ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 179 774
  • Obserwuję940
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 254 399

Roberts Nora - Księstwo Cordiny 02 - Gościnne występy

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :818.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - Księstwo Cordiny 02 - Gościnne występy.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK R Roberts Nora Księstwo Cordiny
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 482 osób, 367 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 158 stron)

ORA ROBERTS GOŚCI E WYSTĘPY

ROZDZIAŁ PIERWSZY To nie była jej pierwsza wizyta w Cordinie. Pierwszy raz gościła tu prawie siedem lat temu; miała wtedy wrażenie, jakby znalazła się w trójwymiarowej bajce. Teraz była starsza, choć niekoniecznie mądrzejsza. I w bajki już nie wierzyła. To dobre dla młodych i naiwnych. Lub dla szczęśliwców, dodała w myślach. Pałac, w którym mieszkała książęca rodzina, wciąż zapierał dech w piersiach. Eve Hamilton przyglądała mu się z zafascynowaniem i podziwem. Stara, potężna budowla połyskiwała bielą na szczycie wzgórza; rozpościerał się z niej wspaniały widok zarówno na morze, jak i na miasto. Białe wieże zdawały się przebijać błękit nieba. Baszty i mury z blankami świadczyły o obronnym charakterze budowli. Dawną fosę zlikwidowano; miejsce wody zajęły nowoczesne kamery oraz systemy alarmowe. Promienie słońca odbijały się w oknach. Podobnie jak gdzie indziej na świecie, tu również zdarzały się triumfy i tragedie, intrygi i wielkie miłości. Wciąż nie mogła uwierzyć, że w niektórych tych wydarzeniach ona. Eve Hamilton, brała udział! Podczas swojej pierwszej wizyty w pałacu wyszła z księciem na taras i całkiem nieoczekiwanie przyczyniła się do uratowania mu szycia. Dziwny bywa los, pomyślała, nie odrywając oczu od szyby. Samochód, którym jechała z lotniska, minął wysoką żelazną bramę oraz strażników w czerwonych uniformach. Raz nam sprzyja, kiedy indziej się od nas odwraca. Siedem lat temu przyleciała do maleńkiego księstwa razem ze swoją siostrą, Chris, która była przyjaciółką szkolną księżniczki Gabrielli. Tak się akurat złożyło, że to ją książę Bennett zaprosił na taras. Równie dobrze mógł wyjść z inną kobietą, lecz wówczas nie poznałaby go i nie stała się częścią politycznej intrygi, która od dawna prześladowała jego rodzinę. Gdyby nie incydent na tarasie, może nie miałaby okazji zamieszkać w pięknym, bajkowym pałacu. Może odleciałaby do Ameryki i zapomniała o Cordinie. A ona wracała tu raz po raz. Tym razem jednak nie przybyła w celach turystycznych czy towarzyskich. Została wezwana, a rodzime panującej się nie odmawia. Żałowała jedynie, że zaproszenie wyszło od jedynego członka książęcej rodziny, który ją irytował. Od księcia Aleksandra, najstarszego syna i spadkobiercy tronu. Jego Książęcej Mości Aleksandra Roberta Armanda de Cordina. Nawet nie pamiętała, skąd zna jego pełne imię.

Z okien samochodu patrzyła, jak drzewa pełne różowych pąków kołyszą się na wietrze. Szkoda, że Aleksander tak bardzo różni się od swego brata. Na samą myśl o Bennetcie Eve uśmiechnęła się szeroko. Miło będzie się z nim znów zobaczyć. Bennett jest czarującym i niezwykle serdecznym człowiekiem - w przeciwieństwie do Aleksandra, który dwadzieścia cztery godziny na dobę nosi na głowie koronę, wprawdzie niewidoczną, ale... Tak, Aleksander jest jak jego ojciec; myśli wyłącznie o obowiązkach, o ojczyźnie i rodzime. Nie zostawia mu to wiele czasu na przyjemności. W porządku, bądź co bądź ona też nie przyjechała do Cordiny dla przyjemności. Przyjechała w interesach, na rozmowę z Aleksandrem. Nie była już młodą, łatwo rumieniącą się dziewczyną, którą peszy obecność monarchy i boli jego dezaprobata. Zresztą Aleksander nigdy nikogo wprost nie krytykował, był na to zbyt dobrze wychowany, ale jak mało kto potrafił wyrazić dezaprobatę samym spojrzeniem. Gdyby nie to, że miała ochotę spędzić kilka dni w Cordinie, nalegałaby, aby sam przyleciał do Houston. Zawsze wolała podpisywać umowę na swoim gruncie i na swoich warunkach. Z uśmiechem na ustach wysiadła z samochodu. Podpisywać umowy na swoim gruncie nie będzie, to jasne, ale jeśli chodzi o warunki, nie zamierzała iść na żadne ustępstwa. Zwycięstwo w pojedynku z Aleksandrem sprawi jej autentyczną satysfakcję. Wspinała się po szerokich kamiennych schodach, kiedy nagle otworzyły się drzwi pałacu. Zatrzymała się w pół kroku, po czym z figlarnym błyskiem w oczach dygnęła. - Wasza Wysokość. - Eve! Wybuchnąwszy radosnym śmiechem, Bennett zbiegł na dół. Oho, pomyślała, kiedy pochwycił ją w ramiona: przed chwilą wyszedł ze stajni. Pachniał bowiem sianem i końmi. Kiedy poznała go siedem lat temu, był przystojnym, wrażliwym na kobiece wdzięki młodzieńcem uwielbiającym dobrą zabawę. Oswobodziła się, chcąc mu się lepiej przyjrzeć. Troszkę się postarzał, ale poza tym niewiele się zmienił. - Jak cudownie cię znów widzieć. - Ponownie zgarnął ją w ramiona i przywarł wargami do jej ust, ale był to czysto przyjacielski pocałunek. - Zbyt rzadko nas odwiedzasz, maleńka. Od twojej ostatniej wizyty minęły już dwa lata. - Jestem kobietą pracującą - odparła, ściskając go za rękę. - Jak się miewasz, Bennett? Sądząc po twoim wyglądzie, wiedziesz szczęśliwy żywot. A sądząc po tym, co piszą brukowce, należysz do bardzo zajętych ludzi. - Zgadza się. - Błysnął w uśmiechu zębami. - I jedno, i drugie. Chodźmy do środka,

zrobię ci coś do picia... Wiesz co? Nikt nie potrafił udzielić mi informacji, na jak długo przyjechałaś. - Bo sama tego nie wiem. To zależy. Weszli razem do pałacu. Wewnątrz panował miły chłód. Na prawo od wejścia znajdowały się szerokie schody prowadzące łukiem na piętro. Lubiła to miejsce; stare mury i antyczne meble stwarzały poczucie stałości, bezpieczeństwa. Na ścianach wisiały wspaniałe gobeliny, gdzieniegdzie połyskiwały skrzyżowane ostrza szabli i szpad. Na stoliku z okresu panowania Ludwika XIV stała posrebrzana misa wypełniona po brzegi pachnącym jaśminem. - Jak minęła podróż? - Dobrze. - Z holu skręcili do elegancko urządzonego, jasnego salonu. Spłowiałe zasłony i obicia świadczyły o tym, że promienie słońca często wpadały tu przez okna. W kilku kryształowych wazonach stały ogromne bukiety róż. Eve usiadła i wciągnęła w nozdrza ich upojny aromat. - Ale zdecydowanie wolę mieć ziemię pod nogami. Powiedz mi, Ben, co u was słychać. Jak się czuje twoja siostra? - Brie? Świetnie. Zamierzała wyjechać po ciebie na lotnisko, ale jej najmłodsza pociecha zaczęła trochę pociągać nosem... Wyjął z barku dwie szklanki, do każdej wrzucił po dwie kostki lodu, po czym zalał je wytrawnym wermutem. Między innymi na tym polega jego urok, pomyślała Eve; Ben, jak mało który mężczyzna, doskonale znał gusty zaprzyjaźnionych z nim pań i zawsze pamiętał ich preferencje. - To śmieszne - dodał po chwili - ale wciąż nie mogę uwierzyć, że moja siostra jest matką, w dodatku czwórki małych rozrabiaków. - To prawda. Mam dla niej list od Chris. Obiecałam, że wręczę go osobiście, a po powrocie zdam Chris szczegółowe sprawozdanie na temat jej chrześniaczki. - Która to? Camilla? Straszna diablica! Doprowadza swoich braci do białej gorączki. - I słusznie. Od czego są siostry? - Uśmiechając się, przyjęła szklankę z wermutem. - A jak Reeve? - W porządku, choć pewnie byłby szczęśliwszy, gdyby przez okrągły rok mieszkał z rodziną na farmie w Ameryce. Ponieważ jednak Brie ma sporo obowiązków reprezentacyjnych, nie mogą na stałe wyjechać z Cordiny. Myślę, że Reeve w skrytości ducha marzy o tym, żeby Aleks wreszcie się ożenił. Wtedy jego żona przejęłaby na siebie część obowiązków, które teraz spoczywają na Brie. Eve pociągnęła łyk wermutu.

