ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Roberts Nora - In Death 14 - W pogoni za śmiercią

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - In Death 14 - W pogoni za śmiercią.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK R Roberts Nora In Death
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 290 stron)

J.D. ROBB W POGONI ZA ŚMIERCIĄ

ROZDZIAŁ 1 Morderstwo jest pracą do wykonania. Śmierć stanowi poważny obowiązek mordercy, dla ofiary, dla tych, którzy ją przeżyją. Również dla tych, którzy potem reprezentują lub zastępują zmarłego. Niektórzy solidnie przykładają się do tej pracy, inni traktują ją z lekceważeniem. Niektórzy zaś wkładają w nią całą duszę. Na Codzienny poranny spacer Walter C. Pettibone wychodził z mieszkania przy Park Avenue w błogiej nieświadomości faktu, że ma przed sobą ostatnie godziny życia. Był krzepkim sześćdziesięciolatkiem i zręcznym biznesmenem, który pomnożył i tak niemały majątek rodzinny na kwiatach i sentymentach. Był bogaty, zdrowy, a przed ponad rokiem przygruchał sobie młodą jasnowłosą żonę, która seksualnymi apetytami mogła się równać z suką dobermana w okresie cieczki, za to rozumu nie miała ani trochę. Walter C. Pettibone uważał, że świat, w którym się obraca, jest akurat taki, jaki powinien być. Miał zajmującą pracę i dwoje dzieci z pierwszego małżeństwa, oczekujących na przejęcie interesu, który ich ojciec przejął po swoim rodzicielu. Utrzymywał wystarczająco poprawne stosunki ze swoją byłą żoną - uczciwą, rozsądną kobietą - a syn i córka wyrośli na sympatycznych, inteligentnych ludzi i dawali mu liczne powody do dumy i satysfakcji. Miał też wnuka, który był jego oczkiem w głowie. Latem 2059 roku Świat Kwiatów był poważnym międzygalaktycznym biznesem z kwiaciarzami, ogrodnikami, biurami i cieplarniami zarówno na Ziemi, jak i w kosmosie. Walter uwielbiał kwiaty. Nie tylko dlatego, że dawały zysk. Kochał ich zapach, barwy, fakturę, urodę liści i kwiecia, podziwiał sam cud ich istnienia. Każdego ranka odwiedzał kilkoro kwiaciarzy, by sprawdzić wybór towaru, obejrzeć, jak wyeksponowano... lecz również po to, by nacieszyć się pięknymi zapachami, trochę pogadać, a przede wszystkim spędzić czas wśród kwiatów i kochających je ludzi. Dwa razy w tygodniu był na nogach już przed świtem i udawał się na giełdę ogrodniczą w śródmieściu. Przechadzał się tam i podziwiał kwiaty, składał zamówienia, czasem cos krytykował. Przez ostatnie pół wieku, rzadko zdarzało mu się wyłom w tym schemacie czynności, które nigdy go nie męczyły. Tego dnia po spędzeniu około godziny wśród kwiatów wybierał się do biura. Miał zamiar zabawić tam dłużej niż zwykle, by zostawić żonie dość czasu i

przestrzeni na dokończenie przygotowań do urodzinowego przyjęcia na jego cześć. Na myśl o tym zachichotał pod nosem. To słodkie maleństwo nie umiałoby zachować tajemnicy nawet wtedy, gdyby spięło sobie usta biurowym zszywaczem. Walter wiedział o przyjęciu od tygodni i czekał na ten wieczór z iście dziecięcym entuzjazmem. Naturalnie musiał udać zaskoczenie, więc z samego rana przećwiczył różne zdumione miny. A tymczasem wypełniał swoje codzienne obowiązki z uśmiechem, zaznaczonym lekkim uniesieniem kącików ust, i nie miał zielonego pojęcia, jak wielkie zaskoczenie go spotka. Eve miała wrażenie, że w życiu nie czuła się lepiej. Wypoczęta, naładowana energią, rozruszana i rozluźniona, przygotowywała się do pierwszego dnia pracy po cudownie beztroskich dwóch tygodniach urlopu, podczas których najbardziej wytrącającą z równowagi decyzją, jaką musiała podjąć, był wybór między jedzeniem a spaniem. Najpierw tydzień w meksykańskiej willi, a potem tydzień na prywatnej wyspie. A w obu miejscach nie brakowało okazji do opalania się, seksu i małych drzemek. Roarke jeszcze raz miał rację. Potrzebowali czasu dla siebie, żeby pobyć razem. Tylko we dwoje. Oboje mieli rany, które musiały się zabliźnić. A gdyby samopoczucie Eve tego ranka miało być wskaźnikiem, to wakacje spełniły swoje zadanie. Stanęła przed garderobą, marszcząc czoło na widok mnóstwa strojów, które przybyły jej, odkąd wyszła za mąż. Coś się nie zgadzało, choć chyba nie dlatego, że przez większą cześć ostatnich dwóch tygodni paradowała nago bądź półnago. Wyglądało na to, że jej mężczyzna znów dyskretnie wzbogacił zasoby w garderobie. Wyjęła długą niebieską suknię z szeleszczącego, mieniącego się materiału. - Czy ja to kiedyś widziałam? - To twoja szafa - W drugiej części sypialni Roarke z filiżanką kawy w dłoni przeglądał informacje giełdowe na ściennym ekranie. Mimo to zerknął w stronę żony. - Jeśli planujesz włożyć dzisiaj tę suknię, to zaszokujesz kryminalistów w całym mieście. - W garderobie mam więcej ubrań niż dwa tygodnie temu. - Naprawdę? Ciekawe, jak to się stało. - Przestań kupować mi góry strojów. Roarke wyciągnął rękę, chcąc pogłaskać Galahada, ale kot odwrócił łeb. Od ich powrotu poprzedniego wieczora jeszcze nie przestał być obrażony. - Dlaczego? - Bo to jest krepujące - bąknęła i zaczęła szukać czegoś stosownego do włożenia. Roarke tylko się do niej uśmiechnął, patrząc jak wkłada górę bez rękawów i spodnie na smukłe ciało, którego właściwie ani na chwilę nie przestawał pożądać.

Opaliła się na blado - złocisty odcień, a w jej krótkich, kasztanowych włosach pojawiły się od słońca jaśniejsze pasemka. Ubrała się szybko, oszczędnymi ruchami, jak kobieta, która niewiele myśli o modzie. Pewnie dlatego nie mógł się oprzeć pokusie zasypywania żony wytworami mody. Pomyślał, że podczas ich wspólnego urlopu Eve wypoczęła. Z każdą godziną, z każdym dniem widział, jak coraz mniej jest na jej twarzy śladów zmęczenia i trosk. Nawet teraz jej oczy koloru whisky lśniły, a na pociągłej, ładnej twarzy widniały rumieńce. Gdy mocowała kaburę pod pachą, na jej szerokich ustach pojawił się grymas; najwyraźniej porucznik Eve Dallas wróciła do swoich obowiązków. I znów mogła rozstawiać wszystkich po kątach. - Ciekawe, co takiego jest w uzbrojonej kobiecie, że mnie podnieca? Zmierzyła go wzrokiem, po czym sięgnęła do szafy po lekki żakiet. - Wybij to sobie z głowy. Nie zamierzam się spóźnić do pracy pierwszego dnia po urlopie, tylko dlatego, że masz zastój w interesie. O, tak, pomyślał, wstając. Zdecydowanie wróciła. - Kochana Eve... - powiedział, ale omal się nie wzdrygnął. - Nie ten żakiet. - Jak to? - Znieruchomiała z ramieniem włożonym do połowy w rękaw. - Nadaje się na lato i zakrywa broń. - Ale nie pasuje ci do spodni. - Podszedł do szafy, zajrzał do środka i wydobył inny żakiet, wcale nie grubszy, za to idealnie zgrany kolorystycznie ze spodniami khaki. - Ten jest właściwy. - Nikt mnie nie będzie filmował na video. - Posłusznie jednak zmieniła okrycie, bo było to znacznie łatwiejsze niż toczenie sporu. - O popatrz. Zanurkował do szafy jeszcze raz i wydobył z niej parę skórzanych półbucików w odcieniu świeżego kasztana. - Skąd to masz? - Od ducha tej szafy. Podejrzliwie im się przyjrzała i obmacała czubki od środka. - Nie potrzebuje nowych butów. Mam stare, już rozdeptane. - Bardzo subtelnie to nazwałaś. Przymierz te, proszę. - I tak zaraz je wykończę - mruknęła, ale usiadła na poręczy sofy i zaczęła je wzuwać. Były mięciutkie i idealnie dopasowane. Stwierdziwszy to, spojrzała na męża jeszcze bardziej podejrzliwie. Prawdopodobnie kazał je wykonać ręcznie w jednej ze swych niezliczonych fabryk. Niewątpliwie też półbuciki kosztowały więcej, niż nowojorski glina może zarobić przez dwa miesiące. - Jak wytłumaczysz to, że duch doskonale zna rozmiar mojej stopy? - Rewelacyjny facet. - Pewnie nie ma sensu mu mówić, że policjantka nie potrzebuje drogich półbutów, kiedy włóczy się za podejrzanym, zmyka gdzie pieprz rośnie albo kopniakiem wywala drzwi.

