił oczyma przed prasą. W środku trwały gorączkowe poszukiwania. A Ryan i ja czekaliśmy bez końca. Podejrzewam, że rodzina się wścieknie powiedział Ryan. O, na bank. A prasa jest wniebowzięta. Zaginione ciała. Wstrząśnięci bliscy. Zażenowani politycy. Tak się zdobywa pulitzery. Jestem uzależniona od serwisów informacyjnych i prasy. W domu codziennie czytam od deski do deski lub przynajmniej wertuję gazetę. W samochodzie włączam CNN albo lokalną stację informacyjną. Wcześniej w pokoju hotelowym słuchałam naprzemiennie wiadomości na WGN i WFLD. Choć słyszałam o całej historii, nie spodziewałam się, że wyniknie z tego taka kołomyja. Ani że właśnie nam odbije się to czkawką. Jak było do przewidzenia, Ryan wstał i zaczął chodzić od ściany do ściany. Rzuciłam okiem na swojego kumpla Knterprise'a. Inspektor Irytancki pojawił się co do minuty. Odwaliwszy z trzydzieści metrów, opadł z powrotem na krzesło. Kim był Cook? Zgłupiałam.

Skąd się wzięła nazwa hrabstwo Cook? Pojęcia nie mam. A jaką ma wielkość? Hrabstwo? Tyłek mojej ciotki Dory. Masz ciotkę Dorę? Ze trzy. Zakarbowałam sobie ten rodzinny szczegół w celu późniejszego zbadania. Hrabstwo Cook to drugi pod względem liczby ludności okręg w Stanach, ma dziewiętnasty największy rząd stanowy. Wyczytałam kiedyś gdzieś te informacje. Który jest największy? Wyglądam ci na almanach? Chyba na atlas. Niektóre almanachy zawierają dane statystyczne dotyczące liczby ludności rzuciłam defensywnie. Po podróży z Montrealu nie miałam już ochoty na przekomarzanki. Raczej pogodnej natury Ryan nie ma duszy podróżnika, nawet przy najbardziej przychylnych wiatrach. Wczoraj wiatry były niełaskawe jak cholera. Zamiast dwóch godzin nasz lot z lotniska Pierre'a Elliotta Trudeau na lotnisko 0'Hary zajął sześć. Najpierw opóźnienie z powodu pogody. Potem jakiś problem techniczny. Później załogę przymknięto za tańczenie na golasa po pasie startowym. Lub coś w ten deseń. Rozdrażniony i sfrustrowany Ryan umilał sobie czas oczekiwania, czepiając się każdego słowa, które wypowiedziałam. Ma już taką wizję zajmującej konwersacji. Minęło kilka chwil.

Tik. Tak. Tik. Tak. Ryan właśnie z powrotem się zrywał, kiedy otworzyły się drzwi i do środka wszedł Christopher Corcoran w laboratoryjnym fartuchu, dżinsach i tenisówkach. Ze swoją bladą skórą, zielonymi oczyma, rudymi włosami i piegami wyglądał na chodzące ucieleśnienie stereotypowego Irlandczyka. Teraz na dodatek wyraźnie zdenerwowanego. Bardzo przepraszam za zwłokę. Ta afera z zaginionym ciałem urosła do rozmiarów włoskiej opery. Nie cierpię, kiedy trupy zapadają się pod ziemię. Stare dobre poczucie humoru Ryana. Corcoran uśmiechnął się niewesoło. Zwłaszcza gdy denat jest pod twoją pieczą. To była twoja sprawa? spytałam. Corcoran potaknął. Kiedy na niego patrzyłam, tysiące wspomnień cisnęło mi się do głowy. Chuderlawy dzieciak z pałąkowatymi kończynami i strzechą czerwonych włosów. Długie, proste rzędy biurek z kutego żelaza przymocowanych do podłogi śrubami. Wymyślane na poczekaniu uliczne zabawy w gorące letnie wieczory. Ciągnące się bez końca nisze na twardych drewnianych kościelnych ławkach. W dzieciństwie mieszkaliśmy przez płot w południowej części miasta w dzielnicy zwanej Beverly i należeliśmy do parafii Świętej Małgorzaty Szkockiej. Trzeba pamiętać, że chicagowscy katolicy określają pochodzenie ludzi według parafii, a nie geografii. Osobliwość, ale tak to już jest. Kiedy miałam osiem lat, zginął mój ojciec i młodszy brat i przeprowadziłyśmy się z matką i siostrą do Karoliny Północnej. Corcoran został na miejscu. Naturalnie kontakt się urwał. Dorosłam, poszłam na uniwersytet stanowy Illinois, potem skończyłam jeszcze szkołę w Northwestern. On studiował na uniwerku Michigan, zrobił licencjat na akademii medycznej, potem specjalizację z