- No a ty? - spytała. - Twoje małżeństwo też by odciążyło Brie. - Kocham swoją siostrę, ale nie do tego stopnia, żeby się dla niej żenić. - Usiadł na sąsiedniej kanapie. - Więc nie ma źdźbła prawdy w plotkach o tobie i lady Alice Winthrop? Chociaż nie. zdaje się, że ostatnio pokazywałeś się z hrabianką Jessicą Mansfieid? - Sympatyczne dziewczyny - oznajmił. - Widzę, że taktownie pominęłaś milczeniem księżną Milano? - Jest dziesięć lat od ciebie starsza - rzekła Eve tonem pełnym dezaprobaty, po czym wybuchnęła śmiechem. - A taktowna bywam zawsze. - Powiedz lepiej, co u ciebie? - Gdy nie chciał mówić na jakiś temat, po mistrzowsku potrafił robić uniki. - Wyjaśnij mi, dlaczego osoba tak urodziwa wciąż jest samotna? Jak opędzasz się przed adoratorami? - Mam czarny pas w karate. Siódmy stopień dań. - Faktycznie. Zapomniałem. - To dziwne, skoro dwa razy z tobą wygrałam. - Nie dwa, tylko raz. - Rozparł się wygodnie na poduszkach. Sprawiał wrażenie odprężonego, pewnego siebie. I taki był. - W dodatku dałem ci fory. - Dwa razy cię powaliłam. - Pociągnęła łyk wermutu. - I nie dałeś mi żadnych forów. Byłeś wściekły, że przegrałeś. - Po prostu sprzyjało ci szczęście. Poza tym jako dżentelmen nie mógłbym skrzywdzić kobiety. - Pieprzysz. - Moja droga, sto lat temu za tak lekceważący stosunek do rodziny panującej mogłabyś stracić swoją śliczną główkę. - Pieprzysz - powtórzyła, posyłając mu kokieteryjny uśmiech. - Z chwilą gdy Wasza Książęca Mość przy stępuje do walki, natychmiast przestaje być dżentelmenem. Gdyby Wasza Książęca Mość mógł pierwszy rzucić mnie na matę, na pewno by się nie zawahał. Przyznał jej w duchu rację. - Masz ochotę znów spróbować? - spytał. Zawsze była gotowa stawić czoło wyzwaniu. Dopiwszy do końca wermut, podniosła się z kanapy. - Oczywiście. Bennett również wstał, po czym jedną nogą odsunął na bok stół. Odgarnął ręką włosy,

zmrużył oczy. - Hm, jak to było? Jeśli dobrze pamiętam, chwyciłem cię od tyłu... o tak! - Zacisnął ramię wokół jej talii. - A potem... Nie dane mu było dokończyć. Jednym sprawnym ruchem podcięła mu nogę. Po chwili leżał na wznak. - No właśnie. - Przyglądając mu się z góry, otrzepała ręce. - Dobrze pamiętasz. - To niesprawiedliwe - zaprotestował. - Nie byłem jeszcze gotów. - Podparł się na łokciu. - W miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone - rzekła ze śmiechem, po czym kucnęła obok na podłodze. - Nie ucierpiałeś? - Ja nie, tylko mój honor - mruknął pod nosem i po ciągnął ją za kosmyk włosów. Gdy Aleksander wszedł do salonu, zobaczył leżącego na dywanie brata z ręką w ciemnej czuprynie Eve. Ich uśmiechnięte twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów. - Wybaczcie, że wam przeszkadzam - rzekł szorstkim tonem następca tronu. Na dźwięk jego głosu Bennett obejrzał się leniwie, Eve zaś poczuła, jak serce jej łomocze. Aleksander wyglądał dokładnie tak, jak go pamiętała: wysoki, przystojny, o gęstych ciemnych włosach zakrywających uszy. Twarz miał srogą, nieprzeniknioną; rzadko się uśmiechał. Emanował siłą, władzą. Podobny był do swoich przodków, których portrety wisiały w pałacowej galerii: wysokie kości policzkowe, śniada cera, oczy piwne, niemal tak czarne jak włosy, usta pięknie wykrojone, lecz gniewnie zaciśnięte. Jak zawsze, był elegancko ubrany. W przeciwieństwie do niego ona sama była brudna, potargana, zmęczona po podróży. - Eve dała mi kolejną lekcję w sztuce walk Wschodu - oznajmił Bennett. Zmieniwszy pozycję horyzontalną na pionową, ujął Eve za rękę i podciągnął ją na nogi. - Pokonała mnie. Po raz któryś z rzędu. - Widzę. - Spoglądając na Eve, Aleksander skinął na powitanie głową. - Panno Hamilton... Dygnęła; w jej oczach nie było ani figlarnego błysku. ani w ogóle żadnego. - Wasza Książęca Mość. - Przepraszam, że nie mogłem osobiście odebrać pani z lotniska. Mam nadzieję, że miała pani przyjemny lot? - Bardzo. - Może chce się pani odświeżyć, zanim wyjaśnię, po co panią wezwałem?

Tak jak się spodziewał, uniosła dumnie głowę, poczym sięgnęła po małą czarną torebkę, leżącą na kanapie. - Wolałabym od razu przejść do rzeczy. - Jak pani sobie życzy. Zapraszam na górę, do moje go gabinetu. Bennett, czy to nie dziś masz wygłosić przemówienie w klubie jeździeckim? - Tak, ale dopiero za dwie godziny. - Odwróciwszy się, Bennett cmoknął Eve w czubek nosa i mrugnął do niej porozumiewawczo. - Do zobaczenia na kolacji. Włóż jakąś szałową kreację, dobrze? - No jasne - obiecała. Uśmiech znikł jej z twarzy, kiedy popatrzyła na Aleksandra. - Wasza Wysokość... Skinieniem głowy wskazał drzwi. Szli po schodach w milczeniu. Eve wyczuwała jego złość, lecz nie rozumiała jej przyczyny. Chociaż minęły dwa lata, odkąd widzieli się po raz ostatni, miała wraże nie, że Aleksander wciąż odnosi się do niej krytycznie, z dezaprobatą. Zastanawiała się, jaki może być tego powód. To, że jest Amerykanką? Chyba nie. Reeve MacGee też urodził się i wychował w Ameryce, a nikt nie sprzeciwił się jego małżeństwu z Brie. Może to, że pracuje w teatrze? Uśmiechnęła się w duchu. Tak, to by pasowało do Aleksandra: lekceważący stosunek do ludzi teatru. Wprawdzie Cordina mogła pochwalić się wspaniałym Centrum Sztuk Pięknych, w którym mieścił się najlepszy ośrodek teatralny na świecie, ale to o niczym nie świadczyło. Pierwsza przestąpiła próg gabinetu. - Kawy? - Nie, dziękuję. - Proszę, niech pani usiądzie. Gabinet, urządzony ze staromodną elegancją, stano wił odzwierciedlenie osobowości księcia. Nie było tu żadnych przedmiotów dekoracyjnych, żadnych ozdóbek czy bibelotów, tylko solidne antyczne meble, a na podłodze gruby dywan, nieco spłowiały ze starości. W powietrzu unosił się zapach skóry i kawy. Wysokie szklane drzwi prowadziły na balkon, ale były zamknięte, jakby gospodarz nie chciał wpuścić do środka szumu oceanu ani zapachów z ogrodu. Widoczne wszędzie oznaki bogactwa bynajmniej jej nie onieśmielały. Sama również pochodziła z zamożne go domu, a odkąd się usamodzielniła, potrafiła całkiem nieźle zarobić na swoje utrzymanie. Była spięta nie z powodu różnicy w hierarchii społecznej między sobą a Aleksandrem, lecz z powodu jego urzędowego stylu bycia.

