ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 179 435
  • Obserwuję940
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 254 243

Roberts Nora - Mac Gregorowie 11 - Tajemniczy sąsiad

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :853.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - Mac Gregorowie 11 - Tajemniczy sąsiad.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK R Roberts Nora MacGregorowie
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 579 osób, 382 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 154 stron)

ORA ROBERTS TAJEM ICZY SĄSIAD

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Rozmawiałaś z nim? - Hmmm? - Cybil Campbell siedziała przy desce do rysowania i wprawnie dzieliła kartkę papieru na równe prostokąty. - Z kim? Rozległo się długie, dramatyczne westchnienie, a Cybil z trudem opanowała śmiech. Dobrze znała Jody Myers, sąsiadkę z pierwszego piętra, i doskonale wiedziała, kogo dotyczy jej pytanie. - Chodzi mi o tego tajemniczego przystojniaka z mieszkania 3B - wyjaśniła Jody. - Daj spokój, przecież wiesz, o kim mówię. Wprowadził się tydzień temu i jeszcze do nikogo nie odezwał się ani słowem. Mieszkasz dokładnie naprzeciw. Mów, czego się o nim dowiedziałaś. - Ostatnio byłam zajęta. - Cybil zerknęła na przyjaciółkę niespokojnie krążącą po pracowni. - Prawie nie zauważyłam, że wprowadził się ktoś nowy. Jody prychnęła z niedowierzaniem. - Akurat. Zawsze wszystko zauważasz. - Podeszła do deski, zajrzała Cybil przez ramię i zmarszczyła nos. Na kartce nadal widniały jedynie puste prostokąty. Jody lubiła patrzeć, jak Cybil wypełnia je rysunkami. - Jeszcze nie umieścił nazwiska na skrzynce pocztowej. Nikt nie widział, żeby wychodził z domu za dnia. Nawet pani Wolinsky, a przecież nic nie umknie jej uwadze. - Może nasz nowy sąsiad jest wampirem. - Ojej! - Pełne wyrazu brązowe oczy Jody rozszerzyły się z przejęcia. - To by dopiero było fajnie! Bardzo fajnie - zgodziła się Cybil i znów zajęła się wykreślaniem ramek do kolejnego odcinka komiksu. Jody tymczasem wciąż krążyła po pracowni i paplała jak najęta. Towarzystwo nigdy nie przeszkadzało Cybil w pracy. Prawdę mówiąc, bardzo je lubiła. Nie przepadała za samotnością i ciszą. Właśnie dlatego w Nowym Jorku czuła się szczęśliwa. Łatwo przywykła do życia w domu zamieszkałym przez bezwstydnie wścibskich sąsiadów. Takie otoczenie nie tylko bardzo jej odpowiadało, ale na dodatek dostarczało ciekawego materiału do pracy zawodowej. Ze wszystkich mieszkańców starego składu, przerobionego na dom mieszkalny, najbardziej lubiła lody Myers. Trzy lata temu, kiedy Cybil się tu wprowadziła, energiczna

Jody była świeżo upieczoną mężatką i głęboko wierzyła, że wszyscy powinni być tak niebiańsko szczęśliwi jak ona. To znaczy, że powinni wstąpić w związki małżeńskie. Teraz, jako matka prześlicznego, ośmiomiesięcznego synka o imieniu Charlie, Jody z jeszcze większym zapałem starała się wprowadzić swoje przekonanie w życie. A Cybil była głównym celem jej zabiegów. - A może wpadłaś na niego w korytarzu? - dopytywała się Jody. - Jeszcze nie. - Cybil w zamyśleniu wzięła ołówek i lekko uderzała nim o pełne wargi. Jej migdałowe oczy były zielone jak czyste morze o świcie i gdyby nie migoczące w nich w tej chwili iskierki humoru, mogłyby wydawać się tajemnicze i uwodzicielskie. - Wiesz, pani Wolinsky robi się chyba coraz mniej spostrzegawcza. Widziałam go, jak wychodził z domu w dzień. To oznacza, że jednak nie jest wampirem. - Widziałaś go? - zapytała Jody z niedowierzaniem i przysunęła taboret bliżej deski. - Kiedy? Gdzie? Jak ci się to udało? - Kiedy? O świcie. Gdzie? Na ulicy. Oddalił się w kierunku wschodnim. Jak mi się to udało? Z powodu bezsenności. - Udzielił się jej ożywiony nastrój sąsiadki. Oczy rozbłysły z rozbawienia. - Obudziłam się wcześnie i przypomniałam sobie o ciasteczkach czekoladowych, które zostały po przyjęciu. - Pamiętam je. Prawdziwe bomby kaloryczne. - Właśnie. Nie mogłam znów zasnąć. Musiałam jedno zjeść. A kiedy wstałam, poszłam do pracowni. Myślałam, że może uda mi się coś narysować, ale w końcu po prostu stanęłam przy oknie i gapiłam się na ulicę. Wtedy zobaczyłam, że wychodzi. Trudno go nie zauważyć. Ma chyba z metr osiemdziesiąt pięć wzrostu. No i te ramiona... - Obie w niekłamanym zachwycie wzniosły oczy do nieba. - Był ubrany w czarne dżinsy i bluzę, niósł torbę sportową, więc domyślam się, że szedł do siłowni trochę poćwiczyć. Ktoś, kto nie ćwiczy, tylko cały dzień się wyleguje, pije piwo i je chipsy, nie ma takich mięśni. - A więc jednak jesteś nim zainteresowana! - Jody triumfalnie uniosła palec w górę. - Przecież ja żyję i mam oczy! Ten facet jest nieziemsko przystojny. Nie dość, że ma zgrabny tyłeczek, to jeszcze otacza go aura tajemnicy... - Cybil rozłożyła ręce. - Czy w takim wypadku dziewczyna może się oprzeć ciekawości? - A dlaczego miałabyś się opierać? Zapukaj do jego drzwi, zanieś mu trochę ciastek. Powitaj go w nowym mieszkaniu. Wtedy będziesz mogła się dowiedzieć, co robi całymi

dniami, czy jest żonaty, gdzie pracuje. Najważniejsze, czy jest żonaty. Bo... - Urwała, czujnie nadstawiając ucha. - Charlie się obudził. - Nic nie słyszałam. - Cybil zwróciła głowę ku drzwiom i nasłuchiwała chwilę. Potem wzruszyła ramionami. - Wiesz, od urodzenia synka masz słuch jak nietoperz. - Przewinę małego i zabiorę go na spacer. Wybierzesz się z nami? - Nie, nie mogę. Mam sporo pracy. - W takim razie zobaczymy się wieczorem. Kolacja o siódmej. - Dobrze. - Cybil uśmiechnęła się z przymusem, a Jody pobiegła do sypialni, gdzie zostawiła śpiącego synka. Kolacja o siódmej. W towarzystwie nudnego i denerwującego kuzyna Jody - Franka. Cybil po raz kolejny zadała sobie pytanie, kiedy wreszcie zdobędzie się na odwagę i powie przyjaciółce, żeby przestała umawiać ją na siłę z kolejnymi kandydatami na męża. Uświadomiła sobie, że to samo musi powiedzieć pani Wolinsky. No i pani Peebles z pierwszego piętra, i właścicielowi pralni. Dlaczego wszyscy jej znajomi popadali w obsesję i za wszelką cenę chcieli ją swatać? Miała dwadzieścia cztery lata, nie była z nikim związana i prowadziła bardzo szczęśliwe życie. Oczywiście pragnęła kiedyś założyć rodzinę. Czasami wyobrażała sobie ładny dom z ogródkiem dla dzieci w jakiejś miłej podmiejskiej okolicy. I psa. Na pewno będzie miała psa. Ale dopiero w jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości. Na razie była zado- wolona ze swojej sytuacji. Pochyliła się nad deską, wsparła głowę na rękach i pogrążyła się w marzeniach. To pewnie wiosna tak mnie usposabia, pomyślała. Czuła jakiś wewnętrzny niepokój i roz- pierającą ją energię. Doszła do wniosku, że może jednak dobrze by było pójść na spacer z Jody i Charliem, ale w tej samej chwili usłyszała trzask zamykających się za nimi drzwi. Ze spaceru nici. Przypomniała sobie, że ma pracę do skończenia, i zaczęła szkicować pierwszą scenkę do kolejnego odcinka swojego komiksu „Sąsiedzi i przyjaciele”. Rysowała wprawnie, pewnymi ruchami. Umiejętność rysowania nabyła w sposób naturalny. Jej matka była znaną artystką, odnoszącą sukcesy w kraju i za granicą. Ojciec na- tomiast wsławił się jako autor popularnego komiksu „Macintosh”, który od wielu lat ukazywał się w gazetach. Oboje rodzice zaszczepili Cybil i jej rodzeństwu umiłowanie sztuki, obdarzyli zdolnością wychwytywania życiowych absurdów i wyposażyli w mocne zasady.

