ROZDZIAŁ PIERWSZY
Chodził nocami. Sam. Niespokojny. W czerni i w masce. Cień pośród cieni; szept wśród szmerów i
pomruków ciemności.
Wypatrywał tych, którzy atakują bezbronnych i bezradnych. Nieznany, niewidzialny, niechciany,
śledził napastników w ciemnej dżungli, jaką było miasto. Poruszał się bez przeszkód po mrocznych
przestrzeniach, ślepych alejkach i ulicach pełnych przemocy. Jak dym unosił się znad stromych dachów
i spływał w dół, do wilgotnych piwnic.
W razie potrzeby spadał jak grom - pełen wściekłej furii. A potem był już tylko błysk, widzialne
echo - pozostałość po błyskawicy, która rozcięła niebo.
Nazywali go Nemezis i był wszędzie.
Chodził nocami, szerokim łukiem omijając miejsca, w których rozbrzmiewał śmiech i radosny,
świąteczny gwar. Ciągnęło go tam, skąd dobiegały jęki i płacz ludzi samotnych, i skargi bezradnych
ofiar. Noc w noc ubierał się na czarno, ukrywał twarz pod maską i przemierzał ciemne, wymarłe ulice.
Nie robił tego w imię prawa. Prawem zbyt łatwo można manipulować, jeśli ktoś ma je w pogardzie.
Zbyt często bywa też ono naginane i naciągane przez tych, którzy powinni go strzec.
Wiedział o tym aż nazbyt dobrze. I nie potrafił zapomnieć.
Gdy ruszał w miasto, robił to w imię sprawiedliwości - kobiety z przepaską na oczach.
Tam, gdzie jest sprawiedliwość, można mówić o karze i równowadze szal.
Strzegł miasta niczym czarny cień.
Deborah O’Roarke szła, jak zawsze, szybkim krokiem. Musiała się bardzo spieszyć, jeśli chciała
nadążyć za własnymi ambicjami. Teraz jej eleganckie, wygodne buciki stukały w żwawym tempie na
popękanych chodnikach East Endu w mieście Urbana. To nie strach kazał jej jednak spieszyć w stronę
samochodu, chociaż East End - zwłaszcza nocą - był miejscem bardzo niebezpiecznym dla samotnej,
atrakcyjnej kobiety. Skrzydeł dodawała jej radość z odniesionego sukcesu. Jako zastępczyni
prokuratora okręgowego, zakończyła właśnie przesłuchanie świadka jednej z ulicznych strzelanin, które
stały się plagą Urbany.
Powodowała nią jedna myśl - wrócić jak najprędzej do biura i sporządzić raport, tak by tryby
sprawiedliwości mogły wreszcie zacząć się obracać. Wierzyła w sprawiedliwość - w jej ustalone i
systematyczne procedury. Mordercy młodego Rica Mendeza odpowiedzą za swoją zbrodnię. I jeśli jej
się poszczęści, to ona zostanie oskarżycielem.
Na ulicy przed rozpadającym się budynkiem, w którym przez godzinę maglowała zawzięcie dwóch
wystraszonych chłopaków, panowały ciemności. Poza dwiema, wszystkie uliczne latarnie, stojące
wzdłuż wyboistego chodnika, były zepsute. Księżyc z rzadka przeświecał zza chmur. W mrocznych
bramach kuliły się cienie - pijacy, dilerzy albo prostytutki. Mijając ich, powtarzała sobie, że sama
mogła skończyć w jednym z tych ponurych, obdrapanych budynków, gdyby nie upór starszej siostry,
2
która z zawziętą determinacją dążyła do tego, by zapewnić jej dom, wyższe wykształcenie i dobre
życie.
Dlatego, ilekroć udało jej się doprowadzić jakąś sprawę do finału w sądzie, czuła, że spłaca część
tego długu.
Jeden z cieni w bramie rzucił za nią bezosobowym obscenicznym wyzwiskiem. Zawtórował mu
ochrypły kobiecy skrzek. Deborah była w Urbanie dopiero od półtora roku, ale już wiedziała, że lepiej
się nie zatrzymywać i nie zdradzać po sobie, że w ogóle cokolwiek usłyszała.
Szybkim, zdecydowanym krokiem zeszła z chodnika i skierowała się do samochodu. I w tym
momencie ktoś chwycił ją od tyłu.
- Uhm, kotku, ale jesteś milutka.
Był od niej wyższy o dobre pół głowy i żylasty. I cuchnął. Jednak nie alkoholem. Odwróciła głowę
i w ułamku sekundy wyczytała z jego szklistych oczu, że jest napompowany nie whisky, lecz
chemikaliami, dzięki którym nie stanie się ospały, tylko szybki. Posługując się obiema rękami, uderzyła
go w żołądek skórzaną teczką. Napastnik stęknął głucho i rozluźnił uścisk. Wtedy wyrwała mu się i
rzuciła do ucieczki, rozpaczliwie szukając kluczyków do samochodu.
Ledwie jej dłoń zacisnęła się w kieszeni na pobrzękującym metalu, znów ją dopadł, a jego palce
wsunęły się pod kołnierz jej żakietu. Usłyszała trzask rozdzieranego materiału i odwróciła się, gotowa
do walki. I wtedy zobaczyła nóż sprężynowy, a potem krótki błysk ostrza, zanim przycisnął je do
miękkiej skóry pod jej podbródkiem.
- Mam cię - zaskrzeczał.
Zamarła. Ledwie śmiała oddychać. W jego oczach dostrzegła złośliwą radość, głuchą na wszelkie
błagania czy argumenty. Mimo to starała się mówić cicho i spokojnie.
- Mam tylko dwadzieścia pięć dolarów.
Dźgając ją czubkiem noża w szyję, naparł na nią.
- Ho, ho, złotko, masz o wiele więcej niż dwadzieścia pięć dolarów. - Okręcił sobie jej włosy
wokół ręki i szarpnął raz, a mocno. Kiedy krzyknęła, zaczął ją ciągnąć w gęstniejącą ciemność alejki.
- Krzycz sobie! - Zarechotał. - Lubię, kiedy takie krzyczą. No, dalej! - Zadrasnął ją nożem w
gardło.
Krzyczała więc, a krzyk niósł się w dół mrocznego kanionu ulicy, odbijając się echem od ścian
budynków. Z bram dobiegały wołania zachęty, skierowane do napastnika. Za zaciemnionymi oknami
ludzie pogasili światła i udawali, że nic nie słyszą.
Gdy pchnął ją na wilgotny mur w bocznej uliczce, zdrętwiała z przerażenia. Umysł jej, zawsze tak
bystry i otwarty, wyłączył się na dobre.
- Proszę - odezwała się, choć wiedziała, że to próżny trud - nie rób tego.
W odpowiedzi odsłonił zęby w wilczym uśmiechu.
- Zobaczysz, że ci się spodoba. - Koniuszkiem noża odciął górny guzik jej bluzki. - I to bardzo.
3
Strach, jak każde gwałtowne doznanie, wyostrzył jej zmysły. Czuła swoje własne, gorące łzy,
spływające po policzkach. Czuła jego nieświeży oddech i odór gnijących śmieci. A w jego oczach
widziała siebie - pobladłą i bezradną.
Będę jeszcze jedną statystyczną pozycją, pomyślała tępo. Kolejnym numerem na wydłużającej się
wciąż liście ofiar.
Powoli, a potem z coraz większą siłą, gniew zaczął wypierać strach. Nie będzie płaszczyć się i
skamleć. Nie podda się bez walki. To właśnie wtedy poczuła bolesny ucisk kluczyków. Wciąż trzymała
je w kurczowo zaciśniętej pięści. Skupiła się i kciukiem wypchnęła ich końce pomiędzy
zesztywniałymi palcami. Wstrzymując oddech, spróbowała skierować całą energię do ręki, trzymającej
kluczyki.
Podniosła dłoń i w tej samej chwili napastnik jakby uniósł się w powietrze, a potem, wymachując
ramionami, poszybował wprost na blaszane kubły na śmieci.
Deborah poderwała się. Była pewna, że z sercem tak mocno pompującym krew zdoła w mgnieniu
oka dotrzeć do samochodu, zamknąć drzwi i odpalić silnik. Ale wtedy właśnie go zobaczyła.
Cały w czerni, wysoki, smukły cień pośród cieni. Spięty, stał nad dzierżącym nóż ćpunem, na
szeroko rozstawionych nogach.
- Odsuń się! - rozkazał, gdy machinalnie postąpiła krok do przodu. Jego głos brzmiał jak szept, a
zarazem groźny pomruk.
- Myślę...
- Nie myśl! - warknął, nawet na nią nie patrząc.
Zjeżyła się, słysząc ten ton, i w tym samym momencie ćpun podniósł się i zawył, a jego nóż
zakreślił w powietrzu śmiercionośny łuk. Oszołomiona i zaszokowana, zarejestrowała błyskawiczny
ruch, usłyszała krzyk bólu i brzęk noża, sunącego po betonie.
Nie zdążyła nawet odetchnąć, a człowiek w czerni znów stał w takiej samej pozie jak przedtem.
Napastnik zaś klęczał na ziemi i z jękiem masował sobie żołądek.
- To było... - rozdygotana, spróbowała znaleźć stosowne słowo -... niesamowite. Ja... miałam
właśnie powiedzieć, że trzeba wezwać policję.
Nie zwracając na nią najmniejszej uwagi, nieznajomy wyjął z kieszeni plastikową linkę i skrępował
jęczącemu ćpunowi kostki oraz nadgarstki. Potem podniósł z ziemi nóż. Ostrze schowało się z cichym
sykiem. Dopiero wtedy odwrócił się do Deborah.
Zauważył, że łzy już obsychały jej na policzkach. A choć oddech miała nierówny, nie sprawiała
wrażenia, jakby zamierzała zemdleć albo dostać ataku histerii. Musiał przyznać, że jej spokój był godny
podziwu.
Przyjrzał jej się beznamiętnie i stwierdził, że jest niezwykle piękna. Jej cera o odcieniu kości
słoniowej wydawała się jeszcze bledsza w zestawieniu z rozwichrzoną falą kruczoczarnych włosów.
Rysy miała miękkie i delikatne - niemal dziecięce - póki człowiek nie spojrzał jej w oczy. Ich nieugięte,
zdecydowane spojrzenie zadawało kłam szczupłemu ciału, które wciąż drżało ze zdenerwowania.
4
Miała rozdarty żakiet, a rozcięta bluzka odsłaniała koronkę jedwabnej halki w kolorze zimnego
błękitu. Interesujący kontrast z surowym, niemal męskim garniturem.
Otaksował ją, nie jak mężczyzna kobietę, ale jakby była jedną z niezliczonej rzeszy innych ofiar
czy napastników, z którymi miał do czynienia. Jego własna, nadspodziewanie silna reakcja mocno go
zaniepokoiła. Takie rzeczy potrafiły być groźniejsze niż noże sprężynowe.
- Jest pani ranna? - Głos miał niski i beznamiętny, i nadal ukrywał się w cieniu.
- Nie. Nie, raczej nie. - Będzie miała mnóstwo urazów, tak na ciele, jak i na duszy, ale tym zacznie
się martwić później. - Jestem po prostu w szoku. Chciałabym podziękować panu za... - podjęła,
podchodząc bliżej. I nagle w bladym świetle ulicznej latarni zobaczyła, że jego twarz jest ukryta pod
maską. Gdy otworzyła szeroko oczy, odkrył, że mają barwę głębokiego, elektryzującego błękitu.
- Nemezis∗
- mruknęła. - A myślałam, że jesteś wytworem czyjejś wybujałej wyobraźni.
- Jestem tak samo prawdziwy jak on. - Głową wskazał jęczący kształt wśród kubłów na śmieci, i
nagle spostrzegł na jej szyi cieniutką strużkę krwi. Rozwścieczyło go to ponad miarę.
- Trzeba być skończoną idiotką!
- Słucham?
- Przecież to rynsztok tego miasta. Nikt przy zdrowych zmysłach nie przychodzi tutaj - chyba że
nie ma wyboru.
Poczuła, że budzi się w niej złość, ale jeszcze nad nią panowała. Jakby nie było, człowiek ten jej
pomógł.
- Miałam tutaj pewne sprawy do załatwienia.
- Nie - poprawił ją. - Nie masz tu żadnych spraw do załatwienia, chyba że chcesz zostać zgwałcona
i zamordowana w ciemnej uliczce.
- Nie mam najmniejszej ochoty. - W miarę jak rosło jej zirytowanie, lekki południowy akcent
stawał się coraz bardziej wyraźny. - Sama potrafię o siebie zadbać.
Jego wzrok prześlizgnął się w dół, zatrzymał się na rozdartej bluzce, a potem znów spoczął na jej
twarzy,
- To widać.
Nie była w stanie określić koloru jego oczu. Były ciemne, nawet bardzo ciemne. W mrocznym
świetle latarni sprawiały wrażenie czarnych. Była jednak w stanie wyczytać w nich lekceważenie oraz
arogancję.
- Podziękowałam już panu za to, że mi pan pomógł, chociaż wcale o to nie prosiłam. Sama bym
sobie z nim poradziła.
- Naprawdę?
- Naprawdę. Miałam zamiar wyłupić mu oczy. - Podniosła do góry pięść ze sterczącymi groźnie
końcami kluczyków. - Tym.
Znów zmierzył ją uważnym wzrokiem, po czym skinął wolno głową.
- Tak, myślę, że mogłaś to zrobić.
Nemezis - w mitologii greckiej bogini ludzkiego losu, strażniczka powszechnego ładu, uosobienie zemsty bogów.
5
- Oczywiście, że mogłam.
- Czyli wygląda na to, że na próżno traciłem czas.- Wyjął z kieszeni kwadrat czarnego materiału,
owinął nim nóż i podał Deborah. - Będzie ci to potrzebne jako dowód rzeczowy.
Wzięła nóż do ręki i mimowolnie przypomniała sobie uczucie bezradności i trwogi. Stłumiła
przekleństwo, starając się jednocześnie opanować złość. Kimkolwiek on jest, zaryzykował życie, by jej
pomóc.
- Jestem panu wdzięczna.
- Nie szukam wdzięczności.
Uniosła hardo podbródek.
- Więc czego?
- Sprawiedliwości.
- Ale nie w taki sposób... - zaczęła.
- To mój sposób. Miałaś, zdaje się, wezwać policję?