- Jak się miewa pani siostra? - spytał. Wyjął papie rosa, po czym spojrzał na Eve wyczekująco. Skinęła głową; dym jej nie przeszkadzał. - Dobrze - odparła, kiedy potarł zapałkę. - Zamierza odwiedzić Gabriellę, kiedy ta z rodziną wróci do Stanów. Bennett wspomniał, że jedno z dzieci jest chore... - Dorian. Biedaczek przeziębił się. - Rysy jego twarzy złagodniały. Spośród wszystkich dzieci Brie mały Dorian najmocniej przypadł mu do serca. - Niełatwo go zmusić do leżenia w łóżku. - Chciałabym zobaczyć dzieciaki, zanim wyjadę. Nie widziałam ich od czasu chrzcin Doriana. - To już dwa lata... - Pamiętał. Aż za dobrze. - My ślę, że uda nam się zaaranżować wizytę na farmie. - Po chwili miejsce troskliwego wujka ponownie zajął suro wy następca tronu. - Mój ojciec musiał wyjechać. Prosił, żeby panią serdecznie pozdrowić, jeżeli nie zdąży wrócić przed pani wyjazdem. - Czytałam, że jest w Paryżu. - Tak. - Na moment zamilkł. - Cieszę się, że ze chciała pani przylecieć do Cordiny. Tym bardziej że sam nie miałbym czasu na podróż do Stanów. Czy mój sekretarz przedstawił pani moją propozycję? - W ogólnych zarysach - rzekła. Powitanie zakończone, pora przejść do interesów. - Wasza Wysokość chce, abym wraz ze swoim teatrem przyjechała na miesiąc do Cordiny i dała cztery przedstawienia w Centrum i Sztuk Pięknych. Dochód z przedstawień wspomógłby Fundusz Pomocy Dzieciom Niepełnosprawnym. - Tak. - Proszę mi wybaczyć, książę, ale... sądziłam, że to księżniczka Gabriella przewodniczy tej fundacji? - Owszem, a ja jestem prezesem Centrum Sztuk Pięknych. Podczas pobytu w Stanach Gabriella widziała kilka pani przedstawień. Była zachwycona. I uznała, że skoro Cordinę łączą silne więzy z Ameryką, to występy teatru amerykańskiego w Cordinie pomogą zebrać tak bardzo potrzebne pieniądze dla fundacji. - Czyli był to pomysł Gabrielli? - Na który ja, po namyśle, postanowiłem przystać. - Rozumiem. - Jednym starannie wypielęgnowanym paznokciem zaczęła stukać w oparcie krzesła. - To znaczy, że Wasza Wysokość się wahał? - Nigdy nie byłem na żadnym pani przedstawieniu.

- Zaciągnął się papierosem, po czym wypuścił z ust kłęby dymu. - Oczywiście miewaliśmy w przeszłości artystów z Ameryki, ale po pierwsze, nie gościliśmy ich tyle czasu, a po drugie, ich występy nie były, że tak powiem, preludium do wielkiego balu, który również ma wspomóc finansowo Fundusz Pomocy Dzieciom. - Może Wasza Wysokość chciałby zobaczyć próbkę naszych możliwości? Na jego twarzy pojawił się ledwo dostrzegalny uśmiech. - Przyznam się, że przemknęło mi to przez myśl. - Naprawdę? - Wstała. Z satysfakcją zauważyła, że dobre maniery nie pozwoliły Aleksandrowi pozostać w pozycji siedzącej. - W ciągu zaledwie pięciu lat aktorzy Teatru Hamilton zdobyli szacunek krytyki i sympatię publiczności. Cieszą się zasłużonym uznaniem. Nie widzę najmniejszej potrzeby, żeby musieli dawać jakiekolwiek próbki. Ani w Cordinie, ani gdziekolwiek indziej. Jeżeli zgodzę się przyjechać tu z zespołem, zrobię to wyłącznie ze względu na Gabriellę i fundację, której przewodniczy. Bacznie ją obserwował. W trakcie tych siedmiu lat, odkąd zobaczył ją po raz pierwszy, przeobraziła się z młodej naiwnej dziewczyny w pewną siebie, atrakcyjną kobietę. W dodatku znacznie piękniejszą niż dawniej. Miała jasną, idealnie gładką cerę, leciutko zaróżowioną na policzkach, twarz owalną o regularnych rysach, usta pełne, nabrzmiałe, wielkie błękitne oczy oraz burzę gęstych czarnych włosów, nieco potarganych, które sięgały jej do połowy pleców. Była szczupła, drobnej budowy. Wielokrotnie zastanawiał się nad tym, jak by się czuł, trzymając ją w objęciach. Nawet gdy się złościła, gdy z trudem panowała nad emocjami, mówiła wolno, z typowym akcentem teksańskim. Aleksandra przejął dreszcz. Jej głos omywał go niczym letni wiaterek, przyprawiał o gęsią skórkę. Sta rając się niczego po sobie nie okazać, zgniótł w popielniczce papierosa. - Skończyła pani, panno Hamilton? - Rany boskie! Mam na imię Eve. Proszę tak się do mnie zwracać. Znamy się już tyle lat. Zniecierpliwiona, podeszła do drzwi balkonowych i otworzyła je na oścież. Ponieważ stała tyłem do pokoju, nie zauważyła, jak Aleksander, zaskoczony jej bezceremonialnością, uśmiecha się pod nosem. - Dobrze. A więc Eve... - Na moment zamilkł. - Odnoszę wrażenie, że się nie zrozumieliśmy. Nie kryty kuję twojego teatru. Nie śmiałbym, skoro, jak już mówiłem, nie widziałem ani jednego z waszych przedstawień. - Jak tak dalej pójdzie, pewnie tak zostanie.

- Och, wtedy naraziłbym się na gniew Brie. A tego wolałbym uniknąć. Usiądź, Eve. Odwróciła się, lecz nie ruszyła się z miejsca. - Proszę cię - dodał, wskazując ręką krzesło. Posłuchała, balkon jednak pozostawiła otwarty. Do środka wdzierał się szum fal oraz zapach róż i wanilii. - W porządku. Siedzę - oznajmiła po chwili, zakładając nogę na nogę. Nie podobał mu się jej ostry, wojowniczy ton, ale podziwiał jej odwagę i niezależność. Sam nie był pewien, jak można jednocześnie odczuwać podziw i dezaprobatę. Eve Hamilton zawsze wzbudzała w nim sprzeczne emocje. Usiadł naprzeciwko i popatrzył jej w oczy. - Jako członek rodziny książęcej i prezes Centrum Sztuk Pięknych muszę bacznie uważać, kogo zapraszam na występy do Cordiny. W tym wypadku całkowicie polegam na opinii Gabrielu. Chciałbym, żebyś przyjechała do nas ze swoim zespołem. Czy sądzisz, że będzie to możliwe? - Nie wiem. - Była kobietą interesu. Nigdy nie po zwalała, aby subiektywne oceny wpływały na jej zawodowe poczynania. Teraz też nie zamierzała na to pozwolić. - Zanim podejmę decyzję, chciałabym ponownie obejrzeć teatr. Poza tym musiałabym mieć zapewnioną w kontrakcie pełną swobodę artystyczną oraz odpowiednie warunki mieszkaniowe dla siebie i zespołu na czas pobytu w Cordinie. Ponieważ dochód ze sprzedaży biletów ma być przeznaczony na cele dobroczynne, jestem gotowa przyjąć niższe niż zazwyczaj wynagrodzenie. Natomiast w sprawach artystycznych decydujący głos należy do mnie i moje postanowienia nie podlegają dyskusji. - Przypilnuję, aby ktoś oprowadził cię po Centrum. Kontraktem niech się zajmą prawnicy, twoi i nasi. Jeśli chodzi o sprawy artystyczne... - Położył dłonie na biur ku i splótł palce. - To oczywiście twoja domena. Chętnie wysłucham twoich propozycji, ale nie mogę ci z góry zagwarantować pełnej swobody. Pomysł jest taki, aby zespół dał cztery przedstawienia. Jedno na tydzień. Sztuki, które wybierzesz, powinnaś jednak przedstawić nam wcześniej do akceptacji. - A konkretnie komu, książę? - spytała Eve. - Tobie? - Zgadłaś. - Wzruszył niedbale ramionami. Nie kryła niezadowolenia. - Przepraszam, ale jakie Wasza Wysokość ma kwalifikacje? - Słucham? - Co wie o teatrze? Przecież książę jest politykiem.