Opuszczając bezpieczny dom rodzinny w Maine, Cybil wiedziała, że jeśli w Nowym Jorku jej się nie powiedzie, w każdej chwili będzie mogła wrócić do rodziny i zostanie przywitana z otwartymi ramionami. Jednak Nowy Jork stał się dla niej drugim domem. Od trzech lat jej komiks zyskiwał coraz większą popularność. Była z niego dumna. Jej historyjki były proste, ciepłe i pełne humoru, a występowali w nich zwykli ludzie w codziennych sytuacjach. Nie próbowała naśladować ironicznego stylu ojca ani ostrej politycznej satyry, którą często uprawiał. Ją rozśmieszało samo życie. Długie oczekiwanie w kolejce do kina, poszukiwanie odpowiedniej pary butów, kolejna nieudana randka w ciemno. Wiele osób widziało w Emily, bohaterce komiksu, odbicie samej autorki. Ona jednak nie dostrzegała żadnego podobieństwa. Przecież Emily była zgrabną, wysoką blondynką, która miała trudności z utrzymaniem pracy i znalezieniem odpowiedniego mężczyzny. Cybil była brunetką średniego wzrostu i odnosiła sukcesy zawodowe. Jeśli zaś chodzi o mężczyzn, to nie odgrywali w jej życiu na tyle znaczącej roli, żeby się nimi przejmowała. Spostrzegła, że przestała rysować i mechanicznie uderza ołówkiem o deskę. Niezadowolona zmarszczyła czoło i zmrużyła oczy. Jakoś nie mogła się skoncentrować. Prze- czesała palcami włosy i lekko wzruszyła ramionami. Pewnie lepiej jej się będzie pracowało, jeśli zrobi sobie krótką przerwę i szybko coś przekąsi. Może trochę czekolady pomoże jej się zmobilizować? Wstała i odruchowo włożyła ołówek za ucho, chociaż starała się wykorzenić ten nabyty jeszcze w dzieciństwie nawyk. Energicznym krokiem wyszła ze słonecznej pracowni i zbiegła na dół. Bardzo lubiła swoje dwupoziomowe mieszkanie. Było przestronne i właśnie to zadecydowało, że szybko je wynajęła. Na niższym poziomie znajdował się duży pokój od- dzielony od kuchni tylko długim blatem. Przez okna wpadało do wnętrza światło słoneczne i hałas z ulicy, który przez pierwsze tygodnie budził ją w nocy i dawał miłe poczucie, że wokół toczy się ciekawe życie miasta. Cybil poruszała się z wdziękiem odziedziczonym po matce. Jej ojciec nazywał to gracją w wielkim stylu. Jako dziecko ubłagała rodziców, żeby zapisali ją na lekcje baletu, ale szybko się nimi znudziła, chociaż jej długie nogi były stworzone do tańca. Boso weszła do kuchni, otworzyła lodówkę i z namysłem zajrzała do środka. Mogłaby przyrządzić coś dobrego. Kiedyś chodziła też na lekcje gotowania. Zrezygnowała nie z nudy, lecz dlatego że pomysłowością prześcignęła nauczyciela.

Nagle usłyszała jakiś cichy dźwięk i westchnęła. Muzyka dobiegała zza ściany, z mieszkania po drugiej stronie korytarza. Smutne, zmysłowe zawodzenie saksofonu. To grał tajemniczy sąsiad spod 3B. Cybil żałowała, że nie robi tego częściej. Długie, tęskne nuty, pełne burzliwych uczuć poruszały ją do głębi i uruchamiały wyobraźnię. Czyżby nieznajomy był ubogim muzykiem? Może przyjechał do Nowego Jorku w nadziei, że znajdzie tu lepsze życie. Bez wątpienia ktoś złamał mu serce. Cybil układała w myślach kolejny scenariusz, wyjmując produkty z lodówki. Na pewno stoi za tym kobieta. Jakaś rudowłosa piękność, która go omotała, skradła duszę, a potem podeptała krwawiące serce wysokim obcasem eleganckich włoskich pantofelków. Kilka dni temu wymyśliła inną historię życia sąsiada. W tej wersji uciekł on jako szesnastoletni chłopak od swojej obrzydliwie bogatej, okrutnej rodziny. Zarabiał na życie, grając na ulicach Nowego Orleanu - było to jedno z jej ulubionych miast - a potem musiał uciekać na północ, ponieważ jego podstępna rodzinka, na której czele stał szalony wuj, przetrząsała cały kraj w poszukiwaniu zbiega. Jeszcze nie wymyśliła, dlaczego właściwie rodzina tak zawzięcie go poszukiwała, ale nie miało to znaczenia. Tajemniczy nieznajomy musiał uciekać, a jedyne pocieszenie znajdował w muzyce. A może to agent rządowy, który wykonuje jakieś niebezpieczne tajne zadanie? Albo złodziej klejnotów, który ucieka przed ścigającym go agentem? Albo seryjny zabójca, polujący na kolejną ofiarę? Roześmiała się sama do siebie i spojrzała na produkty, które mechanicznie wyjęła z lodówki. Kimkolwiek był tajemniczy nieznajomy, najwyraźniej zamierzała upiec dla niego ciasteczka. Nieznajomy zaś nazywał się Preston McQuinn i wcale nie uważał siebie za szczególnie tajemniczego człowieka. Po prostu trzymał się na uboczu i nie lubił, kiedy ktoś narzucał mu swoje towarzystwo. To właśnie potrzeba anonimowości rzuciła go w samo serce jednego z największych miast świata. Rzecz jasna, zamierzał mieszkać tu tylko przez jakiś czas, najwyżej przez kilka miesięcy, dopóki nie dobiegnie końca remont jego domu na skalistym wybrzeżu Connecticut. Rozmyślał o tym, chowając saksofon do futerału. Niektórzy nazywali ten dom jego fortecą, ale właśnie to odpowiadało mu w nim najbardziej. W takiej fortecy można przez długie tygodnie cieszyć się samotnością. Nikt tam nie wchodził nieproszony, a dostępu broniła ciężka brama.

Wyszedł z niemal pustego salonu i ruszył na górę. Korzystał z tego pokoju na niższym poziomie tylko wtedy, gdy chciał grać, ponieważ miał tu świetną akustykę, albo kiedy zamierzał trochę poćwiczyć, a nie chciało mu się iść do klubu sportowego kilka przecznic dalej. Właściwie mieszkał na górnym poziomie. Tymczasowo, powtórzył w myślach. W tym przejściowym mieszkaniu potrzebował jedynie łóżka, szafy, odpowiedniego oświetlenia i biurka, na którym zmieściłby się jego komputer, monitor i potrzebne do pracy papiery. Chętnie zrezygnowałby z telefonu, ale jego agentka siłą wyposażyła go w telefon komórkowy i nalegała, żeby go nie wyłączał. Rzeczywiście, na ogół tego nie robił, chyba że akurat nie miał ochoty z nikim rozmawiać. Usiadł za biurkiem zadowolony, że chwila gry na saksofonie ożywiła mu umysł i napełniła energią. Mandy, jego agentka, obgryzała długie, lakierowane paznokcie z niepokoju o to, czy jej podopieczny robi jakieś postępy w pracy nad najnowszą sztuką. Powinien jej powiedzieć, żeby na darmo nie niszczyła sobie lakieru. Sztuka będzie gotowa, kiedy nadejdzie odpowiednia pora i ani minuty wcześniej. Doszedł do wniosku, że sukces przynosi wiele kłopotów, ponieważ bardzo szybko zaczyna żyć własnym życiem. Jeśli stworzy się coś, co podoba się publiczności, ludzie natychmiast chcą dostać następne dzieło - jeszcze bardziej udane. Preston miał w nosie to, czego oczekuje od niego publiczność. Było mu wszystko jedno, czy ludzie wyważą drzwi teatru, żeby zobaczyć jego nową sztukę, czy obsypią go nagrodami i obrzucą pieniędzmi. Równie dobrze mogli poddać kolejne dzieło miażdżącej krytyce i zażądać zwrotu pieniędzy za bilety. Dla niego liczyła się sama praca. Tylko to miało znaczenie. Jego sytuacja finansowa była bardzo dobra, zresztą nie od dzisiaj. Mandy twierdziła, że tu po części leży przyczyna jego kłopotów. Nie kierowała nim żądza zysku, nie pisał dla pieniędzy i dlatego nie zależało mu na reakcji publiczności. Z tego samego zresztą powodu, zdaniem Mandy, tworzył tak genialne sztuki. Nie zależało mu na nich. Siedział teraz przy komputerze, wysoki, muskularny, z grzywą potarganych włosów w kolorze ciemnoblond. Chłodne, niebieskie oczy wpatrywały się w napisany tekst. Usta miał surowo zaciśnięte, a pociągła, męska twarz przybrała poważny wyraz. Zapomniał o odgłosach ulicy, które dzień i noc wdzierały się przez okno do mieszkania, i postarał się wniknąć w duszę mężczyzny, który żył jedynie we wnętrzu kompu-