Trud jakiejś włoskiej mniszki niechybnie idzie wtedy na marne. - Och, on wie swoje. - Roarke pogłaskał żonę po głowie i przy okazji delikatnie pociągnął ją za włosy, żeby spojrzała mu w oczy. - A w dodatku darzy cię uwielbieniem. Wciąż ogarniała ją dziwna słabość, gdy słyszała takie komplementy i przyglądała się twarzy wypowiadającego je Roarke'a. Często zastanawiała się, czy nie zakochała się właśnie w jego oczach, figlarnych i niesamowicie niebieskich. - Jesteś cholernie ładny. - Nie zamierzała tego powiedzieć, więc aż podskoczyła , słysząc własny głoś. Zobaczyła szeroki uśmiech wykwitający na twarzy męża, który swą wyrazistością i uwodzicielskimi ustami poety mogłaby inspirować malarzy i rzeźbiarzy. Młody irlandzki Bóg - to byłby właściwy tytuł dzieła. Czyż bowiem bogowie nie są uwodzicielscy, bezwzględni i upojeni swoją władzą? - Muszę iść. - Szybko wstała, ale ponieważ się nie odsunął, wpadli na siebie. - Roarke .... - Cóż, oboje wracamy do rzeczywistości. Ale ... - Przesunął dłońmi po jej bokach długim, zaborczym ruchem, który przypominał jej z niezwykłą dokładnością, jak potrafią pieścić te zręczne palce. - Myślę, że powinnaś odpuścić sobie jeszcze chwilę i pocałować mnie na do widzenia. - Chcesz, żebym pocałowała cię na do widzenia? - Zdecydowanie. - Usłyszała w jego tonie miły zaśpiew, częściowo spowodowany irlandzkim akcentem, a częściowo rozbawienie. Przekrzywiła głowę. - Dobrze. - Błyskawicznym ruchem wsunęła ręce w jego smoliste włosy, które prawie sięgały ramion, i zaciskając dłonie, złożyła na jego ustach pocałunek. Poczuła, że serce Roarke'a zabiło mocniej, tak samo jak jej. Słysząc pomruk zadowolenia, lekko przyszczypała mu wargę zębami i pozwoliła sobie na małą igraszkę języków. Przerwała pocałunek tak samo nagle, jak go zaczęła i natychmiast energicznie odsunęła się poza zasięg ramion męża. - Do zobaczenia asie! - zawołała od progu. - Spokojnego dnia pani porucznik. - Głęboko odetchnął i z powrotem usiadł na sofie. - Ciekawe - zwrócił się do kota - ile będzie mnie kosztowało odzyskanie twojej przyjaźni. W komendzie policji Eve wskoczyła na pochylnie prowadzącą do wydziału zabójstw. To zrobiwszy, głęboko zaczerpnęła tchu. Nie było tu dramatycznej scenerii klifów zachodniego Meksyku ani aromatycznej bryzy tropikalnych wysp, ale musiała przyznać, że stęskniła się za tym otoczeniem. Tu pachniała potem. Lurowatą kawą i środkami czyszczącymi, lecz przede wszystkim powietrze iskrzyło energią, która powstawała w starciu

gliniarzy z przestępcami. Urlop wyostrzył zmysły Eve na znajome oznaki; niski szmer wielu jednocześnie mówiących głosów, nieustanne, choć mało zharmonizowane pobrzękiwanie łączy i komunikatorów, tłumy ludzi w biegu, mających pilne sprawy do załatwienia. Usłyszała soczystą wiązankę, którą ktoś wyrzucił z siebie tak energicznie, że słowa zlały się w jedno. Witaj w domu, pomyślała i z zadowoleniem westchnęła. Zanim poznała męża, miejsce pracy było dla niej domem, całym życiem, czymś, co nadawało sens istnienia. Zresztą nawet teraz, gdy była z Roarkiem, a może właśnie dlatego, że już go miała, miejsce pracy pozostało ważną częścią jej osoby. Kiedyś była ofiarą, bezradną, wykorzystywana i załamaną. Teraz przedzierzgnęła się w wojowniczkę. Wtargnęła do sali detektywów gotowa do każdej walki. Inspektor Baxter podniósł głowę znad papierów, wydal przeciągły gwizd i ostentacyjnie zamrugał. - Huuu, Dallas! Ja cię kręcę! - Że co? - Zaskoczona obejrzała się przez ramię, wnet jednak uświadomiła sobie, że lubieżny uśmiech kolegi jest przeznaczony specjalnie dla niej. - Jesteś chorym facetem, Baxter. Ale dobrze się przekonać, że nic się nie zmieniło. To podnosi na duchu. - Niepotrzebnie się odpicowałaś. - Wstał i obszedł zestawione biurka. - Ładnie - dodał, ujmując w palce klapę jej żakietu. - Jesteś jak z żurnala, Dallas. Zawstydzasz nas, śmiertelników. - To przez żakiet - bąknęła skonsternowana. - Daj spokój. - O, i jesteś opalona. Ciekawe, czy cała. Uśmiechnęła się ironicznie. - Mam cię kopnąć w tyłek? Pogroził jej palcem, wyraźnie zadowolony z siebie. - A tu co masz? - Zmieszana Eve uniosła ręce do uszu, Baxter zaś zamrugał tak, jakby spotkała go wielka niespodzianka. - Zdaje mi się, że to się nazywa kolczyki. W dodatku są ładne. Nawet zapomniała, że je włożyła. - Czyżby w czasie, gdy mnie nie było, przestępczość spadła do zera, że masz czas stać nade mną i komentować mój strój? - Po prostu jestem oszołomiony, pani porucznik. Absolutnie oszołomiony tym pokazem mody. Nowe buty? - Wypchaj się. - Odwróciła się do niego plecami, a on wybuchnął śmiechem. - Aha, teraz mam tyły - oświadczył, co spotkało się z głośną aprobatą kolegów. Młoty, pomyślała idą do swojego pokoju. W nowojorskim Departamencie Policji i bezpieczeństwa pracuje banda młotów. Jezu, ale się za nimi stęskniła. Weszła do swojego pokoju, ale krok za progiem stanęła jak wryta i wytrzeszczyła oczy.