- Tak. - Przycisnęła dłoń do skroni. Poczuła lekkie zawroty głowy i silne skurcze żołądka. Nie czas
i miejsce na dyskusje o moralności i przestrzeganiu prawa. Zwłaszcza z tym walecznym
zamaskowanym mężczyzną. - Mam w samochodzie telefon.
- Proponuję wobec tego, żebyś go użyła.
- W porządku. - Była zbyt zmęczona, by się kłócić. Wstrząsana dreszczem, ruszyła w dół uliczki.
U jej wylotu zobaczyła swoją teczkę. Z uczuciem ulgi podniosła ją i schowała do niej nóż.
Potem zadzwoniła na 911, podała namiary i okoliczności i po pięciu minutach ponownie ruszyła
ciemną alejką.
- Wysyłają wóz patrolowy. - Znużonym gestem odgarnęła włosy, zasłaniające jej twarz. Zobaczyła
nieruchomego ćpuna, zwiniętego w kłębek na betonie. Miał dzikie, szeroko otwarte oczy. Odchodząc,
mężczyzna w czerni zapowiedział mu, co go spotka, jeżeli jeszcze raz zostanie przyłapany na próbie
gwałtu.
A jego słowa zabrzmiały realnie, nawet w uszach człowieka, będącego pod wpływem narkotyków.
- Halo? - Marszcząc brwi, zlustrowała wzrokiem alejkę.
Nie było go. Zniknął.
- A niech to, dokąd poszedł? - Oparła się o wilgotną ścianę. Jeszcze z nim nie skończyła - co to, to
nie.
Był tak blisko, że nieomal mógł jej dotknąć. Ona natomiast nie mogła go zobaczyć. Było to błogo-
sławieństwem, a zarazem przekleństwem, nagrodą za stracone dni.
Nie wyciągnął ręki, choć, ku swemu zdumieniu, bardzo tego pragnął. Przyglądał jej się tylko,
starając się wryć sobie w pamięć kształt jej twarzy, gładkość skóry, a także barwę i połysk włosów,
otaczających miękką linią jej policzek.
Gdyby był romantykiem, rozumowałby pewnie w kategoriach muzyki lub poezji. On jednak
powtarzał sobie, że czeka i obserwuje ją tylko dlatego, by mieć pewność, że jest bezpieczna.
6
Gdy ostry dźwięk syren przeciął noc, zobaczył, jak zapinając zniszczony żakiet na rozdartej bluzce,
wzięła kilka głębokich, uspokajających oddechów.
Przy ostatnim ścisnęła mocniej uchwyt teczki, uniosła głowę i pewnym krokiem ruszyła w stronę
wylotu ulicy.
A on, stojąc samotnie w swoim świecie pomiędzy rzeczywistością a iluzją, wciąż czuł subtelny,
zmysłowy zapach jej perfum.
I po raz pierwszy od czterech lat obudziły się w nim słodkie, bolesne tęsknoty.
Deborah nie miała ochoty na uczestniczenie w przyjęciu. W swoich marzeniach nie stała
wystrojona w czerwoną suknię bez ramiączek, z plastikowymi fiszbinami wpijającymi jej się w boki.
Nie miała na nogach uwierających sandałków na niebotycznych obcasach. I nie uśmiechała się tak
szeroko, że twarz omal się jej nie rozpękła na dwoje.
W marzeniach pochłaniała tajemniczą powieść oraz czekoladowe ciasteczka, zanurzona w gorącej
kąpieli z bąbelkami, gojąc obrażenia, które nadal trochę bolały, choć od tej nieprzyjemnej przygody w
uliczce na East Endzie minęły już trzy dni.
Niestety, jej wyobraźnia nie miała takich mocy, by uchronić ją przed bólem stóp.
Jeśli zaś chodzi o przyjęcie - w porównaniu z innymi okazało się całkiem udane. Muzyka była
może trochę za głośna, ale to akurat jej nie przeszkadzało. Po latach spędzonych z siostrą, zagorzałą
fanatyczką rock and rolla, była doskonale przystosowana do życia w świecie głośnej muzyki. Wędzony
łosoś i kanapki ze szpinakiem to wprawdzie nie czekoladowe ciasteczka, ale i tak były smaczne.
Natomiast wino, które ostrożnie sączyła, okazało się naprawdę znakomite.
Była też masa splendoru i blichtru, mnóstwo całusów w policzek i wylewnych powitań. W końcu
przyjęcie wydawał Arlo Stuart, magnat hotelowy, w ramach kampanii wyborczej Tuckera Fieldsa, bur-
mistrza Urbany. Stuart, podobnie jak miejska administracja, miał nadzieję, że kampania zakończy się w
listopadzie ponownym wyborem obecnego burmistrza. Deborah nie zdecydowała jeszcze, czy postawi
na sprawdzonego kandydata, czy na młodego i obiecującego Billa Tarringtona. Szampan i paszteciki
nie będą miały na to żadnego wpływu. Jej wybór będzie oparty na konkretnych wynikach, a nie na
powiązaniach partyjnych, społecznych czy politycznych. W dzisiejszym przyjęciu wzięła udział z
dwóch powodów. Po pierwsze, przyjaźniła się z asystentem burmistrza, Jerrym Bowerem. A po drugie,
jej szef zastosował właściwą kombinację nacisku i dyplomacji, by przepchnąć ją przez pozłacane
obrotowe drzwi Stuart Palące.
- Deborah, wyglądasz bosko! - Jerry Bower, przystojny i elegancki, w świetnie skrojonym
smokingu, z jasną czupryną falującą wokół opalonej, sympatycznej twarzy, zatrzymał się, by cmoknąć
ją w policzek. - Przepraszam, że nie miałem czasu z tobą pogadać, ale trzeba się było spotkać i
przywitać z masą ludzi.
- Prawa ręka wielkiego szefa zawsze jest zajęta - rzuciła, po czym wzniosła z uśmiechem kieliszek.
- Całkiem niezła impreza.
7
- Stuart dał z siebie wszystko. - Okiem polityka Jerry zlustrował tłum. Cieszyło go to zgromadzenie
ludzi bogatych, sławnych oraz wpływowych. Kampania miała oczywiście również inne aspekty. Bycie
na widoku publicznym, kontakt z właścicielami sklepów, pracownikami fabryk i instytucji -
niebieskimi, szarymi i białymi kołnierzykami, konferencje prasowe, przemówienia, oświadczenia. Jerry
wykombinował sobie jednak, że jeśli ma szansę spędzić mały ułamek jednego osiemnastogodzinnego
dnia pracy, głaszcząc jedwabiste ramiona i zajadając wykwintne kanapki, postara się ją jak najlepiej
wykorzystać.
- Jestem należycie olśniona - zapewniła go Deborah.
- Ach, tak, ale nam chodzi o twój głos.
- Może go dostaniecie.
- Jak się czujesz? - Korzystając z okazji, zaczął nakładać sobie zakąski na talerz.
- Dobrze. - Spojrzała leniwie na blaknący siniec na przedramieniu. Pod czerwonym jedwabiem
kryło się więcej podobnych, bardziej kolorowych śladów.
- Naprawdę?
- Naprawdę - zapewniła go z uśmiechem. - Nie chciałabym już nigdy więcej powtarzać tego
doświadczenia, ale zarazem dzięki niemu pojęłam jasno i wyraźnie, że czeka mnie jeszcze masa pracy,
zanim ulice Urbany staną się bezpieczne.
- Nie powinnaś była tam chodzić.
Najwyraźniej dotknął jej czułego punktu, bo oczy jej się zaświeciły, rumieniec wystąpił na policzki,
a podbródek wysunął się zaczepnie do przodu.
- Niby dlaczego? Dlaczego w naszym mieście miałoby być jakiekolwiek miejsce, gdzie nie można
bezpiecznie chodzić? Mamy tak po prostu pogodzić się z faktem, że pewne rejony Urbany są
niedostępne dla normalnych ludzi? Jeżeli my...
- Dosyć już, dosyć. - Uniósł rękę w geście kapitulacji. - Jedynym człowiekiem, którego polityk nie
zagada, jest prawnik. Zgadzam się z tobą. - Zgarnął lampkę wina z tacy przechodzącego kelnera i
przypomniał sobie ze smutkiem, że może to być jego jedyny kieliszek podczas tego długiego wieczoru.
- Ja tylko stwierdziłem fakt. Co wcale nie znaczy, że to jest słuszne, a tylko że jest zgodne z prawdą.
- Ale nie powinno być zgodne z prawdą. - Oczy jej pociemniały z gniewu.
- Burmistrz prowadzi ostrą kampanię na rzecz zwalczania przestępczości - przypomniał jej Jerry,
po czym z uśmiechem skinął głową przechodzącym obok wyborcom. - Nikt w tym mieście nie zna
lepiej niż ja danych statystycznych. Są przygnębiające, to nie ulega kwestii, i zamierzamy je poprawić.
Ale to musi potrwać.
- Tak. - Z westchnieniem wycofała się, by nie doprowadzić do kłótni, których miała z Jerrym
więcej, niż była w stanie zliczyć. - Tylko że to już trwa zbyt długo.
Jerry wbił zęby w plasterek marchewki.
- Tylko mi nie mów, że zamierzasz przejść na stronę tego tajemniczego mściciela. Jak brzmi jego
maksyma? „Jeżeli prawo szybko się z tym nie upora, ją to zrobię”?
8
- Nie zamierzam. - Tego była absolutnie pewna. Prawo wymierzy sprawiedliwość we właściwy
sposób. Szanowała prawo nawet teraz, kiedy sądy były tak bardzo przeciążone. - Ja nie wierzę w żadne
krucjaty. Ani w żadne akcje obywatelskie. Choć rzeczywiście byłam mu wdzięczna za to, że tamtej
nocy wystąpił w mojej obronie.
- Ja też. - Jerry delikatnie dotknął jej ramienia. - Na samą myśl o tym, co się mogło stać...
- Ale się nie stało. - Uczucia bezradności i strachu były wciąż zbyt świeże, by chciała się nad tym
dłużej rozwodzić. - Poza tym mimo całej tej romantycznej otoczki, jaką zapewnia mu prasa, z bliska
jest szorstki i obcesowy. - Upiła łyk wina. - Jestem jego dłużniczką, ale nie muszę go lubić.
- Nikt lepiej nie rozumie tego uczucia niż polityk.
Rozluźniła się i ze śmiechem rzuciła:
- No, dosyć już tych rozmów na tematy zawodowe. Powiedz mi lepiej, kto tu jest, kogo nie znam, a
znać powinnam.
Przez następnych kilka minut Jerry, przełykając kanapki, przypisywał nazwiska oraz kategorie
podatkowe do twarzy ludzi, tłoczących się w sali balowej Stuart Palace. Słuchając jego inteligentnych,
dowcipnych komentarzy, chichotała półgłosem. Kiedy zaczęli się przechadzać pośród tłumu, ujęła go
pod rękę. Przypadek zrządził, że odwróciła głowę i spośród morza twarzy, wyłowiła jedną.
Stał w grupie pięciu czy sześciu osób, z dwiema pięknymi kobietami uwieszonymi u każdego
ramienia. Atrakcyjny, owszem, pomyślała. Jednak sala pełna była atrakcyjnych mężczyzn. Gęste
ciemne włosy tworzyły ramę dla szczupłej, pociągłej twarzy naukowca. Miał wydatne kości policzkowe
i głęboko osadzone oczy - brązowe, o odcieniu gorzkiej czekolady, które w tym momencie wydawały
się spoglądać z lekkim znudzeniem. Na jego pełnych, raczej marzycielskich ustach igrał cień uśmiechu.
Smoking nosił tak, jakby się w nim urodził. Naturalnie i jakby od niechcenia. Smukłym palcem
odgarnął ognisty pukiel z policzka rudowłosej piękności, która się do niego przysunęła, i uśmiechnął się
szerzej, kiedy mu coś powiedziała.
A potem, nie odwracając głowy, przeniósł wzrok na Deborah i spojrzał jej w oczy.
- ... więc kupiła tym małym potworom szerokoekranowy telewizor!
- Co? - Deborah zamrugała powiekami i, choć to absolutnie bez sensu, doznała uczucia, jakby
nagle czar prysł. - Co?
- Opowiadałem ci o pudlach pani Forth-Wright.
- Jerry, kto to jest? O, ten, tam, pomiędzy rudą a blondynką.
Jerry spojrzał w tamtym kierunku, a potem skrzywił się i wzruszył ramionami.
- Dziwię się, że jeszcze jakaś brunetka nie siedzi mu na karku. Kobiety kleją się do niego, jakby
miał na sobie zamiast smokinga lep na muchy.
Nikt nie musiał jej mówić tego, co sama widziała.
- Kto to jest?
- Guthrie. Gage Guthrie.
Zmrużyła lekko oczy i wydęła wargi.
- Czemu brzmi to znajomo?
9
- Bo prawie co dzień możesz o mm poczytać do woli w dziale towarzyskim „The Word”.
- Nie czytuję rubryk towarzyskich. - Mając absolutną świadomość, że to niegrzecznie, nie przesta-
wała uporczywie wpatrywać się w mężczyznę po drugiej stronie sali. - Znam go - mruknęła. - Tylko nie
mogę sobie przypomnieć skąd.
- Musiałaś o nim słyszeć. Był policjantem.
- Policjantem? - Zaskoczona, uniosła brwi. Wyglądał za bardzo na swoim miejscu, jakby
rzeczywiście był jednym spośród tych bogatych i uprzywilejowanych, by mógł być policjantem.
- Tak, i podobno bardzo dobrym, tutaj, w Urbanie. Parę lat temu on i jego partner wpakowali się w
kłopoty. I to poważne. Jego partner zginął, a Guthriego zostawili, bo myśleli, że nie żyje.
Wytężyła pamięć i nagle coś zaskoczyło.
- Tak, teraz sobie przypominam. Śledziłam jego historię. Mój Boże, był w śpiączce przez...
- Dziewięć czy dziesięć miesięcy - podpowiedział Jerry. - Podtrzymywano go sztucznie przy życiu,
a kiedy mieli już postawić na nim krzyżyk, otworzył oczy i odzyskał przytomność. Ponieważ nie mógł
już pracować na ulicach, zasiadł przy biurku. Gdy przebywał w „strefie mroku”, otrzymał niezły
spadek, można więc powiedzieć, że wyszedł na swoje.
To nie wystarczy, pomyślała. Żadna kwota nie mogła tego zrekompensować.
- To musiało być okropne. Stracił prawie rok życia.
Jerry grzebał wśród obfitych zapasów na talerzu, szukając czegoś ciekawego.