patologii. To medycyna sądowa znów nas do siebie zbliżyła. Zdarzyło się to w dziewięćdziesiątym drugim roku przy okazji sprawy niemowlęcia w walizce. Do tego czasu Corcoran zdążył się już ożenić, wrócić do Chicago i kupić dom na Longwood Drive. Choć ciut bardziej na wschód i na zdecydowanie wyższej stopie, jednak koniec końców Corcoran wrócił na stare śmieci. Okazuje się, że były tu przez cały czas. Dźwięk jego głosu przerwał moje reminiscencje. Gość jest taki chuderlawy, że całkowicie przysłoniła go otyła babka na górnej szufladzie. Laboranci po prostu go przegapili. No to wszystko dobrze się skończyło skonstatował Ryan. Corcoran prychnął. Powiedz to Walczakowi. O Stanleyu Walczaku mówiono, że jego ambicję przewyższa okazałością tylko jego ego. Był też kuty na cztery nogi. Po rezygnacji poprzedniego koronera dziewięć miesięcy wcześniej, wypracowawszy skomplikowaną sieć politycznych koneksji, ku zaskoczeniu nielicznych i zgrozie wielu, pociągnął za właściwe sznurki i został mianowany naczelnym koronerem hrabstwa Cook. Wkurzył się? spytałam. Facet nie cierpi złej prasy. I niekompetencji westchnął Corcoran. Każdego dnia wydajemy średnio dwadzieścia ciał. Od wczoraj obdzwoniliśmy ponad sześćdziesiąt domów pogrzebowych, żeby sprawdzić, czy któreś zwłoki nie trafiły pod zły adres. Czterech laborantów i trzech lekarzy musiało rzucić w kąt normalne obowiązki i sprawdzać plakietki identyfikacyjne na nogach. Trzy razy przetrząsnęliśmy kostnicę, zanim w końcu udało nam się zlokalizować gościa. Cholera, pół chłodni zawalają nam starzy N.N. Błędy zdarzają się wszędzie starałam się go jakoś pocieszyć.

Tutaj zawieruszenie ciała nie popycha raczej kariery do przodu. Jesteś fantastycznym medykiem sądowym. Walczak ma szczęście, że z nim pracujesz. Jego zdaniem powinienem był wcześniej zapanować nad sytuacją. Spodziewacie się konsekwencji? spytał Ryan. Rodzina pewnie już lata za adwokatem. Nie ma to jak kilka dolców na ukojenie niewypowiedzianego cierpienia, nawet jeśli nic się nikomu nie stało. Iście po amerykańsku. Corcoran obszedł stół i usiedliśmy. Walczak mówi, że zjawi się niedługo. Rozmawia na osobności z prawnikiem Jurmainów. Spodoba wam się. Na pewno? Perry Schechter to legenda chicagowskiej palestry. Kiedyś słuchałem, jak udzielał wywiadu. Określa swój styl jako konfrontacyjny. Twierdzi, że ostry ton i uszczypliwości zbijają ludzi z pantałyku i ujawniają słabe strony. Charakteru? Zeznania? Pojęcia nie mam. Wiem tylko, że facet to pitbul. Popatrzyłam na Ryana. Wzruszył ramionami. Co tam. To skoro ich jeszcze nie ma, powiedz, dlaczego w ogóle nas tu ściągnęliście? zapytałam. Znowu niewesoły uśmiech. Jedliście kiedyś batoniki Mu mu albo ciasteczka Ko ko? Kiedy byliśmy z Harrym mali, mama pakowała nam mnóstwo tych przysmaków do torebek z drugim śniadaniem. Niepewna, co to ma do rzeczy, skinęłam głową. Ryan wyglądał na zdezorientowanego. Pomyśl o Vachonie przełożyłam na rzeczywistość quebecką. Jos. Louis. May West. Doigts