- Powiedziała to z lekką pogardą w głosie. - Mam ciągnąć aktorów tysiące kilometrów, żeby zagrali to, co Wasza Wysokość dla nich wybierze? W dodatku za ułamek tego, ile zazwyczaj zarabiają? A niby dlaczego? Niełatwo było Aleksandra wyprowadzić z równowagi. Lata pracy, silna wola oraz ogromna determinacja sprawiły, że nauczył się panować nad sobą. Nie odrywając oczu od twarzy Eve, oznajmił z niezmąconym spokojem: - Dlatego, że występy gościnne w Cordinie mogą być ważnym krokiem w twojej karierze. Tylko bardzo głupia i niedoświadczona osoba odrzuciłaby takie zaproszenie. - Pochylił się do przodu. - A ty, Eve, nie jesteś chyba głupia. - Chyba nie. - Podniosła się z krzesła. Po chwili Aleksander również wstał. - Najpierw chciałabym obejrzeć teatr i wszystko przemyśleć. Kiedy już sama będę wiedziała, czego chcę, przedyskutuję sprawę przyjazdu z aktorami. - To twój zespół. Nie mylę się, prawda? Odgarnęła z oczu kosmyk włosów. - Prawda, Wasza Wysokość. Ale zapominasz, że w Ameryce panuje demokracja. Ja nikomu nie chcę i nie mogę niczego narzucać ani kazać. Jeżeli po obejrzeniu Centrum uznam, że odpowiada mi tutejsza scena, i jeżeli zespół wyrazi ochotę na przyjazd, wówczas omówimy warunki kontraktu. A teraz przepraszam, ale chciałabym się przebrać do kolacji. - Zaraz poproszę, aby odprowadzono cię do twojego apartamentu. - Znam drogę. - Przystanąwszy w drzwiach, wykonała niedbałą namiastkę dygnięcia. - Wasza Wysokość. Wyszła z wysoko uniesioną głową. - Witaj w Cordinie, Eve - szepnął Aleksander, spoglądając na jej oddalającą się sylwetkę. Nie była osobą źle wychowaną. Powtarzała to sobie w myślach, wybierając strój na wieczór. Prawdę mówiąc, wszyscy mieli o niej jak najlepsze zdanie. Owszem, w interesach bywała twarda i nieustępliwa, ale co innego odmowa pójścia na kompromis, a co innego arogancja czy nieuprzejmość w kontaktach z ludźmi. Sam się o to prosił, uznała, wkładając obcisłą jedwabną suknię bez rękawów. Potraktował ją chłodno, z rezerwą, w dodatku protekcjonalnie. Nie zamierza tego tolerować. On co prawda jest księciem, ale ona nie jest żebraczką. Nie musi wstydzić się swojego pochodzenia. Rodzice posyłali ją do najlepszych szkół. Nie czuła się tam dobrze, nie lubiła większości lekcji, ale nie w tym rzecz. Od dziecka stykała się z ludźmi bogatymi i wpływowymi, jednakże sukces osiągnęła nie dzięki rodzinie czy znajomym, lecz dzięki

własnym umiejętnościom i pracowitości. Dość wcześnie zorientowała się, że nie zostanie wybitną aktorką, o czym marzyła od lat, ale jej miłość do teatru nie wygasła. Nieco później okazało się, że ma wrodzony talent do interesów i ogromne zdolności organizacyjne. Postanowiła założyć własny zespół. Teatr Hamilton zdobywał coraz większą popularność w Stanach. Występował zarówno w Lincoln Center, jak i w Kennedy Center, i zbierał same pochlebne recenzje. Dlatego zezłościło ją podejście Aleksandra, który zachowywał się tak, jakby wyświadczał jej wielką przysługę. Całe życie ciężko pracowała, starała się pozyskać do zespołu najzdolniejszych ludzi, dbała o nich, hołubiła młode talenty, a on, wielki książę, rozmawia z nią jak z podwładną! Marszcząc gniewnie czoło, zapięła wokół szyi złotą obrożę. Teatr Hamilton doskonale sobie radzi. Odnosi zasłużone sukcesy i nie potrzebuje aprobaty księcia Aleksandra. Ona też jej nie potrzebuje. I nie zamierza o nią zabiegać. Może unieść się honorem i... Z drugiej strony wiedziała, że rzeczywiście byłaby głupia, odmawiając przyjazdu na występy do Cordiny. Podniosła z toaletki szczotkę i przeciągnęła ją po włosach. Nagle spostrzegła, że tylko w jednym uchu ma kolczyk. Boże, przez tego aroganta i zarozumialca nawet nie potrafi się do końca ubrać! Po chwili wyjęła z pudełeczka nieduży szafir w kształcie łezki. Dlaczego to Ben nie może być prezesem Centrum Sztuk Pięknych? Albo dlaczego Brie, skoro jest przewodniczącą Fundacji, sama o wszystkim nie decyduje? Z Benem lub Brie czułaby się odprężona, inaczej by z nimi rozmawiała. Też chciałaby najpierw obejrzeć scenę i porozumieć się ze swoim zespołem, ale przynajmniej oszczędziłaby sobie nerwów. Wpięła drugi kolczyk i przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze. Dokładnie pamiętała chwilę, kiedy ujrzała Aleksandra po raz pierwszy. Miała dwadzieścia lat; on, choć niewiele od niej starszy, wydał jej się taki dorosły i nieprzystępny. Tańczyła na balu z Bennettem, ale kątem oka nieustannie obserwowała jego brata. W owym czasie lubiła bujać w obłokach; wyobrażała sobie Aleksandra jako dzielnego rycerza, który wybawia z opresji piękne dziewice i zabija mieczem smoki. Tamtego wieczoru miał u boku szablę, ale była to część stroju, a nie narzędzie służące do odparcia ataku. Na szczęście fascynacja przystojnym księciem szybko jej minęła. Może miała zbyt bogatą wyobraźnię, ale, jak zauważył Aleksander, nie była głupia. Kobiety rzadko marzą o tym, by znaleźć się w ramionach mężczyzny, który traktuje je wyniośle i z pogardą. Ponownie skierowała uwagę na Bennetta.

Jaka szkoda, przemknęło jej przez myśl, że się wtedy w sobie nie zakochali. Księżna Eve. Roześmiawszy się cicho, odłożyła szczotkę na toaletkę. Nie, jakoś tytuł księżnej nie pasuje do niej. Chyba więc dobrze się stało, że zamiast więzów miłości połączyły ich, ją i Bennetta, więzy przyjaźni. Poza tym ma swój zespół. Prowadzenie teatru było dla niej czymś więcej niż zaspokojeniem ambicji; było sensem życia. Obserwowała przyjaciół, którzy stawali na ślubnym kobiercu, potem się rozwodzili i znów żenili albo zmieniali partnerów jak rękawiczki. Najczęściej powodem tego była nuda. Co jak co, ale akurat jej nuda nie groziła. Gdyby tylko chciała, mogłaby pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę. I czasem musiała, bez względu na to. czy miała ochotę, czy nie. Kiedy z rzadka się zapominała i ulegała fascynacji jakimś mężczyzną, praca oraz własna przezorność sprawiały, że szybko się opamiętywała. Tak więc w sprawach sercowych nie traciła głowy i nie popełniała błędów. Przynajmniej dotąd... Wyjąwszy z kosmetyczki flakonik perfum, skierowała pachnący strumyk na szyję i ramiona, i opuściła pokój. Miała nadzieję, że Bennett skończył przemawiać w klubie jeździeckim i wrócił już do pałacu. W jego towarzystwie nie irytowała się. nie siedziała spięta. Swoim wesołym usposobieniem potrafił rozproszyć najczarniejsze chmury, rozjaśnić najbardziej ponure oblicza. Uwielbiała go za jego pogodę ducha, ciepło i optymizm. Schodziła na dół, trzymając się gładkiej poręczy schodów. Ciekawe, ile par nóg tędy stąpało, ile rąk gładziło drewnianą poręcz. Przebywając w pałacu, Eve nigdy nie zapominała o tym, że jest to stara siedziba panującego rodu. Może nie rozumiała Aleksandra, ale rozumiała jego poczucie dumy. Pierwszą osobą, jaką ujrzała po wejściu do salonu, był właśnie on. Przystając w progu, rozejrzała się nerwowo, szukając oczami Bennetta. Boże, ależ ona jest piękna! Kiedy na dźwięk kroków odwrócił się twarzą do drzwi, uroda Eve dosłownie go poraziła. Uroda, a nie strój czy klejnoty. Mogłaby mieć na sobie jutowy wór, a niczego by to nie zmieniło. Ciemnowłosa, niebieskooka, promieniała zmysłowością. Żaden mężczyzna nie byłby w stanie się jej oprzeć. Widząc, jak rozgląda się po salonie, zacisnął zęby. Dobrze wiedział, kogo miała nadzieję zastać na dole. Bennetta. - Mojego brata zatrzymały na mieście obowiązki - wyjaśnił. - Kolację zjemy dziś we dwoje. Nie ruszyła się z miejsca, zupełnie jakby wykonanie jednego kroku i minięcie progu było ponad jej siły. - Wasza Wysokość nie musi sobie zawracać mną głowy. Jeśli ma pan inne plany na