- Nadrobił stracony czas. Jak widać, kobiety uważają, że nie sposób mu się oprzeć. Oczywiście
może to być również dlatego, że z odziedziczonych trzech milionów zrobił trzydzieści. - Skubiąc
pikantną krewetkę, Jerry patrzył, jak Gage gładko wynurza się z grupy i zmierza w ich kierunku.
- No, no - powiedział cicho. - Wygląda na to, że zainteresowanie jest obopólne.
Gage czuł jej obecność od momentu, w którym wkroczyła do sali balowej. Patrzył cierpliwie, jak
miesza się z tłumem, by się potem odizolować, i prowadził towarzyską rozmowę, choć był całkowicie
świadomy każdego jej ruchu. Widział, jak uśmiecha się do Jerry'ego, zauważył, jak ten ją całuje i
poufałym gestem kładzie jej rękę na ramieniu.
Pomyślał, że dowie się, co ich łączy.
Nie będzie to jednak miało żadnego znaczenia. A raczej nie będzie mogło mieć znaczenia, poprawił
się w myślach. On nie ma czasu na ostre brunetki o bystrych oczach. Mimo to zmierzał pewnie w jej
stronę.
- Jerry. - Gage uśmiechnął się. - Miło cię znów zobaczyć.
- Cała przyjemność po mojej stronie, panie Guthrie. Dobrze się pan bawi?
- Oczywiście. - Guthrie przeniósł wzrok z Jerry'ego na Deborah. - Witam.
Nagle zaschło jej w gardle.
- Deborah, chciałbym ci przedstawić pana Guthriego. Gage Guthrie - Deborah O’Roarke, zastępca
prokuratora okręgowego.
- Ach, tak. - Uśmiech Gage'a stał się jeszcze bardziej czarujący. - Miło wiedzieć, że sprawied-
liwość spoczywa w tak ślicznych rękach.
10
- Kompetentnych - powiedziała. - To o wiele ważniejsze.
Uwaga! Ostrzegawcze światełko zapaliło się w głowie Deborah w chwili, gdy spotkały się ich ręce.
- Przepraszam. - Jerry znów położył dłoń na ramieniu Deborah. - Burmistrz daje mi znaki.
- Nie ma sprawy. - Obdarzyła go uśmiechem i ze wstydem uświadomiła sobie, że zapomniała, iż
przez cały czas stał obok.
- Pani pewnie od niedawna w Urbanie - odezwał się Gage.
Mimo zmieszania spojrzała mu prosto w oczy.
- Mniej więcej od półtora roku. A czemu pan pyta?
- Bo musiałbym panią znać.
- Doprawdy? Czy pana interesują wszystkie zastępczynie prokuratora?
- Nie. - Musnął palcem perłową kroplę w jej uchu. - Tylko te piękne. - Nagły błysk podejrzliwości
w jej wzroku sprawił mu niekłamaną przyjemność. - Ma pani ochotę zatańczyć?
- Nie. - Odetchnęła głęboko. - Nie, dziękuję. Naprawdę nie mogę zostać dłużej. Mam jeszcze pracę.
Gage spojrzał na zegarek.
- Jest już po dziesiątej.
- Prawo nie zna zegara, panie Guthrie.
- Gage. Odwiozę panią.
- Nie. - Nagle i całkiem bezsensownie spanikowała. - Nie, to nie jest konieczne.
- Skoro nie jest to konieczne, niech zatem będzie to przyjemność.
Jest szarmancki, pomyślała. Stanowczo zbyt szarmancki jak na faceta, który dopiero co odtrącił
blondynkę i tę rudą. A jej nie uśmiecha się wizja, że miałaby być brunetką, zamykającą ten tercet.
- Nie chciałabym wyciągać pana z przyjęcia.
- Nie zostaję zbyt długo na przyjęciach.
- Gage. - Rudowłosa piękność o wilgotnych nadąsanych ustach podeszła, kołysząc się w biodrach,
i pociągnęła go za rękę. - Kochanie, nie tańczyłeś dziś ze mną. Ani razu.
Deborah skorzystała z okazji, by pomknąć w stronę wyjścia.
Musiała przyznać, że to głupie, ale jej organizm zbuntował się na myśl o tym, że miałaby zostać z
nim sam na sam. Czysty instynkt, pomyślała, bo Gage Guthrie z pozoru sprawiał wrażenie czarującego
i atrakcyjnego mężczyzny. Ona jednak wyczuła coś - jakieś podskórne prądy. Mroczne i niebezpieczne.
Ma jednak tyle innych spraw na głowie, że nie zamierza dopisywać Gage'a Guthriego do tej listy.
Wyszła na dwór w parną letnią noc.
- Mam wezwać taksówkę, panienko? - zapytał odźwierny.
- Nie. - Gage ujął ją mocno za łokieć. - Dziękuję.
- Panie Guthrie... - zaczęła.
- Gage. Mój wóz stoi obok, panno O’Roarke. - Wskazał na lśniącą czarną limuzynę.
- Piękny - powiedziała przez zęby - ale taksówka w pełni zaspokoi moje potrzeby.
11
- Ale nie moje. - Skinieniem głowy dał znak wysokiemu, zwalistemu mężczyźnie, który wyślizgnął
się z miejsca kierowcy i otworzył tylne drzwi. - Na ulicach jest w nocy niebezpiecznie, a ja chciałbym
tylko mieć pewność, że dotarła pani na miejsce.
Cofnęła się, by mu się uważnie przyjrzeć, tak jak zwykła oglądać fotografię podejrzanego. Nie
wydawał jej się już taki niebezpieczny, z tym uśmieszkiem igrającym na ustach. Szczerze mówiąc, wy-
glądał, jakby był trochę smutny. I troszeczkę samotny.
Odwróciła się w stronę limuzyny. Spojrzała przez ramię, żeby się za bardzo nie rozklejać.
- Czy nikt panu nie mówił, że jest pan natarczywy, panie Guthrie?
- Bardzo często, panno O’Roarke.
Rozsiadł się obok niej i wręczył jej czerwoną różę o długiej łodydze.
- Widzę, że jest pan zawsze przygotowany - mruknęła, zastanawiając się, czy kwiat czekał na
blondynkę, czy może na rudą.
- Staram się. Dokąd chciałaby pani pojechać?
- Do budynku sądu. To jest na Szóstej Ulicy i...
- Wiem, gdzie to jest. - Gage nacisnął guzik i szyba oddzielająca ich od kierowcy otworzyła się
bezszelestnie. - Do sądu, Frank.
- Tak jest, proszę pana. - Szyba znów się zasunęła, zamykając ich w kabinie.
- Pracowaliśmy po tej samej stronie - rzuciła Deborah.
- To znaczy po której stronie?
- Po stronie prawa.
Odwrócił się do niej; jego ciemne oczy zdawały się ją hipnotyzować. Zaczęła się zastanawiać, co
takiego widział, kiedy miesiącami dryfował w tym dziwnym stanie połowicznego życia. Albo
połowicznej śmierci.
- Jest pani rzeczniczką prawa?
- Lubię tak myśleć.
- Mimo to nie miałaby pani nic przeciwko układom z przestępcami?
- System jest przeciążony - próbowała się bronić.
- O tak, system. - Nieznacznym wzruszeniem ramion zamknął temat. - Skąd pani jest?
- Z Denver.
- Nie. Ktoś, kto jest z Denver, nie ma w głosie nuty cyprysów i magnolii.
- Urodziłam się w Georgii, ale dość często przenosiłyśmy się z siostrą. Przed przyjazdem do
Urbany mieszkałam w Denver.
Z siostrą, zauważył. Nie z rodzicami, nie z rodziną, tylko z siostrą. Ale nie naciskał. Jeszcze za
wcześnie.
- Dlaczego pani tu przyjechała?
- Bo było to dla mnie wyzwanie. Chciałam zrobić dobry użytek z tych wszystkich lat moich
studiów. Lubię myśleć, że mogę mieć jakiś wpływ. - Przypomniała sobie sprawę Mendeza i czterech
członków gangu, którzy zostali aresztowani i czekali teraz na proces. - I mam wpływ.
12
- Jest pani idealistką.
- Może. Czy to źle?
- Idealistów zwykle spotykają ogromne rozczarowania. - Urwał i przez chwilę przyglądał jej się w
milczeniu.
Światła ulicznych latarni i nadjeżdżających z przeciwka samochodów wdzierały się w głąb wozu, a
potem bladły. Wdzierały się i bladły. A ona była piękna i w świetle, i w mroku. Prócz urody miała
jeszcze w spojrzeniu swoisty rodzaj siły, która brała się z połączenia inteligencji z determinacją.
- Chciałbym zobaczyć panią w sądzie - powiedział.
Uśmiechnęła się, dodając jeszcze jeden atrybut do swojej siły i urody. Ambicję. Była to wręcz
niesamowita kombinacja.
- Jestem zabójcza.
- Tak myślałem.
Chciał jej dotknąć; opuszkiem palca musnąć te cudowne kremowe ramiona. Zaczął się zastanawiać,
czy by mu to wystarczyło. Pohamował się, ponieważ obawiał się, że nie oparłby się pokusie. Gdy
limuzyna podjechała do krawężnika i zatrzymała się, przyjął to z ulgą, a zarazem przygnębieniem.
Deborah odwróciła się do okna i obojętnie spojrzała na stary budynek sądu.
- Szybko przyjechaliśmy - zauważyła nieco zawiedziona. - Dzięki za podwiezienie. - Gdy szofer
otworzył jej drzwi, wystawiła na zewnątrz nogi.
- Jeszcze się spotkamy - rzucił Gage.
Po raz drugi spojrzała na niego przez ramię.
- Może. Dobranoc.
Wysiadła, a on siedział przez dłuższą chwilę bez ruchu, oszołomiony delikatną wonią jej perfum.
- Do domu? - odezwał się szofer.
- Nie. Zaczekaj tu i odwieź ją do domu, kiedy skończy, Frank. Ja muszę się przejść.
ROZDZIAŁ DRUGI
Jak bokser, ogłuszony zbyt wielką liczbą ciosów, Gage próbował wydostać się z koszmaru. W
końcu zdołał wypłynąć na powierzchnię, brakowało mu jednak tchu i był cały zlany potem. Gdy
ustąpiły dotkliwe mdłości, wyciągnął się na wznak i wbił wzrok w sufit sypialni.
Zdobiły go wyrzeźbione w gipsie 523 rozetki. Liczył je dzień po dniu, podczas długiej i nudnej
rekonwalescencji. A teraz znowu zaczął je liczyć, czekając, aż puls mu się wyrówna.
Leżał nieruchomo wśród zmiętych, wilgotnych prześcieradeł i liczył. Dwadzieścia pięć,
dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem. W pokoju unosił się delikatny zapach goździków. Któraś z
pokojówek postawiła wazon na biurku pod oknem. Nie przerywając liczenia, próbował odgadnąć, jaka
to porcelana. Waterford, Wedgwood? Skupił się tylko na tym oraz na monotonnym liczeniu, aż
wreszcie poczuł, że zaczyna się uspokajać.
13
Nigdy nie mógł przewidzieć, kiedy ten koszmarny sen znowu powróci. W gruncie rzeczy powinien
się cieszyć, że nie prześladował go noc w noc, a tymczasem jego kapryśne wizyty okazały się jeszcze
gorsze.
Już spokojniejszy, nacisnął guzik przy łóżku. Zasłony na szerokim łukowatym oknie rozsunęły się,
wpuszczając do środka światło. Ostrożnie napiął kolejno każdy mięsień, by się upewnić, że nadal
sprawuje nad nimi kontrolę.
Jak człowiek ścigający swoje demony, odtworzył w myślach cały przerażający sen. I jak zwykle,
jawił mu się on przed oczyma z krystaliczną jasnością, angażując wszystkie zmysły.
Działali incognito. Gage i jego partner, Jack McDowell. Po pięciu latach byli już dla siebie kimś
więcej niż tylko partnerami. Stali się braćmi. Każdy z nich nieraz ryzykował życie, by uratować
partnera. I każdy z nich zrobiłby to znów bez wahania. Razem pracowali, pili, razem chodzili na mecze
i kłócili się na tematy polityczne.
Przez ponad rok działali pod nazwiskami Demerez i Gates, udając dilerów kokainy i jej jeszcze
bardziej zabójczej pochodnej. Cierpliwością i podstępem zdołali przeniknąć do jednego z największych
karteli narkotykowych na Wschodnim Wybrzeżu, którego centrum znajdowało się w Urbanie.
Mogli zaaresztować całe tuziny płotek, uznali jednak, podobnie jak władze ich departamentu, że
głównym celem jest człowiek na samej górze.
Człowiek, którego nazwisko i twarz wciąż pozostawały tajemnicą.
Ale tej nocy wreszcie się z nim spotkają. Cała akcja została przygotowana w najdrobniejszych
szczegółach. Demerez i Gates mieli pięć milionów gotówką w walizeczce o wzmocnionych stalą
bokach. Zamienią ją na najwyższej klasy kokę. I będą rozmawiać tylko z samym szefem.
Jechali w stronę przystani w wykonanym na zamówienie maserati, z którego Jack był taki dumny.
Mając dwa tuziny ludzi w odwodzie i solidne papiery, byli w świetnych humorach.
Jack był bystrym policyjnym weteranem, o niewyparzonym języku, szczerze oddanym swojej
rodzinie. Miał ładną, cichą żonę i malutkiego synka - istne żywe srebro. Z zaczesanymi do tyłu
włosami, sygnetami na palcach, w jedwabnym, nienagannie skrojonym garniturze wyglądał, jakby był
jednym z tych bogatych, bezwzględnych dilerów.
Jack pochodził z długiej dynastii policjantów i wychował się na drugim piętrze bez windy, w
czynszówce na East Endzie, gdzie mieszkał wraz z rozwiedzioną matką. Ojciec, który sięgał po butelkę
równie często jak po broń, odwiedzał go sporadycznie. Jack wstąpił do policji natychmiast po
ukończeniu szkoły średniej.
Gage pochodził z rodziny biznesmenów, pełnej ludzi sukcesu, którzy spędzali wakacje na Palm
Beach i grywali w golfa w ekskluzywnych klubach. Jego rodzice, wedle rodzinnych standardów, byli
jednak bliżsi klasy pracującej, gdyż woleli zainwestować pieniądze, czas i marzenia w elegancką
francuską restauracyjkę na górnym East Endzie. W ostatecznym rezultacie marzenie to ich zabiło.