tera, mężczyzny, który desperacko zmagał się ze swoimi pragnieniami. Był on ważną postacią w jego nowej sztuce. Zaklął pod nosem, kiedy nieprzyjemny dźwięk dzwonka przeniósł go z powrotem do pustego pokoju. Zastanowił się, czy nie udać, że nie ma go w domu, ale znał ludzką naturę, więc był pewien, że intruz nie da za wygraną i będzie wracał, dopóki ktoś mu nie otworzy. To pewnie ta kobieta o sokolim wzroku, z parteru, pomyślał, schodząc na dół. Już dwa razy próbowała go osaczyć, kiedy szedł wieczorem do klubu. Udało mu się uniknąć zasadzki, ale to zaczynało być irytujące. Lepiej będzie, jeśli stanie z nią twarzą w twarz, powie jej coś niegrzecznego, a obrażona sąsiadka odejdzie jak niepyszna i nie będzie mu więcej zawracała głowy, najwyżej zacznie z jeszcze większym zapałem plotkować na jego temat. Spojrzał przez wizjer i zobaczył, że przed drzwiami stoi nie schludna staruszka o bystrym wzroku, tylko ładna brunetka o wielkich, zielonych oczach i krótko, po chłopięcemu przystrzyżonych włosach. Przypomniał sobie, że to dziewczyna z naprzeciwka. Czego, u diabła, chce ode mnie, pomyślał rozdrażniony. Miał nadzieję, że skoro przez tydzień dała mu spokój, nie będzie próbowała narzucić mu swojego towarzystwa także w przyszłości. Właśnie taką sąsiadkę uznałby za idealną. Gniewnie otworzył drzwi i oparł się o framugę. - Słucham? - Cześć. - O tak, z bliska wydał się Cybil jeszcze przystojniejszy. - Nazywam się Cybil Campbell. Mieszkam pod 3A. - Z radosnym, przyjacielskim uśmiechem wskazała drzwi po drugiej stronie korytarza. Preston tylko uniósł brew. - Tak? Doszła do wniosku, że nieznajomy jest po prostu małomówny i nadal uśmiechała się przyjaźnie. Żałowała, że ani na chwilę nie spuszczał jej z oka i nie mogła niepostrzeżenie zerknąć w głąb jego mieszkania. Nie chciała, żeby sobie pomyślał, że jest ciekawska. Przecież wcale taka nie jest. Naprawdę. - Słyszałam, że przed chwilą grałeś na saksofonie. Pracuję w domu, a te ściany nie są zbyt grube. Jeśli przyszła tu skarżyć się na hałas, to nic nie wskóra, stwierdził w myślach Preston. Gra, kiedy ma na to ochotę. Chłodno spoglądał na jej zgrabny, trochę zadarty nosek, zmysłowe, pełne usta i wąskie stopy z pomalowanymi na różowo paznokciami.

- Zwykle zapominam włączyć muzykę, kiedy pracuję - ciągnęła radośnie. Zauważył, że kiedy mówi, w kąciku ust robi się jej wesoły dołeczek. - Z przyjemnością słuchałam, jak grasz. Ralph i Sissy uwielbiali Vivaldiego. To piękna muzyka, ale trochę nudna, jeśli słucha się jej bez przerwy. Ralph i Sissy mieszkali tu, zanim ty się wprowadziłeś - wyjaśniła, wskazując jego mieszkanie. - Przeprowadzili się do White Plains po tym, jak Ralph miał romans ze sprzedawczynią z Saksa. No, tak naprawdę to może nic między nimi nie było, ale Ralph miał na to ochotę, więc Sissy powiedziała, że albo się przeprowadzą do innego miasta, albo się z nim rozwiedzie i zostawi go bez grosza. Pani Wolinsky daje im pół roku, ale ja nie byłabym taka pewna. Może jeszcze wszystko się między nimi naprawi. W każdym razie... - Wyciągnęła przed siebie ładny, żółty talerz, na którym piętrzył się stos ciasteczek z kawałkami czekolady, przykryty przezroczystą, różową folią. - Przyniosłam ci trochę ciastek. Spojrzał na nie, tym samym dając Cybil okazję zerknięcia w głąb mieszkania, na pusty salon. Biedny facet, nawet go nie stać na kanapę, pomyślała ze współczuciem. Preston podniósł wzrok i zmierzył ją chłodnym spojrzeniem. - Dlaczego? - Co dlaczego? - Dlaczego przyniosłaś mi ciastka? - Właśnie je upiekłam. Czasami robię coś do jedzenia, kiedy nie mogę się skupić na pracy. To pomaga mi pozbierać myśli. Pieczenie działa na mnie najlepiej. Jeśli zostawiłabym te ciastka dla siebie, w końcu bym je wszystkie zjadła i znienawidziłabym siebie za to. - Znów ukazał się dołeczek w policzku. - Nie lubisz ciastek? - Nie mam nic przeciwko nim. - W takim razie smacznego. - Włożyła mu talerz w ręce. - I witaj w nowym domu. Jeśli będziesz czegoś potrzebował, możesz się do mnie zwrócić. Zwykle jestem u siebie. - Machnęła drobną dłonią o szczupłych palcach. - A jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć o sąsiadach, też mogę ci w tym pomóc. Mieszkam tu już od kilku lat i znam wszystkich. - Nic mnie to nie obchodzi. - Cofnął się i bez pożegnania zamknął drzwi. Cybil przez chwilę stała bez ruchu, oszołomiona tak nagłym końcem rozmowy. Chodziła po tym świecie od dwudziestu czterech lat, a jeszcze nikt nie zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Zdarzyło jej się to pierwszy raz i miała nadzieję, że ostatni. Doświadczenie było bardzo nieprzyjemne.

Miała ochotę załomotać do drzwi sąsiada i zażądać zwrotu ciastek, ale się opanowała. Nie upadnę tak nisko, powiedziała sobie. Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała do swojego mieszkania. Teraz wiedziała, że tajemniczy nieznajomy jest nieziemsko przystojny, zbudowany jak grecki bóg i niegrzeczny jak rozkapryszony bachor, któremu dobrze by zrobił klaps w pupę i krótka drzemka. Skoro tak jest, to trudno. Nie będzie mu się narzucała. Nie trzasnęła drzwiami. Pewnie tylko uśmiechnąłby się z satysfakcją. Ale kiedy już była w środku, niczym rozzłoszczone dziecko zaczęła stroić najróżniejsze miny, grać na nosie i pokazywać język w stronę mieszkania nowego sąsiada. Kiedy zakończyła tę dziecinną demonstrację uczuć, poczuła się trochę lepiej. Fakty jednak pozostały niezmienione. Lokator spod 3B dostał ciasteczka na jej ulubionym deserowym talerzu i udało mu się wzbudzić jej niechęć. Ona natomiast nadal nie znała nawet jego imienia. Preston nie żałował tego, co zrobił. Ani przez chwilę. Specjalnie zachował się grubiańsko, w nadziei że ta rozszczebiotana, impertynencka dziewczyna o zadartym nosku i seksownych, różowych paznokciach nie będzie mu zawracała głowy do końca jego pobytu w tym domu. Ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebował, to stado sąsiadów, którzy pukają do jego drzwi, żeby radośnie powitać go w nowym miejscu zamieszkania. Zwłaszcza jeśli na czele tego stada miała stać gadatliwa brunetka o oczach wróżki z bajki. Do diabła, zaklął pod nosem. A mówią, że w Nowym Jorku ludzie ignorują się nawzajem. Miał nadzieję, że jest to wręcz żelazna zasada, obowiązująca w tym mieście. Wścibska sąsiadka na pewno była panną - gdyby miała męża, z pewnością nie omieszkałaby z zachwytem opisać wszystkich jego zdumiewających zalet. Prawdziwy pech. W dodatku pracowała w domu i bardzo łatwo będzie się na nią natknąć w korytarzu. Kolejny minus. Musiał też uczciwie przyznać, że w życiu nie jadł lepszych ciasteczek niż te, które mu przyniosła. To już było wprost niewybaczalne. Na szczęście udało mu się o nich zapomnieć, gdy zasiadł do pisania. Ogarnięty pasją twórczą, nie zwróciłby uwagi nawet na wybuch jądrowy. Kiedy jednak wrócił do rzeczy- wistości, natychmiast pomyślał o wesołym, żółtym talerzu i ułożonych na nim wypiekach dziewczyny z sąsiedztwa. Myślał o nich, kiedy brał prysznic, kiedy się ubierał i usiłował rozluźnić mięśnie zesztywniałe po wielu godzinach siedzenia w postawie, którą siostra Maria Józefa, jego na- uczycielka ze szkoły podstawowej, określała jako godną nagany.

