ROZDZIAŁ PIERWSZY
Waszyngton to zwariowane miasto. Shelby wiedziała
o tym, i właśnie za to je kochała. Miała tu wszystko, czego
dusza zapragnie. Mogła w zależności od nastroju podziwiać
elegancję zabytkowej architektury albo odwiedzić obskurne ba
ry i taniutkie teatrzyki rewiowe.
Wystarczyło przejechać z jednego końca miasta na drugi,
by ze statecznych i bogatych ulic przenieść się do dzielnicy
nędzy. W tym mieście było wszystko. Wiekowe domy z czer
wonej cegły i nowoczesne budynki, lśniące chromem i szkłem,
pełne samochodów nowoczesne aleje i zaciszne brukowane za
ułki.
Jednak w strukturze miasta krył się wyraźny porządek. Jego
centrum stanowił Kapitol, bo też polityką zajmowała się zna
czna część jego mieszkańców. Ich życie toczyło się w ryt
mie ustalonym przez wybory prezydenckie. Od wyników bo
wiem zależała ich praca i kariera, a czasem nawet ich egzy
stencja.
Samo miasto rozrosło się wokół Kapitolu jak szalone, jed
nak bez tej gorączkowej, beztroskiej żywiołowości, jaką miał
Nowy Jork, tylko jakoś tak cichaczem, jakby ostrożnie zerkając
przez ramię. Cokolwiek by jednak o nim mówić, na pewno
nie było bezpiecznym azylem. I to właśnie odpowiadało w nim
Shelby najbardziej.
Bezpieczeństwo kojarzyło jej się wyłącznie z nudą, a nudy
obawiała się jak niczego na świecie. Dawno już postanowiła,
że przeżyje życie, kierując się wyłącznie jedną zasadą: nigdy
się nie nudzić.
Szczególnym sentymentem darzyła dzielnicę Georgetown,
pełną kipiącej, młodzieńczej energii. Tu mieścił się uniwersytet,
a tuż obok barwne butiki i gwarne kawiarnie oraz puby, w któ
rych w środowe wieczory sprzedawano piwo za pół ceny.
Mimo to dzielnicy nie brakowało swoistego dostojeństwa
i klasy, jaką dać może wyłącznie patyna czasu. O charakterze
tutejszych ulic decydowały obszerne, zacienione koronami sta
rych drzew rezydencje, mury porośnięte gęstym bluszczem i rę
cznie malowane żaluzje.
Przede wszystkim ze względu na taką różnorodność, która
tworzyła w Georgetown wyjątkowy klimat, Shelby czuła się tu
jak ryba w wodzie. Witryny jej galera i okna jej mieszkania na
piętrze wychodziły na jedną z wąskich brukowanych uliczek.
Mieszkanie, miało balkon, więc w ciepłe letnie noce lubiła
przesiadywać na nim, wsłuchana w odgłosy tętniącego życiem
miasta. Zupełnie nie przeszkadzało jej bliskie sąsiedztwo ulicy,
zresztą na wypadek, gdyby zapragnęła prywatności, zamonto
wała w oknach bambusowe rolety, Rzadko ich jednak używała.
Shelby Campbell urodziła się po to, by żyć w tłumie, bez
ustannie obracać się wśród łudzi i rozmawiać z nimi do upad
łego. Nieznajomi byli dla niej równie fascynującymi partnerami
do rozmowy jak starzy przyjaciele, a gwar odpowiadał jej dużo
bardziej niż głucha cisza.
Z drugiej jednak strony, lubiła żyć własnym rytmem, dla
tego nie poszukała sobie współlokatorki. Mieszkały z nią wy-
łącznie zwierzęta, jednooki kocur Mojżesz Dayan i Ciocia Em.
jadająca ponoć papuga, która jednak w całym swoim życiu
nie wykrztusiła ani jednego słowa. Shelby przyjaźniła się z ni-
mi gorąco i sprawiedliwie dzieliła przestrzeń artystycznie zaba-
łaganionego mieszkania.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE
Z zawodu była garncarką, a dla kaprysu została kupcem
Jej mały sklepik - galeria, nazwany przez nią Kalliope, w cią-
gu trzech lat od otwarcia stał się bardzo popularny, ona zaś
z niejakim zdziwieniem odkryła, że kontakty z klientami dają
jej nie mniejszą przyjemność niż siedzenie przy kole garncar-
skim.
Jej wieczne utrapienie stanowiła jednak konieczna przy pro
wadzeniu własnego interesu buchałteria. Szybko wytłumaczyła
więc sobie, że drobne niedogodności dodają jej życiu pikanterii
i odważnie zajęła się handlem, a sukces, jaki odniosła, wprawił
jej rodzinę i przyjaciół w spore zdumienie.
Punktualnie o szóstej wywiesiła na drzwiach tabliczkę
z napisem: Zamknięte. Już na samym początku obiecała sobie,
że nie poświęci galerii całego swojego czasu. Mogła do bladego
świtu tworzyć swe ceramiczne arcydzieła, jeśli tylko nachodziło
ją natchnienie, mogła też całą noc włóczyć się po mieście, ale
nie widziała najmniejszego sensu w tym, by zostawać w galerii
dłużej, niż przewidywały to godziny otwarcia.
Poza tym dzisiejszego wieczoru czekało na nią coś, czego
zwykle unikała niczym diabeł święconej wody. Niestety, bez
skutecznie. Skoro więc nie udało jej się od tego wykręcić, uz
nała, że powinna potraktować to na równi z innymi zobowią
zaniami, czyli niezwykle poważnie.
Zgasiła światło i poszła na górę, do mieszkania. Wystar
czyło, że nacisnęła klamkę, a już kot zeskoczył miękko ze swej
poduszki na parapecie, przeciągnął się leniwie i wolniutko ru
szył w jej kierunku, wiedząc, że obecność Shelby stanowi
zapowiedź rychłego obiadu. Papuga, jak zawsze milcząca, wi
dząc ją, nastroszyła pióra, po czym spokojnie wróciła do wie
czornej toalety.
- Jak leci? - Shelby z roztargnieniem podrapała kota za
uchem. Zadowolony, zamruczał na powrót
8 NORA ROBERTS
wymownie swym jednym okiem, po czym zaczął ocierać się
o jej łydki.
- Wiem, wiem. Zaraz cię nakarmię. - Schyliła się, żeby
go pogłaskać, a wtedy usłyszała burczenie własnego brzucha
i poczuła, że jest przeraźliwie głodna. Tymczasem tego wie
czora nie zanosiło się na nic więcej niż wątróbki owijane be
konem i krakersy.
- Co zrobić... - Z westchnieniem wzruszyła ramionami
i poszła do kuchni, starając się nie zadeptać Mojżesza, który
kocim zwyczajem plątał jej się pod nogami. Otworzyła świeżą
puszkę z karmą. Jej smakowity zapach sprawił, że ślina na
płynęła jej do ust.
Było to wprawdzie kocie jedzenie, ale i tak pachniało świet
nie, tym bardziej że miała świadomość, że sama dziś nie zje
zbyt wiele. Trudno, pomyślała zrezygnowana, trzeba trochę po-'
cierpieć.
Zresztą, nie miała innego wyjścia, skoro już obiecała matce,
że pojawi się na koktajlu u kongresmana Write'a. Westchnęła
ciężko. Wyglądało na to, że znowu dała się wrobić, i znowu
za sprawą Debory Campbell.
Bardzo kochała swoją matkę. Darzyła ją uczuciem znacznie
silniejszym niż miłość, jaką zwykle dziecko odczuwa wobec
rodzica. Kiedy stały obok siebie, często brano je za siostry
pomimo dwudziestopięcioletniej różnicy wieku. Nie sposób by
ło nie zauważyć ich podobieństwa.
Miały identyczny kolor włosów, ciepło rudy, zbyt ognisty,
by nazwać go kasztanowym, a jednocześnie zbyt ciemny, by
nawet przez grzeczność określać go mianem odcienia tycjano-
wskiego. Obie imponowały porcelanową cerą i głębokimi, cie
mnymi oczami, ale każda z nich reprezentowała skrajnie od
mienny typ urody.
Debora była subtelna i nieodmiennie elegancka, natomiast
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 9
Shelby robiła wrażenie barwnej hipiski. Z pociągłą twarzą
o wyrazistych kościach policzkowych wyglądała na lekko za
biedzoną i świadomie dbała o swój niecodzienny wizerunek,
podkreślając go umiejętnie dobranym makijażem i oryginal
nymi strojami. Robiła tak po części na przekór rodzinnej tra
dycji, a po części dlatego, że dążenie do oryginalności było
właściwe jej naturze.
Jej rodzina pochodziła z Waszyngtonu, nic więc dziwnego,
że wychowano ją według obowiązującego w stolicy modelu
i jej dzieciństwo upłynęło w cieniu wielkiej polityki. W jej do
mu bezustannie mówiło się o wyborach, partiach, ustawach,
które miały przejść lub przepaść. W czasie kampanii wyborczej
ojciec znikał na całe tygodnie, a kiedy już został senatorem,
jego dzieci musiały podporządkować się regułom tworzenia je
go wizerunku.
Starannie zaaranżowane kinderbale, jakie organizował dla cór
ki, stanowiły taki sam element gry politycznej, jak konferencje
prasowe, a wszystko po to, by senator Robert Campbell mógł
pokazać światu, że idealnie pasowałby do Gabinetu Owalnego.
Mimo to Shelby wiedziała, że jej ojciec był w istocie ko
chającym, oddanym rodzinie człowiekiem, wrażliwym i nie
pozbawionym ironicznego spojrzenia na świat, w którym się
obracał. Niestety, zalety te nie uchroniły go przed kulą szaleńca,
od której zginął przed piętnastoma laty. Po tym tragicznym
zdarzeniu wmówiła sobie, że to polityka go zabiła.
Wtedy, już jako jedenastoletnia dziewczynka, wiedziała
wprawdzie, że śmierć nie ominie nikogo, Roberta Campbella
zabrała jednak zdecydowanie za wcześnie. A to oznaczało, że
nie należy zbytnio liczyć na doczekanie późnej starości i trzeba
używać życia, ile tylko się da. Podjęła taką decyzję z gorli
wością nastoletniego dziecka, ale jak do tej pory ani na jotę
od niej nie odstąpiła.
10 NORA ROBERTS
I dlatego, wierna zasadzie, by radować się każdym dniem,
zgodziła się pójść na przyjęcie do eleganckiej rezydencji pew
nego kongresmana. Nie wątpiła, że znajdzie tam coś, co ją
rozbawi lub zainteresuje.
Spóźniła się, ale też nigdy nie zjawiała się na czas. Jej
niepunktualność nie wynikała ze złośliwości ani nie była świa
domym działaniem. Po prostu zawsze wydawało jej się, że
dużo szybciej zdoła uporać się z tym, co akurat zaczęła robić
przed wyjściem.
Zresztą w tym przypadku i tak nikt nie zauważył jej
spóźnienia, bo kiedy wreszcie dotarła na miejsce, wielki dom
w stylu kolonialnym aż pękał w szwach od tłumu gości.
Z trudem torując sobie drogę, weszła do salonu. Był przy
najmniej tak szeroki, jak całe jej mieszkanie i jakieś dwa razy
dłuższy. W jasnym wnętrzu przeważały biele, beże i kolory
kości słoniowej, co jeszcze wzmacniało wrażenie przestronno-
ści. Na ścianach wisiały doskonałe francuskie pejzaże w bogato
zdobionych ramach.
Shelby od razu doceniła gustowny wystrój pokoju, choć
musiała przyznać, że sama nie byłaby w stanie żyć pośród tak
wysmakowanej elegancji. Zdecydowanie bardziej odpowia
dał jej unoszący się tu specyficzny zapach wszystkich przyjęć
i koktajli, mieszanina drogiego tytoniu, kosztownych perfum
i wód kolońskich.
Rozmowy również nie odbiegały od normy. Omawiano cu
dze stroje, inne przyjęcia, wyniki rozgrywek golfowych. Dys
kutowano także o polityce, ostatnim spotkaniu państw NATO
czy wreszcie o wywiadzie, jakiego minister finansów udzielił
w jednym z telewizyjnych programów.