de Dame. Słodkie przekąski skonstatował. W trzynastu rodzajach powiedział Corcoran. Wypiekane i sprzedawane przez Smiling J Foods od dwóch pokoleń. Nadal można je dostać? Od lat nie rzuciły mi się nigdzie w oczy. Corcoran skinął głową. Pod nowymi nazwami. To prawdziwy policzek dla naszych braci mniejszych z zagrody. Corcoran wydusił z siebie niemal prawdziwy uśmiech. J w nazwie Smiling J pochodzi od nazwiska Jurmain. Rodzina odsprzedała biznes jakiemuś koncernowi w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim. Za dwadzieścia jeden milionów. Nie żeby potrzebowali kasy. Już i tak byli nieźle nadziani. Zaczynałam powoli rozumieć sytuację. Ryan podobnie. Majątek oznacza polityczne wpływy stwierdziłam. Od groma. Stąd to specjalne traktowanie. Właśnie. Nie łapię. Sprawę zamknięto ponad dziewięć miesięcy temu. Jurmainowie dostali pełen protokół, ale nie zareagowali. Mimo że koroner wysyłał polecone listy, aż do tej chwili nikt się jakoś nie pokwapił po ciało. Postaram się streścić w kilku słowach długą, choć raczej banalną historię. Popatrzył na sufit, jakby zbierając myśli. Potem zaczął.

Jurmainowie to chicagowska arystokracja. Może nie wiekowe, ale wystarczająco stare pieniądze. Dom we wschodniej Winnetce. Członkostwo w klubie Indian Hills. Są po imieniu z gubernatorem, senatorami, kongresmanami. Dzieci posyłają najpierw do szkoły North Shore Country Day, potem do Ivy League. Już kumacie? Skinęliśmy z Ryanem na znak zrozumienia. Głową rodu jest teraz żałosny stary łajdak dwojga imion, Edward Allen. Nie Ed. Nie Al. Nie E.A. Tylko Edward Allen. Rose była czarną owcą w rodzinie, przez całe życie uparcie odmawiała podążania jakąkolwiek drogą, którą Edward Allen uważał za właściwą. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym, zamiast dostać się na salony, trafiła na łamy „Tribune” w związku z atakiem na policjanta podczas krajowej konwencji Partii Demokratycznej. Zamiast podjąć studia na Smith albo Vassar, wyjechała do Hollywood, żeby zostać gwiazdą filmową. Zamiast się chajtnąć, została lesbijką. Kiedy skończyła trzydziestkę, Edward Allen zakręcił kurek. Wydziedziczył córeczkę i zabronił reszcie rodziny utrzymywać z nią kontakty. Dopóki się nie nawróci domyśliłam się. Właśnie. Ale coś takiego nie było w jej stylu. Zagrała tatuśkowi na nosie i postanowiła żyć z niewielkiego funduszu powierniczego, który założył jej dziadek. Z pieniędzy, których Edward Allen nie był w stanie ruszyć. Prawdziwy wolny duch powiedziałam. Owszem. Ale sytuacja nie przedstawiała się wcale tak różowo. Rose raczej nie skakała ze szczęścia. Według jej partnerki, Janice Spitz, w chwili zniknięcia była przybita, cierpiała na depresję i chroniczną bezsenność. Nie wylewała też za kołnierz. To się zgadza z naszymi ustaleniami stwierdził Ryan. Spitz podejrzewała ją o myśli samobójcze? spytałam.