Kiedy więc zszedł na dół, żeby się napić piwa, co mu się należało po długiej pracy, spojrzał na talerz łakomie. Otworzył butelkę i z namysłem pociągnął długi łyk. Może się skusi i zje kilka? Wyrzucenie ich do śmietnika byłoby zupełnie niepotrzebnym gestem. I tak już udało mu się zniechęcić do siebie tę rozgadaną Cybil. Na pewno będzie chciała, żeby zwrócił talerzyk. Nic się nie stanie, jeśli skosztuje ciastek, zanim podrzuci jej talerz pod drzwi. Włożył jedno do ust i z uznaniem mruknął coś pod nosem. Zjadł drugie i cicho gwizdnął z zachwytu. Po dwudziestym zaklął cicho. Te ciastka są jak narkotyk, pomyślał. Było mu trochę mdło i czuł, że chyba nie jest w stanie ruszyć się z miejsca. Patrzył na niemal pusty talerz z mieszaniną pożądania i ob- rzydzenia do samego siebie. Przywołał resztki silnej woli i przełożył pozostałe ciastka do plastikowego pojemnika, a potem wrócił do salonu po saksofon. Miał zamiar trochę pospacerować przed wizytą w klubie. Już miał wyjść na korytarz, kiedy usłyszał, że ktoś z hałasem idzie na górę. Skrzywił się i cofnął za drzwi, nie zamykając ich jednak. Przez szparę usłyszał, jak Cybil wyrzuca z siebie słowa z zawrotną szybkością, co bardzo go zdziwiło, ponieważ dziewczyna była sama. - Nigdy więcej - mamrotała cicho. - Niech mnie posieka na kawałki, niech mnie przypala żywym ogniem. Nigdy więcej nie dam się do tego namówić. Za żadne skarby świata. Postanowione i koniec. Preston zauważył, że się przebrała. Miała teraz na sobie obcisłe czarne spodnie i dopasowany czarny blezer, a pod nim bluzkę w kontrastowym kolorze dojrzałych truskawek. W uszach dziewczyny kołysały się długie kolczyki. Nadal mówiąc do siebie, otworzyła torebkę wielkości znaczka pocztowego. - Życie jest zbyt krótkie, żeby marnować dwie godziny na nudne rozmowy o niczym. Więcej nie dam się jej na to namówić. Nie zrobi mi tego. Przecież potrafię mówić nie. Muszę to tylko trochę poćwiczyć, i tyle. Gdzie, u diabła, podziały się te klucze? Gdy usłyszała, że drzwi za nią się otwierają, podskoczyła i odwróciła się gwałtownie. Preston zauważył, że kolczyki w jej uszach różnią się od siebie i zastanowił się, czy teraz jest taka moda, czy to tylko roztargnienie właścicielki. Nie mogła znaleźć kluczy w mikroskopijnej torebce, więc pewnie w grę wchodziła druga możliwość. Była zarumieniona, zdyszana i wręcz biła od niej świeżość. A pachniała nawet ładniej niż ciasteczka. Preston zauważył to natychmiast i jeszcze bardziej go to zirytowało. - Zaczekaj - nakazał jej krótko i wrócił do mieszkania po talerz.

Cybil nie miała zamiaru czekać. W końcu udało jej się znaleźć klucz w małej wewnętrznej kieszonce torebki, czyli dokładnie tam, gdzie go schowała. Preston okazał się szybszy. Wyszedł na korytarz, zatrzaskując za sobą drzwi. W jednej ręce niósł saksofon w futerale, w drugiej żółty talerz. - Masz. - Nie miał zamiaru się dopytywać, co sprawiło, że jej twarz leśnej wróżki przybrała taki zagniewany wyraz. Bez wątpienia opowiedziałaby mu wszystko ze szczegółami, co zabrałoby co najmniej pół godziny. - Nie musisz mi tak wylewnie dziękować - warknęła i wyrwała mu talerz. Głowa pękała jej z bólu po dwóch godzinach słuchania monotonnych wynurzeń kuzyna Jody, Fran- ka, na temat operacji giełdowych, więc postanowiła dać upust złości i powiedzieć kilka słów prawdy opryskliwemu facetowi z przeciwka. - Słuchaj, koleś, nie chcesz zawierać znajomości, w porządku. Ja nie narzekam na brak przyjaciół. - Z emfazą machnęła talerzem. - Mam ich tylu, że zanim zaprzyjaźnię się z kimś nowym, muszę poczekać, aż ktoś ze starych znajomych wyprowadzi się za granicę. To jednak wcale nie jest powód, żeby zachowywać się bezczelnie. Przecież ja ci się tylko przedstawiłam i dałam trochę ciastek! Miał ochotę się uśmiechnąć, ale się opanował. - Bardzo dobre ciastka - powiedział, zanim zdążył ugryźć się w język. Natychmiast tego pożałował, kiedy zobaczył, że złość w oczach Cybil zmienia się w rozbawienie. - Naprawdę? - Owszem. - Odszedł, a ona patrzyła za nim lekko zaintrygowana. Teraz już zupełnie nie wiedziała, co o nim myśleć. Postąpiła więc tak, jak nakazał jej odruch chwili. Często tak robiła. Szybko zostawiła talerz na stole i zamknąwszy drzwi do mieszkania, podążyła za nieznajomym. Starała się przy tym stąpać tak cicho, jak to tylko możliwe. Świetny pomysł do mojego komiksu, pomyślała. Przygoda w sam raz dla Emily. Jeśli dobrze to rozegram, wystarczy na kilka odcinków. Oczywiście Emily musi oszaleć na punkcie tego faceta, zadecydowała Cybil, gdy próbowała bezszelestnie zbiec po schodach. U bohaterki komiksu nie będzie to zwykła, znana wszystkim ciekawość, tylko odbierająca zdrowy rozsądek fascynacja. Podekscytowana pogonią, z głową rozpaloną od pomysłów, bez tchu wybiegła przed dom i rozejrzała się na wszystkie strony. Przystojny sąsiad był już dość daleko. Szybko chodzi, pomyślała z uznaniem. Uśmiechnęła się do siebie i ruszyła za nim.

Emily, rzecz jasna, kryłaby się w cieniu, przeskakiwała od latarni do latarni, przywierała do ściany, na wypadek, gdyby śledzony nagle się odwrócił, ale... Cybil z cichym okrzykiem ukryła się za słupem latarni, kiedy obiekt jej pogoni z roztargnieniem obejrzał się przez ramię. Wyjrzała zza słupa, przyciskając rękę do serca i zo- baczyła, że znika za rogiem. Była zła, że na kolację z Frankiem włożyła szpilki zamiast butów na płaskim obcasie. Zaczerpnęła powietrza i biegiem rzuciła się w pościg. Podążała za swoją zwierzyną przez dwadzieścia minut, aż rozbolały ją nogi, a początkowe podniecenie pogonią ustąpiło miejsca znużeniu. A może tajemniczy sąsiad co wieczór krąży bez celu po mieście, dźwigając futerał z saksofonem? Może jest nie tylko grubianinem, ale i wariatem? Pewnie niedawno wypuścili go ze szpitala - dlatego nie potrafi nawiązywać normalnych kontaktów z ludźmi. Jego obrzydliwie bogata i okrutna rodzinka w końcu go dopadła i zamknęła w szpitalu dla obłąkanych, żeby nie mógł się upomnieć o należny mu spadek po ukochanej babci, która zmarła w podejrzanych okolicznościach i zostawiła mu cały swój majątek. Długie lata zamknięcia w szpitalu prowadzonym przez nieuczciwego psychiatrę spowodowały fatalne zmiany w jego osobowości. Tak, właśnie taką historię wymyśliłaby sobie Emily. I byłaby pewna, że jej czuła opieka i bezgraniczna miłość uleczyłyby nieszczęśnika. Potem zaś wszyscy sąsiedzi i przyjaciele staraliby się wybić jej z głowy takie pomysły, a ona próbowałaby wciągnąć ich w swoje plany. A zanim wszystko by się wyjaśniło, tajemniczy sąsiad okazałby się... Ze zdziwieniem stwierdziła, że znalazła się na progu jakiegoś małego, mrocznego klubu o nazwie U Delty. No, nareszcie, pomyślała, przeczesując włosy dłonią. Teraz wystarczy, że wślizgnie się do środka i znajdzie sobie ciemny kąt. Ciekawe, co się będzie działo dalej.