Pewnej rześkiej jesiennej nocy zostali obrabowani i brutalnie zamordowani niespełna trzy kroki od
jej drzwi.
14
Osierocony przed swoimi drugimi urodzinami, Gage został wychowany pośród luksusów i wygód
przez kochające go wujostwo. Grał w tenisa na kortach zamiast w piłkę na ulicy i wszyscy zachęcali go,
by zajął miejsce brata swego zmarłego ojca, jako prezes rodzinnego imperium Guthriech.
On jednak nigdy nie zapomniał okrucieństwa i bezsensu tragicznej śmierci rodziców. Dlatego
natychmiast po ukończeniu college'u wstąpił do policji.
Mimo że pochodzili z odmiennych środowisk, obaj mieli jedną zasadniczą wspólną cechę - wierzyli
w prawo.
- Tej nocy dobierzemy mu się do tyłka - powiedział Jack, zaciągając się głęboko dymem z pa-
pierosa.
- Długo trwało, zanim do tego doszło - mruknął Gage.
- Sześć miesięcy przygotowań, osiemnaście miesięcy tajnych operacji. Dwa lata to niedużo, żeby
przygwoździć tego drania. - Odwrócił się i mrugnął do Gage'a. - Możemy oczywiście wziąć te pięć
milionów i dać nogę. Co ty na to, młody? - Choć Jack był tylko o pięć lat starszy od Gage'a, wciąż
zwracał się do niego per „młody”.
- Zawsze chciałem pojechać do Rio - odparł Gage.
- Ja też. - Jack wyrzucił przez okno niedopałek, który odbił się o asfalt i zgasł z sykiem. -
Moglibyśmy kupić sobie po willi i żyć na wysokiej stopie. Kobiety, rum i słońce... Co ty na to?
- Jenny mogłoby się to nie spodobać.
Na wzmiankę o żonie Jack zaśmiał się pod nosem.
- Tak, mogłaby się wkurzyć. Kazałaby mi przez cały miesiąc spać w komórce. Dlatego lepiej
będzie, jak dokopiemy temu gościowi. - Chwycił miniaturowy przekaźnik. - Tu Królewna Śnieżka,
słyszycie nas?
- Potwierdzam, Śnieżka. Tu Gaptuś.
- Jakbym tego nie wiedział - mruknął Jack. - Wjeżdżamy do portu, molo siedemnaste. Trzymajcie
nas na muszce. To do Śmieszka i Kichusia i całej reszty krasnoludków.
Gage zatrzymał samochód w ciemnościach doku i zgasił silnik. Czuł zapach wody oraz zgniły odór
ryb i śmieci. Zgodnie z otrzymaną instrukcją, mignął dwa razy światłami, odczekał, a potem zrobił to
jeszcze raz.
- Zupełnie jak James Bond - rzucił Jack z uśmiechem. - Jesteś gotowy, młody?
- Jestem.
Jack zapalił kolejnego papierosa i wydmuchał dym między zębami.
- No to zaczynamy.
Ruszyli ostrożnie przed siebie. Jack niósł walizeczkę z mikroprzekaźnikiem. Obaj mieli na
ramieniu kabury z policyjnymi trzydziestkami ósemkami, a Gage dwudziestkę piątkę przymocowaną do
łydki, jako dodatkowe zabezpieczenie.
Plusk wody uderzającej o drewno, skrobanie szczurzych pazurów po betonie. Przyćmione światło
księżyca zza chmur. Ostry zapach tytoniu z papierosa Jacka w powietrzu. Mała, spływająca wolno
kropelka potu miedzy łopatkami.
15
- Coś mi tu nie gra - cicho powiedział Gage.
- Nie strasz mnie, młody. Dziś w nocy damy im do wiwatu.
Skinieniem głowy Gage odpędził niepokój. Jednak gdy z mroku wychynął drobny mężczyzna,
sięgnął po broń. Mężczyzna uśmiechnął się i uniósł ręce do góry, rozczapierzając palce.
- Przyszedłem sam - powiedział. - Jak zostało ustalone. Jestem Montega i będę waszą eskortą.
Miał ciemne zmierzwione włosy i długie wąsy. Gdy się uśmiechnął, w jego ustach błysnęły złote
zęby. Podobnie jak oni, był ubrany w drogi garnitur uszyty w ten sposób, by można było ukryć pod nim
broń automatyczną. Montega ostrożnie opuścił rękę i wyjął smukłe cygaro.
- Przyjemna noc na małą przejażdżkę łódką, si?
- Si. - Jack pokiwał głową. - Nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy cię obszukali? Czulibyśmy się
znacznie lepiej, mając przy sobie całe żelastwo, póki nie dotrzemy tam, dokąd zmierzamy.
- To zrozumiałe. - Montega przypalił papierosa długą zapalniczką. Nie przestając się uśmiechać,
wetknął cygaro między zęby. Gage zobaczył jego rękę, niedbałym ruchem wrzucającą zapalniczkę do
kieszeni. A potem była eksplozja i odgłos - zbyt dobrze znany odgłos kuli wystrzelonej z lufy. I
wypalona dziura w kieszeni garnituru za tysiąc pięćset dolarów. Jack runął do tyłu.
Nawet teraz, po czterech latach, Gage zobaczył całą resztę w monstrualnie zwolnionym tempie.
Zamglone, martwe oczy Jacka, którego impet kuli odrzucił o dwa metry. Długi, powolny lot
koziołkującej walizeczki. Krzyki policjantów, już pędzących w ich stronę. Swoje własne,
niewiarygodnie zwolnione ruchy, gdy sięgał po broń.
Uśmiech, rozszerzający się uśmiech, i złoty błysk, gdy Montega odwrócił się do niego.
- Śmierdzące gliny - powiedział i wypalił.
Nawet teraz Gage czuł gorący, rozdzierający cios, który eksplodował w jego piersi. A także żar, nie
do zniesienia i nie do opisania. Widział siebie lecącego do tyłu. Lecącego bez końca w ciemność.
I był już martwy.
Wiedział, że jest martwy, bo widział sam siebie. Spojrzał w dół i zobaczył swoje ciało rozciągnięte
na zakrwawionym pomoście. Gliniarze uwijali się nad nim, opatrywali jego ranę, klęli i biegali w kółko
jak mrówki. Patrzył na to wszystko bez bólu i beznamiętnie.
Potem zjawili się pielęgniarze i w jakiś sposób wciągnęli go z powrotem w strefę bólu. A jemu
zabrakło sił, by z nimi walczyć i pójść tam, dokąd chciał pójść.
Sala operacyjna. Jasnoniebieskie ściany, ostre światło, błysk stalowych instrumentów. Pikanie
monitorów. Mozolny syk i wydech respiratora. Dwukrotnie wyślizgnął się bez trudu ze swego ciała -
jak oddech, cicho i niewidocznie - by przyjrzeć się, jak ekipa chirurgów walczy o jego życie. Chciał im
powiedzieć, że mają przestać, że nie chce znowu wracać tam, gdzie będzie odczuwał ból.
Oni byli jednak zręczni i zdeterminowani i wepchnęli go z powrotem do tego biednego,
uszkodzonego ciała. I znów na jakiś czas powrócił w ciemność. To akurat się zmieniło. Pamiętał, jak
pływa w jakiejś szarej cieczy, przywodzącej mu na myśl pierwotne wspomnienia z brzucha. Było tam
bezpiecznie. I tak spokojnie. Od czasu do czasu słyszał, jak ktoś mówi. Ktoś głośno i uporczywie
16
powtarzał jego imię. Ale on nie zwracał na to uwagi. Płacz jakiejś kobiety - jego ciotki. I drżący,
błagalny głos wuja.
Potem pojawiło się światło, jak niemiły wtręt, a chociaż nie mógł czuć, wyczuł, że ktoś uniósł mu
powieki i wpuścił kropelkę światła w jego źrenice.
Był to naprawdę fascynujący świat. Mógł nawet słyszeć bicie własnego serca. Łagodny, uporczywy
stukot i szmer. Czuł zapach kwiatów. Ale tylko od czasu do czasu, bo później przytłumił go ostry, anty-
septyczny zapach szpitala. Słyszał także muzykę - łagodną, cichą muzykę. Beethovena, Mozarta,
Chopina. Później dowiedział się, że jedna z pielęgniarek wzruszyła się do tego stopnia, że wstawiła mu
do pokoju mały magnetofon. Często przynosiła też kwiaty, siedziała przy nim i mówiła do niego
łagodnym, macierzyńskim tonem.
Czasami brał ją nawet za własną matkę i było mu przeraźliwie smutno.
Gdy mgły w tym szarym świecie zaczęły się rozwiewać, próbował z tym walczyć, bo chciał w nim
pozostać. Jednak bez względu na to, jak głęboko nurkował, wciąż wypływał coraz bliżej powierzchni.
Aż w końcu otworzył oczy do światła.
Teraz uważał, że to właśnie była najgorsza część koszmaru. Kiedy otworzył oczy i uświadomił
sobie, że żyje.
Znużony, zwlókł się z łóżka. Pokonał już to życzenie śmierci, które prześladowało go przez pier-
wsze tygodnie. Jednak o świcie męczyły go koszmary i miał ochotę przeklinać kunszt oraz poświęcenie
zespołu lekarzy, którzy przywrócili go do życia.
Niestety, nie udało im się to w przypadku Jacka. Nie uratowali jego rodziców, którzy odeszli,
zanim Gage zdążył ich dobrze poznać. Nie mieli wystarczających umiejętności, by uratować jego wuja
i ciotkę, którzy wychowali go z bezgraniczną miłością i zmarli zaledwie kilka tygodni przed tym, jak
ocknął się ze śpiączki.
Ale jego uratowali i szybko zrozumiał dlaczego.
Powodem tego był przeklęty dar, jaki otrzymał podczas tych dziewięciu miesięcy, które jego dusza
przeżyła w tym szarym, płynnym świecie. A ponieważ go uratowali, nie miał wyboru - musiał zrobić
to, co było mu pisane.
Z rezygnacją oparł prawą rękę na jasnozielonej ścianie sypialni i spróbował się skoncentrować.
Usłyszał szum w mózgu - szum, którego nikt inny nie mógł usłyszeć. A potem nagle jego ręka zniknęła
bez śladu.
To znaczy, nadal istniała. Czuł ją, ale nawet on nie mógł jej zobaczyć. Nie było zarysu, nie było
kształtu palców. Od nadgarstka w górę jego dłoń zniknęła. Wystarczyło się skupić i z jego ciałem stanie
się to samo.
Doskonale pamiętał, kiedy to się zdarzyło po raz pierwszy. I jak straszliwie go to przeraziło. A
także zafascynowało. Wysiłkiem woli sprawił, że dłoń znów się pojawiła, po czym uważnie ją obejrzał.
Była dokładnie taka sama. Szeroka, o długich palcach i trochę szorstka, ze zgrubiałą skórą. Zwyczajna
dłoń człowieka, który przestał być zwyczajny.
Niezły numer, pomyślał, dla kogoś, kto przemierza nocami ulice w poszukiwaniu odpowiedzi.
17
Zacisnął pięść, a potem poszedł do łazienki, żeby wziąć prysznic.
O godzinie 11.45 Deborah czekała w budynku komisariatu. To, że ją tam wezwano, wcale jej nie
zdziwiło. Czterech członków gangu, którzy zastrzelili Rica Mendeza, zamknięto w osobnych celach. W
ten sposób łatwiej można będzie uzyskać od nich przyznanie się do morderstwa pierwszego stopnia, do
współudziału w zbrodni, nielegalnego posiadania broni palnej i zakazanych substancji oraz wszystkich
innych zarzutów, wyszczególnionych w protokole zatrzymania. I z każdym z nich zrobią to indywidual-
nie, nie dając im możliwości uzgodnienia swoich zeznań.
Punktualnie o dziewiątej dostała telefon od obrońcy, przydzielonego z urzędu Parinowi. Miało to
być ich trzecie spotkanie. Przy każdym poprzednim stanowczo sprzeciwiała się jakiejkolwiek ugodzie.
Obrońca Parina domagał się Bóg wie czego, a sam Parino był arogancki i antypatyczny. Zauważyła
jednak, że za każdym kolejnym razem, gdy zasiadali w sali konferencyjnej, Parino zeznawał coraz
chętniej.
Intuicja podpowiadała jej, że Parino rzeczywiście miał jakiś argument przetargowy, powstrzymy-
wał go jednak strach.
W myśl swojej strategii Deborah zgodziła się na spotkanie, ale kazała je przełożyć o kilka godzin.
Wyglądało to tak, jakby Parino był gotowy do rozmów, a ponieważ udowodniła mu posiadanie broni, z
której strzelano, i przedstawiła dwóch naocznych świadków, byłoby dla niego lepiej, gdyby miał asa w
rękawie.
Czekając, aż przyprowadzą Parina z celi, przeglądała notatki, dotyczące tej sprawy. A ponieważ
znała je na pamięć, wróciła myślami do poprzedniego wieczoru.
Zaczęła się zastanawiać, jakiego rodzaju człowiekiem jest Gage Guthrie. Typ, który wciąga oporną
kobietę do swojej limuzyny już po pięciominutowej znajomości. A potem zostawia tę limuzynę do jej
dyspozycji na dwie i pół godziny. Pamiętała to uczucie miłego zaskoczenia, kiedy po wyjściu z
budynku sądu o pierwszej w nocy zobaczyła długą czarną limuzynę z jej małomównym, zwalistym
kierowcą, czekającym cierpliwie, by odwieźć ją do domu.
Na polecenie pana Guthriego.
A choć pana Guthriego nigdzie nie było widać, przez całą drogę z centrum do jej mieszkania na
West Endzie, czuła jego obecność.
Silny typ, pomyślała. Z wyglądu, pod względem osobowości, a także męskiego seksapilu.
Rozejrzała się wokoło, próbując wyobrazić sobie mężczyznę w smokingu zatrudnionego w takim
miejscu.
Dwudziesty piąty rewir był jednym z najcięższych w mieście. Przy okazji zaspokajania swojej
ciekawości Deborah odkryła, że detektyw Gage Guthrie tu właśnie przepracował większą część ze
swoich sześciu lat w wydziale śledczym.
Trudno skojarzyć ze sobą eleganckiego, zabójczo przystojnego mężczyznę z ponurym linoleum,
ostrym fluorescencyjnym światłem oraz odorem potu i skwaśniałej kawy, zmieszanym z żywicznym
aromatem płynu do czyszczenia.