wieczór, chętnie zjem sama w swoim pokoju. - Jesteś moim gościem, Eve. I nie mam innych planów. - Podszedł do barku. - Śmiało, wejdź. Przyrzekam, że nie położę cię na łopatki; nie znam żadnych chwytów zapaśniczych. - Nie wątpię - rzekła. - A dla ścisłości, to nie były zapasy, lecz karate. I nie ja wylądowałam na łopatkach, tylko Bennett. Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Była wiotka jak trzcina i ledwie sięgała mu do ramion. Jak to możliwe, by osoba tak drobna i szczupła mogła pokonać Bennetta, mężczyznę silnego i sprawnego fizycznie? - Czyżby? W takim razie postaram się być grzeczny i nie denerwować cię - rzekł z uśmiechem. Nastała cisza. Eve pierwsza ją przerwała. - Z tego, co pamiętam, książę, dawniej rzadko bywał pan wieczorami w domu. Na pewno nie wzywają pana żadne obowiązki? Ponownie powiódł po niej wzrokiem. W panującym w salonie półmroku jej skóra wydawała się gładka jak jedwab. Przypuszczalnie taka też była w dotyku. - Na pewno. Ale jeśli wolisz, dzisiejszą kolację mogę potraktować jak miły obowiązek. - Doskonale. - Przyjrzała mu się uważnie. - A więc co Wasza Wysokość proponuje? Uprzejmą, zdawkową rozmowę o błahostkach czy dyskusję o polityce światowej? - Polityka nie sprzyja jedzeniu. Zwłaszcza gdy dyskutanci w wielu sprawach mają odmienne zdania. - To prawda, rzadko się ze sobą zgadzamy. Zatem pozostaje uprzejma, zdawkowa rozmowa. - Podobnie jak on, uczyła się w szkole sztuki konwersacji. Podszedłszy do wazonu z różami, pogładziła czerwone płatki. - Czytałam, że Wasza Wysokość spędził zimą kilka tygodni w Szwajcarii. Mam nadzieję, że warunki narciarskie były dobre? - Bardzo dobre - potwierdził. Nie wyjaśnił prawdziwego powodu swojej wizyty w Szwajcarii, nie wspomniał o godzinach spędzonych na naradach i dyskusjach. Starał się nie patrzeć na długie palce Eve gładzące jedwabiste płatki róż. - A ty jeździsz na nartach? - Tak, chociaż rzadko. I głównie w Kolorado. - Wzruszyła ramionami. Nie miała zamiaru mu tłumaczyć, że należy do osób zapracowanych, którym nie starcza czasu na przyjemności i rozrywki. - W Szwajcarii nie byłam od ukończenia szkoły. Jako rodowita mieszkanka Houston wolę letnie sporty. - Na przykład? - Pływanie.

- W takim razie korzystaj z basenu. Kiedy tylko zechcesz. - Dziękuję. Znów zapadło milczenie. Im dłużej trwało, tym bardziej Eve stawała się spięta. - Kończą nam się bezpieczne tematy, a jeszcze nie zasiedliśmy do kolacji - powiedziała wreszcie. - Przejdźmy więc do stołu. - Podał jej ramię. Eve zawahała się, po czym skinęła głową. - Kucharz pamiętał, że ostatnim razem bardzo ci smakowała jego poisson bonnefemme. - Pamiętał? - ucieszyła się. - Jak miło. Robił też świetny mus czekoladowy. Po powrocie do domu tak długo zamęczałam naszą biedną kucharkę, aż w końcu przyrządziła coś w miarę podobnego. Ale oczywiście daleko temu było do oryginału. - Myślę, że dzisiejszy deser cię usatysfakcjonuje. - Deser pewnie tak, kalorie nie. - Przystanęła w progu jadalni. - Zawsze podobał mi się ten pokój - oznajmiła cicho. - Jego ponadczasowy charakter. Przez chwilę rozglądała się wkoło, najdłużej zatrzymując wzrok na dwóch fantazyjnych żyrandolach; rzucały blask na ogromny drewniany stół, który - jak podejrzewała - mógł śmiało pomieścić ze sto osób. Zazwyczaj wolała mniejsze, bardziej przytulne wnętrza, ale jadalnia w książęcym pałacu miała w sobie coś magicznego. Była urzekająca nie tylko ze względu na swój wiek, ale również pewną tajemniczość. Eve zawsze odnosiła wrażenie, że wystarczy stanąć w niej bez ruchu, cichutko, zamknąć oczy i mocno się skupić, aby słyszeć rozmowy, jakie toczyły się tu na przestrzeni dziejów. - Kiedy pierwszy raz zaproszono mnie do pałacu na kolację, trzęsłam się jak liść osiki. - Naprawdę? - zdziwił się Aleksander. - Wydawałaś mi się wyjątkowo opanowana. - To tylko pozory. Maska. Bo wewnątrz byłam przerażona. Ale to chyba zrozumiałe? Młoda dziewczyna, świeżo upieczona maturzystka, przybywa do pałacu książęcego... - A teraz? Też się trzęsiesz? Sama nie wiedziała dlaczego, ale na wszelki wypadek cofnęła rękę. Może aby nie wyczuł jej drżenia? - Od matury minęło już wiele lat - odparła. Na stole stały dwa nakrycia, obok nich świeczniki oraz wazon z kwiatami. Eve usiadła, zostawiając Aleksandrowi miejsce u szczytu stołu. - Jakie to dziwne - powiedziała, kiedy służący nalał Im wino do kieliszków. - Ilekroć wcześniej tu gościłam, paląc tętnił życiem. Słychać było śmiech, głosy... - Tak, teraz zrobiło się cicho - przyznał. - Gabriella z Reeve'em i dziećmi rzadko tu

nocują, odkąd zamieszkali na farmie. A raczej na dwóch farmach. Bo połowę czasu spędzają na wsi w Cordinie, a potowe na ranczu Reeve'a w Stanach. - Czy są szczęśliwi? Aleksander uniósł brwi. - Szczęśliwi? - Tak, szczęśliwi. Wiem, że Wasza Wysokość na pierwszym miejscu stawia obowiązki i powinności, ale dla nas, zwykłych śmiertelników, najbardziej liczy się w życiu szczęście, zdrowie, miłość. Czekał w milczeniu, aż kelner postawi na stole półmisek z homarami. Eve oczywiście ma rację. Nawet gdyby chciał, nie mógłby szczęścia przedkładać nad obowiązki. - Siostra nigdy mi się nie skarżyła. Kocha swojego męża, dzieci i ojczyznę. - Wiem. Nie o to pytam. - Rodzina stara się ją maksymalnie odciążyć. Przejąć na siebie większość jej zobowiązań. - Czy to nie wspaniałe, że po tym koszmarze, który przeżyła, wszystko się tak dobrze ułożyło? Aleksander ścisnął widelec z taką siłą, że kłykcie mu zbielały. Widząc to, Eve odruchowo sięgnęła po jego dłoń. - Przepraszam. Mimo że minęło już tyle czasu, wspomnienia tamtych dni na pewno wciąż są bolesne. Przez chwilę bez słowa wpatrywał się w drobną rękę. Jej dotyk działał na niego kojąco. Tego się nie spodziewał. - Nigdy nie zapomnę, że to ty uratowałaś moją siostrę i brata - oznajmił wreszcie. - Ja tylko pobiegłam po pomoc. - Zachowałaś zimną krew. Gdybyś wpadła w panikę, zmarliby. Oboje. - Tak, ja też często o tym myślę. - Uświadomiwszy sobie, że wciąż dotyka księcia, cofnęła dłoń i zacisnęła ją na kieliszku. - Do dziś pamiętam twarz tej kobiety. - Kochanki Deboque'a. - W głosie Aleksandra zabrzmiała ledwo skrywana furia. Eve poczuła, jak przechodzi ją dreszcz. - Pamiętam wyraz jej oczu, kiedy stała z bronią wycelowaną w Brie. Właśnie wtedy mój dziecięcy świat legł w gruzach. Przestałam wierzyć w bajki. Na szczęście wszyscy troje, kobieta, Loubet i Deboque, trafili do więzienia. - I długo tam posiedzą. Kłopot w tym, że Deboque bywa niebezpieczny nawet wtedy, gdy tkwi za kratkami.