Jej biurko było posprzątane. Co więcej lśniło czystością. Zresztą całe pomieszczenie było nieskazitelne. Zupełnie jakby ktoś przyszedł z wielkim odkurzaczem i wessał cały zgromadzony to kurz, a potem wypucował to, co zostało. Podejrzliwie przesunęła kciukiem po ścianie. Tak farba była niewątpliwie świeża. Mrużąc oczy, kontynuowała inspekcje. Pokój był ciasny, z jednym nędznym oknem, zagraconym - teraz odświeżonym do niepoznania biurkiem i dwoma krzesłami, które w każdej chwili mogły skaleczyć wystającą sprężyną. Kartoteka również została odczyszczona na błysk. Stała na niej bujna roślina w doniczce. Wydawszy okrzyk niepokoju, Eve rzuciła się do kartoteki i szarpnięciem otworzyła szufladę. - Wiedziałam, no wiedziałam! Sukinsyn znowu mnie obrabował. - Co się stało, pani Porucznik? Eve ze złością odwróciła głowę. Na progu stała jej asystentka w sztywnym od krochmalu mundurze, tak samo schludna jak odnowiony pokój. - Chrzaniony złodziej słodyczy dobrał się do mojej skrytki. Peabody wydęła wargi. - Miałaś cukierki w kartotece? - Przekrzywiła głowę. - Pod M? - M jak moje, do diabła! - Zirytowana Eve zatrzasnęła szufladę. - Zapomniałam je zabrać przed wyjazdem. Co tu się, u diabła stało, Peabody? Musiałam przeczytać tabliczkę na drzwiach, żeby przekonać się, że trafiłam do swojego pokoju. - Ponieważ wyjechałaś, nadarzyła się okazja, żeby wszystko posprzątać i odmalować. Było tu już dość obskurnie. - Ja tam byłam do tego przyzwyczajona. Gdzie są moje rzeczy? - spytała Eve stanowczo. - Miałam tu teczki z zaległymi papierami, na wypadek, gdybym przyszła na chwilę podczas urlopu. - Wszystko załatwione. Wypełniłam zaległe papiery, a raporty w sprawie Dunwooda odłożyłam do akt. - Peabody uśmiechnęła się ciepło. Uśmiech odbił się także w jej ciemnych oczach. - Miałam trochę wolnego czasu. - Odwaliłaś całą papierkową robotę? - Tak jest, pani porucznik. - I kazałaś odnowić mój pokój? - Miałam wrażenie, że po kątach gnieździ się dużo wielokomórkowych organizmów. Już nie żyją. Eve powoli wcisnęła dłonie do kieszeni i przeniosła ciężar ciała na pięty. - Nie chcesz chyba w ten sposób powiedzieć, że kiedy jestem w pracy, nie daje ci czasu na zajęcie się codziennymi sprawami. - Skądże znowu. Witaj po urlopie, Dallas. Ho, ho... Wyglądasz fantastycznie. I masz świetną kreacje. Eve głęboko odetchnęła i usiadła za biurkiem. - Jak ja zwykle wyglądam, do cholery? - Czy to jest pytanie retoryczne.

Eve przyjrzała się twarzy asystentki, kwadratowej, z grubymi rysami i czarną czapa włosów dookoła. - Właśnie próbuje ustalić, czy brakowało mi twojej pyskatej gęby. Nie. - stwierdziła po chwili. - Co to, to nie. - No, no, jestem pewna, że było inaczej. Ale się opaliłaś. Musiałaś spędzić mnóstwo czasu na słońcu. - Na to wygląda. A co z tobą, Peabody? - Jak to co? - Opalenizna, Peabody. Chodzisz do solarium? - Nie, opaliłam się na Bimini. - Masz na myśli tę wyspę? Co tam, u diabła, robiłaś? - Och, przecież wiesz... byłam na urlopie tak samo jak ty. Roarke zasugerował, że skoro wyjeżdżasz, to może i ja powinnam wziąć tydzień wolnego... Eve uniosła dłoń. - Roarke zasugerował? - Tak. Uznał, że moglibyśmy wykorzystać z McNabem przestój, więc... Eve poczuła, że zaczyna jej drgać mięsień pod okiem. To była u niej typowa reakcja na myśl o Peabody i tym przystojniaczku z wydziału elektroniki. Broniąc się przed tikiem, przycisnęła dwa palce do policzka. - Ty i McNab. Na Bimini. Razem. - Och, chyba rozumiesz. Musimy sprawdzić, na ile do siebie pasujemy, więc pomysł wydał się bardzo atrakcyjny. Kiedy Roarke powiedział, że możemy skorzystać z jego transportu i wybrać się do jego posiadłości na Bimini, nie zastanawialiśmy się długo. - Jego transport. Jego posiadłość na Bimini. - Eve poczuła pulsowanie mięśnia pod palcami. Peabody zalśniły oczy. Zapomniała się do tego stopnia, że przysiadła na biurku. - Rany, Dallas, było super. Jak w pałacu. Tam jest basen z wodospadem, nart wodne, samochody terenowe. A w sypialni pana domu jest rewelacyjne łoże, mniej więcej wielkości Saturna... - Nie chcę słuchać o łożu. - A poza tym to jest prywatna posiadłość, mimo że na samym brzegu, więc przez pół pobytu paradowaliśmy tam nagusieńcy jak małpy. - O tym też nie chcę słuchać. Peabody wypchnęła policzek językiem. - Czasem byliśmy tylko półnadzy. Zresztą - dodała, zanim Eve zdążyła na nią krzyknąć - to była czysta magia. Chciałabym dać Roarke'owi jakiś dziękczynny prezencik. Ale ponieważ on ma dosłownie wszystko, jestem trochę bezradna. Pomyślałam, że pomożesz mi coś wymyślić. - Co to, komenda policji czy klub towarzyski? - Nie żartuj Dallas. Wszyscy mamy tu roboty po uszy. - Peabody uśmiechnęła się z nadzieją. - Pomyślałam, że może dam mu narzutę zrobioną przez moja matkę. Wiesz ona zajmuje się tkactwem i naprawdę dobrze jej to idzie. Czy spodobałby mu się taki prezent? Eve głośno wypuściła powietrze. - On nie oczekuje prezentów. To nie jest konieczne. - Miałam najlepsze wakacje w życiu. Chcę, żeby wiedział, jak bardzo mu jestem wdzięczna. To dla mnie wiele znaczy, że o tym pomyślał. - O, tak, on zawsze myśli. - Wbrew sobie Eve

jednak zmiękła. - W każdym razie ręczna robota na pewno sprawi mu wielką frajdę. - Naprawdę? To świetnie. Wobec tego dziś wieczorem zadzwonię do matki. - No, skoro już się przywitałyśmy, Peabody, to powiedz czy nie czas wziąć się do pracy. - Chwilowo jest posucha. - Przynieś mi wobec tego jakieś teczki z nierozwiązanymi sprawami. - Masz na myśli jakąś konkretną? - Decyzja należy do ciebie. Muszę mieć coś do roboty. - Jasne. - Peabody ruszyła do drzwi, ale po drodze przystanęła. - Wiesz, co jest fajne w wyjazdach? To, że się z nich wraca. Przedpołudnie Eve spędziła na wertowaniu niewyjaśnionych przypadków i wypatrywaniu wątków, które być może zostały przeoczone, na doszukiwaniu się czynności śledczych, których nie wykonano. Najbardziej zainteresowała ją sprawa niejakiej Marshy Stibbs, dwudziestosześcioletniej kobiety, którą mąż, Boyd, po powrocie z wyjazdu służbowego znalazł utopioną w wannie. Pozornie wyglądało to na jeden z tragicznych i typowych wypadków, jakie zdarzają się w domach, dopóki z raportu lekarza sądowego nie wynikło, że kobieta wcale nie utonęła, lecz straciła życie, zanim jeszcze zanurzono ją w kąpieli. Ponieważ trafiła do wanny z roztrzaskaną czaszką, bez wątpienia nie mogła się znaleźć w pachnącej pianie z własnej woli. Detektyw znalazł dowody na to, że Marsha miała romans. W szufladzie z bielizną ofiary był ukryty pakiecik miłosnych listów sygnowanych literą C. Ich treść była pod względem seksualnym zupełnie jednoznaczna, zresztą autor błagał Marshę, by rozwiodła się z mężem i zdecydowała na ucieczkę. Według akt, obecność listów i ich zawartość wstrząsnęła nie tylko mężem, lecz również wszystkimi znajomymi ofiary, których przesłuchiwano. Alibi męża było nie do podważenia, a wyniki przesłuchań na miejscu potwierdzały jego wersję. Boyd Stobbs, regionalny przedstawiciel firmy handlującej artykułami sportowymi, był według wszelkich znaków na niebie i ziemi bardzo typowym Amerykaninem, zarabiającym nieco powyżej przeciętnej. Ożenił się sześć lat temu z dziewczyną z college'u, która potem zaczęła pracować w dziale zakupów wielkiego supermarketu. W niedzielę lubił pograć w futbol, nie pił, nie uprawiał hazardy i nie miał kłopotów z przestrzeganiem prawa. W jego życiorysie nie było też epizodów związanych z przemocą, co więcej, dobrowolnie poddał się przesłuchaniu za pomocą wykrywacza kłamstw i poradził sobie śpiewająco. Byli bezdzietni, mieszkali w cichym mieszkaniu na West Side, mieli wąski krąg