Jeśli nawet, to nigdy o tym nie wspomniała. No to o co chodzi? Skąd to nagłe zainteresowanie? Dwa tygodnie temu Edward Allen odebrał w domu anonimowy telefon. Corcoran zawsze miał skłonność do rumieńców. Czerwienił się często w chwilach zażenowania czy zdenerwowania. Teraz też spiekł raka. Dotyczący śmierci Rose? spytałam. Skinął głową, nie patrząc mi w oczy. Poczułam pierwszy dreszcz niepokoju. I cóż takiego powiedział ów anonimowy informator? Tego mi Walczak nie powtórzył. Powierzył mi natomiast nadzór nad powtórnym zbadaniem sprawy. Tabarnouche Ryan osunął się na krzesło z odrazą. Mnie samą zatkało. Tik. Tak. Tik. Tak. Ciszę przerwał Corcoran. Edward Allen ma już osiemdziesiąt jeden lat i zdrowie mu nie dopisuje. Może czuje się jak ostatni sukinsyn, bo wyrzekł się córki. Może nadal jest tym samym nie znoszącym sprzeciwu draniem, jakim był od zawsze. A może dostał szmergla. Tak czy siak, wiem tylko, że zadzwonił do swojego prawnika. Prawnik dryndnął do Walczaka i tak oto się tu znaleźliśmy. Jurmain uważa, że w sprawie popełniano błędy albo dopuszczono się zaniedbań? spytałam. Corcoran skinął głową z wzrokiem wbitym w blat. Walczak podziela to przekonanie? Tak. A kto konkretnie się ich dopuścił? – rzuciłam ostrzej, niż zamierzałam.

Corcoran podniósł wzrok i popatrzył na mnie. W jego oczach zobaczyłam nieudawaną przykrość. Posłuchaj, Tempe, to nie moja wina. Wzięłam głęboki oddech, żeby się uspokoić. Powtórzyłam pytanie. Kto, Chris? Ty. Rozdział 3 Zerknęłam na Ryana. Potrząsnął tylko głową. Nie możecie się zdradzić, że wam o tym wspomniałem. Jeszcze nigdy nie widziałam Corcorana tak zdenerwowanego. Naturalnie. Mój głos był zaskakująco spokojny. Doceniam... Otworzyły się drzwi. Corcoran i ja opadliśmy na oparcia wyluzowani jak diabli. Do środka weszło dwóch mężczyzn, obaj w garniturach dobranych przez samego Armaniego, jeden w granatowym, drugi w szarym. Pod granatem zidentyfikowałam Stanleya Walczaka, w przekonaniu wszystkich nadętego bufona, a we własnym legendę. Zwłaszcza na polu podbojów miłosnych. Od lat spotykałam go na zjazdach Amerykańskiej Akademii Nauk Sądowych i przynajmniej raz obdarzył mnie łaską swojej uwagi. Przez bite pięć minut. Czemu tak krótko? Proste. Mam czterdziestkę na karku. Walczak wprawdzie jest dobrze po pięćdziesiątce, ale woli panie w dziewczęcych stanikach. Z dużą miseczką. W szarym garniturze, domyśliłam się, krył się Perry Schechter. Miał przerzedzone czarne włosy oraz podłużną i pobrużdżoną twarz, która formowała się co najmniej z sześć dekad. Jego aktówka i zachowanie na kilometr trąciły prawnikiem.

Kiedy się podnieśliśmy, Walczak otaksował mnie szybko, acz subtelnie wzrokiem. Potem podszedł do Ryana i wyciągnął rękę. Stanley Walczak. Andrew Ryan. Uścisnęli sobie dłonie. Corcoran zadzwonił kluczykami w kieszeni laboratoryjnego fartucha. Tempe. Pół metra okoronowanego uzębienia zwróciło się w moją stronę. Zaraz za nim Walczak. Za każdym razem, gdy się spotykamy, wyglądasz coraz młodziej. Stając niemal na rzęsach, z trudem zdołałam jakoś się oprzeć osławionemu urokowi koronera. Miło cię widzieć, Stan podałam mu dłoń. Ukrył moje palce w swoich dłoniach. Uścisk trwał zdecydowanie zbyt długo. Rozumiem, że znacie się już z doktorem Corcoranem. Potwierdziliśmy. Przedstawił Schechtera. Nastąpiły kolejne uściski dłoni. Panowie, doktor Brennan. Ponownie obnażył pod moim adresem sowitą porcję zębów. Zaczynamy? Podszedł do szczytu stołu i usiadł. Wyciągnęliśmy z Ryanem teczki: on ze swojej aktówki, ja z torby na laptopa. Schechter zajął miejsce obok Corcorana. Odpaliłam komputer. A zatem zaczął Walczak z pewnością zastanawiają się państwo, dlaczego śmierć jakiejś ekscentrycznej starszej pani z poważnymi zaburzeniami psychicznymi i problemem alkoholowym naraża was na takie niezwyczajne niedogodności. Każdy zgon zasługuje na należną uwagę. Nawet w moich własnych uszach zabrzmiało to