18
Musiał lubić muzykę klasyczną, bo to Mozart sączył się z głośników limuzyny. A jednak
przepracował całe lata pośród krzyków, przekleństw i ostrych dźwięków telefonu w 25. komisariacie.
Z informacji, które wyczytała, gdy uzyskała dostęp do jego akt, dowiedziała się, że był dobrym
policjantem. Bywał wprawdzie czasami porywczy, nigdy jednak nie przekroczył dopuszczalnych
granic. Niczego takiego w każdym razie nie odnotowano. Wprost przeciwnie, jego dossier aż pękało od
pochwał.
Wraz ze swoim partnerem przerwali krąg prostytucji, żerujący na młodych dziewczynach, które
uciekły z domu; uzyskali zgodę na aresztowanie trzech prominentnych biznesmenów, których tajne
operacje hazardowe naraziły ich nieszczęsnych klientów na niewysłowione tortury; namierzyli wielu
dilerów narkotykowych, tych drobnych i tych wielkich, wpadli również na trop nieuczciwego
policjanta, który posługiwał się swoją odznaką w celu wyłudzenia pieniędzy za ochronę od właścicieli
małych sklepików w azjatyckiej dzielnicy Urbany.
A potem zdecydowali się wziąć udział w tajnej akcji, by wreszcie złamać kark jednemu z najwięk-
szych karteli narkotykowych na Wschodnim Wybrzeżu. I źle się to dla nich skończyło.
Czy to właśnie sprawiało, że Gage wydawał się taki fascynujący? - zastanawiała się Deborah. Że
ten wykształcony, zamożny biznesmen to dawny odważny i twardy gliniarz? A może Gage wrócił po
prostu do swego uprzywilejowanego środowiska, a lata spędzone w policji były jedynie aberracją? Kim
właściwie jest ten prawdziwy Gage Guthrie?
Potrząsnęła z westchnieniem głową. Ostatnio często myślała o złudzeniach. Zwłaszcza od tej nocy
w uliczce, gdy z przerażeniem uświadomiła sobie własną śmiertelność. I została uratowana - wbrew
swemu przeświadczeniu, że sama by się uratowała - przez kogoś, kto zdaniem wielu był niczym innym
niż złudzeniem.
Mężczyzna zwany Nemezis okazał się jednak wystarczająco prawdziwy. Widziała go przecież i
słyszała, a nawet ją zirytował. A jednak, ilekroć go sobie przypominała, był jak dym. Czy, gdyby
spróbowała go dotknąć, jej ręka przeszyłaby go na wylot?
Nonsens. Będzie musiała więcej sypiać, skoro jej mózg z przepracowania robi w środku dnia takie
wycieczki w krainę fantazji.
Mimo to zamierzała odnaleźć tego ducha i w jakiś sposób go przyszpilić.
- Panna O'Roarke?
- Tak. - Wstała i podała rękę młodemu obrońcy z urzędu o udręczonej minie.
- Witam znowu, panie Simmons.
- No, cóż... - Simmons poprawił grube okulary na haczykowatym nosie. - Jestem wdzięczny, że
zgodziła się pani na to spotkanie.
- Przestań pieprzyć! - Za Simmonsem pojawił się Parino, eskortowany przez dwóch policjantów w
mundurach. Twarz wykrzywił mu pogardliwy grymas, a ręce miał skute kajdankami. - Jesteśmy tu,
żeby się dogadać, bierzmy się więc do rzeczy.
Deborah skinęła głową i ruszyła przodem. Po wejściu do małej sali konferencyjnej położyła teczkę
na stole, po czym usiadła i splotła dłonie. W szykownym granatowym kostiumie i białej bluzce
19
wyglądała jak typowa piękność z Południa, o nienagannych manierach. Ale jej oczy zapłonęły, gdy
prześlizgnęły się po aresztowanym. Wcześniej obejrzała uważnie policyjne zdjęcia Mendeza i widziała,
co nienawiść oraz broń automatyczna mogą zrobić z ciałem szesnastolatka.
- Panie Simmons, pan zdaje sobie sprawę z tego, że spośród czwórki podejrzanych oskarżonych o
morderstwo Rica Mendeza pański klient wiedzie prym, jeśli chodzi o najpoważniejsze zarzuty?
- Nie można by tego zdjąć? - Parino wyciągnął skute ręce.
- Nie - rzuciła twardo Deborah.
- Daj spokój, kotku. - Obdarzył ją spojrzeniem, które, jego zdaniem, miało być uwodzicielskie. -
Chyba się mnie nie boisz?
- Pana, panie Parino? - Kąciki jej ust drgnęły leciutko, ale ton był pogardliwy. - Nie, skądże znowu.
Ja codziennie rozgniatam takie wstrętne pluskwy. Pan za to powinien się mnie bać. Bo to ja jestem tą
osobą, która wsadzi pana za kratki. - Przeniosła wzrok na Simmonsa. - Nie traćmy czasu po raz kolejny.
Wszyscy troje wiemy, jaka jest stawka. Pan Parino ma dziewiętnaście lat i będzie sądzony jak dorosły.
Natomiast nie zdecydowano jeszcze, czy pozostali będą sądzeni jako dorośli, czy jako nieletni. - Wyjęła
notatki, choć były jej potrzebne co najwyżej jako rekwizyt. - Broń, za pomocą której dokonano morder-
stwa, została znaleziona w mieszkaniu pana Parina i były na niej odciski jego palców.
- Została podrzucona - upierał się Parino. - W życiu jej nie widziałem.
- Zostawcie sobie tę bajeczkę dla sędziego - zaproponowała Deborah. - Dwaj świadkowie widzieli
go w samochodzie mijającym róg Trzeciej Ulicy i rynku o jedenastej czterdzieści pięć, drugiego
czerwca. Ci sami świadkowie zidentyfikowali pana Parina podczas konfrontacji jako mężczyznę, który
wychylił się z tego samochodu i oddał dziesięć strzałów do Rica Mendeza.
Parino zaczął przeklinać kapusiów. Krzyczał, co im zrobi, kiedy wyjdzie na wolność. I co zrobi z
Deborah. Ale ona, nie podnosząc głosu, mówiła dalej, patrząc na Simmonsa:
- Pański klient jest absolutnie załatwiony. Za morderstwo pierwszego stopnia prokurator zażąda
kary śmierci. - Położyła splecione dłonie na swoich notatkach i skinęła głową w stronę Simmonsa. - A
o czym pan chce pomówić?
Simmons szarpnął się za krawat. Dym z papierosa Parina szczypał go w oczy.
- Mój klient ma informacje, które skłonny jest przekazać prokuraturze. - Chrząknął głośno. - W za-
mian za zmianę kategorii ciążących na nim zarzutów. Z morderstwa pierwszego stopnia na nielegalne
posiadanie broni palnej.
Deborah uniosła brwi i milczała przez chwilę.
- Czekam na puentę.
- To nie żarty, siostro. - Parino wychylił się nad stołem. - Mam coś na wymianę i radzę ci
skorzystać.
Deborah ostentacyjnie schowała notatki do teczki, zatrzasnęła zamek i wstała.
- Cwaniak z ciebie, Parino. Choćbyś miał Bóg wie co, już nigdy nie wrócisz na ulicę. Jeżeli ci się
wydaje, że możesz traktować w ten sposób mnie albo okręgową prokuraturę, to się lepiej zastanów.
Ruszyła do drzwi.
20
- Panno O'Roarke - poderwał się Simmons - proszę, nie moglibyśmy porozmawiać?
Obróciła się na pięcie.
- Jasne, że moglibyśmy. Jak tylko złożycie mi sensowną ofertę.
Parino zaklął krótko i tak dosadnie, że Simmons pobladł. Deborah natomiast obrzuciła go zimnym,
beznamiętnym wzrokiem.
- Prokurator postawi zarzut morderstwa pierwszego stopnia i zażąda kary śmierci - powiedziała ze
spokojem. - I może mi pan wierzyć, ale dopilnuję tego, by oderwać pańskiego klienta od społeczeństwa
jak pijawkę.
- Ja kiedyś wyjdę! - krzyknął Parino, zrywając się na równe nogi. Wzrok miał dziki. - A kiedy
wyjdę, znajdę cię, ty suko!
- Nigdy nie wyjdziesz. - Zimnym, niewzruszonym wzrokiem spojrzała na niego ponad stołem. - Ja,
Parino, jestem bardzo dobra w tym, co robię, czyli w zamykaniu w klatce takich małych wściekłych
zwierzaków. A w twoim przypadku zrobię wszystko, co w mojej mocy. Nigdy nie wyjdziesz -
powtórzyła. - A kiedy będziesz się pocił w celi śmierci, pomyśl o mnie.
- Morderstwo drugiego stopnia - szybko powiedział Simmons. Zawtórowało mu dzikie wycie jego
klienta:
- Chcesz mnie sprzedać, ty sukinsynu!
Nie zwracając uwagi na Parina, Deborah przyjrzała się nerwowo rzucanym spojrzeniom Simmonsa.
Coś jest na rzeczy, pomyślała. Czuła to instynktownie.
- Morderstwo pierwszego stopnia - powtórzyła - ze wskazaniem na dożywocie raczej niż na karę
śmierci. O ile macie coś, co mnie zainteresuje.
- Proszę, niech mi pani pozwoli porozmawiać z moim klientem. Proszę dać nam minutkę.
- Oczywiście. - Wyszła, zostawiając spoconego obrońcę z jego wrzeszczącym klientem.
Po dwudziestu minutach znów zasiadła za zniszczonym stołem, naprzeciw Parina. Po wypaleniu
papierosa aż do samego ustnika był bledszy i nieco spokojniejszy.
- Karty na stół, Parino - zwróciła się do niego.
- Chcę mieć immunitet.
- Za zarzuty, które będzie można postawić w oparciu o przekazane mi informacje. Zgoda - osadziła
go w miejscu.
- I ochronę. - Parino zaczął się pocić.
- O ile prawo ją gwarantuje.
Parino zawahał się. Zaczął się bawić papierosem i popaloną plastikową popielniczką. Zdawał sobie
jednak sprawę z tego, że nie ma wyjścia. Dwadzieścia lat. Obrońca powiedział mu, że po dwudziestu
latach będzie pewnie mógł dostać warunkowe zwolnienie.
Dwadzieścia lat w pudle to lepsze niż krzesło elektryczne. Wszystko jest lepsze niż to. Bystry gość
może się nieźle urządzić nawet w pudle. A on miał się za bystrego gościa.
- Załatwiałem dostawy dla kilku facetów. Jakichś grubych ryb. Przewoziłem ciężarówką towar z
doków do tego śmiesznego sklepiku z antykami w centrum. Płacili dobrze, aż za dobrze, więc się
21
domyśliłem, że w tych skrzynkach musiało być coś jeszcze prócz starych wazonów. - Skuty
kajdankami, odpalił niezgrabnie papierosa od tlącego się filtra w popielniczce. - Pomyślałem sobie, że
zajrzę do środka, i otworzyłem jedną skrzynkę. Była załadowana koką. Człowieku, nigdy nie widziałem
takiej masy koki. Jakieś sto, a może nawet sto pięćdziesiąt funtów. I to była czysta koka.
- Skąd wiesz?
Oblizał wargi, a potem się uśmiechnął.
- Wziąłem jedną paczuszkę i schowałem pod koszulą. Mówię wam, było tam dosyć, żeby
uszczęśliwić każdy nos w tym mieście przez następne dwadzieścia lat.
- Jak się nazywa ten sklep?
Znów oblizał wargi.
- Chcę wiedzieć, czy dobijemy targu.
- Jeżeli twoja informacja zostanie zweryfikowana, tak. A jeżeli mnie nabierasz, nie.
- „Ponadczasowy”. Tak się nazywa. To jest na Siódmej Ulicy. Dostawy szły raz, może dwa razy w
tygodniu. Nie mam pojęcia, jak często przywoziliśmy kokę zamiast starych stołów.
- Jakieś nazwiska?
- Facet, z którym pracowałem w dokach, nazywał się Myszka. Myszka, i nic więcej. To wszystko,
co wiem.
- Kto cię zatrudnił?
- Jakiś gość. Przyszedł do baru Loreda na West Endzie, gdzie przesiadują Demony. Powiedział, że
jest robota, o ile mam mocny grzbiet i umiem trzymać gębę na kłódkę. Więc ja i Ray zgłosiliśmy się do
niego.
- Ray?
- Ray Santiago. Jest jednym z nas, Demonów.
- Jak on wyglądał? Ten człowiek, który was zatrudnił?
- Taki mały facecik, trochę stuknięty. Wielkie wąsiska, kilka złotych zębów. Wszedł do Loreda w
eleganckim garniturze, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby z nim zaczynać.
Deborah robiła notatki, kiwała głową i naciskała, dopóki nie nabrała pewności, że wycisnęła z
Parina wszystko.
- W porządku. Sprawdzę to. Jeżeli grałeś ze mną uczciwie, przekonasz się, że i ja będę uczciwa. -
Wstała i spojrzała na Simmonsa. - Będziemy w kontakcie.
Kiedy wyszła z sali konferencyjnej, w głowie jej szumiało. Dopadły ją przykre skurcze żołądka -
jak zawsze, kiedy miała do czynienia z ludźmi pokroju Parina.
On ma tylko dziewiętnaście lat, na Boga, myślała, rzucając plakietkę z napisem „gość” na biurko
sierżanta. Dopiero od niedawna może głosować, a już z nienawiścią zastrzelił inną ludzką istotę.
Wiedziała, że nie odczuwał żadnych wyrzutów sumienia. Gang Demonów uważał uliczne strzelaniny
za coś w rodzaju plemiennego rytuału. A ona, jako reprezentantka prawa, dobijała z nim targu.
Tak właśnie pracuje system, przypomniała sobie, wychodząc z dusznego komisariatu w parne
popołudnie. Przehandluje Parina jak stawkę w pokerze, z nadzieją na impas w większej grze. W
22
ostatecznym rezultacie zapłaci Parino - spędzając całą młodość oraz większą część dorosłego życia za
kratkami.
Miała nadzieję, że rodzina Rica Mendeza uzna, iż sprawiedliwości stało się zadość.
- Zły dzień?
Wciąż zasępiona, odwróciła się i wzrok jej padł na Gage'a Guthriego.
- O, cześć! Co ty tu robisz?
- Czekam na ciebie.