przyjaciół i aż do chwili tragicznej śmierci Marshy wykazywali wszelkie cechy szczęśliwego, solidnego małżeństwa. Śledztwo było drobiazgowe, staranne i pełne. A jednak nie udało się odnaleźć jakiegokolwiek śladu rzekomego kochanka ukrywającego się pod literą C. Eve połączyła się z asystentką. - Do roboty, Peabody. Postukamy ludziom do drzwi. - Wsadziła teczkę z aktami do torby, wzięła żakiet z oparcia krzesła i opuściła pokój. Nigdy dotąd nie pracowałam nad niewyjaśnioną sprawą - oświadczyła Peabody. - Nie myśl „niewyjaśniona” - odparła Eve. - Ona jest nadal otwarta. - Jak długo? - Sześć lat. - Jeśli facet rżnął kogoś na boku i dotąd nic się nie wydało, to jak zamierzasz przyprzeć go do muru teraz? - Pomalutku, Peabody. Przeczytaj listy. Asystentka wyjęła pakiecik z torby. W połowie lektury pierwszego listu wydała z siebie głośne „au”! - Gorące! Parzy! - powiedziała, dmuchając na palce. - Dalej. - Daj spokój. - Peabody poruszyła się niespokojnie na siedzeniu. - teraz niczym byś mnie już nie powstrzymała. Zdobywam edukację. - Zagłębiła się w lekturze, raz po raz szerzej otwierając oczy i głośno przełykając ślinę. - Jezu, chyba właśnie miałam orgazm. - Dziękuje za tę użyteczna informację. Co jeszcze znajdujesz w tych listach? - Szczere uwielbienie i siłę witalną pana C. - Pozwól, że przeformułuje pytanie. Czego w nich nie znajdujesz? - No, nigdzie nie ma jego pełnego imienia, ani nazwiska. - Świadoma swego niechętnego przeoczenia, Peabody ponownie zerknęła na listy. - Nie ma kopert, więc mogły być doręczone albo pocztą albo przez posłańca. - Westchnęła. - Czuje, że dostanę pałę z tej klasówki, co ty w nich widzisz takiego, czego ja nie dostrzegam. - Należałoby powiedzieć: czego w nich nie widzę. Nie ma żadnej aluzji do tego, jak, kiedy i gdzie się spotkali. Jak zostali kochankami. Nie ma żadnego szczegółu, który wskazywałby, gdzie uprawiali tę swoją gimnastykę erotyczną. To mi nasuwa pewną myśl. Asystentka nadal wydawała się zorientowana. - Jaką mianowicie? - Że być może nigdy nie było żadnego pana C.

- Ale... - W grę wchodzi kobieta. Zamężna od kilku lat, ma dobrą odpowiedzialną pracę i krąg przyjaciół z którymi utrzymuje znajomość również od kilku lat. Nikomu z tych przyjaciół, jak wynika z zeznań nawet przez myśl nie przeszło, że mogłaby z kimś romansować. Zupełnie nie tak się zachowywała, rozmawiała, żyła. Nie opuszczała dni w pracy. Kiedy więc miała czas na gimnastykę erotyczną. - Jej mąż regularnie wyjeżdżał. - Słusznie. To daje możliwość romansowania, jeśli ktoś jej szuka. Ale nasza ofiara zdradzała wszelkie objawy lojalności, odpowiedzialności, uczciwości. Chodziła z domu do pracy i z pracy do domu. Nie było tajemniczych ani podejrzanych rozmów z jej aparatu domowego, biurowego ani z przenośnych łączy. W jaki sposób więc umawiała się z panem C. na randki? - Może osobiście? Na przykład z kimś w pracy. - Może - przyznała Eve. - Ale ty jesteś innego zdania. Niech ci będzie, wygląda na to, że ona rzeczywiście była zaangażowana w to małżeństwo. Z drugiej strony ludzie z zewnątrz, nawet przyjaciele, nie wiedzą tak naprawdę, jak wyglądają wzajemne układy małżonków. Czasem nawet partner nie wie czegoś o tym drugim. - Święta racja. Prowadzący śledztwo zgadza się z tobą w tej sprawie... i ma do tego wszelkie podstawy. - A ty się nie zgadzasz. - Peabody odetchnęła. - Twoim zdaniem, to mąż wszystko ukartował, upozorował niewierność żony i zapewniwszy sobie fałszywe alibi, potajemnie wrócił do domu i ją zabił albo zlecił komuś morderstwo. - Jest taka możliwość. Dlatego z nim porozmawiamy. Eve wjechała na drugi poziom ulicznego parkingu i zmieściła swój pojazd między sedanem i rowerem powietrznym. - Ostatnio najczęściej pracuje w domu. - Wskazała skinieniem głowy pobliski dom mieszkalny. - Sprawdźmy, czy jest u siebie. Owszem, był u siebie, wygimnastykowany, atrakcyjny mężczyzna w sportowych spodenkach, bawełnianej koszulce, z maluchem na rękach. Jedno spojrzenie na plakietkę Eve wystarczyło, by w jego oczach pojawił się cień. Widać było, że żal jest wciąż żywy. - Czy chodzi o Marshę? Wie pani coś nowego. - Przelotnie zerknął na jasnowłosą dziewczynkę, którą trzymał. - Och, przepraszam niech panie wejdą. Już tak dawno nikt nie

kontaktował się ze mną w tej sprawie. Jeśli chcą panie usiąść, to zaniosę córkę do jej pokoju. Wolałbym, żeby nie... - Odruchowo pogładził małą po głowie. Tak jakby chciał jej bronić. - Niech panie chwilę poczekają. Eve odczekała, aż mężczyzna zniknie za drzwiami. - Ile lat ma dziecko, Peabody? - Moim zdaniem około dwóch. Eve skinęła głową i rozejrzała się po pokoju dziennym. Zabawki były rozrzucone wszędzie... jaskrawe, błyszczące drobiazgi, pasujące do lekkiego, pogodnego wystroju mieszkania. Usłyszały piskliwy dziecięcy chichot, a potem stanowcze żądanie: - Tatuś. Bawić. - Za chwileczkę. Tracie. Pobaw się, a kiedy mama wróci do domu, to może pójdziemy do parku. Ale musisz być grzeczna teraz, kiedy będę rozmawiał z tymi paniami. Umowa stoi? - Pójdę na huśtawki? - Jasne. Wkrótce wrócił i przeczesał włosy rękami. - Nie chciałem, żeby słyszała, jak rozmawiamy o Marshy i o tym co się stało. Czyżby przełom? Czyżby policja wreszcie go znalazła? - Przykro mi panie Stibbs, ale to tylko rozmowa rutynowa. - A więc dalej nic nie wiadomo? - Na chwilę zamgliły mu się oczy. - Miałem nadzieje.... Ech, to pewnie było głupie sądzić, że po tak długim czasie udało się do znaleźć. - Nie ma pan pojęcia, z kim pańska żona miała romans? - Nie miała - odpalił, twarz stężała mu ze złości. - Nie obchodzi mnie, co kto mówi. Ona nie miała romansu. Nigdy w to nie uwierzę.... No, owszem, może na początku, kiedy wszyscy powariowali i nie mogłem trzeźwo myśleć... Ale Marsha nie kłamała i nie oszukiwała. Kochała mnie. Zamknął oczy, jakby wracał myślami do tamtych dni. - Czy możemy usiąść? - spytał i opadł na krzesło. - Przepraszam, że na panie krzyknąłem. Nie mogę znieść, jak ludzie tak o niej mówią, Ona nie zasłużyła na taką niesprawiedliwość. - W szufladzie były listy. - Nic mnie nie obchodzą te listy. Ona by mnie nie oszukała. Mieliśmy... Zerknął w stronę dziecięcego pokoju, gdzie mała dziewczynka bezgłośnie coś śpiewała. - Proszę posłuchać. Było nam ze sobą naprawdę dobrze. Jednym z powodów, dla