- Znów coś próbował? Rozmawiałam z Bennettem... - Mój brat to straszna papla. Wstrzymała się z odpowiedzią, dopóki kelner nie zabrał brudnych talerzy i nie podał następnego dania. - Nie zdradził mi żadnych tajemnic państwowych - oznajmiła z irytacją. - Wspominaliśmy stare czasy, rozmowa zeszła na temat Deboque'a, który nie ruszając się z więzienia, zorganizował porwanie Brie. Bennett powiedział wtedy, że nie zazna spokoju, póki ten drań żyje. Stwierdziłam, że chyba przesadza, ale może się myliłam. - Spokój osób znanych, żyjących na świeczniku, często bywa zakłócany - rzeki książę. Starał się zapomnieć o własnej bezradności, kiedy patrzył na cierpienia siostry. - Bissetowie od wieków rządzą Cordiną. Póki jesteśmy u władzy, poty mamy wrogów. Ale nie sposób ich wszystkich osadzić w więzieniu. Czuła, że to nie wszystko, że Deboque musiał znów dać o sobie znać, ale nie chciała ciągnąć Aleksandra za język. Zresztą niczego by nie wskórała. Wiedziała też, że jeśli zacznie zżerać ją ciekawość, zawsze może porozmawiać z Bennettem. - Wygląda na to, że lepiej być prostym człowiekiem niż członkiem panującego rodu - powiedziała cicho. - O wiele lepiej - odparł ze smutnym uśmiechem i sięgnął po widelec. Kolacja minęła w przyjaznej atmosferze, znacznie bardziej przyjemnej, niż to się Eve wydawało możliwe. Jednakże przez cały czas Aleksander był spięty. Zachowywał się nienagannie, ale nie potrafił się rozluźnić. Eve starała się temu zaradzić, sprawić, by się odprężył, lecz jej próby zakończyły się niepowodzeniem. No cóż, wiedziała, że Aleksander nie jest człowiekiem, który chętnie przyjmuje pomoc od obcych. Pewnego dnia zasiądzie na tronie Cordiny. To jego powinność i przeznaczenie. Cordiną była małym, uroczym księstwem, niemal bajkową krainą, ale tak jak w bajkach, tu też prowadzono intrygi. Aleksander poważnie podchodził do życia i obowiązków. Spokój oraz bezpieczeństwo ludności w znacznej mierze zależało od jego poczynań. Eve, jako osoba z zewnątrz, nie potrafiła zrozumieć wszystkich zawiłości; często widziała tylko to, co dostrzegalne było gołym okiem: maskę, powierzchowność, zewnętrzną warstwę. Przynajmniej się nie pokłócili, pomyślała z satysfakcją, delektując się deserem. Z drugiej strony z księciem Aleksandrem trudno się było tak naprawdę pokłócić. Przybierał kamienny wyraz twarzy, a jego rozmówca kipiał z furii i walił głową w mur. - To było przepyszne. - Oblizała się ze smakiem. - Nie wiem, jak to możliwe, ale z każdym rokiem tutejszy kucharz staje się lepszy. - Przekażę mu twoje słowa, na pewno się ucieszy.

Chciał, żeby została dłużej; pragnął kontynuować rozmowę o rzeczach sympatycznych i błahych, nie dotyczących spraw państwa. W trakcie ostatniej godziny prawie udało mu się zapomnieć o presji, pod jaką działał, o napięciu, w jakim żył, o kłopotach i licznych obowiązkach. Wzdrygnął się na myśl o tym, że miałby teraz wstać od stołu, wrócić do gabinetu i zasiąść do pracy. - Eve, jeśli nie jesteś za bardzo zmęczona... I w tym momencie do jadalni wkroczył Bennett. - Wszystko zjedliście, łasuchy jedne? Nic mi nie zostawiliście? - Wysunął krzesło i usiadł koło Eve. - Nie będziesz tego kończyć? - Popatrzył na talerzyk z deserem, po czym nie czekając na odpowiedź, zabrał się do konsumpcji. - Boże. żebyście wiedzieli, czym nas tam uraczono! Kurczakami o smaku gumy! Żując toto, wyobrażałem sobie, jak tu siedzicie i zajadacie się pysznościami. - Nie wyglądasz na zabiedzonego. - Eve roześmiała się wesoło. - A nasza kolacja rzeczywiście była wyśmienita. Kucharz przeszedł samego siebie. - Och, nie dobijaj mnie! Słuchaj, jak zjem, może wyszlibyśmy na dwór, co? Po paru godzinach nudnego zebrania dobrze mi zrobi spacer w towarzystwie pięknej kobiety. - W takim razie zostawiam was samych. - Aleksander wstał od stołu. - Nie wygłupiaj się, Aleks - zaoponował brat. - Przejdź się z nami po ogrodzie. Tylko najpierw daj mi dokończyć swój mus czekoladowy. - Mam dziś jeszcze sporo pracy. - Jak zwykle - mruknął Bennett, sięgając po talerzyk. Eve zerknęła przez ramię i odprowadziła księcia wzrokiem. Ku własnemu zaskoczeniu, nagle poczuła silną pokusę, aby wybiec za nim. Stłumiwszy ją, przeniosła spojrzenie na Bennetta i uśmiechnęła się promiennie.

ROZDZIAŁ DRUGI - Kiedy Aleksander obiecał, że ktoś mnie oprowadzi po Centrum nie sądziłam, że tym kimś będziesz ty. Jej Wysokość księżniczka Gabriella de Cordina roześmiała się wesoło, po czym pchnęła drzwi do teatru. - To miejsce jest naszą chlubą - powiedziała. - A co do przewodnika, podejrzewam, że Aleksander sam chętnie by cię oprowadził, gdyby nie miał wcześniejszych zobowiązań. Eve puściła to mimo uszu; nie chciała tłumaczyć przyjaciółce, że się myli, że Aleksander na pewno wolałby spędzić cały dzień na nudnych zebraniach niż godzinę w jej towarzystwie. - Nie lubię się powtarzać, Brie, ale naprawdę wyglądasz świetnie. - Och, powtarzaj się, powtarzaj. Nawet nie wiesz, jakie to miłe. Po urodzeniu dzieci kobieta łaknie komplementów. W eleganckim białym kostiumie, z włosami gładko zaczesanymi i upiętymi w prosty kok, wyglądała niezwykle dostojnie. Jednak patrząc na jej gładką twarz i młodzieńczą figurę, trudno było uwierzyć, że wydała na świat czwórkę dzieci. Przez moment Brie w milczeniu obserwowała siostrę swojej najbliższej przyjaciółki. - Pamiętam, kiedy pierwszy raz cię zobaczyłam. Pomyślałam sobie: jaka śliczna dziewczynka. Teraz ta śliczna dziewczynka dorosła i przeistoczyła się w olśniewającą kobietę. Powiedz, czy Chris przestała się w końcu o ciebie martwić? - Boże, jak ja tego nienawidziłam, tej nadopiekuńczości. - Eve uśmiechnęła się na wspomnienie zbuntowanej nastolatki, która nieustannie toczyła walkę ze swoją starszą siostrą. - Oczywiście teraz, kiedy wyrosłam z okresu młodzieńczego buntu, mam nadzieję, że Chris nigdy nie przestanie się o mnie troszczyć. Świadomość, że komuś na nas zależy, podnosi człowieka na duchu. To dziwne, ale im się jest starszym, tym bardziej docenia się rodzinę. - To prawda. Nie wiem, co bym zrobiła bez mojej. Tych parę miesięcy, kiedy straciłam pamięć, kiedy niczego i nikogo nie pamiętałam... - Gabriella potrząsnęła głową. - To mnie nauczyło, że trzeba cieszyć się każdym dniem. No dobrze. - Wziąwszy głęboki oddech, rozejrzała się wkoło. - Od czego zaczynamy? - Od kulis. Bez dobrego zaplecza, czyli odpowiedniego oświetlenia, wygodnej garderoby i paru innych rzeczy nawet najlepsze przedstawienie pozostawia wiele do życzenia. Sam talent to nie wszystko.