Shelby pospiesznie przemykała wśród grupek w większości
znanych jej osób. Nie miała ochoty przyłączać się do żadnej
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 11
z nich, toteż uśmiechała się tylko, wymieniała szybkie pozdro
wienia i konsekwentnie zbliżała się do bufetu.
Poszukała go spojrzeniem już w chwili, kiedy tu weszła.
Odetchnęła z ulgą, kiedy zauważyła, że pani domu postarała
się o wykwintne przekąski. Kawałeczki warzyw zapiekane we
francuskim cieście nie były co prawda większe od jej kciuka,
ale i tak oznaczało to, że uda jej się zapełnić jakoś pusty żo
łądek. Oczywiście, o ile zje ich dostatecznie dużo.
- Shelby! Nawet nie wiedziałam, że tu jesteś. Jak miło cię
widzieć! - Carol Write, dyskretnie elegancka w lnianej sukni
o liliowym odcieniu, wysunęła się z tłumu, nie uroniwszy przy
tym ani kropelki sherry.
- Spóźniłam się - przyznała Shelby, odwzajemniając krót
ki uścisk. - Przepiękny dom, pani Write.
- Ależ dziękuję, moja droga. Z przyjemnością oprowadzę
cię po nim trochę później, jeśli uda mi się wyrwać. - Z nie
skrywaną satysfakcją omiotła wzrokiem tłum swoich gości, naj
większą radość każdej waszyngtońskiej pani domu. - A jak
tam twoja galeria?
- Dziękuję, bardzo dobrze. Jak się miewa kongresman?
- Doskonale. Na pewno będzie chciał z tobą porozmawiać.
Nawet nie wiesz, jaki był zachwycony popielnicą, którą zro
biłaś do jego biura - trajkotała Carol. - Mówił mi, że to naj
lepszy prezent urodzinowy, jaki ode mnie dostał. Ale szkoda
czasu, moja droga, musisz natychmiast przyłączyć się do to
warzystwa. - Chwyciła Shelby za łokieć i odciągnęła od bu
fetu, zanim ta zdołała wziąć jeszcze jeden kawałek zapiekanki.
Shelby rzuciła jej niezbyt przyjazne spojrzenie i uśmiech
nęła się z przymusem. Carol jednak nie wyglądała na znie-
chęconą.
- Nikt nie umie tak rozruszać towarzystwa jak ty - ciąg-
nęła. - Wszyscy inni opowiadają tylko w kółko o swojej pra-
12 NORA ROBERTS
cy, a to może zrujnować każde przyjęcie. Pewnie znasz wię
kszość osób, ale... - urwała nagle. - O, popatrz, jest Debora.
W takim razie zostawiam was na moment i wracam do zaba
wiania gości.
Uwolniona Shelby z ulgą wróciła do stołów z jedzeniem.
- Cześć, mamo! - z pełnymi ustami powitała Deborę.
- Już się zaczynałam martwić, że mnie zawiedziesz i nie
przyjdziesz.
- To nie w moim stylu. Przecież obiecałam.
Debora uśmiechnęła się do córki, przesuwając po niej spoj
rzeniem. Nie mogła wyjść z podziwu, że w stroju złożonym
z tęczowej, szerokiej spódnicy, ludowej bluzki i aksamitne
go bolerka Shelby prezentuje się tak wspaniale. Przecież każda
inna z zebranych tu kobiet wyglądałaby w tym po prostu
śmiesznie.
- Jedzenie jest dużo lepsze, niż myślałam - stwierdziła
Shelby, wodząc po półmiskach okiem znawcy.
- Dziewczyno, przestań wreszcie myśleć żołądkiem! - De
bora wzięła ją pod rękę i obróciła twarzą w kierunku salonu.
- Na wypadek, gdybyś sama tego nie zauważyła, informuję
cię, że przyszło tu dzisiaj kilku naprawdę interesujących mło
dych mężczyzn.
- Ciągle próbujesz wydać mnie za mąż! - Rozbawiona,
pocałowała matkę w policzek. - A już ci prawie wybaczyłam
tego nieszczęsnego lekarza, którego mi naraiłaś.
- To był bardzo ambitny młody człowiek.
- Owszem, aż za bardzo - zgodziła się z przekąsem, za
chowując dla siebie uwagę, że wspomniany lekarz poza ogro
mną ambicją miał jeszcze nie mniej ruchliwe dłonie.
Debora wzruszyła ramionami.
- Zrozum, że wcale nie próbuję wydać cię za mąż. Ja tylko
chcę, żebyś była szczęśliwa.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 13
- A ty jesteś szczęśliwa?
- Ależ tak! Oczywiście, że jestem szczęśliwa.
Shelby uśmiechnęła się szelmowsko. Wyglądało na to, że
matka dała się wciągnąć w zastawione przez nią sidła
- A kiedy wychodzisz za mąż? - spytała z niewinna miną.
- Ja już byłam mężatką! - przypomniała jej Debora
wyraźnie zirytowana tym pytaniem. - Mam dwoje dzieci, a...
- A one cię uwielbiają - dokończyła za nią Shelby. - Mam
dwa bilety na balet do Centrum Kennedy'ego na przyszły ty
dzień. Co ty na to?
Debora westchnęła zrezygnowana.
- Sprytny sposób na zmianę tematu - stwierdziła wesoło.
- A jeśli chodzi o twoją propozycję, to bardzo chętnie sko-
rzystam.
- Świetnie. A mogę przedtem wpaść do ciebie na obiad?
- zapytała Shelby przymilnie. Niemal w tej samej chwili roz
promieniła się w szerokim uśmiechu: - Cześć, Steve! - Za
gadnęła mężczyznę, który właśnie do nich podszedł. - Widzę,
że ćwiczyłeś ostatnio.
Debora patrzyła, jak jej rezolutna córka czaruje asystenta
sekretarza prasowego, po czym przenosi zainteresowanie na
nowo mianowanego szefa Agencji Ochrony Środowiska,
a wszystko to robi z niezrównaną swobodą i wdziękiem. Nie
da się ukryć, że była prawdziwą duszą towarzystwa. Lubiła
ludzi, a oni odwzajemniali się tym samym.
Dlaczego więc tak starannie unikała bliższych związków?
Gdyby chodziło tu jedynie o niechęć wobec małżeństwa, De
bora mogłaby to jakoś zrozumieć. Od dawna jednak podejrze
wała, że za tym brakiem zainteresowania życiem we dwoje
kryje się coś więcej. Shelby wyraźnie odmawiała sobie ulegania
jakimkolwiek silniejszym uczuciom.
Może jednak nie ma powodów do obaw, pocieszyła się De-
14 NORA ROBERTS
bora, słysząc głośny śmiech córki. Shelby wydawała się taka
radosna i żywiołowa. W końcu każdy jest szczęśliwy na swój
sposób.
Alan MacGregor od dłuższego czasu przyglądał się rudo
włosej kobiecie ubranej w bardzo, jak na tak wytworne przy
jęcie, niekonwencjonalny sposób. Miała ciekawą twarz, raczej
oryginalną niż piękną, i swobodny, niewymuszony styl bycia.
Jej głośny śmiech wznosił się ponad głowami tłumu, zmysłowy
i niewinny zarazem.
Z całą pewnością nie wyglądała na typową bywalczy-
nię waszyngtońskich salonów, co do tego nie miał żadnych,,
wątpliwości. Jej ubranie nie pochodziło z markowego skle-
pu, a lśniących włosów nie dotykał grzebień renomowane-
go fryzjera. Z drugiej jednak strony czuła się tu wyjątkowo
swobodnie i, zdaje się, znała większość gości. Kim, u diabła
była?
- Cóż, senatorze. - Kongresman Write niespodziewanie
klepnął go w łopatkę. - Miło cię zobaczyć poza czasem urzę
dowania. Nieczęsto udaje się wyciągnąć cię do ludzi.
- Masz bardzo dobrą szkocką, Charlie - pochwalił Alan,
podnosząc do góry szklankę. - A to chyba najlepszy argument
za tym, żeby cię odwiedzić.
- Obawiam się, że sama szkocka to jednak za mało. Po
dobno ostatnio zarywasz noce.
- Co zrobić. - Uśmiechnął się lekko. W tym mieście nie
ma tajemnic, pomyślał, a głośno powiedział: - Tak dużo się
teraz dzieje.
Write skinął głową, nie przestając sączyć drinka, po chwili
jednak zapytał:
- Ciekaw jestem twojego zdania w sprawie ustawy Brei-
dermana. Głosowanie już w przyszłym tygodniu.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 15
Alan doskonale wiedział, że kongresmen należy do grona
najzagorzalszych zwolenników ustawy.
- Będę głosował przeciw. - Ze spokojem spojrzał mu
w oczy. - Nie możemy pozwolić sobie na jeszcze większe cię
cia w szkolnictwie.
- No cóż, Alanie, wiesz przecież, że te sprawy nie są tak
bardzo jednoznaczne...
- Zgoda. Tylko że czasem szara strefa zanadto się rozrasta.
A wtedy najlepiej wrócić do podstaw - stwierdził sucho.
Wyraźnie dał do zrozumienia, że najchętniej zmieniłby te
mat. Nie miał w tej chwili ochoty na kongresową debatę, i
w ogóle nie chciał rozmawiać o sprawach zawodowych.
W przypadku senatora reprezentującego interesy partii polity
cznej takie zachowanie było raczej wyjątkowe.
Kongresmana Write'a także chyba zdziwiła taka nagła po
wściągliwość, ale nim zdążył o cokolwiek zapytać, Alan ode
zwał się pierwszy.
- Zdawało mi się, że znam tu wszystkich - powiedział,
rozglądając się po salonie - ale nie wiem, kim jest ta rudowłosa
kobieta przy stole.
- Kto taki? - zainteresował się Write i powędrował wzro
kiem za spojrzeniem Alana. Zaciekawiony, zapomniał o tym,
że miał go przekonywać do zmiany zdania. - Ta kobieta? -
upewnił się, dyskretnie wskazując ją podbródkiem. - Tylko mi
nie mów, że nie znasz Shelby Campbell!
- A jednak.
- Chcesz, żebym cię przedstawił?
- Myślę, że sam sobie poradzę - mruknął Alan. - Dziękuję
za dobre chęci - rzucił przez ramię, idąc w stronę drugiego
końca salonu.
Umiejętnie manewrował pomiędzy grupkami ludzi, zatrzy
mując się tylko wtedy, kiedy było to absolutnie konieczne.
16 NORA ROBERTS
Uśmiechał się, wymieniał uściski dłoni, komplementy i bły
skotliwe uwagi. Robił to z wprawą wytrawnego polityka.
Trzeba przyznać, że miał wszystko, co potrzeba, by zrobić
karierę. Z wykształcenia był prawnikiem, ale w przeciwień
stwie do swego brata Caina, który także wybrał służbę Temi
dzie, interesował się przede wszystkim teorią prawa, zaniedbu
jąc czynne wykonywanie zawodu.
Polityką zainteresował się w czasie studiów i nawet teraz, jako
człowiek trzydziestopięcioletni, wciąż nie czuł się rozczarowany
swym wyborem. Wręcz przeciwnie, coraz bardziej zdumiewały
go i ciekawiły niezliczone możliwości, jakie otwierały się przed
nim jako politykiem. Na razie miał już za sobą pełną kadencję
w Kongresie i stał u progu następnej, tym razem w Senacie.
- Czyżbyś był bez pary, Alanie? - Myra Ditmeyer, żona
prezesa Sądu Najwyższego, bezceremonialnie wzięła go pod
rękę i odciągnęła od grupy, przy której się zatrzymał.
Uśmiechnął się i z poufałością starego przyjaciela pocało
wał ją w policzek.
- Czy to propozycja? - zapytał.
- Oj, ty diable wcielony - roześmiała się na całe gardło.
- Gdyby to było dwadzieścia lat temu, to kto wie? Drobne
dwadzieścia lat, szkocki pożeraczu serc, tylko tyle mi trzeba.