których tak wcześnie zdecydowaliśmy się na ślub, było to, że nie umieliśmy trzymać rąk z dala od siebie, a Marsha głęboko wierzyła w instytucje małżeństwa. Powiem paniom, co myślę. - Pochylił się naprzód. - Myślę, że ktoś miał obsesję na jej punkcie i fantazjował. To on musiał jej przysłać te listy. Może, ale tylko może, ona nie chciała mnie tym martwić. On pewnie przyszedł tutaj, kiedy byłem w Columbus, i zabił ją dlatego, że nie mógł jej mieć. Eve odniosła wrażenie, że mężczyzna mówi prawdę. Naturalnie mógł udawać, ale w jakim celu? Po co miałby utrzymywać, że ofiara była niewinna, jeśli obciążenie jej cudzołóstwem służyłoby jego interesom? - Nawet jeśli się pan nie myli, panie Stibbs, to rozumiem, że i tak nie wie pan, kim mógłby być ten mężczyzna. - Nie mam pojęcia. Długo o tym myślałem. Przez rok w ogóle nie myślałem o niczym innym. Chciałem wierzyć, że policja znajdzie tego człowieka i zostanie on ukarany, poniesie konsekwencje tego, co zrobił. Byliśmy szczęśliwi pani Porucznik. Inni nic nas nie obchodzili. I nagle koniec. - Zacisnął usta. - Tak po prostu koniec. - Przykro mi panie Stibbs. - Eve zrobiła małą przerwę. - Bystre dziecko. - Tracie? - Otarł dłonią twarz, jakby dopiero teraz wrócił do rzeczywistości. - jest światłem mojego życia. - Czyli ożenił się pan ponownie. - Prawie trzy lata temu. - Westchnął, ramiona lekko mu zadrżały. - Maureen jest wspaniała. Były z Marshą przyjaciółkami. To między innymi ona pomogła mi przetrwać pierwszy rok. Nie wiem, co bym bez niej zrobił. Przy jego ostatnich słowach drzwi mieszkania się otworzyły. Ładna brunetka z wielkimi torbami zakupów w objęciach weszła do środka i zamknęła je nogą. - Hej rodzinko! Jestem w domu. Nigdy nie zgadniecie, co .... Urwała na widok obcych. A gdy zatrzymała wzrok na mundurze Peabody, Eve dostrzegła w jej oczach lęk.

ROZDZIAŁ 2 Boyd również musiał to wyczuć, bo wstał i szybko do niej podszedł. - Nic się nie stało. - Dotknął krzepiącym gestem jej ramienia, a potem wziął torby. - Panie przyszły w sprawie Marshy. Rutynowa rozmowa. - Ah, rozumiem... Tracie? - W swoim pokoju. Jest .... Nie zdążył dokończyć, bo dziecko wpadło do pokoju jak szalone i rzuciło się do nóg matki. - Mamusia. Idziemy na huśtawkę. - Pożegnamy państwa tak szybko, jak tylko będzie to możliwe - zapewniła ich Eve. - Pani Stibbs, czy miałaby pani coś przeciwko chwili rozmowy? - Przepraszam, ale nie wiem, w czym mogłabym... mam zakupy. - Tracie i ja odłożymy wszystko na miejsce - zaoferował się Boyd - Prawda, mój pomocniku? - Wolałabym raczej... - Mamie się zdaje, że nie wiemy, co gdzie leży - przerwał żonie Boyd i puścił oko do Racie. - Pokażemy jej, że to nieprawda. Chodź kochanie. Czekają na nas obowiązki kuchenne. Dziewczynka pobiegła przed nim, szczebiocąc niezrozumiale w dziecięcym języku. - Proszę wybaczyć, że sprawiam pani kłopot - zaczęła Eve. Ale oczy, którymi wpatrywała się w Maureen, były chłodne i beznamiętne. - To nie potrwa długo. Pani była przyjaciółką Marshy Stibbs? - Tak. I jej i Boyda. On bardzo przeżył tę historię. - Nie wątpię. Jak długo pani znała panią Stibbs? - Rok, może trochę dłużej. - Z miną pełną rozpaczy Maureen zerknęła w stronę kuchni, skąd dobiegały stuki, grzechotanie i śmiech. Ale Marsha nie żyje już od prawie sześciu lat. Musieliśmy się z tym pogodzić. - Sześć dni czy sześć lat, wszystko jedno. Ktoś odebrał jej życie. Czy panie były ze sobą blisko? - Przyjaźniłyśmy się. Marshą była szalenie bezpośrednia. - Czy zwierzała się pani, że się z kimś spotyka? Maureen otworzyła usta, zawahała się i pokręciła głową.

- Nie. O niczym takim nie wiem. Rozmawiałam z policją po tym co się stało, i powiedziałam im wszystko, co wiedziałam. Straszna historia, ale nie da się tego zmienić. Mamy teraz nowe życie. Dobre, spokojne. A pani znienacka nas nachodzi. Boyd znów zacznie się dręczyć. Nie życzę sobie trosk w mojej rodzinie. Przepraszam, ale chcę, żeby już panie poszły. Na klatce schodowej Peabody obejrzała się i zwróciła do przełożonej, idąc do windy: - Ona coś wie. - Bez wątpienia. - Sądziłam, że ją trochę przyciśniesz. - Nie na jej terenie - Eve weszła do windy. Już kalkulowała, już próbowała poskładać kawałki łamigłówki w całość. - Nie w obecności dziecka i Stibbsa. Marsha czekała tak długo, że jeszcze mała zwłoka jej nie zaszkodzi. - Ale on, twoim zdaniem, jest raczej czysty. - Moim zdaniem ... - Eve wyciągnęła z torby akta i dyskietkę. - Powinnaś się w to wgryźć. - Słucham, pani porucznik? - Wgryźć się w sprawę, Peabody. Doprowadzić ją do końca. Asystentka spojrzała na Eve z szeroko otwartymi ustami. - Ja? mam poprowadzić sprawę? Sprawę morderstwa? - Będziesz musiała to robić głównie w swoim wolnym czasie, zwłaszcza jeśli trafi nam się coś nowego. Przeczytaj akta, przestudiuj raporty i zeznania. Przesłuchaj jeszcze raz kogo trzeba. Znasz procedurę. - Naprawdę dajesz mi sprawę? - Jeśli będziesz miała pytania, to pytaj. Pomogę ci, kiedy, i jeśli, będziesz tego potrzebować. Aha, mam dostawać wszystkie nowe dane i kopie raportów o postępach w sprawie. Peabody poczuła nagłe uderzenie adrenaliny i nerwowe ssanie w żołądku. - Tak jest, pani porucznik. Dziękuje. Nie zawiodę. - Nie zawiedź Marshy Stibbs. Peabody przycisnęła teczkę z aktami do piersi niczym ukochane dziecko. I trzymała ją tak przez całą drogę do komendy. Gdy wyjeżdżały z parkingu, zerknęła kątem oka na Eve. - Pani porucznik? - Hę?

- Zastanawiam się, czy nie mogłabym poprosić McNaba, żeby pomógł mi zdobywać dane, do których potrzebne jest wykorzystanie sprzętu elektronicznego. Wiesz, łącza ofiary, dyskietki z kamer bezpieczeństwa budynku i tak dalej. Eve wcisnęła ręce do kieszeni. - To twoja sprawa. - Moja sprawa - powtórzyła Peabody z nabożnym zachwytem Wciąż uśmiechała się od ucha do ucha, gdy szła korytarzem w stronę sali detektywów. - A do to za zamieszanie? - Eve uniosła brwi i instynktownie sięgnęła po broń, słysząc krzyki, gwizdy i widząc objawy ogólnego rozprzężenia w wydziale zabójstw. Weszła do środka pierwsza i omiotła wzrokiem pomieszczenie. Nikt nie siedział przy własnym biurku ani nie zajmował swojego stanowiska za przepierzeniem. Umundurowaniu stróże prawa w liczbie co najmniej dziesięciu tłoczyli się pośrodku sali i sprawiali takie wrażenie, jakby uczestniczyli w przyjęciu. Eve zmarszczyła nos. Wyczuła zapach świeżych wyrobów piekarniczych. - Co tu się dzieje, do cholery?! - Musiała krzyknąć, ale i tak w panującym rozgardiaszu prawie nie było jej słychać. - Pearson, Baxter, Delricky! - Ponieważ dla ułatwienia sobie drogi przez ścisk energicznie zdzieliła Pearsona w ramię, a Baxtera solidnie kuksnęła w żołądek, w końcu zdołała zwrócić na siebie uwagę. - czyżby wam się zdawało, że śmierć pojechała na wakacje? Od kogo, do stu diabłów, dostaliście tę babkę? W chwili gdy oskarżycielsko wysunęła przed siebie palec, Baxter wcisnął sobie do ust resztki ciasta. Wskutek tego jego wyjaśnienie wypadło dość bełkotliwie. Znaczące były tylko głupkowaty uśmiech, który wykwitł mu na wargach oblepionych kawałkami lukru, i wyciągnięta dłoń. Eve wreszcie zobaczyła to samo co inni: mufinki, ciasta i szczątki, które musiały być babką, zanim rzuciło się na nią stado głodomorów. Pośrodku tego chaosu dostrzegła też parę cywilów. Wysoki, chuderlawy mężczyzna i krzepka, ale pełna wdzięku kobieta rozpływali się z uśmiechem i nalewali jakiegoś bladoróżowego płynu z wielkiego dzbana. - Rozejść się! Wszyscy rozejść się i wracać do swoich spraw! To nie jest herbatka u cioci. Zanim zdołała dopchać się do cywilów, usłyszała krzyk Peabody. Obróciła się i w okamgnieniu dobyła pistoletu, ale omal nie upadla, asystentka bowiem odtrąciła ją na bok i dosłownie rzuciła się na nieznajomych. Mężczyzna chwycił krzepką Peabody w objęcia i mimo, że był chuderlawy, zdołał ją poderwać z ziemi. Kobieta odwróciła się z szelestem spódnic i rozłożyła ramiona, by