- Znasz się na swojej pracy... - Mam nadzieję. Spędziły w teatrze godzinę. Eve wchodziła po schodach, zaglądała do magazynów, sprawdzała sprzęt. Tak jak się spodziewała, wszystko było w doskonałym stanie i najwyższej jakości. Centrum Sztuk Pięknych zbudowano, by uczcić pamięć matki Gabrielli. Nic dziwnego, że było chlubą rodziny. Dzięki Bissetom, ich pieniądzom i zaangażowaniu, mieszczący się tu kompleks teatralny uważano za jeden z najlepszych w świecie. Eve czuła narastające podniecenie. Miała świadomość, że występy w takim miejscu, przed międzynarodową widownią, przebiłyby wszystkie dotychczasowe osiągnięcia jej zespołu. Wybiegając myślą naprzód, zaczęta się zastanawiać nad wyborem sztuk. Hm, cztery przedstawienia. Najlepiej byłoby pokazać sztuki czterech różnych amerykańskich dramaturgów. Tennessee Williamsa, Neila Simona, Arthura Millera, jeszcze kogoś, Na brak nazwisk nie mogła narzekać. Oczywiście będzie nalegała na własnych akustyków, elektryków, maszynistów, na własne charakteryzatorki, garderobiane, rekwizytorów. - Słychać, jak w twojej głowie obracają się tryby - powiedziała z rozbawieniem Gabriella. Eve postała jej uśmiech, po czym wyszła na scenę. Stanęła na środku i, maksymalnie skupiona, zaczęła się rozglądać po widowni. To było niesamowite. W pustym teatrze wyczuwała wibracje, zapach farby, potu, widziała twarze, słyszała brawa. Tak, to była wymarzona scena. Scena, na jakiej pragnie się znaleźć każdy aktor. Wznoszące się rzędy wygodnych siedzeń, pomiędzy nimi trzy szerokie przejścia, podłoga wyłożona miękką granatowa wykładziną. Ogromne kryształowe żyrandole zawieszone na pokrytym freskami suficie. Na wprost sceny balkon. Nawet z tej odległości widziała lśniące, piękne rzeźbione poręcze. Ale nie to ją najbardziej cieszyło, nie dywany, poręcze czy żyrandole, lecz fakt, że z każdego miejsca na widowni idealnie było widać, co się dzieje na scenie. - Dziś... dziś już koniec, tragiczny finał. Cokolwiek uczyniliśmy, cokolwiek osiągnęliśmy, przestaje się liczyć. Jutro wszystko zacznie się od nowa, tyle że bez nas. Bo nas już nie ma. Głos niósł się daleko, po ostatnie rzędy. Brzmiał głośno i wyraźnie. Eve uśmiechnęła się zadowolona. - Fantastycznie. - Popatrzyła na Brie. - Nie wiem, kim jest wasz architekt, ale spisał się na medal. - Zasugeruję ojcu. aby mu przyznał jakiś medal, Eve, ten tekst, który przed chwilą recytowałaś... Nie kojarzę go.

- Nic dziwnego. To fragment sztuki początkującego dramaturga - odparła ze wzruszeniem ramion, nie przyznając się, że tym początkującym dramaturgiem jest ona sama. - Brie, kochanie, takiego teatru każdy mógłby wam pozazdrościć. Kiedyś w przyszłości chętnie przygotuję coś na małą scenę. Ale do naszych obecnych celów duża jest absolutnie wymarzona. - To dobrze. Miałam nadzieję, że ci się spodoba. - Stukając obcasami o podłogę, Gabriella podeszła do Eve. - Odkąd wpadliśmy z Aleksem na pomysł wspomożenia fundacji, z niecierpliwością czekałam na twoją reakcję. A więc? Przyjmujesz nasze zaproszenie? - Jeżeli dogadamy się co do koncepcji i szczegółów, obejrzycie cztery genialne spektakle. - Cudownie. Eve jeszcze raz rozejrzała się dookoła. Ona sama nie wystąpi na deskach teatru w Cordinie, ale może kiedyś w przyszłości któraś z jej sztuk zostanie tu wystawiona? No cóż, nie szkodzi pofantazjować. - W takim razie powinnam jak najszybciej wrócić do domu i brać się do pracy. - Wykluczone. Po prostu nie zgadzam się i już. Na jutro zaplanowałam rodzinny obiad. U siebie na farmie. - Brie wzięła przyjaciółkę pod rękę. - Słuchaj, jedź do pałacu, poopalaj się, odpocznij. Potem naprawdę nie będziesz miała na to czasu. - To rozkaz? - Absolutnie. - W takim razie muszę go wykonać, prawda? Nie było to wcale takie bolesne. Przeciwnie, leżąc nad basenem i patrząc, jak liście palm kołyszą się leniwie na wietrze, uznała, że jest to całkiem miła forma spędzania czasu. W młodości specjalizowała się w nicnierobieniu. Teraz, jako osobie dorosłej, trudno jej było uwierzyć, że smażenie się na słońcu czy snucie bez celu mogło ją kiedykolwiek satysfakcjonować. Oczywiście nie ma nic złego w tym, że człowiek lubi sobie odpocząć, pomyślała, odchylając w tył oparcie leżaka. Odrobina lenistwa nikomu nie zaszkodziła. Tyle że szkoda poświęcać na nie całe życie. Niewiele brakowało, aby tak się stało w jej wypadku. Pochodziła z bogatego domu. Miała wszystko. Wystarczyło wyrazić życzenie, a inni je spełniali. Może dalej by tak żyta, zbijając bąki, gdyby nie odkryła teatru. Zaczęła od najniższego szczebla. Uczyła się, zdobywała doświadczenie. Okazało się, że ma talent. Odnosiła sukcesy dzięki własnej pracy i talentowi, a nie pomocy ojca. Ale nie występowała na scenie; jej związek ze sceną miał

całkiem inny charakter. Teatr otworzył przed nią nowy świat, pozwolił poznać samą siebie. Przekonała się, że jest inteligentna, zaradna i ma umiejętności organizacyjne, o jakie nigdy siebie wcześniej nie podejrzewała. Założyła własny zespół, doskonale sprawdzała się w roli producentki. Nauczyła się podejmować ryzyko. Nie oszczędzała się. Wiedziała, że od tego, co postanowi, zależy kariera i egzystencja wielu ludzi. Poczucie odpowiedzialności za innych sprawiło, że z bogatej, rozpieszczonej dziewczyny przeobraziła się w myślącą, zapracowaną młodą kobietę. Teraz stała przed olbrzymią szansą. Międzynarodowa sława - na coś takiego nie liczyła w najśmielszych snach. Hm, musiałaby tylko podjąć właściwą decyzję, wybrać cztery sztuki, wyprodukować je, zamówić odpowiednie kostiumy, rekwizyty, scenografię. Musiałaby też naradzić się z prawnikami, załatwić transport, być na każde zawołanie czterech reżyserów oraz siedemdziesięciu kilku aktorów oraz pracowników technicznych. A także księcia Aleksandra. Poprawiła na nosie okulary przeciwsłoneczne i westchnęła cicho. Życie bez wyzwań byłoby strasznie nudne. Nie powinien był tu przychodzić. Spojrzał na zegarek. Tak, równo za dwadzieścia minut ma spotkanie. Powinien siedzieć w gabinecie i przygotowywać się do rozmowy z sekretarzem stanu. Co mu strzeliło do głowy, żeby pytać służącego, czy panna Hamilton już wróciła? Gdyby nie wiedział, że leży teraz nad basenem, udałby się na górę i zajął pracą. A tak... Sprawiała wrażenie, jakby spała. Miała na sobie skąpe czerwone bikini, które ledwo cokolwiek zakrywało. Żeby równo i ładnie się opalić, zsunęła ramiączka; stanik utrzymywał się w miejscu tylko dlatego, że leżała bez ruchu. Ciemne okulary zasłaniały jej oczy; gdyby były otwarte, na pewno zareagowałaby na jego obecność. Mógł się napatrzeć do woli. Posmarowana olejkiem skóra lśniła w słońcu. Jej zapach mieszał się z zapachem rosnących w ogrodzie kwiatów. Ciemne włosy lepiły się do twarzy; oznaczało to, że Eve korzystała z basenu. Kiedy się nad nią pochylił, zatrzepotała rzęsami i otworzyła powieki. - Powinnaś uważać. Słońce silnie operuje. Zasłaniał jej głową słońce; wyglądało to niemal tak, jakby otaczała go świetlista aureola. Eve zamrugała oczami i przez chwilę milczała, niepewna, czy to jawa, czy sen. Pamiętała, że śnił się jej smok, którego zabija rycerz w srebrnej zbroi. Jednakże bardziej niż ze średniowiecznym rycerzem Aleksander kojarzył się jej z greckim bogiem. - Sądziłam, że Wasza Wysokość wyszedł.