Bagatela, nie sądzisz? - Mrugnęła porozumiewawczo i odsu
nęła się o krok, lustrując go uważnym spojrzeniem. - Co to
się stało, że nie widać dziś obok ciebie żadnej z tych perfe
kcyjnie zrobionych kobiet. Patrząc na ciebie, nigdy bym nie
powiedziała, że gustujesz w takich chodzących reklamach chi
rurgii plastycznej.
- Miałem nadzieję, że uda mi się namówić ciebie na wspól
ny weekend w Puerto Vallarta.
Rozbawiona Myra dźgnęła go w ramię długim szkarłatnym
paznokciem.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 17
- Miałbyś się z pyszna, gdybym przyjęła tę propozycję.
Myślisz, że z mojej strony nic ci już nie grozi, tak? - Wes
tchnęła, robiąc obrażoną minę. - Niestety, to prawda. Nic jed
nak nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy znaleźli dla ciebie jakąś
młodszą kandydatkę. Do czego to podobne, żeby mężczyzna
w twoim wieku, i do tego całkiem niczego sobie, ciągle jeszcze
był sam. - Znowu mrugnęła, wypychając językiem lewy po
liczek. - Pamiętaj, że Amerykanie uznają tylko żonatych pre
zydentów.
- Jakbym słyszał mojego ojca!
- I ma rację ten stary wyga! - prychnęła, ale na wspo
mnienie Daniela MacGregora w jej oczach pojawiły się ciepłe
błyski. - W każdym razie korona by ci z głowy nie spadła,
gdybyś od czasu do czasu skorzystał z jego rad. Polityk, jeśli
chce odnieść sukces, po prostu musi być żonaty.
- Czyli mam się ożenić dla kariery?
- Nie łap mnie za słowa! - pogroziła mu palcem.
Naraz dostrzegła, że jego wzrok uparcie wędruje ponad jej
głową w stronę, z której dobiegał dobrze jej znany, perlisty
śmiech. W lot pojęła, na co się zanosi. No, no, pomyślała prze
biegle, tych dwoje stworzyłoby bardzo interesującą parę. Trze
ba im tylko trochę pomóc...
- W przyszłym tygodniu urządzam małe przyjęcie - zde
cydowała bez chwili wahania. - Nic wielkiego, ot, garstka
przyjaciół. Oczywiście jesteś zaproszony. Moja sekretarka za
dzwoni do twojego biura i poda ci wszystkie szczegóły.
Poklepała go po policzku upierścienioną dłonią i pożegnała
się pospiesznie. Postanowiła poszukać sobie zacisznego kąta,
z którego mogłaby spokojnie obserwować rozwój wydarzeń.
Alan natomiast ruszył w stronę Shelby. Potrzebował nieco
czasu, by ją odnaleźć, bo odłączyła się od grupki osób, z któ
rymi wcześniej rozmawiała, a potem nagle znikła mu z oczu.
18 NORA ROBERTS
Dopiero po chwili dostrzegł, że uklękła przed zabytkową ser-
wantką i z nosem przyklejonym do szyby oglądała cenną za
wartość.
Podszedł bliżej, a wtedy owionął go zmysłowy zapach jej
perfum. Przymknął oczy, próbując je rozpoznać, ale nie przy
pominały niczego, co byłoby mu znane. Może sprawiła to jej
skóra...
- Oryginalna osiemnastowieczna porcelana - westchnęła
z zachwytem, czując, że ktoś stanął za jej plecami. - Co za
szkliwo, jaki ornament! Przepiękne, prawda?
Alan pochylił się, by spojrzeć z bliska na czarę, która tak
bardzo ją zafascynowała. Następnie przeniósł wzrok na koronę
rudych włosów.
- Rzeczywiście, przyciąga wzrok - powiedział.
Szybko odwróciła głowę, zaciekawiona, z kim rozmawia,
a potem posłała mu promienny uśmiech, najpiękniejszy, jaki
kiedykolwiek widział.
- Dobry wieczór.
Przyjął rękę, którą podała na powitanie, zaskakująco silną
u tak szczupłej osoby, i pomógł jej wstać z kolan. Potem za
trzymał w swej dłoni jej smukłe palce i zafascynowany wpa
trzy! się w jej twarz.
- Coś mi przeszkodziło w drodze do celu - oznajmiła za
gadkowo - Mógłbyś coś dla mnie zrobić?
- Co takiego? - zaintrygowany uniósł brew.
- Postój tak przez chwilę.
Zwinnie schowała się za jego plecami, sięgnęła po talerz
i zaczęła nakładać jedzenie.
- Jak tylko wezmę talerz - tłumaczyła, myszkując pośród
tac i półmisków - zaraz ktoś mnie wypatrzy i odciągnie na
bok. A ja nie jadłam obiadu. No, nareszcie. - Zadowolona po
ciągnęła Alana za rękaw. - Wyjdźmy na taras - zaproponowała
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 19
i nie czekając na jego odpowiedź, okrążyła bufet i znikła za
przeszklonymi drzwiami.
Posłusznie podążył za nią. Rześkie, wieczorne powietrze
pachniało bzami. W bladej poświacie księżyca na trawniku tań
czyły tajemnicze cienie. Lekki wietrzyk cicho szeleścił gałę
ziami drzew.
Shelby sięgnęła po krewetkę i z pomrukiem zadowolenia
wepchnęła ją sobie do ust.
- Nawet nie wiem, co to jest - stwierdziła, oglądając z bli
ska zawartość swego talerza. - Spróbuj, a potem powiedz mi,
co jem, dobrze?
Zaintrygowany tą nietypową prośbą, wziął do ust kęs, który
mu podsunęła palcami, nie kłopocząc się bynajmniej brakiem
widelca.
- I co to jest? - zapytała niecierpliwie.
- Pasztet z gęsich wątróbek w cieście z... - zastanowił się
chwilę - z odrobiną kremu z kasztanów.
- Hmm, brzmi nieźle - uznała, po czym szybko połknęła
to, co zostało z pasztecika. - Jestem Shelby - przedstawiła się
bez zbędnych wstępów.
Postawiła swój talerz na szklanym stole i rozsiadła się wy
godnie, zabierając się do jedzenia.
- A ja Alan. - On również usiadł, zastanawiając się w du
chu, skąd wzięło się to dziecko ulicy, jak ją w myślach nazwał.
- Istnieje chociaż cień szansy, że się ze mną podzielisz? - za
pytał, wskazując przekąski piętrzące się na talerzu.
Przyglądała mu się uważnie, jakby zastanawiając się, czy
warto oddać mu część swej zdobyczy. Wreszcie mogła obejrzeć
go sobie dokładniej, bo już dużo wcześniej zwróciła na niego
uwagę. Może dlatego, że wyróżniał się wzrostem i sporto
wą sylwetką, jaką nieczęsto spotyka się w waszyngtońskich
salonach.
Był szczupły, muskularny, o twarzy nieco surowej, ale na
swój sposób pięknej. Kiedy patrzyła na jego czarne włosy
i oczy, nieodmiennie powracała myślą do opisu romantycznych
bohaterów z powieści sióstr Bronte.
- Myślę, że mogę cię poczęstować - zadecydowała wre
szcie. - Zasłużyłeś na to. Co pijesz?
- Czystą szkocką.
- Od razu wiedziałam, że można ci zaufać. - Bez pytania
sięgnęła po jego szklankę i pociągnęła z niej duży łyk.
Alan uśmiechnął się do niej nieznacznie. Podobała mu się
coraz bardziej. Jej oczy lśniły radością, delikatny wiatr muskał
rude kosmyki wokół jej twarzy. W świetle księżyca wyglądała
niczym psotny, kruchy elf, który mógł lada chwila rozpłynąć
się w mroku nocy. Z niedowierzaniem potrząsnął głową.
- Skąd się wzięłaś na tym przyjęciu?
- Uległam naciskom matki. Wiesz, co to znaczy?
- Nie obca jest mi ojcowska presja - rzucił wesoło.
- Na jedno wychodzi - mruknęła Shelby z pełnymi usta
mi. Wreszcie poczuła się najedzona, więc odsunęła talerz
i oparła policzek na dłoni. - Mieszkasz tu, w Aleksandrii?
- Nie, w Georgetown.
- Poważnie? Gdzie?
Zaciekawiona, pochyliła się nieco, pozwalając, by zajrzał
jej w oczy.
- Mieszkam przy ulicy P.
- Żartujesz? To niesamowite, że do tej pory jeszcze na sie
bie nie wpadliśmy. Mam sklep zaledwie kilka przecznic dalej.
- Masz sklep? - Wyobraźnia podsunęła mu obraz wiesza
ków z dziwacznymi sukniami i półek pełnych artystycznej bi
żuterii.
- Tak. Ale tak naprawdę zajmuję się wyrobem ceramiki.
- Podsunęła szklankę w jego kierunku.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 21
Ceramiki...
Z niedowierzaniem wziął ją za rękę i obrócił dłoń, by obej
rzeć jej wnętrze. Była drobna, smukła, z długimi palcami
i krótkimi, nie pomalowanymi paznokciami. Jej ciepły, miękki
dotyk sprawił mu dziwną przyjemność.
- Dobra w tym jesteś? - zapytał.
- Rewelacyjna. - Pierwszy raz w życiu musiała stłumić
w sobie chęć, by natychmiast wysunąć dłoń z jego palców.
Przyszło jej bowiem do głowy, że jeśli pozwoli mu na to dłużej,
zapomni, po co właściwie tu przyszła. - Nie pochodzisz z Wa
szyngtonu - stwierdziła. - Skąd jesteś? Z Nowej Anglii?
- Brawo. Z Massachusetts. - Wyczuwał delikatny opór,
mimo to nie puszczał jej ręki. Sięgnął do talerza i podał jej
następną przekąskę.
- Mhm... Czyli mamy do czynienia z harwardczykiem.
Zaskoczyła go nutka pogardy w jej głosie. Jak do tej pory
nikt nie kwestionował wartości miejsca, w którym pobierał na
uki. Nie dał jednak tego po sobie poznać, a tylko lekko zmrużył
oczy.
Tymczasem ona próbowała odgadnąć, jakie studia ukończył.
- Medycyna raczej nie - myślała głośno, wodząc palcami
po wnętrzu jego dłoni, co skądinąd nieco go rozpraszało. - Jak
na lekarza masz zbyt szorstkie ręce. Może jakiś kierunek huma
nistyczny?
- Skończyłem prawo. - Cierpliwie poddawał się jej badaw
czemu spojrzeniu, w którym pojawił się przelotny wyraz zdzi
wienia. - Rozczarowana?
- Zaskoczona - przyznała, choć z drugiej strony sposób,
w jaki mówił, powinien był naprowadzić ją na trop. Kto inny
wyraża się tak logicznie i gładko? - Jak do tej pory, inaczej
wyobrażałam sobie prawników. W każdym razie mój nosi sztu
czną szczękę i okulary w rogowej oprawca. Nie wydaje ci się
22 NORA ROBERTS
- zapytała zaczepnie - że prawo całkiem niepotrzebnie utrud
nia wiele zwykłych rzeczy?
Jego brwi uniosły się do góry, jakby w zgodzie z kącikami
ust, rozciągającymi się w uśmiechu.
- Takich jak zbrodnie i kradzieże?
- Nie o tym mówię. - Shelby ponownie upiła łyk jego
szkockiej. - Mam na myśli tę przerażającą biurokrację. Wiesz,
ile najróżniejszych formularzy muszę wypełnić, żeby sprzedać
ledwie parę sztuk moich wyrobów? A potem przecież ktoś to
czyta, ktoś inny odpowiednio klasyfikuje, a jeszcze ktoś inny
odsyła do odpowiedniego urzędu. Sam powiedz, czy nie byłoby
łatwiej, gdybym mogła po prostu sprzedać wazon i w ten spo
sób uczciwie zarobić na życie?
- Niestety, nie wtedy, kiedy w grę wchodzą miliony. -
Alan zapomniał, że jeszcze pół godziny temu nie zamierzał
prowadzić poważnych dyskusji. - Gdyby nie te wszystkie pa
piery, mało kto ujawniałby prawdziwe dochody, a już na pewno
nikt nie płaciłby podatków. Poza tym ani drobni przedsiębiorcy,
ani klienci nie mieliby żadnej ochrony - tłumaczył, odruchowo
bawiąc się jej pierścionkiem.