spłaszczyć energiczną policjantkę na placek. - Moja córeczka, moja DeDe. - Na twarzy mężczyzny odmalowało się niezaprzeczalne uwielbienie. Eve schowała pistolet do kabury i opuściła rękę. - Tatuś. - Wydawszy odgłos będący na poły szlochem, a na poły chichotem, Peabody wtuliła twarz w szyje mężczyzny. - Jezu, już nie mogę - mruknął Baxter i wziął kolejna mufinkę. - Przyszli tutaj kwadrans temu... z tymi wszystkimi pysznościami. Boże, to jest śmiertelna dawka - dodał i odgryzł kawał mufinki. Eve zabębniła palcami po udzie. - Co to była za babka? Baxter wyszczerzył zęby. - Przepraszam - oświadczył i odszedł do swojego biurka. Kobieta trochę rozluźniła uścisk ramion na talii Peabody i obróciła się. Była całkiem ładna, miała ciemne włosy w tym samym odcieniu co córka, spadające kaskadą na plecy. Jej niebieska spódnica prawie sięgała ziemi, choć widać było spod niej zwykłe sznurkowe sandałki. Bluzka długa i obszerna, miała kolor jaskrów, z zdobił ją przynajmniej tuzin łańcuszków i wisiorków. Twarz miała łagodniejszą niż Peabody, wokół kącików lśniących piwnych oczu było widać kurze stopki. Znów wyciągnęła przed siebie ręce i z gracją tancerki zaczęła się zbliżać do Eve. - A to musi być pani porucznik Dallas. Poznałabym panią wszędzie. - Ujęła dłonie Eve. - Jestem Phoebe, matka Delii. Ręce miała ciepłe, odrobinę szorstkie, a na palcach pełno pierścionków. Bransoletki pobrzękiwały na nadgarstkach. - Miło mi panią poznać, pani Peabody. - Proszę mówić do mnie po imieniu. - Wciąż uśmiechnięta, kobieta pociągnęła Eve ku sobie. - Sam, puść córkę, poznasz panią porucznik Dallas. Mężczyzna zmienił pozycję, ale nadal ramieniem ciasno obejmował Peabody. - Bardzo się cieszę, że mogę panią poznać. - Ujął rękę Eve, choć jego żona jeszcze ją trzymała. - Mam takie wrażenie, jakbym już panią znał, delia tyle nam o pani opowiadała. No i Zake. Nigdy nie będziemy mogli się odwdzięczyć za to, co pani zrobiła dla naszego syna. Trochę zakłopotana tym nagłym zalewem pochwał i komplementów, Eve uwolniła rękę. - Jak on się miewa?

- Świetnie. Z pewnością przesłałby pani najserdeczniejsze pozdrowienia, gdyby wiedział, że się tu wybieramy. Uśmiechnął się swobodnie. Teraz Eve dostrzegła podobieństwo między nim a bratem Peabody. Wąska twarz apostoła, marzycielskie szare oczy. Ale spojrzenie Sama Peabody było jednocześnie przenikliwe, do tego stopnia, że Eve poczuła przykre mrowienie w karku. Ten człowiek nie był marionetką jak jego syn. - Proszę przekazać mu pozdrowienia ode mnie, kiedy będą państwo z nim rozmawiać. Peabody weź trochę wolnego na sprawy osobiste. - Tak jest, pani porucznik. Dziękuje. - To bardzo miły gest - powiedziała Phoebe. - Ale chciałabym wiedzieć, czy moglibyśmy zająć pani trochę czasu. Obawiam się, że pani jest bardzo zajęta - ciągnęła, zanim Eve zdążyła wydobyć z siebie choćby słowo. - Mimo to miałam nadzieje, że uda nam się dziś wieczorem zjeść razem kolację. Z panią i jej mężem. Chcielibyśmy wręczyć wam prezenty. - Państwo nie muszą nam nic dawać. - To nie są prezenty z poczucia obowiązku, tylko z życzliwości, mamy nadzieje, że wam się spodobają. Delia wiele nam opowiadała o pani, pani mężu i waszym domu. To musi być piękne miejsce. Spodziewam się, że będziemy mieli okazję je z Samem obejrzeć. Eve czuła, jak z wolna jest obudowywana, a wszystkie otwory stopniowo się zasklepiają. Tymczasem Phoebe dalej ślicznie się uśmiechała, a jej córka nagle zainteresowała się czymś na suficie. - Naturalnie. O, mogą państwo przyjść do nas na kolację. - Z największą przyjemnością. Czy ósma wieczorem pani odpowiada? - Tak. Peabody zna drogę. Tymczasem witam w Nowym Jorku. Muszę coś załatwić, przepraszam - dokończyła kulawo Eve i salwowała się ucieczką. - Pani porucznik? Pani porucznik. Zaraz wrócę - powiedziała Peabody do rodziców i puściła się w pogoń za Eve. Zanim dotarły do jej pokoju, poziom hałasu w sali detektywów osiągnął znowu znacznie wyższy poziom. - To jest silniejsze od nich. Mój ojciec uwielbia piec, więc wszędzie przynosi ze sobą różne smakołyki. - Jak oni, u diabła, przewieźli to samolotem? - O, nie. Oni nie latają. Przyjechali to swoim autodomem. Piekli po drodze - dodała Peabody z niepewnym uśmiechem. - Czy nie są wspaniali? - Owszem są, ale musisz im powiedzieć, żeby nie przywozili mufinek za każdym razem, gdy chcą cię odwiedzić, bo skończymy mając gromadkę otłuszczonych detektywów w

śpiączce cukrzycowej. - Wzięłam jedną dla ciebie. - Asystentka wyciągnęła przed siebie mufinkę, którą dotąd trzymała za plecami. - Za dwie godziny wrócę, Dallas. Tylko pomogę im się zainstalować. - Możesz nie wracać do końca dnia. - Okej. Dzięki. Hę... - Peabody przestąpiła z nogi na nogę i zamknęła drzwi pokoju. - jest coś, co powinnam ci powiedzieć. O mojej matce. Ona ma moc. - Jaką moc? - Moc wpływania na człowieka, żeby zrobił coś, czego wcale nie chcę. Potrafi też skłonić go do powiedzenia czegoś, czego wcale nie zamierzał. Może nawet zacząć paplać jak głupi. - Nie mam zwyczaju paplać. - Będziesz - stwierdziła ponuro Peabody. - Kocham ją. Jest obłędna, ale ma coś takiego. Tylko na ciebie spojrzy i już wie. Eve usiadła, marszcząc czoło. - Czy jest sensytywna? - Nie. Mój ojciec jest sensytywny, ale on ma zasady, bardzo się pilnuje, żeby nie naruszać prywatności innych ludzi. Ona jest po prostu... matką. To coś wiąże się z byciem matką, a jej trafiło się w nadmiarze. Jejku, ona wszystko widzi, wszystko wie i wszystkimi rządzi. Często nawet człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego, że tak jest. Na przykład wbrew swoim zwyczajom zaprosiłaś ich dziś wieczorem na kolację. - Wcale nie wbrew, zapraszam różnych ludzi. - Aha. To Roarke zaprasza. Mogłabyś powiedzieć, że jesteś zajęta, albo zgodzić się: dobrze, świetny pomysł, spotkajmy się w jakiejś restauracji. Ale nie, ona chciała przyjść do was na kolację, więc ją zaprosiłaś. Eve omal nie zaczęła się nerwowo wiercić. - Chciałam być uprzejma. Znam zasady dobrego wychowania. - Nie. Padłaś ofiara spojrzenia. - Peabody pokręcił głową. - nawet ty jesteś bezsilna wobec jej mocy. Pomyślałam, że powinnam ci o tym powiedzieć. - Wynoś cię. Peabody. - Już się wynoszę, pani porucznik. Aha, tylko... - Asystentka zawahała się przy drzwiach. - mam dziś wieczorem coś jakby randkę z McNabem, więc może on też przyszedłby na kolację. Wtedy mógłby poznać moich rodziców całkiem naturalnie i uniknęlibyśmy dzikiej sytuacji. Eve złapała się za głowę. - Jezu! - Dzięki! Do zobaczenia wieczorem. Zostawszy sama, Eve spochmurniała. Paskudnie się skrzywiła. A potem zjadła