ROZDZIAŁ DRUGI Klub przesiąknięty był zapachem whisky i dymu papierosowego. Nie przeszkadzało to Cybil, raczej pozwalało lepiej wczuć się w panującą tu atmosferę. Wokół było mroczno, a jasnoniebieski blask oświetlał niewielką scenę. Przy większości ciasno ustawionych stolików siedzieli goście. Nie było tu wcale głośno, wszyscy rozmawiali ściszonymi głosami. Cybil wydało się to naturalne. Przecież w takich miejscach na pewno odbywają się tajemne schadzki, ludzie nawiązują sekretne romanse lub omawiają jakieś zagadkowe sprawy. Przy długim drewnianym barze pod ścianą klienci siedzieli na wysokich stołkach, pochyleni nad drinkami, jakby strzegli ich przed jakimś niebezpieczeństwem. Ten klub był jakby żywcem przeniesiony w teraźniejszość z czarno - białych filmów z lat czterdziestych. W takich filmach bohaterka nosiła długie, powłóczyste suknie, miała mocno umalowane usta i opadające na jedno oko platynowoblond włosy. Stawała na scenie w snopie światła pojedynczego reflektora i śpiewała tęskne piosenki o okrutnych mężczyznach, którzy ją skrzywdzili. W tym samym czasie mężczyzna, który jej pragnął i który kiedyś również ją skrzywdził, siedział w zadumie nad niedopitą szklaneczką whisky, spoglądając znużonym wzrokiem spod ronda sfatygowanego kapelusza. Innymi słowy, klub ten bardzo się Cybil spodobał. Uśmiechnęła się do siebie z satysfakcją. W nadziei że nikt nie zwróci na nią uwagi, przemknęła pod ścianą, usiadła przy wolnym stoliku i przyglądała się Prestonowi przez kłęby dymu i opary whisky. Preston był ubrany na czarno. Miał na sobie czarne dżinsy i czarny bawełniany podkoszulek. Przed chwilą zdjął skórzaną kurtkę, w której przyszedł. Rozmawiał z jakaś piękną czarnoskórą kobietą w jaskrawoczerwonym kombinezonie, opinającym ciasno każdą wypukłość jej bujnego ciała. Miała co najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu. Kiedy odrzuciła głowę w tył i roześmiała się, jej matowy, niski śmiech wypełnił całe pomieszczenie. Po raz pierwszy Cybil zobaczyła, jak tajemniczy mężczyzna się uśmiecha. Patrząc na jego odmienioną twarz, nadal zabójczo urodziwą, ale teraz pozbawioną surowości, doszła do wniosku, że jego uśmiech nie ma sobie równych. Zresztą słowo „uśmiech” było zbyt łagodne. Cała jego twarz się zmieniła, nabrała ciepła, rozjaśniła się. Cybil bezwiednie oparła głowę na dłoniach i uśmiechnęła się do siebie. Wyobraźnia zaczęła działać... Ta piękna Amazonka była jego kochanką. Upewniła się o tym, gdy kobieta ujęła jego twarz w dłonie i obdarzyła go długim pocałunkiem. Oczywiście, taki mężczyzna jak on -

pełen tajemnic, o złamanym sercu i burzliwej przeszłości - musiał mieć egzotyczną kochankę, z którą spotykał się w mrocznych zadymionych barach, gdzie razem słuchali sennej, tęsknej muzyki. Boże, jakie to romantyczne. Westchnienie samo wyrwało się z piersi Cybil. Na nierozświetlonej jeszcze scenie Delta z czułością uszczypnęła Prestona w policzek. - Doszło do tego, że śledzą cię kobiety, mój słodki? - To jakaś wariatka. - Chcesz, żebym ją stąd wyrzuciła? - Nie. - Nie obejrzał się, ale czuł na sobie spojrzenie tych wielkich, zielonych oczu. - Jestem pewien, że to tylko nieszkodliwa wariatka. W ciemnych oczach Delty znać było rozbawienie. - W takim razie pogadam z nią. Sprawdzę, co to za jedna. Jeśli ktoś śledzi mojego słodkiego Prestona, muszę sprawdzić, co jest grane. Prawda, Andre? Chudy czarnoskóry mężczyzna przy fortepianie zdjął palce z klawiszy i uniósł twarz tak zniszczoną, jak wysłużony instrument, na którym grał. - Prawda. Tylko nie zrób jej krzywdy - powiedział z uśmiechem. - To jeszcze prawie dziecko. Gotowy? - zwrócił się do Prestona. - Ty zacznij. Włączę się za chwilę. Delta zeszła ze sceny, a długie, szczupłe palce Andre zaczęły wyczarowywać cudowne dźwięki. Preston z wolna dawał się ponieść nastrojowi. Zamknął oczy i czuł, jak porywa go muzyka. Muzyka przenosiła go w inny świat. Wyganiała z głowy słowa, ludzi i sceny, które wdzierały się do niej nieproszone. Kiedy dmuchał w saksofon, nie istniało nic innego, tylko radosny trud grania. Kiedyś powiedział Delcie, że granie jest jak seks. Coś człowiekowi odbiera, coś innego daje. I zawsze kończy się zbyt szybko. Cybil również dała się oczarować dźwiękom. Zasłuchana w niskie, smutne nuty, wzbijała się na nich pod niebo, żeby po chwili znów opaść na ziemię. Kiedy patrzyła, jak Preston gra na saksofonie, czuła się zupełnie inaczej niż wtedy, gdy tylko słyszała dobiegające zza ściany strzępki melodii. W jego graniu było teraz więcej mocy, docierało ono do głębi jej serca, budziło zmysły. Przy takiej muzyce można było płakać. Kochać się. Marzyć. Zasłuchana i wpatrzona w scenę nie zauważyła, kiedy do jej stolika podeszła Delta. - Co cię tu sprowadza, siostrzyczko?

- Hmmm? - Wytrącona nagle z zasłuchania Cybil podniosła wzrok i uśmiechnęła się z roztargnieniem. - Co za cudowna muzyka. Aż mnie ściska za serce. Delta uniosła brwi. Zauważyła, że dziewczyna ma inteligentną, miłą twarz o regularnych, delikatnych rysach. Wcale nie wyglądała na wariatkę. - Pijesz coś, czy tylko siedzisz i zajmujesz miejsce? - Och... - Oczywiście. Cybil uświadomiła sobie, że w takim klubie należy zamówić jakiegoś drinka. - Taka muzyka pasuje do whisky - stwierdziła z uśmiechem. - Napiję się więc whisky. Brwi Delty uniosły się jeszcze wyżej. - Wyglądasz tak młodo, że nie wiem, czy możesz już zamawiać whisky. Cybil nawet się nie skrzywiła. Bardzo często słyszała takie uwagi. Otworzyła torebkę i wyjęła prawo jazdy. Delta przyjrzała mu się uważnie. - W porządku, Cybil Angelo Campbell. Dostaniesz swoją whisky. - Dzięki. - Zadowolona Cybil znów oparła głowę na dłoniach i zasłuchała się. Była zdziwiona, kiedy Delta wróciła do jej stolika, niosąc nie jedną, ale dwie szklaneczki, i usiadła obok niej. - Co robisz w takim miejscu, siostrzyczko? Twoja słodka buzia bardziej pasuje do pokoju dziecinnego. Cybil już miała wyjaśnić, skąd się tu wzięła, ale przecież nie mogła powiedzieć, że trafiła do klubu, podążając ukradkiem przez całe Soho za tajemniczym sąsiadem z przeciwka. - Mieszkam niedaleko. Zdaje się, że trafiłam tu przypadkiem, idąc za głosem serca. - Uniosła szklaneczkę w stronę sceny. - I bardzo się cieszę, że tu jestem - oznajmiła i przechyliła jej zawartość. Delta spojrzała na nią zaskoczona. Ta dziewczyna wyglądała jak grzeczna pensjonarka z dobrego domu, ale whisky piła jak mężczyzna. - Jeśli będziesz się włóczyła nocami po ulicach, to ktoś może cię schrupać, siostrzyczko. Cybil spojrzała na nią znad brzegu szklanki. - Dam sobie radę... siostro. Delta z zastanowieniem kiwnęła głową. - Może tak, a może nie. Jestem Delta Pardue. - Stuknęła swoją szklaneczką o szklaneczkę Cybil. - Ten lokal należy do mnie. - Bardzo mi się tu podoba, Delto.