Zarumieniła się, zażenowana. Jego na wpół przyjacielski,
na wpół uwodzicielski dotyk sprawiał, że czuła miły dreszcz,
ale jednocześnie znacznie spowalniał tok jej myślenia.
- Jakoś nie chce mi się wierzyć, że wpisując trzykrotnie
numer NIP-u, wyświadczam światu aż tak wielką przysługę.
- Roześmiała się, kryjąc tym zakłopotanie.
- Biurokracja i konieczność zwykle chodzą w parze.
- W zasadach najbardziej podoba mi się to, że istnieją dzie
siątki sposobów na to, by je złamać. - Shelby roześmiała się
dokładnie tak samo jak wtedy, gdy zwrócił na nią uwagę w sa
lonie. - Zdaje się, że dzięki takim jak ja, stale masz jakieś
zajęcie.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 23
Przez otwarte drzwi do salonu dobiegł ich fragment roz
mowy. Jakiś męski głos, zdecydowany i pewny siebie, komen
tował działania jednego z polityków:
- Nie da się ukryć, że Nadonley trzyma rękę na pulsie ame-
rykańsko-izraelskich rozmów, ale jego obecna taktyka nie zjed
nuje mu zbyt wielu przyjaciół.
- No i ta jego elegancja pasażera klasy turystycznej - do
dał ktoś inny - już się mocno wszystkim opatrzyła.
- Typowe - mruknęła Shelby, a w jej oczach pojawił się
wyraz zniecierpliwienia. - Ubrania są tu takim samym poli
tycznym manifestem jak przekonania. Ciemny garnitur i biała
koszula oznacza, że jesteś konserwatystą, a pantofle i kaszmi
rowy sweter czynią z ciebie liberała.
Alan poruszył się niespokojnie. Nie pierwszy raz słyszał
aroganckie uwagi na temat ludzi swego pokroju i profesji. Cza
sem wypowiadano je głośniej, czasem ciszej, w zależności od
sytuacji. Najczęściej ignorował je, tym razem jednak poczuł
się urażony.
- Czy mi się zdaje, czy masz skłonność do upraszczania
pewnych spraw? - zapytał.
- Tylko wtedy, kiedy nie chce mi się w nie zagłębiać -
przyznała beztrosko. - I kiedy dotyczą polityki, którą uważam
za denerwujący produkt uboczny rozwoju ludzkości. Niestety,
pojawił się już wtedy, kiedy Mojżesz wdał się w dyskusję
z Ramzesem.
Na ustach Alana pojawił się lekki, ironiczny uśmieszek.
Gdyby Shelby znała go lepiej, wiedziałaby, co on oznacza.
Wyglądało na to, że przyjął wyzwanie.
- Zdaje się, że nie przepadasz za politykami.
- To jedno z niewielu generalnych stwierdzeń, pod którymi
mogę śmiało się podpisać - rzuciła ze śmiechem. - Politycy
występują według mnie w kilku gatunkach. Bywają nadęci, fa-
24 NORA ROBERTS
natyczni, żądni władzy albo chwiejni. Czasem, o cudzie, łączą
w sobie wszystkie te cechy. Aż strach pomyśleć, że grupa ta
kich pomylonych facetów rządzi światem. Dlatego ja obiecałam
sobie przynajmniej udawać, że mam pełną kontrolę nad swoim
życiem.
Nie odpowiedział, więc pochyliła się, by odczytać coś
z wyrazu jego twarzy. Z zaciekawieniem obserwowała prze
mykające po niej cienie. Poczuła chęć, by dotknąć jej palcami,
poczuć ciepło jego skóry.
- Chcesz wrócić do środka? - zapytała.
- Nie. - Gładził kciukiem przegub jej dłoni, więc wyczuł,
jak nieznacznie przyspieszył jej puls. - Dopóki stamtąd nie wy
szedłem, nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo się nudziłem.
- Wyrazy najwyższego uznania. - Uśmiechnęła się pro
miennie. - Dobrze powiedziane. Jesteś może Irlandczykiem?
Pokręcił głową, zaprzątnięty myślą o tym, jak smakowa
łyby jej ruchliwe, roześmiane usta.
- Jestem Szkotem.
- Poważnie? To tak jak ja! - Ucieszyła się. - Zaczynam
podejrzewać, że to zrządzenie losu. A ja nie ufam losowi.
- Bo musisz kontrolować swoje życie... - powtórzył jej
słowa i pod wpływem zupełnie niezrozumiałego impulsu pod
niósł jej dłoń do ust i pocałował końce palców.
- Pewnie. - Nie cofnęła ręki, gotowa przedłużyć tę chwilę.
- Możesz to nazwać praktycznością Campbellów.
Tym razem to on roześmiał się głośno, wyraźnie czymś
rozbawiony.
- Za stare porachunki - powiedział zagadkowo, unosząc
do góry szklankę. - Nie ma wątpliwości, że nasi przodkowie
wyrzynali się nawzajem przy dziarskich dźwiękach kobzy. Po
chodzę z klanu MacGregorów.
- No, ładnie! - zawołała. - Dziadek trzymałby mnie pod klu-
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 25
czem o chlebie i wodzie, gdyby wiedział, jak się tu z tobą za
bawiam! Nie mówi o was inaczej jak „ci wściekli MacGre-
gorwie!"
Alan bawił się coraz lepiej. Zdawał się nie dostrzegać, że
Shelby z każdą chwilą staje się bardziej pochmurna.
- Alan MacGregor - szepnęła. - Senator z Massachusetts.
- Moja wina, przyznaję się. - Uderzył dłonią w piersi.
- Szkoda... - Z westchnieniem podniosła się z fotela.
On także wstał. Nie wypuszczając jej dłoni, stanął tak blis
ko, że niemal się dotykali.
- Dlaczego szkoda? - zapytał cicho.
- Cóż... - Jeszcze raz przyjrzała się jego twarzy. - Zdaje się,
że warto byłoby narazić się nawet na gniew dziadka, tylko że...
- zawahała się. - Tylko że ja nie spotykam się z politykami -
dokończyła szybko, jakby w obawie, że zmieni zdanie.
- Naprawdę?
Zatrzymał spojrzenie na jej ustach, a potem spojrzał jej głę
boko w oczy. Nie prosił jej o spotkanie, a to, co przed chwilą
powiedziała, oznaczało, że w kontaktach z mężczyznami szyb
ko przyjmowała inicjatywę. Cóż, nie wprawiło go to w za
chwyt. Wolał kobiety, które cierpliwie pozwalają się zdobywać.
- Czy to kolejna ze złotych zasad Shelby? - zapytał, wpa
trując się w nią badawczo.
- Tak, jedna z kilku.
Gdyby tylko nie miała tak ponętnych warg, pełnych, wil
gotnych, jakby proszących o pocałunek, uznałby może całą
sprawę za dobry żart. Ale teraz... Kpiący wyraz jej oczu nie
pozostawiał cienia wątpliwości, że właśnie rzuciła mu wyzwa
nie.
Wiedział o tym, i dlatego zamiast zrobić to, czego się spo
dziewała, podniósł znowu jej rękę i przycisnął wargi do prze
gubu dłoni, patrząc przy tym prosto w jej roześmiane oczy.
26 NORA ROBERTS
Poczuł, jak przyspieszyło jej tętno i wyraźnie dostrzegł w jej
źrenicach wyraz niepokoju, a potem podniecenia.
- W zasadach najlepsze jest to, że istnieją dziesiątki spo
sobów, by je złamać - miękkim głosem przypomniał jej słowa.
- Trafiona, zatopiona - westchnęła i cofnęła rękę. - No
dobrze, panie senatorze - dodała stanowczo, z trudem otrzą
sając się z romantycznego uniesienia. - Było bardzo miło, ale
na mnie już pora. Trzeba zacząć udzielać się towarzysko.
Spokojnie zaczekał, aż podejdzie do drzwi, a potem oznaj
mił jej:
- Wkrótce się zobaczymy, Shelby.
- Możliwe.
- To pewne.
Zmrużyła oczy i zerknęła na niego przez ramię. Stał przy
balustradzie, opierając się o nią nonszalancko. Wyglądał na
rozleniwionego, ale mogłaby przysiąc, że gdyby na przykład
zagrała mu teraz na nosie, dopadłby jej jednym skokiem. Bar
dzo ją zresztą kusiło, żeby to sprawdzić.
Pomimo półmroku wyraźnie widziała ironiczny, pewny sie
bie uśmieszek, jaki błąkał się po jego wargach. Rozzłoszczona
jego drwiącą miną energicznie poprawiła grzywkę. Nie da mu
tej satysfakcji i nie okaże zdenerwowania, obiecała sobie
i mocno pchnęła drzwi, prowadzące do salonu. Tak właśnie
zakończy się ich znajomość.
ROZDZIAŁ DRUGI
Mniej więcej przed dwoma laty Shelby zatrudniła sprze
dawcę. Pracował na pół etatu, zastępując ją w galerii, ilekroć
musiała załatwić jakieś ważne sprawy albo wziąć sobie wolny
dzień. Dzięki niemu mogła spędzić przy kole garncarskim na
wet cały tydzień bez obawy, że zaniedbuje interes.
Kyle, bo tak miał na imię jej pracownik, przesiadywał w ga
lerii regularnie w środy i soboty, a w pozostałe dni, jeśli Shel
by potrzebowała go na godzinę lub dwie, stawiał się po pier
wszym telefonie.
Szybko stał się jej prawą ręką, a jako początkujący poeta
nie miał nic przeciwko nienormowanym godzinom pracy. Poza
tym Shelby wyczuwała w nim bratnią duszę, więc współpraca
układała im się niezwykle pomyślnie. Tym bardziej, że wyna
gradzała mu dyspozycyjność nie tylko przyzwoitą pensją, ale
i podziwem dla jego wierszy.
Soboty Shelby rezerwowała wyłącznie dla własnej twór
czości. Już od samego rana mieszała i wyrabiała glinę, a potem
cały dzień spędzała przy kole. Gdyby jednak ktoś nazwał ją
z tego powodu osobą zdyscyplinowaną, z pewnością byłaby
zdziwiona. Dla niej praca w soboty stanowiła kwestię wyboru,
a nie rutyny.
Pracownia mieściła się na zapleczu sklepu. Dwie z jej ścian
zajmowały solidne półki, na których stały zaczęte już prace.
Niektóre były już wypalone, inne czekały na swoją kolejkę do
pieca. Poza tym na półkach znalazły swe miejsce także słoje
28 NORA ROBERTS
z glazurą w najrozmaitszych kolorach i liczne narzędzia garn
carskie: długie druty z drewnianymi rączkami, szczotki różnej
wielkości i kształtu, podsypki do wypalania.
Całą tylną ścianę zajmował olbrzymi piec garncarski,
w którym Shelby wypalała właśnie gotowe, pokryte glazurą
naczynia. Ponieważ otwory wentylacyjne były uchylone, a sa
mo pomieszczenie niezbyt obszerne, panował w nim niesamo
wity upał. Niewiele pomogły szeroko otwarte okna, przez które
do pracowni docierały słabe odgłosy ulicznego życia, zagłu
szone częściowo przez głośno grające radio.
Shelby siedziała przy kole ubrana w podkoszulkę i krótkie
spodenki, zrobione z obciętych dżinsów. Przed zabrudzeniem
chronił ją natomiast biały fartuch, który narzuciła niedbale na
ubranie. Włosy związała w kucyk grubym rzemykiem, by od
słonić kark, ale na niewiele się to zdało. Wciąż było jej bardzo
gorąco.
Dla rozrywki nuciła sobie coś pod nosem, pochylona nad
wielką kulą gliny, ostatnią już tego dnia. Właśnie ten element
swojego rzemiosła lubiła najbardziej. Uwielbiała brać do ręki
mokrą glinę, która zdawała się czekać na to, aż Shelby uwolni
zaklęty w niej kształt i uformuje z niej wazon, misę albo fan
tazyjny imbryczek. Możliwości były naprawdę nieograniczone,
a dzięki nim praca nigdy nie przestawała jej fascynować.