Uniosła brwi, zastanawiając się nad stosowną odpowiedzią. Tym razem Gage miał na sobie
popielaty garnitur, elegancki i niewątpliwie drogi. Mimo że powietrze przesycone było wilgocią, jego
biała koszula wyglądała świeżo, a szary jedwabny krawat był zawiązany bardzo starannie.
Wyglądał na prężnego, zamożnego biznesmena. Dopóki nie spojrzało się mu w oczy, pomyślała
Deborah, bo wtedy człowiek uświadamiał sobie, że kobiety lgnęły do niego z bardziej naturalnych
przyczyn niż pieniądze i pozycja.
Odpowiedziała jedynym pytaniem, jakie wydało jej się na miejscu.
- Niby dlaczego?
Gage uśmiechnął się. Bawiła go jej ostrożność.
- Żeby cię zaprosić na lunch.
- Och, to bardzo miło z twojej strony, ale...
- Jesz chyba?
Kpił z niej - co do tego nie mogło być żadnych wątpliwości.
- Tak, prawie co dzień, ale w tej chwili pracuję.
- Jesteś pełną poświęcenia urzędniczką państwową, prawda, Deborah?
- Tak mi się przynajmniej wydaje. - W jej tonie zadźwięczała nuta sarkazmu. Podeszła do
krawężnika i podniosła rękę, żeby wezwać taksówkę. Autobus przejechał obok, posapując i
wypuszczając kłęby spalin. - To było bardzo miłe z twojej strony, że ubiegłej nocy zostawiłeś mi
limuzynę. - Odwróciła się i spojrzała na niego. - Ale to nie było potrzebne.
- Często robię rzeczy, które inni uważają za niepotrzebne. - Ujął ją za rękę i samym tylko
delikatnym naciskiem sprawił, że ją opuściła. - Jeżeli nie na lunch, to na kolację.
- To bardziej przypomina rozkaz niż prośbę. - Byłaby wyrwała rękę, ale wyglądałoby to dość
głupio, gdyby mocowali się jak para dzieciaków, i to w miejscu publicznym. - Tak czy inaczej, muszę
odmówić. Dziś wieczorem pracuję do późna.
- No to jutro. - Uśmiechnął się czarująco. - To prośba, pani prokurator.
Trudno było nie odpowiedzieć uśmiechem, skoro spoglądał na nią tak życzliwie, a w jego oczach
malowała się... tęsknota?
- Panie Guthrie. Gage - poprawiła się, zanim on zdążył to zrobić. - Namolni faceci zazwyczaj mnie
denerwują. A pan nie jest wyjątkiem. Ale z jakichś powodów zjem z panem kolację.
- Przyjadę po ciebie o siódmej, bo muszę wcześnie wstać.
- Dobrze. Podam ci mój adres.
23
- Znam go.
- Oczywiście. - Przecież jego kierowca odwiózł ją pod same drzwi poprzedniej nocy. - Bądź łaskaw
puścić moją rękę, bo chcę wezwać taksówkę.
Nie posłuchał od razu, tylko spojrzał na jej dłoń. Była drobna i z pozoru delikatna, jak cała
Deborah. Jednak palce znamionowały siłę. Paznokcie miała krótko obcięte, starannie zaokrąglone, z
warstwą jasnego lakieru. Nie nosiła pierścionków ani bransoletek, tylko wąski, praktyczny zegarek,
który, jak zauważył, szedł co do minuty.
Oderwał wzrok od dłoni i spojrzał jej w oczy. Zobaczył ciekawość, odrobinę zniecierpliwienia i, po
raz kolejny, zmęczenie. Zastanawiając się, jak to możliwe, że zwykłe zetknięcie dłoni potrafiło
wstrząsnąć nim tak dogłębnie, uśmiechnął się sam do siebie.
- Zobaczymy się jutro. - Puścił ją i odsunął się. Nie ufając własnemu głosowi, skinęła tylko głową.
Wsiadła do taksówki i odwróciła się, ale jego już nie było.
Gdy Deborah dotarła do antykwariatu, minęła dziesiąta wieczorem. Sklep był, oczywiście,
zamknięty, ale przecież i tak nie spodziewała się tam niczego znaleźć. Wcześniej napisała raport i
przekazała przełożonemu szczegóły spotkania z Parinem. Nie mogła jednak oprzeć się pokusie, by
samej tam nie zajrzeć.
W tej lepszej części miasta ludzie albo siedzieli nad kolacją, albo się bawili. Kilka par minęło ją w
drodze do klubu lub restauracji. Uliczne latarnie tworzyły świetlne strefy bezpieczeństwa.
Pomyślała, że w gruncie rzeczy to głupi pomysł, żeby się tam wybrać. Czego się mogła
spodziewać? Że zastanie otwarte drzwi, by mogła wejść i odkryć skrzynkę narkotyków w
osiemnastowiecznej szafie?
Witryna była nie tylko ciemna, ale także zakratowana i zasłonięta. Podobnie jak sklep, spowity taje-
mnicą. Tego dnia poświęciła wiele godzin na próby odszukania nazwiska właściciela, który ukrył się
bardzo skutecznie pod gmatwaniną różnych korporacji. Papierowy szlak pełen był pułapek i zakrętów.
Jak dotąd każdy trop, którym poszła, kończył się ślepym zaułkiem.
Sklep istniał jednak naprawdę. Jutro, a najpóźniej pojutrze, będzie miała w ręku nakaz sądowy.
Policja przeszuka wtedy wszystkie schowki i zakątki. Księgi zostaną skonfiskowane. Będzie miała
wszystko, czego potrzeba, by wnieść oskarżenie.
Podeszła bliżej do ciemnego okna i nagle coś kazało jej się odwrócić i spojrzeć w światło i cień
ulicy za jej plecami.
Wieczorny ruch przetaczał się obok z hałasem. Roześmiana para spacerowała ramię w ramię po
chodniku, po drugiej stronie ulicy. Muzyka buchająca przez otwarte okna samochodów, głośna i
chaotyczna, poprzecinana była dźwiękami klaksonów i od czasu do czasu piskiem hamulców.
Wszystko wyglądało najzupełniej normalnie. Nie spostrzegła niczego, co mogłoby spowodować to
swędzenie między łopatkami. A jednak gdy lustrowała wzrokiem ulicę i pobliskie budynki, by się
upewnić, że nikt nie zwraca na nią uwagi, nie opuszczało jej uczucie, że jest śledzona.
24
W końcu doszła do wniosku, że to pewnie gęsia skórka. Dreszcz strachu musiał być pozostałością
po tej nocy w alejce, postanowiła więc nie zwracać na niego uwagi. Nie można żyć, jeśli człowiek jest
zbyt przestraszony, by wyjść nocą na ulicę. Albo jest takim paranoikiem, że zagląda za każdy róg,
zanim zdecyduje się wziąć zakręt. Dla niej, przynajmniej, to niemożliwe.
Przez większą część życia była kochana, otoczona opieką, a nawet rozpieszczana przez starszą
siostrę. I choć zawsze będzie wdzięczna Cilli, po wyjeździe z Denver do Urbany powzięła pewne
postanowienie, że wyciśnie swoje piętno. Nie da się jednak tego osiągnąć, jeśli będzie uciekała przed
cieniem.
Postanawiając pokonać własne niezdecydowanie, obeszła cały budynek, szybkim krokiem
pokonując krótkie, wąskie przejście między antykwariatem a sąsiednim butikiem.
Tyły budynku okazały się równie solidnie zabezpieczone i mało zachęcające jak jego front. Sklep
miał jedno okno z żelaznymi kratami oraz szerokie drzwi z potrójną zasuwą. Tutaj nie było już
ulicznych latarni, które rozproszyłyby mrok.
- Nie wyglądasz wcale głupio.
Na dźwięk tego głosu odskoczyła i byłaby się potknęła o rząd kubłów na śmieci, gdyby jakaś ręka
nie chwyciła jej za nadgarstek. Otworzyła usta do krzyku, podniosła pięść do walki i wtedy rozpoznała
swego towarzysza.
- To ty! - Ubrany na czarno, był ledwie widoczny w ciemnościach. Ale ona już wiedziała.
- Myślałem, że masz już dosyć uliczek na tyłach domów. - Nie puścił jej, choć powinien. Jego palce
zamknęły się jak bransoletka wokół jej nadgarstka, i wyczuły szybki, mocny puls.
- Śledziłeś mnie.
- Są kobiety, od których nie sposób oderwać wzroku. - Jednym szarpnięciem za rękę przyciągnął ją
bliżej, ku zaskoczeniu obojga. Głos miał niski i lekko schrypnięty, w oczach zaś gniewne błyski.
Kombinacja ta wydala jej się pociągająca. - Co ty tu robisz? - rzucił, a jej nagle zaschło w ustach.
Przyciągnął ją tak blisko, że ich uda się zetknęły. Na wargach poczuła ciepły powiew jego oddechu.
Chcąc zachować dystans oraz pewną kontrolę, położyła mu rękę na piersi.
Dłoń jej nie przeniknęła jednak na wylot, lecz natrafiła na ciepłą, solidną przeszkodę, za którą po-
czuła szybkie, miarowe bicie serca.
- To moja sprawa.
- Twoją sprawą jest przygotowywanie konkretnych aktów oskarżenia i osądzanie przestępców, a
nie zabawa w detektywa.
- Ja się nie bawię... - Urwała i zmrużyła oczy. - Skąd wiesz, że jestem prawnikiem?
- Wiem o tobie bardzo dużo, panno O'Roarke - rzucił z uśmiechem. - Na tym polega moja praca.
Siostra ciężko pracowała na twoje studia prawnicze. Nie po to ukończyłaś je z pierwszą lokatą, by teraz
zakradać się od tyłu do zamkniętych budynków. Zwłaszcza jeśli front tego budynku jest przykrywką
dla śmierdzących interesów.
- Więc wiesz o tym miejscu?
- Jak już mówiłem, wiem wystarczająco dużo.
25
Nora Roberts Cienie nocy NIGHT SHADOW
ROZDZIAŁ PIERWSZY Chodził nocami. Sam. Niespokojny. W czerni i w masce. Cień pośród cieni; szept wśród szmerów i pomruków ciemności. Wypatrywał tych, którzy atakują bezbronnych i bezradnych. Nieznany, niewidzialny, niechciany, śledził napastników w ciemnej dżungli, jaką było miasto. Poruszał się bez przeszkód po mrocznych przestrzeniach, ślepych alejkach i ulicach pełnych przemocy. Jak dym unosił się znad stromych dachów i spływał w dół, do wilgotnych piwnic. W razie potrzeby spadał jak grom - pełen wściekłej furii. A potem był już tylko błysk, widzialne echo - pozostałość po błyskawicy, która rozcięła niebo. Nazywali go Nemezis i był wszędzie. Chodził nocami, szerokim łukiem omijając miejsca, w których rozbrzmiewał śmiech i radosny, świąteczny gwar. Ciągnęło go tam, skąd dobiegały jęki i płacz ludzi samotnych, i skargi bezradnych ofiar. Noc w noc ubierał się na czarno, ukrywał twarz pod maską i przemierzał ciemne, wymarłe ulice. Nie robił tego w imię prawa. Prawem zbyt łatwo można manipulować, jeśli ktoś ma je w pogardzie. Zbyt często bywa też ono naginane i naciągane przez tych, którzy powinni go strzec. Wiedział o tym aż nazbyt dobrze. I nie potrafił zapomnieć. Gdy ruszał w miasto, robił to w imię sprawiedliwości - kobiety z przepaską na oczach. Tam, gdzie jest sprawiedliwość, można mówić o karze i równowadze szal. Strzegł miasta niczym czarny cień. Deborah O’Roarke szła, jak zawsze, szybkim krokiem. Musiała się bardzo spieszyć, jeśli chciała nadążyć za własnymi ambicjami. Teraz jej eleganckie, wygodne buciki stukały w żwawym tempie na popękanych chodnikach East Endu w mieście Urbana. To nie strach kazał jej jednak spieszyć w stronę samochodu, chociaż East End - zwłaszcza nocą - był miejscem bardzo niebezpiecznym dla samotnej, atrakcyjnej kobiety. Skrzydeł dodawała jej radość z odniesionego sukcesu. Jako zastępczyni prokuratora okręgowego, zakończyła właśnie przesłuchanie świadka jednej z ulicznych strzelanin, które stały się plagą Urbany. Powodowała nią jedna myśl - wrócić jak najprędzej do biura i sporządzić raport, tak by tryby sprawiedliwości mogły wreszcie zacząć się obracać. Wierzyła w sprawiedliwość - w jej ustalone i systematyczne procedury. Mordercy młodego Rica Mendeza odpowiedzą za swoją zbrodnię. I jeśli jej się poszczęści, to ona zostanie oskarżycielem. Na ulicy przed rozpadającym się budynkiem, w którym przez godzinę maglowała zawzięcie dwóch wystraszonych chłopaków, panowały ciemności. Poza dwiema, wszystkie uliczne latarnie, stojące wzdłuż wyboistego chodnika, były zepsute. Księżyc z rzadka przeświecał zza chmur. W mrocznych bramach kuliły się cienie - pijacy, dilerzy albo prostytutki. Mijając ich, powtarzała sobie, że sama mogła skończyć w jednym z tych ponurych, obdrapanych budynków, gdyby nie upór starszej siostry, 2