mufinkę. Pomalowali mi pokój i ukradli słodycze. Znowu. - Eve nerwowo chodziła tam i z powrotem po bezcennym wschodnim dywanie przykrywającym podłogę w przestronnej części ich domu ozdobionej lśniącymi antykami i mieniącej się szkłem. Roarke dopiero co wrócił z miasta, więc przez ostatnią godzinę nie miała na kim wyładować irytacji. Z jej punktu widzenia możliwość wyładowania się na partnerze była jedną z największych zalet małżeństwa. - W dodatku podczas mojej nieobecności Peabody skończyła za mnie całą papierkową robotę, więc nawet tym nie muszę się zajmować. - Powinnaś się wstydzić. Sama pomyśl. Asystentka odwala papierkową robotę za twoimi plecami. - Uważaj, cwaniaku, bo i tobie się dostanie. Roarke wyciągnął przed sobą nogi i skrzyżował je. - Oooo. A jak podobało się Peabody i McNabowi na Bimini? - Odezwał się w tobie król dobroczynności, co? Wysłałeś ich na jakąś wyspę, żeby mogli tam biegać nago i kąpać się w wodospadach. - Rozumiem, że dobrze się bawili. - Małżeńskie łoże - mruknęła. - Nagie małpy. - Słucham? Pokręciła głową. - Przestań się mieszać w tę... historię, którą oni wymyślili. - Może przestanę - zgodził się leniwie. - Pod warunkiem, że przestaniesz traktować ich związku jak bugaboo. - Bugaboo? A cóż to jest, do cholery?! - Eve z irytacją przesunęła dłonią po włosach. - Nie traktuje ich związku jak bugaboo, bo nawet nie wiem. Co to znaczy. Policjanci... - Zasługują na to, żeby trochę pożyć - wpadł jej w słowo. - jak każdy. Proszę się odprężyć, pani porucznik. Peabody naprawdę ma głowę na karku. Eve zrobiła głośny wdech i bezwładnie opadła na krzesło. - Bugaboo - parsknęła. - To pewnie nawet nic nie znaczy, a jeśli nawet, to coś niewyobrażalnie głupiego. Dałam jej dzisiaj sprawę. Roarke wyciągnął ręką i dotknął jej palców, którymi nerwowo przebierała po kolanie. - Nie wspomniałaś dotąd ani słowem, że jest jakaś nowa sprawa. - Nie ma nowej. Wykopałam sprawę ze starych teczek. Sprzed sześciu lat. Ładna młoda kobieta robiąca karierę, mężatka, Mąż wyjeżdża z miasta, wraca i zastaje ją martwą w

wannie. Morderstwo kiepsko upozorowane na samobójstwo lub wypadek. On ma niepodważalne alibi i jest czysty jak łza. Wszyscy przesłuchiwani twierdzą, że małżonkowie byli przykładną parą, szczęśliwą jak dwie ostrygi. - Czy kiedykolwiek zastanawiałaś się nad sposobem pomiaru szczęścia ostryg? - Zostawiam to na później. W każdym razie w szufladzie z bielizną tej kobiety były listy... naprawdę gorące seksualne listy od kogoś, kto podpisuje się C. - Romans, kłótnia kochanków, morderstwo? - Prowadzący śledztwo właśnie tak uważał. - A ty nie? - Nikt nigdy nie znalazł faceta od listów, nikt go nie widział, nikt nie słyszał, żeby kobieta o nim wspomniała. Poszłam więc porozmawiać z mężem zamordowanej, poznałam jego nową żonę i dziecko. Mała dziewczynka, mniej więcej dwulatka. - Można by, nie bez podstaw, założyć, że po okresie żałoby mężczyzna rozpoczął nowe życie. - Można by założyć - mruknęła. - Ja, naturalnie, nie postąpiłbym w ten sposób. Nie mógłbym sobie znaleźć miejsca, byłbym załamany, zagubiony, pozbawiony poczucia sensu. Przyjrzała mu się, mrużąc oczy. - Czyżby? - Oczywiście. A ty teraz powinnaś powiedzieć coś w tym stylu, że nie wyobrażasz sobie życia beze mnie. - Tak, tak. - Roześmiała się, gdy ugryzł ją w palce, którymi dotąd się bawił. - A wracając do rzeczywistości, myślę, że wiem ja ta sprawa poszła w odstawkę. Tymczasem wystarczyłoby kilka energicznych posunięć i byłaby zamknięta, a nie niewyjaśniona. - Ale zamiast wykonać te posunięcia, dałaś sprawę Peabody. - Ona musi zdobyć doświadczenie. Marshy Stibbs mała zwłoka po sześciu latach na pewno nie zaszkodzi. Jeśli Peabody pójdzie w złym kierunku, to ją zawrócę. - Pewnie jest bardzo podniecona. - Jasne, oczy jej się aż świecą. Uśmiechnął się. - Jaka była pierwsza sprawa, którą dostałaś od Feeneya? - Thomas Carter. Któregoś ranka wsiadł do swojego sedana, przekręcił kluczyk w stacyjce i wtedy ten złom wyleciał w powietrze, rozsiewając kawałki ofiary po całym West Side. Facet był żonaty, dwoje dzieci, agent ubezpieczeniowy. Nie miał podwójnego życia, ani

wrogów, ani nie obracał się w niebezpiecznych kręgach, Brak motywu. Kompletny zastój w sprawie, która w końcu poszła ad acta. Feeney ją wykopał i kazał mi rozpracować. - I co? - Wcale nie chodziło o tego Thomasa Cartera. To miał być Thomas. K. Carter, drugorzędny diler i hazardzista. Nierozgarnięty płatny morderca przez pomyłkę uśmiercił kogoś innego, niż należało. - Eve zerknęła kątem oka na męża i stwierdziła, że wciąż się do nie uśmiecha. - Owszem, owszem, pamiętam, co czuła, kiedy dostałam akta, i co było po tym, jak zamknęłam sprawę. - Jesteś świetnym szkoleniowcem, Eve, i dobrym przyjacielem. - Przyjaźń nie ma z tym nic wspólnego. Gdybym nie uważała, że Peabody sobie poradzi, nie dałabym jej tej sprawy. - To jest właśnie punkt widzenia dobrego szkoleniowca. Przyjaźń też wkrótce powinna dać o sobie znać. Eve odchyliła głowę i zamknęła oczy. - Kolacja. Co, u licha, będziemy z nimi robić, kiedy nie będziemy jeść? - To się nazywa konwersacja. Życie towarzyskie. Niektórzy mają to w zwyczaju i ćwiczą prawie codziennie. - No tak. Ale inni są nieudani. W każdym razie myślę, że polubisz państwa Peabody. Mówiłam ci, że jak wróciłam z miasta do pracy, to akurat dokarmiali detektywów mufinkami i ciasteczkami? I babką. - Jaką babką? - Nie wiem. Zanim wróciłam, został po niej tylko talerz. Pewnie ktoś ją zjadł. Ale mufinki były wystrzałowe. A potem Peabody przyszła do mojego pokoju i naopowiadała mi dziwactw o swojej matce. Roarke bawił się włosami Eve. Podobało mu się, że ich pasemka mają różne odcienie. Rozumiał, co miał na myśli Boyd Stobbs, mówiąc, że nie umiał utrzymać rąk z dala od żony. - Myślałem, że one są w dobrych stosunkach. - Tak, zdaje się, że jej rodzice jeżdżą autodomem z miejsca na miejsce. - Otworzyła oczy i usiadła prosto. - Ale Peabody powiedziała, że musi mnie ostrzec, bo jej matka ma niezwykłą moc. - Magia? - Aha. I to nie był bełkot w duchu Free Age, chociaż Peabody twierdzi, że ojciec jest sensytywny. Jej matka podobno umie skłaniać ludzi do robienia czegoś, czego wcale nie chcą robić, i mówienia tego, co woleliby zachować dla siebie. Według Peabody, zaprosiłam jej