Gołymi rękami gniotła, miesiła i modelowała bryłę tak dłu
go, aż całkiem poddała się jej woli i nie zniknął z niej ostatni
bąbel powietrza. Potem zanurzała dłonie w wilgotnej, świeżej
masie, mieszając ją tak długo, aż osiągnęła odpowiednią gę
stość. Dodała do niej drobno potłuczone okruchy naczyń, by
dzięki temu stała się sztywniejsza. Wreszcie glina była gotowa.
Shelby uruchomiła koło i przystąpiła do pracy. Koło obra
cało się z szumem, glina pryskała na boki, poddając się naci
skowi jej dłoni, ustępując pod naporem twórczej wizji.
NORA ROBERTS Wszystko jest możliwe
ROZDZIAŁ PIERWSZY Waszyngton to zwariowane miasto. Shelby wiedziała o tym, i właśnie za to je kochała. Miała tu wszystko, czego dusza zapragnie. Mogła w zależności od nastroju podziwiać elegancję zabytkowej architektury albo odwiedzić obskurne ba ry i taniutkie teatrzyki rewiowe. Wystarczyło przejechać z jednego końca miasta na drugi, by ze statecznych i bogatych ulic przenieść się do dzielnicy nędzy. W tym mieście było wszystko. Wiekowe domy z czer wonej cegły i nowoczesne budynki, lśniące chromem i szkłem, pełne samochodów nowoczesne aleje i zaciszne brukowane za ułki. Jednak w strukturze miasta krył się wyraźny porządek. Jego centrum stanowił Kapitol, bo też polityką zajmowała się zna czna część jego mieszkańców. Ich życie toczyło się w ryt mie ustalonym przez wybory prezydenckie. Od wyników bo wiem zależała ich praca i kariera, a czasem nawet ich egzy stencja. Samo miasto rozrosło się wokół Kapitolu jak szalone, jed nak bez tej gorączkowej, beztroskiej żywiołowości, jaką miał Nowy Jork, tylko jakoś tak cichaczem, jakby ostrożnie zerkając przez ramię. Cokolwiek by jednak o nim mówić, na pewno nie było bezpiecznym azylem. I to właśnie odpowiadało w nim Shelby najbardziej. Bezpieczeństwo kojarzyło jej się wyłącznie z nudą, a nudy obawiała się jak niczego na świecie. Dawno już postanowiła,
że przeżyje życie, kierując się wyłącznie jedną zasadą: nigdy się nie nudzić. Szczególnym sentymentem darzyła dzielnicę Georgetown, pełną kipiącej, młodzieńczej energii. Tu mieścił się uniwersytet, a tuż obok barwne butiki i gwarne kawiarnie oraz puby, w któ rych w środowe wieczory sprzedawano piwo za pół ceny. Mimo to dzielnicy nie brakowało swoistego dostojeństwa i klasy, jaką dać może wyłącznie patyna czasu. O charakterze tutejszych ulic decydowały obszerne, zacienione koronami sta rych drzew rezydencje, mury porośnięte gęstym bluszczem i rę cznie malowane żaluzje. Przede wszystkim ze względu na taką różnorodność, która tworzyła w Georgetown wyjątkowy klimat, Shelby czuła się tu jak ryba w wodzie. Witryny jej galera i okna jej mieszkania na piętrze wychodziły na jedną z wąskich brukowanych uliczek. Mieszkanie, miało balkon, więc w ciepłe letnie noce lubiła przesiadywać na nim, wsłuchana w odgłosy tętniącego życiem miasta. Zupełnie nie przeszkadzało jej bliskie sąsiedztwo ulicy, zresztą na wypadek, gdyby zapragnęła prywatności, zamonto wała w oknach bambusowe rolety, Rzadko ich jednak używała. Shelby Campbell urodziła się po to, by żyć w tłumie, bez ustannie obracać się wśród łudzi i rozmawiać z nimi do upad łego. Nieznajomi byli dla niej równie fascynującymi partnerami do rozmowy jak starzy przyjaciele, a gwar odpowiadał jej dużo bardziej niż głucha cisza. Z drugiej jednak strony, lubiła żyć własnym rytmem, dla tego nie poszukała sobie współlokatorki. Mieszkały z nią wy- łącznie zwierzęta, jednooki kocur Mojżesz Dayan i Ciocia Em. jadająca ponoć papuga, która jednak w całym swoim życiu nie wykrztusiła ani jednego słowa. Shelby przyjaźniła się z ni- mi gorąco i sprawiedliwie dzieliła przestrzeń artystycznie zaba- łaganionego mieszkania.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE Z zawodu była garncarką, a dla kaprysu została kupcem Jej mały sklepik - galeria, nazwany przez nią Kalliope, w cią- gu trzech lat od otwarcia stał się bardzo popularny, ona zaś z niejakim zdziwieniem odkryła, że kontakty z klientami dają jej nie mniejszą przyjemność niż siedzenie przy kole garncar- skim. Jej wieczne utrapienie stanowiła jednak konieczna przy pro wadzeniu własnego interesu buchałteria. Szybko wytłumaczyła więc sobie, że drobne niedogodności dodają jej życiu pikanterii i odważnie zajęła się handlem, a sukces, jaki odniosła, wprawił jej rodzinę i przyjaciół w spore zdumienie. Punktualnie o szóstej wywiesiła na drzwiach tabliczkę z napisem: Zamknięte. Już na samym początku obiecała sobie, że nie poświęci galerii całego swojego czasu. Mogła do bladego świtu tworzyć swe ceramiczne arcydzieła, jeśli tylko nachodziło ją natchnienie, mogła też całą noc włóczyć się po mieście, ale nie widziała najmniejszego sensu w tym, by zostawać w galerii dłużej, niż przewidywały to godziny otwarcia. Poza tym dzisiejszego wieczoru czekało na nią coś, czego zwykle unikała niczym diabeł święconej wody. Niestety, bez skutecznie. Skoro więc nie udało jej się od tego wykręcić, uz nała, że powinna potraktować to na równi z innymi zobowią zaniami, czyli niezwykle poważnie. Zgasiła światło i poszła na górę, do mieszkania. Wystar czyło, że nacisnęła klamkę, a już kot zeskoczył miękko ze swej poduszki na parapecie, przeciągnął się leniwie i wolniutko ru szył w jej kierunku, wiedząc, że obecność Shelby stanowi zapowiedź rychłego obiadu. Papuga, jak zawsze milcząca, wi dząc ją, nastroszyła pióra, po czym spokojnie wróciła do wie czornej toalety. - Jak leci? - Shelby z roztargnieniem podrapała kota za uchem. Zadowolony, zamruczał na powrót
8 NORA ROBERTS wymownie swym jednym okiem, po czym zaczął ocierać się o jej łydki. - Wiem, wiem. Zaraz cię nakarmię. - Schyliła się, żeby go pogłaskać, a wtedy usłyszała burczenie własnego brzucha i poczuła, że jest przeraźliwie głodna. Tymczasem tego wie czora nie zanosiło się na nic więcej niż wątróbki owijane be konem i krakersy. - Co zrobić... - Z westchnieniem wzruszyła ramionami i poszła do kuchni, starając się nie zadeptać Mojżesza, który kocim zwyczajem plątał jej się pod nogami. Otworzyła świeżą puszkę z karmą. Jej smakowity zapach sprawił, że ślina na płynęła jej do ust. Było to wprawdzie kocie jedzenie, ale i tak pachniało świet nie, tym bardziej że miała świadomość, że sama dziś nie zje zbyt wiele. Trudno, pomyślała zrezygnowana, trzeba trochę po-' cierpieć. Zresztą, nie miała innego wyjścia, skoro już obiecała matce, że pojawi się na koktajlu u kongresmana Write'a. Westchnęła ciężko. Wyglądało na to, że znowu dała się wrobić, i znowu za sprawą Debory Campbell. Bardzo kochała swoją matkę. Darzyła ją uczuciem znacznie silniejszym niż miłość, jaką zwykle dziecko odczuwa wobec rodzica. Kiedy stały obok siebie, często brano je za siostry pomimo dwudziestopięcioletniej różnicy wieku. Nie sposób by ło nie zauważyć ich podobieństwa. Miały identyczny kolor włosów, ciepło rudy, zbyt ognisty, by nazwać go kasztanowym, a jednocześnie zbyt ciemny, by nawet przez grzeczność określać go mianem odcienia tycjano- wskiego. Obie imponowały porcelanową cerą i głębokimi, cie mnymi oczami, ale każda z nich reprezentowała skrajnie od mienny typ urody. Debora była subtelna i nieodmiennie elegancka, natomiast
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 9 Shelby robiła wrażenie barwnej hipiski. Z pociągłą twarzą o wyrazistych kościach policzkowych wyglądała na lekko za biedzoną i świadomie dbała o swój niecodzienny wizerunek, podkreślając go umiejętnie dobranym makijażem i oryginal nymi strojami. Robiła tak po części na przekór rodzinnej tra dycji, a po części dlatego, że dążenie do oryginalności było właściwe jej naturze. Jej rodzina pochodziła z Waszyngtonu, nic więc dziwnego, że wychowano ją według obowiązującego w stolicy modelu i jej dzieciństwo upłynęło w cieniu wielkiej polityki. W jej do mu bezustannie mówiło się o wyborach, partiach, ustawach, które miały przejść lub przepaść. W czasie kampanii wyborczej ojciec znikał na całe tygodnie, a kiedy już został senatorem, jego dzieci musiały podporządkować się regułom tworzenia je go wizerunku. Starannie zaaranżowane kinderbale, jakie organizował dla cór ki, stanowiły taki sam element gry politycznej, jak konferencje prasowe, a wszystko po to, by senator Robert Campbell mógł pokazać światu, że idealnie pasowałby do Gabinetu Owalnego. Mimo to Shelby wiedziała, że jej ojciec był w istocie ko chającym, oddanym rodzinie człowiekiem, wrażliwym i nie pozbawionym ironicznego spojrzenia na świat, w którym się obracał. Niestety, zalety te nie uchroniły go przed kulą szaleńca, od której zginął przed piętnastoma laty. Po tym tragicznym zdarzeniu wmówiła sobie, że to polityka go zabiła. Wtedy, już jako jedenastoletnia dziewczynka, wiedziała wprawdzie, że śmierć nie ominie nikogo, Roberta Campbella zabrała jednak zdecydowanie za wcześnie. A to oznaczało, że nie należy zbytnio liczyć na doczekanie późnej starości i trzeba używać życia, ile tylko się da. Podjęła taką decyzję z gorli wością nastoletniego dziecka, ale jak do tej pory ani na jotę od niej nie odstąpiła.