- Może tak, a może nie. - Roześmiała się swoim niskim, zmysłowym śmiechem. - Ale nie mam wątpliwości, że podoba ci się mój przyjaciel. Odkąd przyszłaś, patrzysz na niego jak kot na mysz. Cybil zakołysała whisky, zastanawiając się, jak dalej rozegrać tę rozmowę. Chociaż nie miała wątpliwości, że doskonale sobie poradzi na ulicy, a w zasadzie wszędzie, jednak Delta była od niej cięższa co najmniej o dziesięć kilogramów. Jak sama powiedziała, to był jej lokal. Jej mężczyzna. Nie było sensu robić sobie wroga z potencjalnej nowej przyjaciółki. - Jest bardzo przystojny - powiedziała obojętnie. - Trudno na niego nie patrzeć. Więc jeśli nie masz nic przeciwko temu, jeszcze trochę sobie popatrzę. On na pewno nie zwróci na mnie uwagi, skoro ma przy sobie kogoś takiego jak ty. Zęby Delty błysnęły w szerokim uśmiechu. - Zdaje się, że rzeczywiście dasz sobie radę w każdej sytuacji. Bystra z ciebie dziewczyna, co? Cybil parsknęła śmiechem. - O, tak. I naprawdę bardzo mi się tutaj podoba. Jak długo jesteś właścicielką klubu? - Dwa lata. - A co robiłaś przedtem? Po twoim akcencie poznaję, że pochodzisz z Nowego Orleanu. Nie mylę się? Delta kiwnęła głową. - Masz dobre ucho. - Owszem, umiem rozpoznawać po akcencie, skąd kto pochodzi, a już na pewno rozpoznam kogoś z Nowego Orleanu. Moja mama się tam wychowała. - Nie znam żadnych Campbellów. Jakie jest nazwisko panieńskie twojej matki? - Grandeau. Delta odchyliła się w tył. - Znam wiele osób o tym nazwisku. Jesteś krewną pani Adelajdy? - To siostra mojego dziadka. - Niezwykła dama. Cybil prychnęła lekko i wypiła łyk whisky. - Nadęta, denerwująca i zimna jak ryba. W dzieciństwie ja i bliźniaki, czyli mój brat i siostra, myśleliśmy, że to zła czarownica. - Ma władzę, ale taką, którą dają pieniądze i koligacje. A więc jesteś z rodziny Grandeau. Kim jest twoja mama? - To Genvieve Grandeau Campbell, malarka.

- Pani Gennie... - Delta odstawiła szklankę, przyłożyła dłoń do serca i zaniosła się śmiechem. - Coś podobnego! Córka pani Gennie przyszła do mojego klubu. Na tym świecie zdarzają się jednak prawdziwe cuda. - Znasz moją matkę? - Moja mama sprzątała u twojej grand - mere, siostrzyczko. - Mazie? Jesteś córką Mazie? Och! - Ostatnie lody zostały przełamane i Cybil chwyciła Deltę za rękę. - Moja mama często opowiadała mi o Mazie. Kiedy byłam małą dziewczynką, poszliśmy do niej z wizytą. Poczęstowała nas domowymi pączkami, były świeże i pyszne. Siedzieliśmy razem na ganku i popijaliśmy lemoniadę, a tata naszkicował jej portret. - Powiesiła go w salonie i była z niego bardzo dumna. Byłam w mieście wtedy, kiedy ją odwiedziliście całą rodziną, ale pracowałam. Mama tygodniami opowiadała o tej wizycie. Panna Gennie miała w jej sercu swoje stałe miejsce. - Zaczekaj tylko, aż powiem swoim rodzicom, że cię spotkałam w Nowym Jorku. A jak się teraz miewa twoja mama, Delto? - Zmarła w zeszłym roku. - Och... - Cybil ciepłym gestem ujęła rękę Delty w obie dłonie. - Tak mi przykro. - Miała udane życie, odeszła we śnie, dobrą śmiercią. Twoi rodzice przyjechali na pogrzeb. Siedzieli z nami w kościele. Stali nad grobem. Pochodzisz z bardzo dobrej rodziny, moja mała Cybil. - Ty też, Delto. Ty też. Preston nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Oto Delta, najrozsądniejsza kobieta jaką znał, gawędziła sobie w najlepsze z tą postrzeloną dziewczyną i najwyraźniej obie w ekspresowym tempie zostały przyjaciółkami. Popijały whisky, śmiały się wesoło, trzymały za ręce. Siedziały razem w zacisznym kącie sali przez ponad godzinę. Co jakiś czas Cybil wygłaszała jeden z tych swoich ożywionych monologów, energicznie przy tym gestykulując i strojąc najróżniejsze miny. Delta odchylała się w tył i wybuchała śmiechem, a potem znów przysuwała się do nowej przyjaciółki i ze zdziwieniem kręciła głową. - Spójrz no tylko na to, Andre. - Preston oparł się o fortepian. Andre rozprostował palce i zapalił papierosa. - Wyglądają jak dwie kokoszki w kojcu. To bardzo ładna dziewczyna, przyjacielu. Ma w sobie jakąś iskrę.

- Nie znoszę takich iskrzących dziewczyn - burknął Preston. Nie miał ochoty więcej grać, więc schował saksofon do futerału. - Do następnego razu. - Na pewno mnie tu znajdziesz. Wiedział, że najlepiej by było, gdyby po prostu wyszedł bez słowa, ale trochę go zirytowało, że jego dobra znajoma tak się zaprzyjaźniła z tą narwaną trzpiotką. Poza tym chciał pokazać wścibskiej sąsiadce, że przejrzał jej grę i nie da się podejść. Kiedy jednak stanął przy stoliku, Cybil tylko zerknęła na niego przelotnie i uśmiechnęła się. - Nie będziesz już więcej grał? Bardzo mi się podobało. - Śledziłaś mnie. - Owszem. To było niegrzeczne. Ale wcale nie żałuję. Słuchałam cię z przyjemnością. Poza tym inaczej nigdy nie poznałabym Delty. Właśnie mówiłyśmy o... - Nie rób tego więcej - powiedział krótko i pomaszerował do drzwi. - O, ale się wkurzył. - Delta parsknęła śmiechem. - Patrzył tak lodowato, że aż przeszedł mnie dreszcz. - Powinnam go przeprosić. - Cybil zerwała się na równe nogi. - Nie chcę, żeby się na ciebie gniewał. - Na mnie? Ale... - Jeszcze tu wrócę. - Pocałowała Deltę w policzek, a ta ze zdziwienia zamrugała oczami. - Nie martw się, wszystko mu wyjaśnię. Wybiegła z klubu, a Delta przez chwilę patrzyła za nią oszołomiona. W końcu roześmiała się głęboko i serdecznie. - Siostrzyczko, nie masz nawet pojęcia, w co się pakujesz. No, ale nasz słodki Preston też jeszcze nic nie przeczuwa - dodała w zadumie. Tymczasem Cybil biegła już chodnikiem w ślad za Prestonem. - Hej! - krzyknęła, ale on nawet się nie obejrzał. Że też nie zapytała Delty przynajmniej o to, jak się nazywa ten ponurak. Co za brak rozsądku. - Hej! - Narażając się na zwichnięcie kostki, przyśpieszyła jeszcze bardziej i wreszcie udało jej się go dogonić. - Przepraszam... - zaczęła, chwytając mężczyznę za rękaw kurtki. - Naprawdę przepraszam. To wszystko moja wina. - Całkowicie się z tobą zgadzam. - Nie powinnam cię śledzić. Nie zastanowiłam się nad tym, co robię. Działałam impulsywnie. Często mi się to zdarza. No i byłam zdenerwowana, ponieważ ten kretyn Frank... zresztą nieważne. Chciałam tylko... Czy mógłbyś trochę zwolnić?