która z zawziętą determinacją dążyła do tego, by zapewnić jej dom, wyższe wykształcenie i dobre życie. Dlatego, ilekroć udało jej się doprowadzić jakąś sprawę do finału w sądzie, czuła, że spłaca część tego długu. Jeden z cieni w bramie rzucił za nią bezosobowym obscenicznym wyzwiskiem. Zawtórował mu ochrypły kobiecy skrzek. Deborah była w Urbanie dopiero od półtora roku, ale już wiedziała, że lepiej się nie zatrzymywać i nie zdradzać po sobie, że w ogóle cokolwiek usłyszała. Szybkim, zdecydowanym krokiem zeszła z chodnika i skierowała się do samochodu. I w tym momencie ktoś chwycił ją od tyłu. - Uhm, kotku, ale jesteś milutka. Był od niej wyższy o dobre pół głowy i żylasty. I cuchnął. Jednak nie alkoholem. Odwróciła głowę i w ułamku sekundy wyczytała z jego szklistych oczu, że jest napompowany nie whisky, lecz chemikaliami, dzięki którym nie stanie się ospały, tylko szybki. Posługując się obiema rękami, uderzyła go w żołądek skórzaną teczką. Napastnik stęknął głucho i rozluźnił uścisk. Wtedy wyrwała mu się i rzuciła do ucieczki, rozpaczliwie szukając kluczyków do samochodu. Ledwie jej dłoń zacisnęła się w kieszeni na pobrzękującym metalu, znów ją dopadł, a jego palce wsunęły się pod kołnierz jej żakietu. Usłyszała trzask rozdzieranego materiału i odwróciła się, gotowa do walki. I wtedy zobaczyła nóż sprężynowy, a potem krótki błysk ostrza, zanim przycisnął je do miękkiej skóry pod jej podbródkiem. - Mam cię - zaskrzeczał. Zamarła. Ledwie śmiała oddychać. W jego oczach dostrzegła złośliwą radość, głuchą na wszelkie błagania czy argumenty. Mimo to starała się mówić cicho i spokojnie. - Mam tylko dwadzieścia pięć dolarów. Dźgając ją czubkiem noża w szyję, naparł na nią. - Ho, ho, złotko, masz o wiele więcej niż dwadzieścia pięć dolarów. - Okręcił sobie jej włosy wokół ręki i szarpnął raz, a mocno. Kiedy krzyknęła, zaczął ją ciągnąć w gęstniejącą ciemność alejki. - Krzycz sobie! - Zarechotał. - Lubię, kiedy takie krzyczą. No, dalej! - Zadrasnął ją nożem w gardło. Krzyczała więc, a krzyk niósł się w dół mrocznego kanionu ulicy, odbijając się echem od ścian budynków. Z bram dobiegały wołania zachęty, skierowane do napastnika. Za zaciemnionymi oknami ludzie pogasili światła i udawali, że nic nie słyszą. Gdy pchnął ją na wilgotny mur w bocznej uliczce, zdrętwiała z przerażenia. Umysł jej, zawsze tak bystry i otwarty, wyłączył się na dobre. - Proszę - odezwała się, choć wiedziała, że to próżny trud - nie rób tego. W odpowiedzi odsłonił zęby w wilczym uśmiechu. - Zobaczysz, że ci się spodoba. - Koniuszkiem noża odciął górny guzik jej bluzki. - I to bardzo. 3
Strach, jak każde gwałtowne doznanie, wyostrzył jej zmysły. Czuła swoje własne, gorące łzy, spływające po policzkach. Czuła jego nieświeży oddech i odór gnijących śmieci. A w jego oczach widziała siebie - pobladłą i bezradną. Będę jeszcze jedną statystyczną pozycją, pomyślała tępo. Kolejnym numerem na wydłużającej się wciąż liście ofiar. Powoli, a potem z coraz większą siłą, gniew zaczął wypierać strach. Nie będzie płaszczyć się i skamleć. Nie podda się bez walki. To właśnie wtedy poczuła bolesny ucisk kluczyków. Wciąż trzymała je w kurczowo zaciśniętej pięści. Skupiła się i kciukiem wypchnęła ich końce pomiędzy zesztywniałymi palcami. Wstrzymując oddech, spróbowała skierować całą energię do ręki, trzymającej kluczyki. Podniosła dłoń i w tej samej chwili napastnik jakby uniósł się w powietrze, a potem, wymachując ramionami, poszybował wprost na blaszane kubły na śmieci. Deborah poderwała się. Była pewna, że z sercem tak mocno pompującym krew zdoła w mgnieniu oka dotrzeć do samochodu, zamknąć drzwi i odpalić silnik. Ale wtedy właśnie go zobaczyła. Cały w czerni, wysoki, smukły cień pośród cieni. Spięty, stał nad dzierżącym nóż ćpunem, na szeroko rozstawionych nogach. - Odsuń się! - rozkazał, gdy machinalnie postąpiła krok do przodu. Jego głos brzmiał jak szept, a zarazem groźny pomruk. - Myślę... - Nie myśl! - warknął, nawet na nią nie patrząc. Zjeżyła się, słysząc ten ton, i w tym samym momencie ćpun podniósł się i zawył, a jego nóż zakreślił w powietrzu śmiercionośny łuk. Oszołomiona i zaszokowana, zarejestrowała błyskawiczny ruch, usłyszała krzyk bólu i brzęk noża, sunącego po betonie. Nie zdążyła nawet odetchnąć, a człowiek w czerni znów stał w takiej samej pozie jak przedtem. Napastnik zaś klęczał na ziemi i z jękiem masował sobie żołądek. - To było... - rozdygotana, spróbowała znaleźć stosowne słowo -... niesamowite. Ja... miałam właśnie powiedzieć, że trzeba wezwać policję. Nie zwracając na nią najmniejszej uwagi, nieznajomy wyjął z kieszeni plastikową linkę i skrępował jęczącemu ćpunowi kostki oraz nadgarstki. Potem podniósł z ziemi nóż. Ostrze schowało się z cichym sykiem. Dopiero wtedy odwrócił się do Deborah. Zauważył, że łzy już obsychały jej na policzkach. A choć oddech miała nierówny, nie sprawiała wrażenia, jakby zamierzała zemdleć albo dostać ataku histerii. Musiał przyznać, że jej spokój był godny podziwu. Przyjrzał jej się beznamiętnie i stwierdził, że jest niezwykle piękna. Jej cera o odcieniu kości słoniowej wydawała się jeszcze bledsza w zestawieniu z rozwichrzoną falą kruczoczarnych włosów. Rysy miała miękkie i delikatne - niemal dziecięce - póki człowiek nie spojrzał jej w oczy. Ich nieugięte, zdecydowane spojrzenie zadawało kłam szczupłemu ciału, które wciąż drżało ze zdenerwowania. 4
Miała rozdarty żakiet, a rozcięta bluzka odsłaniała koronkę jedwabnej halki w kolorze zimnego błękitu. Interesujący kontrast z surowym, niemal męskim garniturem. Otaksował ją, nie jak mężczyzna kobietę, ale jakby była jedną z niezliczonej rzeszy innych ofiar czy napastników, z którymi miał do czynienia. Jego własna, nadspodziewanie silna reakcja mocno go zaniepokoiła. Takie rzeczy potrafiły być groźniejsze niż noże sprężynowe. - Jest pani ranna? - Głos miał niski i beznamiętny, i nadal ukrywał się w cieniu. - Nie. Nie, raczej nie. - Będzie miała mnóstwo urazów, tak na ciele, jak i na duszy, ale tym zacznie się martwić później. - Jestem po prostu w szoku. Chciałabym podziękować panu za... - podjęła, podchodząc bliżej. I nagle w bladym świetle ulicznej latarni zobaczyła, że jego twarz jest ukryta pod maską. Gdy otworzyła szeroko oczy, odkrył, że mają barwę głębokiego, elektryzującego błękitu. - Nemezis∗ - mruknęła. - A myślałam, że jesteś wytworem czyjejś wybujałej wyobraźni. - Jestem tak samo prawdziwy jak on. - Głową wskazał jęczący kształt wśród kubłów na śmieci, i nagle spostrzegł na jej szyi cieniutką strużkę krwi. Rozwścieczyło go to ponad miarę. - Trzeba być skończoną idiotką! - Słucham? - Przecież to rynsztok tego miasta. Nikt przy zdrowych zmysłach nie przychodzi tutaj - chyba że nie ma wyboru. Poczuła, że budzi się w niej złość, ale jeszcze nad nią panowała. Jakby nie było, człowiek ten jej pomógł. - Miałam tutaj pewne sprawy do załatwienia. - Nie - poprawił ją. - Nie masz tu żadnych spraw do załatwienia, chyba że chcesz zostać zgwałcona i zamordowana w ciemnej uliczce. - Nie mam najmniejszej ochoty. - W miarę jak rosło jej zirytowanie, lekki południowy akcent stawał się coraz bardziej wyraźny. - Sama potrafię o siebie zadbać. Jego wzrok prześlizgnął się w dół, zatrzymał się na rozdartej bluzce, a potem znów spoczął na jej twarzy, - To widać. Nie była w stanie określić koloru jego oczu. Były ciemne, nawet bardzo ciemne. W mrocznym świetle latarni sprawiały wrażenie czarnych. Była jednak w stanie wyczytać w nich lekceważenie oraz arogancję. - Podziękowałam już panu za to, że mi pan pomógł, chociaż wcale o to nie prosiłam. Sama bym sobie z nim poradziła. - Naprawdę? - Naprawdę. Miałam zamiar wyłupić mu oczy. - Podniosła do góry pięść ze sterczącymi groźnie końcami kluczyków. - Tym. Znów zmierzył ją uważnym wzrokiem, po czym skinął wolno głową. - Tak, myślę, że mogłaś to zrobić. Nemezis - w mitologii greckiej bogini ludzkiego losu, strażniczka powszechnego ładu, uosobienie zemsty bogów. 5
- Oczywiście, że mogłam. - Czyli wygląda na to, że na próżno traciłem czas.- Wyjął z kieszeni kwadrat czarnego materiału, owinął nim nóż i podał Deborah. - Będzie ci to potrzebne jako dowód rzeczowy. Wzięła nóż do ręki i mimowolnie przypomniała sobie uczucie bezradności i trwogi. Stłumiła przekleństwo, starając się jednocześnie opanować złość. Kimkolwiek on jest, zaryzykował życie, by jej pomóc. - Jestem panu wdzięczna. - Nie szukam wdzięczności. Uniosła hardo podbródek. - Więc czego? - Sprawiedliwości. - Ale nie w taki sposób... - zaczęła. - To mój sposób. Miałaś, zdaje się, wezwać policję? - Tak. - Przycisnęła dłoń do skroni. Poczuła lekkie zawroty głowy i silne skurcze żołądka. Nie czas i miejsce na dyskusje o moralności i przestrzeganiu prawa. Zwłaszcza z tym walecznym zamaskowanym mężczyzną. - Mam w samochodzie telefon. - Proponuję wobec tego, żebyś go użyła. - W porządku. - Była zbyt zmęczona, by się kłócić. Wstrząsana dreszczem, ruszyła w dół uliczki. U jej wylotu zobaczyła swoją teczkę. Z uczuciem ulgi podniosła ją i schowała do niej nóż. Potem zadzwoniła na 911, podała namiary i okoliczności i po pięciu minutach ponownie ruszyła ciemną alejką. - Wysyłają wóz patrolowy. - Znużonym gestem odgarnęła włosy, zasłaniające jej twarz. Zobaczyła nieruchomego ćpuna, zwiniętego w kłębek na betonie. Miał dzikie, szeroko otwarte oczy. Odchodząc, mężczyzna w czerni zapowiedział mu, co go spotka, jeżeli jeszcze raz zostanie przyłapany na próbie gwałtu. A jego słowa zabrzmiały realnie, nawet w uszach człowieka, będącego pod wpływem narkotyków. - Halo? - Marszcząc brwi, zlustrowała wzrokiem alejkę. Nie było go. Zniknął. - A niech to, dokąd poszedł? - Oparła się o wilgotną ścianę. Jeszcze z nim nie skończyła - co to, to nie. Był tak blisko, że nieomal mógł jej dotknąć. Ona natomiast nie mogła go zobaczyć. Było to błogo- sławieństwem, a zarazem przekleństwem, nagrodą za stracone dni. Nie wyciągnął ręki, choć, ku swemu zdumieniu, bardzo tego pragnął. Przyglądał jej się tylko, starając się wryć sobie w pamięć kształt jej twarzy, gładkość skóry, a także barwę i połysk włosów, otaczających miękką linią jej policzek. Gdyby był romantykiem, rozumowałby pewnie w kategoriach muzyki lub poezji. On jednak powtarzał sobie, że czeka i obserwuje ją tylko dlatego, by mieć pewność, że jest bezpieczna. 6
Gdy ostry dźwięk syren przeciął noc, zobaczył, jak zapinając zniszczony żakiet na rozdartej bluzce, wzięła kilka głębokich, uspokajających oddechów. Przy ostatnim ścisnęła mocniej uchwyt teczki, uniosła głowę i pewnym krokiem ruszyła w stronę wylotu ulicy. A on, stojąc samotnie w swoim świecie pomiędzy rzeczywistością a iluzją, wciąż czuł subtelny, zmysłowy zapach jej perfum. I po raz pierwszy od czterech lat obudziły się w nim słodkie, bolesne tęsknoty. Deborah nie miała ochoty na uczestniczenie w przyjęciu. W swoich marzeniach nie stała wystrojona w czerwoną suknię bez ramiączek, z plastikowymi fiszbinami wpijającymi jej się w boki. Nie miała na nogach uwierających sandałków na niebotycznych obcasach. I nie uśmiechała się tak szeroko, że twarz omal się jej nie rozpękła na dwoje. W marzeniach pochłaniała tajemniczą powieść oraz czekoladowe ciasteczka, zanurzona w gorącej kąpieli z bąbelkami, gojąc obrażenia, które nadal trochę bolały, choć od tej nieprzyjemnej przygody w uliczce na East Endzie minęły już trzy dni. Niestety, jej wyobraźnia nie miała takich mocy, by uchronić ją przed bólem stóp. Jeśli zaś chodzi o przyjęcie - w porównaniu z innymi okazało się całkiem udane. Muzyka była może trochę za głośna, ale to akurat jej nie przeszkadzało. Po latach spędzonych z siostrą, zagorzałą fanatyczką rock and rolla, była doskonale przystosowana do życia w świecie głośnej muzyki. Wędzony łosoś i kanapki ze szpinakiem to wprawdzie nie czekoladowe ciasteczka, ale i tak były smaczne. Natomiast wino, które ostrożnie sączyła, okazało się naprawdę znakomite. Była też masa splendoru i blichtru, mnóstwo całusów w policzek i wylewnych powitań. W końcu przyjęcie wydawał Arlo Stuart, magnat hotelowy, w ramach kampanii wyborczej Tuckera Fieldsa, bur- mistrza Urbany. Stuart, podobnie jak miejska administracja, miał nadzieję, że kampania zakończy się w listopadzie ponownym wyborem obecnego burmistrza. Deborah nie zdecydowała jeszcze, czy postawi na sprawdzonego kandydata, czy na młodego i obiecującego Billa Tarringtona. Szampan i paszteciki nie będą miały na to żadnego wpływu. Jej wybór będzie oparty na konkretnych wynikach, a nie na powiązaniach partyjnych, społecznych czy politycznych. W dzisiejszym przyjęciu wzięła udział z dwóch powodów. Po pierwsze, przyjaźniła się z asystentem burmistrza, Jerrym Bowerem. A po drugie, jej szef zastosował właściwą kombinację nacisku i dyplomacji, by przepchnąć ją przez pozłacane obrotowe drzwi Stuart Palące. - Deborah, wyglądasz bosko! - Jerry Bower, przystojny i elegancki, w świetnie skrojonym smokingu, z jasną czupryną falującą wokół opalonej, sympatycznej twarzy, zatrzymał się, by cmoknąć ją w policzek. - Przepraszam, że nie miałem czasu z tobą pogadać, ale trzeba się było spotkać i przywitać z masą ludzi. - Prawa ręka wielkiego szefa zawsze jest zajęta - rzuciła, po czym wzniosła z uśmiechem kieliszek. - Całkiem niezła impreza. 7