10 NORA ROBERTS I dlatego, wierna zasadzie, by radować się każdym dniem, zgodziła się pójść na przyjęcie do eleganckiej rezydencji pew nego kongresmana. Nie wątpiła, że znajdzie tam coś, co ją rozbawi lub zainteresuje. Spóźniła się, ale też nigdy nie zjawiała się na czas. Jej niepunktualność nie wynikała ze złośliwości ani nie była świa domym działaniem. Po prostu zawsze wydawało jej się, że dużo szybciej zdoła uporać się z tym, co akurat zaczęła robić przed wyjściem. Zresztą w tym przypadku i tak nikt nie zauważył jej spóźnienia, bo kiedy wreszcie dotarła na miejsce, wielki dom w stylu kolonialnym aż pękał w szwach od tłumu gości. Z trudem torując sobie drogę, weszła do salonu. Był przy najmniej tak szeroki, jak całe jej mieszkanie i jakieś dwa razy dłuższy. W jasnym wnętrzu przeważały biele, beże i kolory kości słoniowej, co jeszcze wzmacniało wrażenie przestronno- ści. Na ścianach wisiały doskonałe francuskie pejzaże w bogato zdobionych ramach. Shelby od razu doceniła gustowny wystrój pokoju, choć musiała przyznać, że sama nie byłaby w stanie żyć pośród tak wysmakowanej elegancji. Zdecydowanie bardziej odpowia dał jej unoszący się tu specyficzny zapach wszystkich przyjęć i koktajli, mieszanina drogiego tytoniu, kosztownych perfum i wód kolońskich. Rozmowy również nie odbiegały od normy. Omawiano cu dze stroje, inne przyjęcia, wyniki rozgrywek golfowych. Dys kutowano także o polityce, ostatnim spotkaniu państw NATO czy wreszcie o wywiadzie, jakiego minister finansów udzielił w jednym z telewizyjnych programów. Shelby pospiesznie przemykała wśród grupek w większości znanych jej osób. Nie miała ochoty przyłączać się do żadnej
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 11 z nich, toteż uśmiechała się tylko, wymieniała szybkie pozdro wienia i konsekwentnie zbliżała się do bufetu. Poszukała go spojrzeniem już w chwili, kiedy tu weszła. Odetchnęła z ulgą, kiedy zauważyła, że pani domu postarała się o wykwintne przekąski. Kawałeczki warzyw zapiekane we francuskim cieście nie były co prawda większe od jej kciuka, ale i tak oznaczało to, że uda jej się zapełnić jakoś pusty żo łądek. Oczywiście, o ile zje ich dostatecznie dużo. - Shelby! Nawet nie wiedziałam, że tu jesteś. Jak miło cię widzieć! - Carol Write, dyskretnie elegancka w lnianej sukni o liliowym odcieniu, wysunęła się z tłumu, nie uroniwszy przy tym ani kropelki sherry. - Spóźniłam się - przyznała Shelby, odwzajemniając krót ki uścisk. - Przepiękny dom, pani Write. - Ależ dziękuję, moja droga. Z przyjemnością oprowadzę cię po nim trochę później, jeśli uda mi się wyrwać. - Z nie skrywaną satysfakcją omiotła wzrokiem tłum swoich gości, naj większą radość każdej waszyngtońskiej pani domu. - A jak tam twoja galeria? - Dziękuję, bardzo dobrze. Jak się miewa kongresman? - Doskonale. Na pewno będzie chciał z tobą porozmawiać. Nawet nie wiesz, jaki był zachwycony popielnicą, którą zro biłaś do jego biura - trajkotała Carol. - Mówił mi, że to naj lepszy prezent urodzinowy, jaki ode mnie dostał. Ale szkoda czasu, moja droga, musisz natychmiast przyłączyć się do to warzystwa. - Chwyciła Shelby za łokieć i odciągnęła od bu fetu, zanim ta zdołała wziąć jeszcze jeden kawałek zapiekanki. Shelby rzuciła jej niezbyt przyjazne spojrzenie i uśmiech nęła się z przymusem. Carol jednak nie wyglądała na znie- chęconą. - Nikt nie umie tak rozruszać towarzystwa jak ty - ciąg- nęła. - Wszyscy inni opowiadają tylko w kółko o swojej pra-
12 NORA ROBERTS cy, a to może zrujnować każde przyjęcie. Pewnie znasz wię kszość osób, ale... - urwała nagle. - O, popatrz, jest Debora. W takim razie zostawiam was na moment i wracam do zaba wiania gości. Uwolniona Shelby z ulgą wróciła do stołów z jedzeniem. - Cześć, mamo! - z pełnymi ustami powitała Deborę. - Już się zaczynałam martwić, że mnie zawiedziesz i nie przyjdziesz. - To nie w moim stylu. Przecież obiecałam. Debora uśmiechnęła się do córki, przesuwając po niej spoj rzeniem. Nie mogła wyjść z podziwu, że w stroju złożonym z tęczowej, szerokiej spódnicy, ludowej bluzki i aksamitne go bolerka Shelby prezentuje się tak wspaniale. Przecież każda inna z zebranych tu kobiet wyglądałaby w tym po prostu śmiesznie. - Jedzenie jest dużo lepsze, niż myślałam - stwierdziła Shelby, wodząc po półmiskach okiem znawcy. - Dziewczyno, przestań wreszcie myśleć żołądkiem! - De bora wzięła ją pod rękę i obróciła twarzą w kierunku salonu. - Na wypadek, gdybyś sama tego nie zauważyła, informuję cię, że przyszło tu dzisiaj kilku naprawdę interesujących mło dych mężczyzn. - Ciągle próbujesz wydać mnie za mąż! - Rozbawiona, pocałowała matkę w policzek. - A już ci prawie wybaczyłam tego nieszczęsnego lekarza, którego mi naraiłaś. - To był bardzo ambitny młody człowiek. - Owszem, aż za bardzo - zgodziła się z przekąsem, za chowując dla siebie uwagę, że wspomniany lekarz poza ogro mną ambicją miał jeszcze nie mniej ruchliwe dłonie. Debora wzruszyła ramionami. - Zrozum, że wcale nie próbuję wydać cię za mąż. Ja tylko chcę, żebyś była szczęśliwa.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 13 - A ty jesteś szczęśliwa? - Ależ tak! Oczywiście, że jestem szczęśliwa. Shelby uśmiechnęła się szelmowsko. Wyglądało na to, że matka dała się wciągnąć w zastawione przez nią sidła - A kiedy wychodzisz za mąż? - spytała z niewinna miną. - Ja już byłam mężatką! - przypomniała jej Debora wyraźnie zirytowana tym pytaniem. - Mam dwoje dzieci, a... - A one cię uwielbiają - dokończyła za nią Shelby. - Mam dwa bilety na balet do Centrum Kennedy'ego na przyszły ty dzień. Co ty na to? Debora westchnęła zrezygnowana. - Sprytny sposób na zmianę tematu - stwierdziła wesoło. - A jeśli chodzi o twoją propozycję, to bardzo chętnie sko- rzystam. - Świetnie. A mogę przedtem wpaść do ciebie na obiad? - zapytała Shelby przymilnie. Niemal w tej samej chwili roz promieniła się w szerokim uśmiechu: - Cześć, Steve! - Za gadnęła mężczyznę, który właśnie do nich podszedł. - Widzę, że ćwiczyłeś ostatnio. Debora patrzyła, jak jej rezolutna córka czaruje asystenta sekretarza prasowego, po czym przenosi zainteresowanie na nowo mianowanego szefa Agencji Ochrony Środowiska, a wszystko to robi z niezrównaną swobodą i wdziękiem. Nie da się ukryć, że była prawdziwą duszą towarzystwa. Lubiła ludzi, a oni odwzajemniali się tym samym. Dlaczego więc tak starannie unikała bliższych związków? Gdyby chodziło tu jedynie o niechęć wobec małżeństwa, De bora mogłaby to jakoś zrozumieć. Od dawna jednak podejrze wała, że za tym brakiem zainteresowania życiem we dwoje kryje się coś więcej. Shelby wyraźnie odmawiała sobie ulegania jakimkolwiek silniejszym uczuciom. Może jednak nie ma powodów do obaw, pocieszyła się De-
14 NORA ROBERTS bora, słysząc głośny śmiech córki. Shelby wydawała się taka radosna i żywiołowa. W końcu każdy jest szczęśliwy na swój sposób. Alan MacGregor od dłuższego czasu przyglądał się rudo włosej kobiecie ubranej w bardzo, jak na tak wytworne przy jęcie, niekonwencjonalny sposób. Miała ciekawą twarz, raczej oryginalną niż piękną, i swobodny, niewymuszony styl bycia. Jej głośny śmiech wznosił się ponad głowami tłumu, zmysłowy i niewinny zarazem. Z całą pewnością nie wyglądała na typową bywalczy- nię waszyngtońskich salonów, co do tego nie miał żadnych,, wątpliwości. Jej ubranie nie pochodziło z markowego skle- pu, a lśniących włosów nie dotykał grzebień renomowane- go fryzjera. Z drugiej jednak strony czuła się tu wyjątkowo swobodnie i, zdaje się, znała większość gości. Kim, u diabła była? - Cóż, senatorze. - Kongresman Write niespodziewanie klepnął go w łopatkę. - Miło cię zobaczyć poza czasem urzę dowania. Nieczęsto udaje się wyciągnąć cię do ludzi. - Masz bardzo dobrą szkocką, Charlie - pochwalił Alan, podnosząc do góry szklankę. - A to chyba najlepszy argument za tym, żeby cię odwiedzić. - Obawiam się, że sama szkocka to jednak za mało. Po dobno ostatnio zarywasz noce. - Co zrobić. - Uśmiechnął się lekko. W tym mieście nie ma tajemnic, pomyślał, a głośno powiedział: - Tak dużo się teraz dzieje. Write skinął głową, nie przestając sączyć drinka, po chwili jednak zapytał: - Ciekaw jestem twojego zdania w sprawie ustawy Brei- dermana. Głosowanie już w przyszłym tygodniu.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 15 Alan doskonale wiedział, że kongresmen należy do grona najzagorzalszych zwolenników ustawy. - Będę głosował przeciw. - Ze spokojem spojrzał mu w oczy. - Nie możemy pozwolić sobie na jeszcze większe cię cia w szkolnictwie. - No cóż, Alanie, wiesz przecież, że te sprawy nie są tak bardzo jednoznaczne... - Zgoda. Tylko że czasem szara strefa zanadto się rozrasta. A wtedy najlepiej wrócić do podstaw - stwierdził sucho. Wyraźnie dał do zrozumienia, że najchętniej zmieniłby te mat. Nie miał w tej chwili ochoty na kongresową debatę, i w ogóle nie chciał rozmawiać o sprawach zawodowych. W przypadku senatora reprezentującego interesy partii polity cznej takie zachowanie było raczej wyjątkowe. Kongresmana Write'a także chyba zdziwiła taka nagła po wściągliwość, ale nim zdążył o cokolwiek zapytać, Alan ode zwał się pierwszy. - Zdawało mi się, że znam tu wszystkich - powiedział, rozglądając się po salonie - ale nie wiem, kim jest ta rudowłosa kobieta przy stole. - Kto taki? - zainteresował się Write i powędrował wzro kiem za spojrzeniem Alana. Zaciekawiony, zapomniał o tym, że miał go przekonywać do zmiany zdania. - Ta kobieta? - upewnił się, dyskretnie wskazując ją podbródkiem. - Tylko mi nie mów, że nie znasz Shelby Campbell! - A jednak. - Chcesz, żebym cię przedstawił? - Myślę, że sam sobie poradzę - mruknął Alan. - Dziękuję za dobre chęci - rzucił przez ramię, idąc w stronę drugiego końca salonu. Umiejętnie manewrował pomiędzy grupkami ludzi, zatrzy mując się tylko wtedy, kiedy było to absolutnie konieczne.