pryncypialnie. Ale naprawdę tak myślę. Podzielam zdanie słonia Hortona: osoba jest osobą. Nieważne jak ekscentryczna. Albo stara. Zresztą Rose Jurmain nie miała nawet sześćdziesiątki. Walczak przez chwilę mierzył mnie wzrokiem. Musiałam przyznać, że z tymi swoimi srebrnymi włosami i solarnianą opalenizną był nawet miły. Tylko dla oka. I właśnie dlatego poprosiłem doktora Corcorana, żeby jeszcze raz przyjrzał się sprawie oznajmił. Corcoran poruszył się na krześle ewidentnie skrępowany. Bardzo chętnie odpowiemy z doktor Brennan na wszystkie pytania dotyczące prowadzonego przeze mnie dochodzenia, wykonanych przez nią oględzin i badania szczątków oraz orzeczenia koronera powiedział Ryan. Doskonale. W takim razie zostawiam państwa z mecenasem Schechterem i doktorem Corcoranem. Jeśli będziecie czegoś czegokolwiek potrzebowali, proszę śmiało dać mi znać. Rzuciwszy znaczące spojrzenie w kierunku Corcorana, opuścił pokój. Cieszę się, że mówi pan po angielsku, detektywie. Delikatny wyraz napięcia na twarzy Ryana wskazywał, że pierwsze słowa adwokata nie bardzo przypadły mu do gustu. Mais oui, monsieur rzucił z ostentacyjnym paryskim akcentem. Pan Jurmain domaga się wyjaśnienia kilku kwestii. Z tonu Schechtera można było wnosić, że raczej nie docenił dowcipu Ryana. Wyjaśnienia? Ryan odpowiedział chłodem na chłód. Bardzo się martwi. Ma pan kopie protokołu oględzin i postępowania przygotowawczego? Schechter wyciągnął z aktówki notes z żółtymi kartkami, złoty długopis Cross i dużą białą

kopertę. Poznałam widniejące na niej logo i napis Laboratoire de sciences judi ciaires et de medecine legale. Przygotowaliśmy z doktor Brennan dokumentację fotograficzną oględzin zwłok na miejscu znalezienia i badań w zakładzie, żeby omówić szczegółowo śledztwo. Pstryknąwszy długopisem, Schechter władczo machnął ręką. Ryan rzucił do mnie po francusku: Przytrzyjmy chujkowi trochę nosa. Certainement zgodziłam się. Podłączyłam laptopa do rzutnika, uruchomiłam PowerPointa, otworzyłam plik oznaczony LSJML 44893 i kliknęłam na obrazek. Ekran wypełniło szerokokątne ujęcie L'Auberge des Neiges. Gospoda zbudowana z drewna sekwoi, z rzeźbionymi kolorowymi balkonikami i skrzynkami na kwiaty, wyglądała jak wyjęta prosto z musicalu Dźwięki muzyki. Corcoran podał mi wskaźnik laserowy. Ryan zaczął. Pani Jurmain zameldowała się w L'Auberge des Neiges dwudziestego września, zarezerwowawszy wcześniej pokój na dwa tygodnie. Dwudziestego trzeciego wspomniała innym gościom, że nazajutrz wybiera się na pieszą wycieczkę po okolicy. Kim byli ci inni goście? spytał Schechter. Ryan zajrzał do notatek. John William Manning z Montrealu. Izabelle Piccard z Laval. Ich zdaniem pani Jurmain sprawiała wrażenie nietrzeźwej tego wieczora, a także kilka innych razy w czasie zaledwie trzydniowego pobytu. Ryan przesunął plik kartek po stole zapewne streszczenia zeznań personelu i gości gospody.