rodziców na kolacje wyłącznie dlatego, że matka przeszyła mnie spojrzeniem. Zaintrygowany Roarke przekrzywił głowę. - Władza nad czyimiś myślami? - Mnie to przerasta, ale Peabody mów, że jej matka ma coś takiego i że jest w tym naprawdę dobra. Ja tam nie widzę w tym sensu. - Oboje mamy mało doświadczenia w kontaktach z matkami. Skoro jednak nie jest to nasza matka, to powinniśmy być zabezpieczeni przed jej mocami. - Mnie to nie martwi, po prostu przekazuje ci ostrzeżenie. W drzwiach pojawił się Summerset, kamerdyner Roarke'a i przekleństwo życia Eve. Fuknął pod nosem, a na jego kościstej twarzy pojawiła się karcąca mina. - Ten chippendale nie jest podnóżkiem, tylko stolikiem do kawy pani porucznik. - Jak ty możesz chodzić z połkniętym kijem? - odparowała, bynajmniej nie przejąwszy się reprymendą. - Że też nie kłuje cię od środka w tyłek. - Państwa goście przybyli - oznajmił kamerdyner z prawie niezauważalnym grymasem pogardy. - Dziękuje Summerset. - Roarke wstał. - Przystawki proszę podać tutaj. - Podał rękę Eve. Celowo odczekała, aż Summerset znajdzie się za drzwiami, i dopiero wtedy opuściła nogi na podłogę. - Czy mając na względzie dobrą atmosferę, mogłabyś nie przez resztę wieczoru o kiju kłującym w tyłek? - spytał Roarke, gdy szli do holu. - Okej. Jeśli Summerset będzie się mądrzył, to po prostu wyciągnę mu ten kij i zdzielę go w łeb. - To powinno być zabawne. Kamerdyner już otworzył drzwi i Sam Peabody właśnie energicznie potrząsał jego dłonią. - Bardzo nam miło u państwa gościć. Dziękujemy za zaproszenie. Jestem Sam, a to Phoebe. A to Summerset, prawda? DeDe opowiadała nam, że pan dba o dom i wszystko, co się w nim znajduje. - To prawda. Witam, panie Peabody. - Kamerdyner skłonił głowę przed Phoebe. - Dobry wieczór pani policjant i panu detektywowi. Czy wziąć od państwa rzeczy? - Nie, dziękuje. - Phoebe nie chciała wypuścić z rąk trzymanego pudła. - Zieleń przed domem jest wspaniała. I zupełnie zaskakująca w środku zurbanizowanego świata. - Owszem, jesteśmy z tego całkiem zadowoleni. - Dzień dobry ponownie. - Phoebe uśmiechnęła się do Eve, gdy Summerset zamknął

drzwi. - O, pan Roarke. Miałaś racje, Delio, on jest niezwykle efektowny. - Mamo - żachnęła się córka i spłonęła rumieńcem. - Dziękuje. - Roarke ujął ręką Phoebe i uniósł ją do warg. - Mogę odpłacić podobnym komplementem. Bardzo się cieszę, że mogę panią poznać, Phoebe. Witam pana, Sam. - Przesunął się trochę i ujął dłoń ojca Peabody. - Stworzył pan przeuroczą córkę. - Lubimy ją. - Sam z uśmiechem uścisnął ramiona Peabody. - My też. Proszę wejdźcie i rozgośćcie się. Jest doskonały, pomyślała Eve, gdy mąż rozsadzał gości w salonie. Wcielenie ogłady i wytworności. Po chwili wszyscy trzymali drinki, a gospodarz odpowiadał na pytania o rozmaite antyki i dzieła sztuki w salonie. Ponieważ zajął się państwem Peabody, Eve skupiła uwagę na McNabie. Bystrzak z wydziału elektroniki wystroił się w coś, co musiał uważać za swój najbardziej konserwatywny strój galowy. Niebieską koszulę miał wetkniętą w dopasowane kolorystycznie luźne, jedwabne spodnie, spod których wystawały buty z cholewami. W lewym uchu pobłyskiwało mu pół tuzina złotych kolczyków. Długie włosy miał związane w koński ogon, a jego twarz - Eve pomyślała, że jest całkiem ładna - kojarzyła się odcieniem z gotowanym homarem. - Zapomniałeś o kremie z filtrem, McNab? - Tylko raz. - Przewrócił zielonymi oczami. - Powinna pani zobaczyć mój tyłek. - Niekoniecznie. - Eve upiła łyk wina. - Och, ja tylko tak, żeby cos powiedzieć. Jestem trochę zdenerwowany. - Ruchem gałek wskazał ojca Peabody. - To naprawdę dziwne, że bawimy się w te gadki - szmatki, skoro obaj wiemy, że posuwam jego córkę. Poza tym on jest sensytywny, więc boje się, że jeśli będę myślał o posuwaniu jego córki, to on będzie o tym wiedział. A to tez jest dość dziwne. - Więc nie myśl o tym. - Nie mogę. - McNab zaprezentował szeroki uśmiech. - jestem facetem. Przyjrzała się jego strojowi. - Tak głosi fama. - Przepraszam. - Phoebe dotknęła ramieniem Eve. - Sam i ja chcielibyśmy wręczyć pani i pani mężowi podarunek. - Podała Eve pudło. - Za hojność i przyjaźń okazywaną naszym dzieciom. - Dziękuje. - Podarunki zawsze Eve krępowały. Nawet rok z Roarkiem i jego

nawykiem obsypywania jej prezentami nie nauczył jej jak zachować się w takiej sytuacji. - Może dlatego, że wcześniej nie była dla nikogo dość ważna, by cokolwiek jej dawał. Postawiła pudło na stole i pociągnęła koniec kokardy. Potem odchyliła wieczko i rozdarła opakowanie. W środku kryły się dwa świeczniki wykonane z lśniących kamieni, jeden zielonkawy, drugi czerwonawy. - Och, są naprawdę piękne. - Ten kamień to fluoryt - wyjaśnił Sam. - czyści aurę, pomaga odzyskać spokój umysłu i jasność myślenia. Uznaliśmy, że ponieważ oboje macie trudną, odpowiedzialną pracę, właśnie fluoryt będzie dla was najwłaściwszy. - Piękna robota. - Roarke uniósł jeden ze świeczników. - To wasze dzieło.? - Zrobiliśmy je razem - odrzekła Phoebe, przesyłając mu promienny uśmiech. - Wobec tego są w dwójnasób cenne. Dziękuje. Czy państwo sprzedają swoje wyroby? - Czasami - odrzekł Sam. - Ale wolimy dawać je w prezencie. - Jeśli trzeba, to ja sprzedaję - wtrąciła żona. - Sam ma zbyt miękkie serce. Jestem bardziej praktyczna niż on. - Przepraszam państwa. - Summerset znowu stanął w drzwiach. - Kolacja podana. Wszystko szło łatwiej, niż Eve przewidywała. Państwo Peabody okazali się bardzo mili, interesujący i zabawni. A ich duma z córki była tak oczywista, że nie można było nie poczuć do nich sympatii. - martwiliśmy się - powiedziała Phoebe, gdy rozpoczęli kolacje od zupy z homarów - kiedy DeDe powiedziała nam, co i gdzie zamierza zrobić ze swoim życiem. Niebezpieczne zajęcie w niebezpiecznym mieście. - Uśmiechnęła się przez stół do córki. - Ale uszanowaliśmy jej powołanie i uznaliśmy, że będzie sumiennie wywiązywać się z obowiązków. - Jest bardzo dobra policjantką - przyznała Eve. - Co to znaczy? - Widząc jej zmarszczone czoło, Phoebe zatoczyła ręką łuk w powietrzu. - Chcę spytać, jak brzmi pani definicja dobrego policjanta. - To jest ktoś, kto szanuje policyjną odznakę i wartości przez nią reprezentowane i przez cały czas stara się coś zmienić. - Tak. - Phoebe z aprobatą skinęła głową. Jej ciemne, przenikliwe oczy wciąż wpatrywały się w twarz Eve. W tym spokojnym, rozumiejącym spojrzeniu było jednak coś takiego, co budziło niepokój Eve. Ta kobieta bez wątpienia byłaby asem w prowadzeniu rozmów z podejrzanymi. - Po to tu wszyscy jesteśmy, żeby zmieniać. - Phoebe pozdrowiła ją uniesieniem