16 NORA ROBERTS Uśmiechał się, wymieniał uściski dłoni, komplementy i bły skotliwe uwagi. Robił to z wprawą wytrawnego polityka. Trzeba przyznać, że miał wszystko, co potrzeba, by zrobić karierę. Z wykształcenia był prawnikiem, ale w przeciwień stwie do swego brata Caina, który także wybrał służbę Temi dzie, interesował się przede wszystkim teorią prawa, zaniedbu jąc czynne wykonywanie zawodu. Polityką zainteresował się w czasie studiów i nawet teraz, jako człowiek trzydziestopięcioletni, wciąż nie czuł się rozczarowany swym wyborem. Wręcz przeciwnie, coraz bardziej zdumiewały go i ciekawiły niezliczone możliwości, jakie otwierały się przed nim jako politykiem. Na razie miał już za sobą pełną kadencję w Kongresie i stał u progu następnej, tym razem w Senacie. - Czyżbyś był bez pary, Alanie? - Myra Ditmeyer, żona prezesa Sądu Najwyższego, bezceremonialnie wzięła go pod rękę i odciągnęła od grupy, przy której się zatrzymał. Uśmiechnął się i z poufałością starego przyjaciela pocało wał ją w policzek. - Czy to propozycja? - zapytał. - Oj, ty diable wcielony - roześmiała się na całe gardło. - Gdyby to było dwadzieścia lat temu, to kto wie? Drobne dwadzieścia lat, szkocki pożeraczu serc, tylko tyle mi trzeba. Bagatela, nie sądzisz? - Mrugnęła porozumiewawczo i odsu nęła się o krok, lustrując go uważnym spojrzeniem. - Co to się stało, że nie widać dziś obok ciebie żadnej z tych perfe kcyjnie zrobionych kobiet. Patrząc na ciebie, nigdy bym nie powiedziała, że gustujesz w takich chodzących reklamach chi rurgii plastycznej. - Miałem nadzieję, że uda mi się namówić ciebie na wspól ny weekend w Puerto Vallarta. Rozbawiona Myra dźgnęła go w ramię długim szkarłatnym paznokciem.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 17 - Miałbyś się z pyszna, gdybym przyjęła tę propozycję. Myślisz, że z mojej strony nic ci już nie grozi, tak? - Wes tchnęła, robiąc obrażoną minę. - Niestety, to prawda. Nic jed nak nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy znaleźli dla ciebie jakąś młodszą kandydatkę. Do czego to podobne, żeby mężczyzna w twoim wieku, i do tego całkiem niczego sobie, ciągle jeszcze był sam. - Znowu mrugnęła, wypychając językiem lewy po liczek. - Pamiętaj, że Amerykanie uznają tylko żonatych pre zydentów. - Jakbym słyszał mojego ojca! - I ma rację ten stary wyga! - prychnęła, ale na wspo mnienie Daniela MacGregora w jej oczach pojawiły się ciepłe błyski. - W każdym razie korona by ci z głowy nie spadła, gdybyś od czasu do czasu skorzystał z jego rad. Polityk, jeśli chce odnieść sukces, po prostu musi być żonaty. - Czyli mam się ożenić dla kariery? - Nie łap mnie za słowa! - pogroziła mu palcem. Naraz dostrzegła, że jego wzrok uparcie wędruje ponad jej głową w stronę, z której dobiegał dobrze jej znany, perlisty śmiech. W lot pojęła, na co się zanosi. No, no, pomyślała prze biegle, tych dwoje stworzyłoby bardzo interesującą parę. Trze ba im tylko trochę pomóc... - W przyszłym tygodniu urządzam małe przyjęcie - zde cydowała bez chwili wahania. - Nic wielkiego, ot, garstka przyjaciół. Oczywiście jesteś zaproszony. Moja sekretarka za dzwoni do twojego biura i poda ci wszystkie szczegóły. Poklepała go po policzku upierścienioną dłonią i pożegnała się pospiesznie. Postanowiła poszukać sobie zacisznego kąta, z którego mogłaby spokojnie obserwować rozwój wydarzeń. Alan natomiast ruszył w stronę Shelby. Potrzebował nieco czasu, by ją odnaleźć, bo odłączyła się od grupki osób, z któ rymi wcześniej rozmawiała, a potem nagle znikła mu z oczu.
18 NORA ROBERTS Dopiero po chwili dostrzegł, że uklękła przed zabytkową ser- wantką i z nosem przyklejonym do szyby oglądała cenną za wartość. Podszedł bliżej, a wtedy owionął go zmysłowy zapach jej perfum. Przymknął oczy, próbując je rozpoznać, ale nie przy pominały niczego, co byłoby mu znane. Może sprawiła to jej skóra... - Oryginalna osiemnastowieczna porcelana - westchnęła z zachwytem, czując, że ktoś stanął za jej plecami. - Co za szkliwo, jaki ornament! Przepiękne, prawda? Alan pochylił się, by spojrzeć z bliska na czarę, która tak bardzo ją zafascynowała. Następnie przeniósł wzrok na koronę rudych włosów. - Rzeczywiście, przyciąga wzrok - powiedział. Szybko odwróciła głowę, zaciekawiona, z kim rozmawia, a potem posłała mu promienny uśmiech, najpiękniejszy, jaki kiedykolwiek widział. - Dobry wieczór. Przyjął rękę, którą podała na powitanie, zaskakująco silną u tak szczupłej osoby, i pomógł jej wstać z kolan. Potem za trzymał w swej dłoni jej smukłe palce i zafascynowany wpa trzy! się w jej twarz. - Coś mi przeszkodziło w drodze do celu - oznajmiła za gadkowo - Mógłbyś coś dla mnie zrobić? - Co takiego? - zaintrygowany uniósł brew. - Postój tak przez chwilę. Zwinnie schowała się za jego plecami, sięgnęła po talerz i zaczęła nakładać jedzenie. - Jak tylko wezmę talerz - tłumaczyła, myszkując pośród tac i półmisków - zaraz ktoś mnie wypatrzy i odciągnie na bok. A ja nie jadłam obiadu. No, nareszcie. - Zadowolona po ciągnęła Alana za rękaw. - Wyjdźmy na taras - zaproponowała
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 19 i nie czekając na jego odpowiedź, okrążyła bufet i znikła za przeszklonymi drzwiami. Posłusznie podążył za nią. Rześkie, wieczorne powietrze pachniało bzami. W bladej poświacie księżyca na trawniku tań czyły tajemnicze cienie. Lekki wietrzyk cicho szeleścił gałę ziami drzew. Shelby sięgnęła po krewetkę i z pomrukiem zadowolenia wepchnęła ją sobie do ust. - Nawet nie wiem, co to jest - stwierdziła, oglądając z bli ska zawartość swego talerza. - Spróbuj, a potem powiedz mi, co jem, dobrze? Zaintrygowany tą nietypową prośbą, wziął do ust kęs, który mu podsunęła palcami, nie kłopocząc się bynajmniej brakiem widelca. - I co to jest? - zapytała niecierpliwie. - Pasztet z gęsich wątróbek w cieście z... - zastanowił się chwilę - z odrobiną kremu z kasztanów. - Hmm, brzmi nieźle - uznała, po czym szybko połknęła to, co zostało z pasztecika. - Jestem Shelby - przedstawiła się bez zbędnych wstępów. Postawiła swój talerz na szklanym stole i rozsiadła się wy godnie, zabierając się do jedzenia. - A ja Alan. - On również usiadł, zastanawiając się w du chu, skąd wzięło się to dziecko ulicy, jak ją w myślach nazwał. - Istnieje chociaż cień szansy, że się ze mną podzielisz? - za pytał, wskazując przekąski piętrzące się na talerzu. Przyglądała mu się uważnie, jakby zastanawiając się, czy warto oddać mu część swej zdobyczy. Wreszcie mogła obejrzeć go sobie dokładniej, bo już dużo wcześniej zwróciła na niego uwagę. Może dlatego, że wyróżniał się wzrostem i sporto wą sylwetką, jaką nieczęsto spotyka się w waszyngtońskich salonach.
Był szczupły, muskularny, o twarzy nieco surowej, ale na swój sposób pięknej. Kiedy patrzyła na jego czarne włosy i oczy, nieodmiennie powracała myślą do opisu romantycznych bohaterów z powieści sióstr Bronte. - Myślę, że mogę cię poczęstować - zadecydowała wre szcie. - Zasłużyłeś na to. Co pijesz? - Czystą szkocką. - Od razu wiedziałam, że można ci zaufać. - Bez pytania sięgnęła po jego szklankę i pociągnęła z niej duży łyk. Alan uśmiechnął się do niej nieznacznie. Podobała mu się coraz bardziej. Jej oczy lśniły radością, delikatny wiatr muskał rude kosmyki wokół jej twarzy. W świetle księżyca wyglądała niczym psotny, kruchy elf, który mógł lada chwila rozpłynąć się w mroku nocy. Z niedowierzaniem potrząsnął głową. - Skąd się wzięłaś na tym przyjęciu? - Uległam naciskom matki. Wiesz, co to znaczy? - Nie obca jest mi ojcowska presja - rzucił wesoło. - Na jedno wychodzi - mruknęła Shelby z pełnymi usta mi. Wreszcie poczuła się najedzona, więc odsunęła talerz i oparła policzek na dłoni. - Mieszkasz tu, w Aleksandrii? - Nie, w Georgetown. - Poważnie? Gdzie? Zaciekawiona, pochyliła się nieco, pozwalając, by zajrzał jej w oczy. - Mieszkam przy ulicy P. - Żartujesz? To niesamowite, że do tej pory jeszcze na sie bie nie wpadliśmy. Mam sklep zaledwie kilka przecznic dalej. - Masz sklep? - Wyobraźnia podsunęła mu obraz wiesza ków z dziwacznymi sukniami i półek pełnych artystycznej bi żuterii. - Tak. Ale tak naprawdę zajmuję się wyrobem ceramiki. - Podsunęła szklankę w jego kierunku.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 21 Ceramiki... Z niedowierzaniem wziął ją za rękę i obrócił dłoń, by obej rzeć jej wnętrze. Była drobna, smukła, z długimi palcami i krótkimi, nie pomalowanymi paznokciami. Jej ciepły, miękki dotyk sprawił mu dziwną przyjemność. - Dobra w tym jesteś? - zapytał. - Rewelacyjna. - Pierwszy raz w życiu musiała stłumić w sobie chęć, by natychmiast wysunąć dłoń z jego palców. Przyszło jej bowiem do głowy, że jeśli pozwoli mu na to dłużej, zapomni, po co właściwie tu przyszła. - Nie pochodzisz z Wa szyngtonu - stwierdziła. - Skąd jesteś? Z Nowej Anglii? - Brawo. Z Massachusetts. - Wyczuwał delikatny opór, mimo to nie puszczał jej ręki. Sięgnął do talerza i podał jej następną przekąskę. - Mhm... Czyli mamy do czynienia z harwardczykiem. Zaskoczyła go nutka pogardy w jej głosie. Jak do tej pory nikt nie kwestionował wartości miejsca, w którym pobierał na uki. Nie dał jednak tego po sobie poznać, a tylko lekko zmrużył oczy. Tymczasem ona próbowała odgadnąć, jakie studia ukończył. - Medycyna raczej nie - myślała głośno, wodząc palcami po wnętrzu jego dłoni, co skądinąd nieco go rozpraszało. - Jak na lekarza masz zbyt szorstkie ręce. Może jakiś kierunek huma nistyczny? - Skończyłem prawo. - Cierpliwie poddawał się jej badaw czemu spojrzeniu, w którym pojawił się przelotny wyraz zdzi wienia. - Rozczarowana? - Zaskoczona - przyznała, choć z drugiej strony sposób, w jaki mówił, powinien był naprowadzić ją na trop. Kto inny wyraża się tak logicznie i gładko? - Jak do tej pory, inaczej wyobrażałam sobie prawników. W każdym razie mój nosi sztu czną szczękę i okulary w rogowej oprawca. Nie wydaje ci się
22 NORA ROBERTS - zapytała zaczepnie - że prawo całkiem niepotrzebnie utrud nia wiele zwykłych rzeczy? Jego brwi uniosły się do góry, jakby w zgodzie z kącikami ust, rozciągającymi się w uśmiechu. - Takich jak zbrodnie i kradzieże? - Nie o tym mówię. - Shelby ponownie upiła łyk jego szkockiej. - Mam na myśli tę przerażającą biurokrację. Wiesz, ile najróżniejszych formularzy muszę wypełnić, żeby sprzedać ledwie parę sztuk moich wyrobów? A potem przecież ktoś to czyta, ktoś inny odpowiednio klasyfikuje, a jeszcze ktoś inny odsyła do odpowiedniego urzędu. Sam powiedz, czy nie byłoby łatwiej, gdybym mogła po prostu sprzedać wazon i w ten spo sób uczciwie zarobić na życie? - Niestety, nie wtedy, kiedy w grę wchodzą miliony. - Alan zapomniał, że jeszcze pół godziny temu nie zamierzał prowadzić poważnych dyskusji. - Gdyby nie te wszystkie pa piery, mało kto ujawniałby prawdziwe dochody, a już na pewno nikt nie płaciłby podatków. Poza tym ani drobni przedsiębiorcy, ani klienci nie mieliby żadnej ochrony - tłumaczył, odruchowo bawiąc się jej pierścionkiem. Zarumieniła się, zażenowana. Jego na wpół przyjacielski, na wpół uwodzicielski dotyk sprawiał, że czuła miły dreszcz, ale jednocześnie znacznie spowalniał tok jej myślenia. - Jakoś nie chce mi się wierzyć, że wpisując trzykrotnie numer NIP-u, wyświadczam światu aż tak wielką przysługę. - Roześmiała się, kryjąc tym zakłopotanie. - Biurokracja i konieczność zwykle chodzą w parze. - W zasadach najbardziej podoba mi się to, że istnieją dzie siątki sposobów na to, by je złamać. - Shelby roześmiała się dokładnie tak samo jak wtedy, gdy zwrócił na nią uwagę w sa lonie. - Zdaje się, że dzięki takim jak ja, stale masz jakieś zajęcie.