Zapominając o rozpiętym staniku, oparła się na łokciu. Raptem poczuła, że stanik się osuwa. Przeklinając głośno, przytrzymała go ręką. Aleksander obserwował ją bez słowa, kiedy usiłując zachować resztki skromności, wiązała na szyi ramiączka. - Bo wyszedłem. Ale wróciłem. Masz bardzo jasną karnację. Spieczesz się na raka. Przemknęło jej przez myśl, że zgodnie z etykieta dworską powinna wstać i dygnąć. Uznała jednak, że dyganie w bikini byłoby po prostu śmieszne. - Po pierwsze, wtarłam w siebie pół butelki mleczka z filtrem, po drugie, nie zamierzam tu długo siedzieć, a po trzecie, kiedy się mieszka w Houston, skóra nabiera odporności. - Objawiającej się lekkim zaróżowieniem? - Przysunął sobie krzesło i usiadł. - Byłaś w Centrum? - Tak. Zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Rodzinie Bissetów należą się gratulacje. - To przyjedziesz z zespołem? - Wszystko zależy od warunków umowy. - Podniosła oparcie leżaka. - Scena jest pierwszorzędna, zaplecze wspaniałe. Jeżeli uda nam się porozumieć co do szczegółów, myślę, że oboje będziemy zadowoleni. - Szczegółami niech się zajmują prawnicy i księgowi - rzekł. - Pytanie brzmi: czy zgadzasz się na przyjazd? - Zgodę uzależniam od informacji, jakie uzyskam od prawników i księgowych. - Chyba stałaś się prawdziwą kobietą interesu. - Owszem. Wasza Wysokość nie pochwala kobiet prowadzących interesy? - Cordina jest nowoczesnym księstwem. Nie oceniamy tu ludzi na podstawie ich płci. - Królewskie „my”? Istotnie, świadczy to o nowoczesności i postępowym sposobie myślenia - zauważyła z ironią. - Nie za ciepło Waszej Wysokości w tej marynarce? - Jest lekki wiatr. - Czy zdarza się Waszej Wysokości zrzucić koronę? Biegać na bosaka? - Słucham? - Mówiłam w przenośni. - Wzięła ze stolika szklankę soku pomarańczowego. Kostki lodu dawno się roztopiły, ale napój i tak był orzeźwiający. - Często Wasza Wysokość pływa? - Niestety, mało mam czasu na rozrywki. - Jest takie powiedzenie: praca lata skraca. - Obiło mi się o uszy. Zdobiący jego dłoń złoty pierścień z rubinem błysnął w słońcu. - Ale nie dotyczy ono książąt?

- Dotyczy. Żałuję, że nie mogę poświęcić d więcej czasu. - Wcale tego nie oczekuję. - Wstała. Aleksander również. - Na miłość boską, proszę siadać, książę! - fuknęła. - Przecież nikogo tu poza nami nie ma. Nawet sobie Wasza Wysokość nie wyobraża, jakie to irytujące, kiedy się wstaje, a siedzący obok mężczyzna natychmiast podrywa się na nogi. - Naprawdę? - spytał z rozbawieniem, posłusznie siadając z powrotem na krześle. - Tak, naprawdę. Powinien książę spędzić trochę czasu w Ameryce. Tam można się pozbyć sztywności, wyluzować. - Wyluzować? Nie bardzo mogę sobie pozwolić na luz - oznajmił cicho. Złość jej minęła. - W porządku, ale nie rozumiem, dlaczego książę musi się tak oficjalnie zachowywać w moim towarzystwie. Jestem blisko zaprzyjaźniona z waszą rodziną, a poza tym nienawidzę zbędnej etykiety. - Tak? To dlaczego nie mówisz do mnie po imieniu? Zarumieniła się. Jego słowa wprawiły ją w zakłopotanie. - Sama powiedziałaś, że znamy się od lat... - Myliłam się - rzekła wolno, wyczuwając jakieś niewidoczne prądy. - W ogóle się nie znamy. - Do innych zwracasz się po imieniu... Zaschło jej w gardle. Pomógłby łyk soku. Ale szklanka stała na stoliku, a stolik obok krzesła, na którym siedział Aleksander. - To prawda - przyznała. - Zastanawiałem się, dlaczego tak się dzieje. Ale może powinienem ciebie o to spytać. Powiedz, Eve, dlaczego nie mówisz do mnie per ty? - Nie wiem. Jakoś wydaje mi się to niestosowne. Zadrżała. Czyżby była zdenerwowana? Zaintrygowany, przysunął się bliżej. - Czy kiedykolwiek byłem wobec ciebie niemiły? - Tak. Nie. Cofnęła się o krok. - Zdecyduj się. - Nie, książę. Aleksandrze - poprawiła się, widząc jego karcące spojrzenie. - Jesteś zawsze niezwykle uprzejmy. Mimo swojej niechęci do mnie... - Niechęci? Takie odniosłaś wrażenie? Że jestem do ciebie niechętnie nastawiony? Nie zauważyła, kiedy podszedł bliżej; teraz dzieliło ich zaledwie kilka centymetrów.

Eve postanowiła zastosować jedyną skuteczną metodę obrony, jaką znała: atak. - Zdecydowanie tak. - Należą ci się więc przeprosiny. Ujął jej rękę i podniósł ją do ust. Choć niebo było błękitne, bez chmur, Eve wydawało się, że powietrze drży od wyładowań elektrycznych. - Przestań być taki czarujący. Usiłowała zabrać rękę, lecz trzymał ją mocno. Uśmiech, który rozjaśnił jego twarz, był równie nieoczekiwany jak muśnięcie warg o jej dłoń. Nie miał już żadnych wątpliwości: Eve była zdenerwowana. Nie wiedzieć czemu, bardzo go to wzruszyło. - Wolałabyś, żebym był zgryźliwy i cyniczny? - Nie, wolałabym, żebyś był sobą. Nie lubię niespodzianek. - Ja też nie. Dojrzała coś w jego oczach. Czyżby wyzwanie? Nie zamierzała żadnego podejmować. - Ale czasem są miłe i urozmaicają życie - dodał po chwili. - Jednym urozmaicają, innych wprawiają w zakłopotanie. Jego uśmiech pogłębił się. Po raz pierwszy w życiu zauważyła dołeczek w prawym policzku Aleksandra. Nie mogła oderwać od niego wzroku. - Czy to znaczy, że ja cię wprawiam w zakłopotanie? - Tego nie powiedziałam - rzekła. Utkwiła spojrzenie w jego oczach. Ale tak też było źle. - Czerwienisz się - szepnął, gładząc palcem jej brodę. - To od ciepła. - Nogi miała jak z waty. - Tak, faktycznie jest gorąco. - On też czuł niepokój i drgania powietrza, jakby gdzieś nieopodal szalała burza. - Chyba powinniśmy się ochłodzić. - Tak. Zresztą muszę się przebrać. Obiecałam Bennettowi, że przed kolacją wybiorę się z nim do stajni. Błysk, który widziała w jego oczach, natychmiast zgasł. Usta zacisnęły się, dołeczek w policzku znikł. - Więc nie zatrzymuję cię. Aha, na kolacji będzie ambasador Francji z żoną. - Postaram się nie siorbać. - Stroisz żarty ze mnie? - spytał gniewnie. - Czy z siebie? - Z nas obojga. - Nie siedź za długo na słońcu, bo się spieczesz.