- Nie. Cybil wzniosła oczy do nieba. - Dobrze, już dobrze. Wiem, że życzysz mi wszystkiego najgorszego, ale nie masz żadnego powodu, żeby się wściekać na Deltę. Zaczęłyśmy rozmawiać i okazało się, że jej matka pracowała kiedyś u mojej babci, a ona, to znaczy Delta, zna moich rodziców i kilku kuzynów z rodziny Grandeau. Bardzo dobrze nam się rozmawiało. Preston zatrzymał się nagle i spojrzał na nią chłodno. - Że też akurat musiałaś trafić do tego klubu, chociaż tyle jest ich w mieście - mruknął, co bardzo ją rozśmieszyło. - No właśnie. W dodatku udało mi się zaprzyjaźnić z twoją dziewczyną. Przepraszam. - Z moją dziewczyną? Chodzi ci o Deltę? Ku wielkiemu zaskoczeniu Cybil, jej tajemniczy sąsiad okazał się zdolny do wesołego śmiechu. Roześmiał się głośno cudownym głębokim barytonem, który mógłby roztopić lód. Z jej piersi wyrwało się westchnienie. - Czy Delta wygląda na Czyjąkolwiek dziewczynę? Ty chyba spadłaś z Marsa. - To tylko takie wyrażenie. Nie chciałam wysnuwać zbyt śmiałego wniosku i nazywać ją twoją kochanką. Patrzył na nią zaciekawiony, a w jego oczach nadal migotały ogniki śmiechu. - Nie miałbym nic przeciwko temu, ale tak się składa, że facet, z którym dzisiaj grałem, to jej maż i mój przyjaciel. - Ten chudzielec przy fortepianie? Naprawdę? - Złożyła buzię w ciup i zastanowiła się chwilę. Co za cudowna romantyczna sytuacja. - To wspaniałe, prawda? - Preston tylko po- trząsnął głową i ruszył przed siebie. - To znaczy, chciałam powiedzieć coś innego - ciągnęła Cybil, biegnąc obok truchtem. Nie zdziwiło to Prestona. Był pewien, że dziewczyna tak łatwo się od niego nie odczepi. - Jestem pewna, że przysiadła się do mnie po to, żeby mnie sprawdzić. Chciała się upewnić, że nie sprawię ci kłopotu. A potem już tak się jakoś samo zgadało. Nie chcę, żebyś się na nią złościł. - Wcale nie jestem na nią zły. Natomiast to, co ty wyczyniasz, przechodzi wszelkie granice. Powiedzieć, że jestem na ciebie zły, byłoby mało. Urażona wydęła usta. - Cóż, bardzo mi przykro. Postaram się więcej nie wchodzić ci w drogę, bo widzę, że bardzo ci to przeszkadza. Zadarła dumnie nosek, przeszła na drugą stronę ulicy i pomaszerowała w przeciwnym kierunku, oddalając się od domu.

Preston patrzył przez chwilę, jak stukając obcasami o chodnik, niknie w głębi ulicy. Wzruszył ramionami i skręcił za róg, wmawiając sobie, że teraz, kiedy pozbył się wścibskiej gaduły, humor od razu mu się poprawi. Przecież to nie jego zmartwienie, że młoda dziewczyna idzie sama ulicą w środku nocy. Przecież nie musiałaby się błąkać po mieście w tych bez wątpienia niewygodnych pantofelkach na wysokich, cienkich obcasach, gdyby nie strzeliło jej do głowy, żeby go śledzić. Nie, nie zamierzał się o nią martwić. Zaklął pod nosem, odwrócił się i podążył śladem Cybil. No dobrze, upewni się tylko, że dziewczyna bezpiecznie dotrze do domu i to wszystko. Potem będzie spokojnie mógł umyć ręce od wszelkiej odpowiedzialności i zapomnieć o całym zdarzeniu. Dzieliła go od niej odległość jednej przecznicy, kiedy nagle zauważył coś dziwnego. Jakiś mężczyzna wysunął się z cienia i rzucił na dziewczynę. Cybil krzyknęła przeszywająco i zaczęła się mu wyrywać. Preston bez namysłu cisnął na ziemię futerał i biegiem pomknął na pomoc, bojowo zaciskając pięści. Zatrzymał się jak wryty, kiedy spostrzegł, że Cybil nie tylko się wyswobodziła, ale w dodatku unieszkodliwiła napastnika mocnym kopniakiem w krocze. Bandyta zgiął się w pół, a ona zręcznie wymierzyła mu od dołu cios w szczękę, po którym wylądował bezwładnie na chodniku. - Mam przy sobie tylko dziesięć dolarów! Nędzne dziesięć dolarów, ty łobuzie! - wołała wzburzona. - Jeśli potrzebujesz pieniędzy, trzeba było o nie zwyczajnie poprosić! Preston doszedł już do siebie i w kilku susach znalazł się przy niej. - Jesteś ranna? - Tak, do diabła, jestem. A wszystko przez ciebie. Nie uderzyłabym go tak mocno, gdybym nie była taka wkurzona. Na ciebie! - wyrzuciła, rozcierając kostki u prawej dłoni. Preston chwycił ją za nadgarstek. - Daj, zobaczę. Wyprostuj palce. - Idź sobie. - No, dalej, wyprostuj palce. - Hej tam! - Jakaś kobieta wyjrzała przez otwarte okno po drugiej stronie ulicy. - Chcecie, żebym wezwała policję? - Tak! - ze złością odkrzyknęła Cybil i poruszyła palcami obolałej dłoni. Preston zbadał je ostrożnie, a ona odetchnęła głębiej. - Tak, proszę wezwać policję. Dziękuję - dodała spokojniejszym tonem.

- Jaka uprzejma, nawet jako ofiara napadu - wymruczał Preston. - Kości są całe. Ale lepiej będzie, jeśli zrobisz prześwietlenie. - Dzięki za radę, doktorze z koszmarnego snu. - Wyrwała dłoń z jego uścisku, uniosła z dumą głowę i odprawiła go ruchem drugiej ręki, niczym królowa łaskawie zezwalająca odejść poddanemu. - Możesz iść. Nic mi nie jest. Rozciągnięty na chodniku człowiek poruszył się z jękiem, więc Preston postawił mu stopę na karku. - Chyba zostanę tu jeszcze przez chwilę. Może przyniesiesz mój saksofon? Upuściłem go, ponieważ wtedy jeszcze wierzyłem, że zły wilk zjadł Czerwonego Kapturka. Już miała mu powiedzieć, żeby sam sobie przyniósł swój głupi saksofon, ale dotarło do niej, że gdyby jeszcze raz miała uderzyć leżącego na chodniku łobuza, sprawiłoby jej to niemal taki sam ból jak jemu. Godnie wyprostowana poszła więc po saksofon i przyniosła go Prestonowi. - Dziękuję - powiedziała. - Za co? - Za to, że o mnie pomyślałeś. - Nie ma o czym mówić. - Człowiek na chodniku zaczął ordynarnie kląć, więc Preston trochę mocniej przycisnął go nogą. Odsunął się od napastnika dopiero dziesięć minut później, kiedy przyjechał radiowóz. Cybil bez trudu ze szczegółami opisała policjantom całe wydarzenie, miał więc nadzieję, że uda mu się ujść ich uwadze i nie będzie musiał niczego zeznawać. Nadzieja ta rozwiała się w jednej chwili, gdy policjanci zwrócili się do niego: - Widział pan, co tutaj zaszło? - Tak - odpowiedział Preston z ciężkim westchnieniem. Zbliżała się druga nad ranem, kiedy wraz z Cybil wchodzili po schodach na górę do swoich mieszkań. W ustach nadal czuł nieprzyjemny smak podłej kawy, jaką podano im na posterunku policji. W dodatku wypity w klubie alkohol wywołał u niego lekki ból głowy. - Wieczór pełen emocji, co? - zagadnęła Cybil. - Ci wszyscy gliniarze i przestępcy... W biurze detektywów trudno było odróżnić, kto jest kto. No, może nie do końca, bo dete- ktywi muszą nosić krawaty. Ciekawe, dlaczego. To miło z ich strony, że oprowadzili mnie po posterunku. Żałuj, że z nami nie poszedłeś. Pokoje przesłuchań wyglądały dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam. Były ciemne i ponure. Czułam ciarki na plecach. - Preston nie miał wątpliwości, że Cybil jest jedyną osobą pod słońcem, która dostrzega jasne strony nawet w