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 23 Przez otwarte drzwi do salonu dobiegł ich fragment roz mowy. Jakiś męski głos, zdecydowany i pewny siebie, komen tował działania jednego z polityków: - Nie da się ukryć, że Nadonley trzyma rękę na pulsie ame- rykańsko-izraelskich rozmów, ale jego obecna taktyka nie zjed nuje mu zbyt wielu przyjaciół. - No i ta jego elegancja pasażera klasy turystycznej - do dał ktoś inny - już się mocno wszystkim opatrzyła. - Typowe - mruknęła Shelby, a w jej oczach pojawił się wyraz zniecierpliwienia. - Ubrania są tu takim samym poli tycznym manifestem jak przekonania. Ciemny garnitur i biała koszula oznacza, że jesteś konserwatystą, a pantofle i kaszmi rowy sweter czynią z ciebie liberała. Alan poruszył się niespokojnie. Nie pierwszy raz słyszał aroganckie uwagi na temat ludzi swego pokroju i profesji. Cza sem wypowiadano je głośniej, czasem ciszej, w zależności od sytuacji. Najczęściej ignorował je, tym razem jednak poczuł się urażony. - Czy mi się zdaje, czy masz skłonność do upraszczania pewnych spraw? - zapytał. - Tylko wtedy, kiedy nie chce mi się w nie zagłębiać - przyznała beztrosko. - I kiedy dotyczą polityki, którą uważam za denerwujący produkt uboczny rozwoju ludzkości. Niestety, pojawił się już wtedy, kiedy Mojżesz wdał się w dyskusję z Ramzesem. Na ustach Alana pojawił się lekki, ironiczny uśmieszek. Gdyby Shelby znała go lepiej, wiedziałaby, co on oznacza. Wyglądało na to, że przyjął wyzwanie. - Zdaje się, że nie przepadasz za politykami. - To jedno z niewielu generalnych stwierdzeń, pod którymi mogę śmiało się podpisać - rzuciła ze śmiechem. - Politycy występują według mnie w kilku gatunkach. Bywają nadęci, fa-
24 NORA ROBERTS natyczni, żądni władzy albo chwiejni. Czasem, o cudzie, łączą w sobie wszystkie te cechy. Aż strach pomyśleć, że grupa ta kich pomylonych facetów rządzi światem. Dlatego ja obiecałam sobie przynajmniej udawać, że mam pełną kontrolę nad swoim życiem. Nie odpowiedział, więc pochyliła się, by odczytać coś z wyrazu jego twarzy. Z zaciekawieniem obserwowała prze mykające po niej cienie. Poczuła chęć, by dotknąć jej palcami, poczuć ciepło jego skóry. - Chcesz wrócić do środka? - zapytała. - Nie. - Gładził kciukiem przegub jej dłoni, więc wyczuł, jak nieznacznie przyspieszył jej puls. - Dopóki stamtąd nie wy szedłem, nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo się nudziłem. - Wyrazy najwyższego uznania. - Uśmiechnęła się pro miennie. - Dobrze powiedziane. Jesteś może Irlandczykiem? Pokręcił głową, zaprzątnięty myślą o tym, jak smakowa łyby jej ruchliwe, roześmiane usta. - Jestem Szkotem. - Poważnie? To tak jak ja! - Ucieszyła się. - Zaczynam podejrzewać, że to zrządzenie losu. A ja nie ufam losowi. - Bo musisz kontrolować swoje życie... - powtórzył jej słowa i pod wpływem zupełnie niezrozumiałego impulsu pod niósł jej dłoń do ust i pocałował końce palców. - Pewnie. - Nie cofnęła ręki, gotowa przedłużyć tę chwilę. - Możesz to nazwać praktycznością Campbellów. Tym razem to on roześmiał się głośno, wyraźnie czymś rozbawiony. - Za stare porachunki - powiedział zagadkowo, unosząc do góry szklankę. - Nie ma wątpliwości, że nasi przodkowie wyrzynali się nawzajem przy dziarskich dźwiękach kobzy. Po chodzę z klanu MacGregorów. - No, ładnie! - zawołała. - Dziadek trzymałby mnie pod klu-
WSZYSTKO JEST MOŻLIWE 25 czem o chlebie i wodzie, gdyby wiedział, jak się tu z tobą za bawiam! Nie mówi o was inaczej jak „ci wściekli MacGre- gorwie!" Alan bawił się coraz lepiej. Zdawał się nie dostrzegać, że Shelby z każdą chwilą staje się bardziej pochmurna. - Alan MacGregor - szepnęła. - Senator z Massachusetts. - Moja wina, przyznaję się. - Uderzył dłonią w piersi. - Szkoda... - Z westchnieniem podniosła się z fotela. On także wstał. Nie wypuszczając jej dłoni, stanął tak blis ko, że niemal się dotykali. - Dlaczego szkoda? - zapytał cicho. - Cóż... - Jeszcze raz przyjrzała się jego twarzy. - Zdaje się, że warto byłoby narazić się nawet na gniew dziadka, tylko że... - zawahała się. - Tylko że ja nie spotykam się z politykami - dokończyła szybko, jakby w obawie, że zmieni zdanie. - Naprawdę? Zatrzymał spojrzenie na jej ustach, a potem spojrzał jej głę boko w oczy. Nie prosił jej o spotkanie, a to, co przed chwilą powiedziała, oznaczało, że w kontaktach z mężczyznami szyb ko przyjmowała inicjatywę. Cóż, nie wprawiło go to w za chwyt. Wolał kobiety, które cierpliwie pozwalają się zdobywać. - Czy to kolejna ze złotych zasad Shelby? - zapytał, wpa trując się w nią badawczo. - Tak, jedna z kilku. Gdyby tylko nie miała tak ponętnych warg, pełnych, wil gotnych, jakby proszących o pocałunek, uznałby może całą sprawę za dobry żart. Ale teraz... Kpiący wyraz jej oczu nie pozostawiał cienia wątpliwości, że właśnie rzuciła mu wyzwa nie. Wiedział o tym, i dlatego zamiast zrobić to, czego się spo dziewała, podniósł znowu jej rękę i przycisnął wargi do prze gubu dłoni, patrząc przy tym prosto w jej roześmiane oczy.
26 NORA ROBERTS Poczuł, jak przyspieszyło jej tętno i wyraźnie dostrzegł w jej źrenicach wyraz niepokoju, a potem podniecenia. - W zasadach najlepsze jest to, że istnieją dziesiątki spo sobów, by je złamać - miękkim głosem przypomniał jej słowa. - Trafiona, zatopiona - westchnęła i cofnęła rękę. - No dobrze, panie senatorze - dodała stanowczo, z trudem otrzą sając się z romantycznego uniesienia. - Było bardzo miło, ale na mnie już pora. Trzeba zacząć udzielać się towarzysko. Spokojnie zaczekał, aż podejdzie do drzwi, a potem oznaj mił jej: - Wkrótce się zobaczymy, Shelby. - Możliwe. - To pewne. Zmrużyła oczy i zerknęła na niego przez ramię. Stał przy balustradzie, opierając się o nią nonszalancko. Wyglądał na rozleniwionego, ale mogłaby przysiąc, że gdyby na przykład zagrała mu teraz na nosie, dopadłby jej jednym skokiem. Bar dzo ją zresztą kusiło, żeby to sprawdzić. Pomimo półmroku wyraźnie widziała ironiczny, pewny sie bie uśmieszek, jaki błąkał się po jego wargach. Rozzłoszczona jego drwiącą miną energicznie poprawiła grzywkę. Nie da mu tej satysfakcji i nie okaże zdenerwowania, obiecała sobie i mocno pchnęła drzwi, prowadzące do salonu. Tak właśnie zakończy się ich znajomość.
ROZDZIAŁ DRUGI Mniej więcej przed dwoma laty Shelby zatrudniła sprze dawcę. Pracował na pół etatu, zastępując ją w galerii, ilekroć musiała załatwić jakieś ważne sprawy albo wziąć sobie wolny dzień. Dzięki niemu mogła spędzić przy kole garncarskim na wet cały tydzień bez obawy, że zaniedbuje interes. Kyle, bo tak miał na imię jej pracownik, przesiadywał w ga lerii regularnie w środy i soboty, a w pozostałe dni, jeśli Shel by potrzebowała go na godzinę lub dwie, stawiał się po pier wszym telefonie. Szybko stał się jej prawą ręką, a jako początkujący poeta nie miał nic przeciwko nienormowanym godzinom pracy. Poza tym Shelby wyczuwała w nim bratnią duszę, więc współpraca układała im się niezwykle pomyślnie. Tym bardziej, że wyna gradzała mu dyspozycyjność nie tylko przyzwoitą pensją, ale i podziwem dla jego wierszy. Soboty Shelby rezerwowała wyłącznie dla własnej twór czości. Już od samego rana mieszała i wyrabiała glinę, a potem cały dzień spędzała przy kole. Gdyby jednak ktoś nazwał ją z tego powodu osobą zdyscyplinowaną, z pewnością byłaby zdziwiona. Dla niej praca w soboty stanowiła kwestię wyboru, a nie rutyny. Pracownia mieściła się na zapleczu sklepu. Dwie z jej ścian zajmowały solidne półki, na których stały zaczęte już prace. Niektóre były już wypalone, inne czekały na swoją kolejkę do pieca. Poza tym na półkach znalazły swe miejsce także słoje
28 NORA ROBERTS z glazurą w najrozmaitszych kolorach i liczne narzędzia garn carskie: długie druty z drewnianymi rączkami, szczotki różnej wielkości i kształtu, podsypki do wypalania. Całą tylną ścianę zajmował olbrzymi piec garncarski, w którym Shelby wypalała właśnie gotowe, pokryte glazurą naczynia. Ponieważ otwory wentylacyjne były uchylone, a sa mo pomieszczenie niezbyt obszerne, panował w nim niesamo wity upał. Niewiele pomogły szeroko otwarte okna, przez które do pracowni docierały słabe odgłosy ulicznego życia, zagłu szone częściowo przez głośno grające radio. Shelby siedziała przy kole ubrana w podkoszulkę i krótkie spodenki, zrobione z obciętych dżinsów. Przed zabrudzeniem chronił ją natomiast biały fartuch, który narzuciła niedbale na ubranie. Włosy związała w kucyk grubym rzemykiem, by od słonić kark, ale na niewiele się to zdało. Wciąż było jej bardzo gorąco. Dla rozrywki nuciła sobie coś pod nosem, pochylona nad wielką kulą gliny, ostatnią już tego dnia. Właśnie ten element swojego rzemiosła lubiła najbardziej. Uwielbiała brać do ręki mokrą glinę, która zdawała się czekać na to, aż Shelby uwolni zaklęty w niej kształt i uformuje z niej wazon, misę albo fan tazyjny imbryczek. Możliwości były naprawdę nieograniczone, a dzięki nim praca nigdy nie przestawała jej fascynować. Gołymi rękami gniotła, miesiła i modelowała bryłę tak dłu go, aż całkiem poddała się jej woli i nie zniknął z niej ostatni bąbel powietrza. Potem zanurzała dłonie w wilgotnej, świeżej masie, mieszając ją tak długo, aż osiągnęła odpowiednią gę stość. Dodała do niej drobno potłuczone okruchy naczyń, by dzięki temu stała się sztywniejsza. Wreszcie glina była gotowa. Shelby uruchomiła koło i przystąpiła do pracy. Koło obra cało się z szumem, glina pryskała na boki, poddając się naci skowi jej dłoni, ustępując pod naporem twórczej wizji.