tak nieprzyjemnym zdarzeniu, jak napad. - Wciąż jestem spięta - dodała. - A ty? Nie jesteś zdenerwowany? Może masz ochotę na ciastko? Zostało mi jeszcze kilka. Starał się nie zwracać uwagi na jej paplaninę. Wyjął klucze i już miał włożyć je do zamka, gdy żołądek przypomniał mu, że od ośmiu godzin nic nie jadł. A doskonale pamiętał cudowny smak ciasteczek gadatliwej sąsiadki. - No dobrze. - Świetnie. - Weszła do swojego mieszkania i zrzuciwszy buty, podążyła do kuchni, nie zamykając za sobą drzwi. - Możesz wejść! - zawołała przez ramię. - Przełożę kilka ciastek na talerz, żebyś mógł je zabrać i zjeść spokojnie u siebie, ale przecież nie musisz czekać na korytarzu. Wszedł do środka, zostawiając drzwi otwarte. Tak jak można było przewidzieć, mieszkanie okazało się jasne i wesołe, z mnóstwem ładnych stylowych bibelotów. Krążył po pokoju z rękami w kieszeniach i starał się nie słuchać paplania Cybil, która wykładała ciastka z pojemnika w kształcie głupkowato uśmiechniętej krowy na jaskrawożółty talerz, ten sam którego używała wcześniej. - Za dużo mówisz, wiesz? - Wiem. - Przygładziła dłonią włosy. - Zwłaszcza kiedy jestem podekscytowana lub spięta. - A czy kiedykolwiek jesteś w innym nastroju? - Od czasu do czasu. Rozejrzał się uważniej wokół siebie. Zauważył oprawione w ramki fotografie, kilka par kolczyków, pojedynczy but i jakiś romans. Wokół roznosił się zapach kwiatów jabłoni. Wszystko to doskonale mu pasowało do właścicielki mieszkania. Nagle zatrzymał się i z zainteresowaniem spojrzał na wiszący na ścianie odcinek komiksu. - „Sąsiedzi i przyjaciele” - stwierdził zaskoczony. Przyjrzał się podpisowi pod ostatnim obrazkiem. Widniało tam tylko imię: Cybil. - Jesteś jego autorką? Zerknęła przez ramię. - Tak. To mój komiks. Pewnie bardzo rzadko czytujesz komiksy w gazetach? W głosie dziewczyny usłyszał zaczepną nutę. Mimo później pory i burzliwych przeżyć wyglądała świeżo, ładnie i urzekająco. - Grant Campbell, ten od „Macintosha”, to twój stary? - Nie jest stary, ale owszem, to mój ojciec. Campbellowie natychmiast skojarzyli się Prestonowi z MacGregorami, Czyż to nie zadziwiający zbieg okoliczności? Stanął po drugiej stronie blatu i sięgnął po jedno z ciastek, które Cybil starannie układała na talerzu.

- Lubię jego komiksy. Ostre i celne. - Gdyby to usłyszał, na pewno byłoby mu przyjemnie. - Preston sięgnął po następne ciastko, a Cybil się uśmiechnęła. - Nalać ci trochę mleka? - Nie. Masz piwo? - Piwo do ciastek? - Skrzywiła się, ale otworzyła lodówkę. Preston miał okazję zauważyć, że była wypełniona zapasami. A kiedy Cybil się pochyliła, nie mógł nie spostrzec, że zgrabna dziewczęca pupa bardzo ładnie się prezentuje w czarnych, obcisłych spodniach. - Może być takie? - Podała mu butelkę z ciemnym płynem. - Chuck takie pija. - Chuck zna się na rzeczy. To twój chłopak? Uśmiechnęła się kącikiem ust i wyjęła szklankę, zanim Preston zdążył jej powiedzieć, że będzie pił z butelki. - Czyli że ja mogę mieć chłopaka, ale kiedy cię zapytałam, czy Delta to twoja dziewczyna, wyśmiałeś mnie. Nie, Chuck nie jest moim chłopakiem. To mąż Jody. Jody i Chuck Myersowie mieszkają piętro niżej, pod 2B. Byliśmy dzisiaj razem na kolacji: ja, oni oraz wyjątkowo nudny kuzyn Jody - Frank. - To o tym mamrotałaś pod nosem, kiedy spotkałem cię dziś na korytarzu? - Mamrotałam? - Zmarszczyła brwi, oparła się o kontuar i zjadła jedno z ułożonych na talerzu ciastek. Mamrotanie pod nosem było kolejnym nawykiem, którego usiłowała się pozbyć. - Pewnie tak. Jody już trzeci raz wrobiła mnie w randkę z Frankiem. To makler giełdowy. Ma trzydzieści pięć lat. Kawaler, przystojny, jeśli ktoś lubi taki filmowy typ o kwadratowej szczęce i szerokim czole. Jeździ BMW coupe, ma piękne mieszkanie na Upper East Side i letni dom w Hampton, nosi garnitury od Armaniego, lubi regionalną kuchnię francuską i ma nieskazitelnie białe zęby. Wystarczy? Rozbawiony Preston popił ciastko zimnym piwem. - Dlaczego więc jeszcze nie wyszłaś za niego za maż i nie przeprowadziłaś się do jakiegoś pięknego domu w Westchester? - Właśnie streściłeś marzenie mojej przyjaciółki Jody. Zaraz ci powiem, dlaczego jeszcze tego nie zrobiłam. - Machnęła ciasteczkiem i odgryzła kawałek. - Po pierwsze, nie chcę wychodzić za mąż ani przeprowadzać się do Westchester. Po drugie, i najważniejsze, wolałabym raczej przejść się po rozżarzonych węglach niż związać się z Frankiem. - Coś z nim nie tak? - Śmiertelnie mnie nudzi - wyznała i zrobiła skruszoną minę. - Nieładnie tak o kimś mówić, prawda? - Dlaczego? To po prostu szczere stwierdzenie faktu.

- Tak, mówię szczerze. - Sięgnęła po kolejne ciastko i zjadła je z umiarkowanym poczuciem winy. - To naprawdę miły człowiek, ale wydaje mi się, że w ciągu ostatnich pięciu lat nie przeczytał żadnej książki ani nie był w kinie. Pewnie ogląda jakieś starannie wybrane filmy, ale na pewno nie chodzi do kina ot, tak, dla przyjemności. A jak już obejrzy jakiś film, poddaje go drobiazgowej krytyce. - Nie znam człowieka, a już mnie znudził. Roześmiała się i wzięła następne ciastko. - Na własne oczy widziałam, jak przy stole przeglądał się w łyżce, żeby sprawdzić, czy czasem nie przekrzywił mu się krawat i czy każdy włos jest na swoim miejscu. Przez całe życie mógłby mówić tylko o akcjach, obligacjach i rentach kapitałowych. Nie wytrzymałabym tego. A poza tym, całuje się jak ryba. - Naprawdę? - Preston zapomniał już, że chciał tylko chwycić talerz z ciastkami i uciec do siebie. - To znaczy jak? - No, wiesz. - Ułożyła wargi w kształt litery O, a potem roześmiała się. - Możesz chyba sobie wyobrazić, jak całuje się ryba. To znaczy, ryby pewnie się nie całują, ale gdyby się całowały, to właśnie tak. O mały włos, a udałoby mi się dzisiaj uniknąć tego przykrego doświadczenia, ale Jody nie chciała ustąpić. - Nie przyszło ci do głowy, żeby powiedzieć nie? - Oczywiście, że mi przyszło. - Uśmiechnęła się z ironią. - Tylko nie potrafię wprowadzić myśli w czyn. Jody bardzo mnie lubi i z przyczyn, których absolutnie nie umiem pojąć, uwielbia Franka. Jej zdaniem byłaby z nas wspaniała para. Wiesz, jak to jest, kiedy ktoś, na kim ci zależy i kogo bardzo lubisz, poddaje cię tego rodzaju naciskowi. - Nie, nie wiem. Cybil przechyliła głowę w bok. Przypomniała sobie jego pusty salon. Nie miał mebli, a teraz okazało się, że nie ma rodziny. - Szkoda. Czasami jest to bardzo uciążliwe, ale nie wyrzekłabym się tego za nic na świecie. - Jak ręka? - zapytał, widząc, że rozciera kostki dłoni. - A, ręka. Jeszcze trochę boli. Jutro pewnie trudno mi będzie pracować. Ale może uda mi się przekształcić dzisiejsze doświadczenie w ciekawą historyjkę komiksową. - Nie bardzo sobie wyobrażam, żeby Emily mogła znokautować napastnika w ciemnej ulicy. Jej twarz rozjaśniła się w uśmiechu. - A więc jednak czytasz mój komiks. - Od czasu do czasu.