- Stuart dał z siebie wszystko. - Okiem polityka Jerry zlustrował tłum. Cieszyło go to zgromadzenie ludzi bogatych, sławnych oraz wpływowych. Kampania miała oczywiście również inne aspekty. Bycie na widoku publicznym, kontakt z właścicielami sklepów, pracownikami fabryk i instytucji - niebieskimi, szarymi i białymi kołnierzykami, konferencje prasowe, przemówienia, oświadczenia. Jerry wykombinował sobie jednak, że jeśli ma szansę spędzić mały ułamek jednego osiemnastogodzinnego dnia pracy, głaszcząc jedwabiste ramiona i zajadając wykwintne kanapki, postara się ją jak najlepiej wykorzystać. - Jestem należycie olśniona - zapewniła go Deborah. - Ach, tak, ale nam chodzi o twój głos. - Może go dostaniecie. - Jak się czujesz? - Korzystając z okazji, zaczął nakładać sobie zakąski na talerz. - Dobrze. - Spojrzała leniwie na blaknący siniec na przedramieniu. Pod czerwonym jedwabiem kryło się więcej podobnych, bardziej kolorowych śladów. - Naprawdę? - Naprawdę - zapewniła go z uśmiechem. - Nie chciałabym już nigdy więcej powtarzać tego doświadczenia, ale zarazem dzięki niemu pojęłam jasno i wyraźnie, że czeka mnie jeszcze masa pracy, zanim ulice Urbany staną się bezpieczne. - Nie powinnaś była tam chodzić. Najwyraźniej dotknął jej czułego punktu, bo oczy jej się zaświeciły, rumieniec wystąpił na policzki, a podbródek wysunął się zaczepnie do przodu. - Niby dlaczego? Dlaczego w naszym mieście miałoby być jakiekolwiek miejsce, gdzie nie można bezpiecznie chodzić? Mamy tak po prostu pogodzić się z faktem, że pewne rejony Urbany są niedostępne dla normalnych ludzi? Jeżeli my... - Dosyć już, dosyć. - Uniósł rękę w geście kapitulacji. - Jedynym człowiekiem, którego polityk nie zagada, jest prawnik. Zgadzam się z tobą. - Zgarnął lampkę wina z tacy przechodzącego kelnera i przypomniał sobie ze smutkiem, że może to być jego jedyny kieliszek podczas tego długiego wieczoru. - Ja tylko stwierdziłem fakt. Co wcale nie znaczy, że to jest słuszne, a tylko że jest zgodne z prawdą. - Ale nie powinno być zgodne z prawdą. - Oczy jej pociemniały z gniewu. - Burmistrz prowadzi ostrą kampanię na rzecz zwalczania przestępczości - przypomniał jej Jerry, po czym z uśmiechem skinął głową przechodzącym obok wyborcom. - Nikt w tym mieście nie zna lepiej niż ja danych statystycznych. Są przygnębiające, to nie ulega kwestii, i zamierzamy je poprawić. Ale to musi potrwać. - Tak. - Z westchnieniem wycofała się, by nie doprowadzić do kłótni, których miała z Jerrym więcej, niż była w stanie zliczyć. - Tylko że to już trwa zbyt długo. Jerry wbił zęby w plasterek marchewki. - Tylko mi nie mów, że zamierzasz przejść na stronę tego tajemniczego mściciela. Jak brzmi jego maksyma? „Jeżeli prawo szybko się z tym nie upora, ją to zrobię”? 8
- Nie zamierzam. - Tego była absolutnie pewna. Prawo wymierzy sprawiedliwość we właściwy sposób. Szanowała prawo nawet teraz, kiedy sądy były tak bardzo przeciążone. - Ja nie wierzę w żadne krucjaty. Ani w żadne akcje obywatelskie. Choć rzeczywiście byłam mu wdzięczna za to, że tamtej nocy wystąpił w mojej obronie. - Ja też. - Jerry delikatnie dotknął jej ramienia. - Na samą myśl o tym, co się mogło stać... - Ale się nie stało. - Uczucia bezradności i strachu były wciąż zbyt świeże, by chciała się nad tym dłużej rozwodzić. - Poza tym mimo całej tej romantycznej otoczki, jaką zapewnia mu prasa, z bliska jest szorstki i obcesowy. - Upiła łyk wina. - Jestem jego dłużniczką, ale nie muszę go lubić. - Nikt lepiej nie rozumie tego uczucia niż polityk. Rozluźniła się i ze śmiechem rzuciła: - No, dosyć już tych rozmów na tematy zawodowe. Powiedz mi lepiej, kto tu jest, kogo nie znam, a znać powinnam. Przez następnych kilka minut Jerry, przełykając kanapki, przypisywał nazwiska oraz kategorie podatkowe do twarzy ludzi, tłoczących się w sali balowej Stuart Palace. Słuchając jego inteligentnych, dowcipnych komentarzy, chichotała półgłosem. Kiedy zaczęli się przechadzać pośród tłumu, ujęła go pod rękę. Przypadek zrządził, że odwróciła głowę i spośród morza twarzy, wyłowiła jedną. Stał w grupie pięciu czy sześciu osób, z dwiema pięknymi kobietami uwieszonymi u każdego ramienia. Atrakcyjny, owszem, pomyślała. Jednak sala pełna była atrakcyjnych mężczyzn. Gęste ciemne włosy tworzyły ramę dla szczupłej, pociągłej twarzy naukowca. Miał wydatne kości policzkowe i głęboko osadzone oczy - brązowe, o odcieniu gorzkiej czekolady, które w tym momencie wydawały się spoglądać z lekkim znudzeniem. Na jego pełnych, raczej marzycielskich ustach igrał cień uśmiechu. Smoking nosił tak, jakby się w nim urodził. Naturalnie i jakby od niechcenia. Smukłym palcem odgarnął ognisty pukiel z policzka rudowłosej piękności, która się do niego przysunęła, i uśmiechnął się szerzej, kiedy mu coś powiedziała. A potem, nie odwracając głowy, przeniósł wzrok na Deborah i spojrzał jej w oczy. - ... więc kupiła tym małym potworom szerokoekranowy telewizor! - Co? - Deborah zamrugała powiekami i, choć to absolutnie bez sensu, doznała uczucia, jakby nagle czar prysł. - Co? - Opowiadałem ci o pudlach pani Forth-Wright. - Jerry, kto to jest? O, ten, tam, pomiędzy rudą a blondynką. Jerry spojrzał w tamtym kierunku, a potem skrzywił się i wzruszył ramionami. - Dziwię się, że jeszcze jakaś brunetka nie siedzi mu na karku. Kobiety kleją się do niego, jakby miał na sobie zamiast smokinga lep na muchy. Nikt nie musiał jej mówić tego, co sama widziała. - Kto to jest? - Guthrie. Gage Guthrie. Zmrużyła lekko oczy i wydęła wargi. - Czemu brzmi to znajomo? 9
- Bo prawie co dzień możesz o mm poczytać do woli w dziale towarzyskim „The Word”. - Nie czytuję rubryk towarzyskich. - Mając absolutną świadomość, że to niegrzecznie, nie przesta- wała uporczywie wpatrywać się w mężczyznę po drugiej stronie sali. - Znam go - mruknęła. - Tylko nie mogę sobie przypomnieć skąd. - Musiałaś o nim słyszeć. Był policjantem. - Policjantem? - Zaskoczona, uniosła brwi. Wyglądał za bardzo na swoim miejscu, jakby rzeczywiście był jednym spośród tych bogatych i uprzywilejowanych, by mógł być policjantem. - Tak, i podobno bardzo dobrym, tutaj, w Urbanie. Parę lat temu on i jego partner wpakowali się w kłopoty. I to poważne. Jego partner zginął, a Guthriego zostawili, bo myśleli, że nie żyje. Wytężyła pamięć i nagle coś zaskoczyło. - Tak, teraz sobie przypominam. Śledziłam jego historię. Mój Boże, był w śpiączce przez... - Dziewięć czy dziesięć miesięcy - podpowiedział Jerry. - Podtrzymywano go sztucznie przy życiu, a kiedy mieli już postawić na nim krzyżyk, otworzył oczy i odzyskał przytomność. Ponieważ nie mógł już pracować na ulicach, zasiadł przy biurku. Gdy przebywał w „strefie mroku”, otrzymał niezły spadek, można więc powiedzieć, że wyszedł na swoje. To nie wystarczy, pomyślała. Żadna kwota nie mogła tego zrekompensować. - To musiało być okropne. Stracił prawie rok życia. Jerry grzebał wśród obfitych zapasów na talerzu, szukając czegoś ciekawego. - Nadrobił stracony czas. Jak widać, kobiety uważają, że nie sposób mu się oprzeć. Oczywiście może to być również dlatego, że z odziedziczonych trzech milionów zrobił trzydzieści. - Skubiąc pikantną krewetkę, Jerry patrzył, jak Gage gładko wynurza się z grupy i zmierza w ich kierunku. - No, no - powiedział cicho. - Wygląda na to, że zainteresowanie jest obopólne. Gage czuł jej obecność od momentu, w którym wkroczyła do sali balowej. Patrzył cierpliwie, jak miesza się z tłumem, by się potem odizolować, i prowadził towarzyską rozmowę, choć był całkowicie świadomy każdego jej ruchu. Widział, jak uśmiecha się do Jerry'ego, zauważył, jak ten ją całuje i poufałym gestem kładzie jej rękę na ramieniu. Pomyślał, że dowie się, co ich łączy. Nie będzie to jednak miało żadnego znaczenia. A raczej nie będzie mogło mieć znaczenia, poprawił się w myślach. On nie ma czasu na ostre brunetki o bystrych oczach. Mimo to zmierzał pewnie w jej stronę. - Jerry. - Gage uśmiechnął się. - Miło cię znów zobaczyć. - Cała przyjemność po mojej stronie, panie Guthrie. Dobrze się pan bawi? - Oczywiście. - Guthrie przeniósł wzrok z Jerry'ego na Deborah. - Witam. Nagle zaschło jej w gardle. - Deborah, chciałbym ci przedstawić pana Guthriego. Gage Guthrie - Deborah O’Roarke, zastępca prokuratora okręgowego. - Ach, tak. - Uśmiech Gage'a stał się jeszcze bardziej czarujący. - Miło wiedzieć, że sprawied- liwość spoczywa w tak ślicznych rękach. 10
- Kompetentnych - powiedziała. - To o wiele ważniejsze. Uwaga! Ostrzegawcze światełko zapaliło się w głowie Deborah w chwili, gdy spotkały się ich ręce. - Przepraszam. - Jerry znów położył dłoń na ramieniu Deborah. - Burmistrz daje mi znaki. - Nie ma sprawy. - Obdarzyła go uśmiechem i ze wstydem uświadomiła sobie, że zapomniała, iż przez cały czas stał obok. - Pani pewnie od niedawna w Urbanie - odezwał się Gage. Mimo zmieszania spojrzała mu prosto w oczy. - Mniej więcej od półtora roku. A czemu pan pyta? - Bo musiałbym panią znać. - Doprawdy? Czy pana interesują wszystkie zastępczynie prokuratora? - Nie. - Musnął palcem perłową kroplę w jej uchu. - Tylko te piękne. - Nagły błysk podejrzliwości w jej wzroku sprawił mu niekłamaną przyjemność. - Ma pani ochotę zatańczyć? - Nie. - Odetchnęła głęboko. - Nie, dziękuję. Naprawdę nie mogę zostać dłużej. Mam jeszcze pracę. Gage spojrzał na zegarek. - Jest już po dziesiątej. - Prawo nie zna zegara, panie Guthrie. - Gage. Odwiozę panią. - Nie. - Nagle i całkiem bezsensownie spanikowała. - Nie, to nie jest konieczne. - Skoro nie jest to konieczne, niech zatem będzie to przyjemność. Jest szarmancki, pomyślała. Stanowczo zbyt szarmancki jak na faceta, który dopiero co odtrącił blondynkę i tę rudą. A jej nie uśmiecha się wizja, że miałaby być brunetką, zamykającą ten tercet. - Nie chciałabym wyciągać pana z przyjęcia. - Nie zostaję zbyt długo na przyjęciach. - Gage. - Rudowłosa piękność o wilgotnych nadąsanych ustach podeszła, kołysząc się w biodrach, i pociągnęła go za rękę. - Kochanie, nie tańczyłeś dziś ze mną. Ani razu. Deborah skorzystała z okazji, by pomknąć w stronę wyjścia. Musiała przyznać, że to głupie, ale jej organizm zbuntował się na myśl o tym, że miałaby zostać z nim sam na sam. Czysty instynkt, pomyślała, bo Gage Guthrie z pozoru sprawiał wrażenie czarującego i atrakcyjnego mężczyzny. Ona jednak wyczuła coś - jakieś podskórne prądy. Mroczne i niebezpieczne. Ma jednak tyle innych spraw na głowie, że nie zamierza dopisywać Gage'a Guthriego do tej listy. Wyszła na dwór w parną letnią noc. - Mam wezwać taksówkę, panienko? - zapytał odźwierny. - Nie. - Gage ujął ją mocno za łokieć. - Dziękuję. - Panie Guthrie... - zaczęła. - Gage. Mój wóz stoi obok, panno O’Roarke. - Wskazał na lśniącą czarną limuzynę. - Piękny - powiedziała przez zęby - ale taksówka w pełni zaspokoi moje potrzeby. 11
- Ale nie moje. - Skinieniem głowy dał znak wysokiemu, zwalistemu mężczyźnie, który wyślizgnął się z miejsca kierowcy i otworzył tylne drzwi. - Na ulicach jest w nocy niebezpiecznie, a ja chciałbym tylko mieć pewność, że dotarła pani na miejsce. Cofnęła się, by mu się uważnie przyjrzeć, tak jak zwykła oglądać fotografię podejrzanego. Nie wydawał jej się już taki niebezpieczny, z tym uśmieszkiem igrającym na ustach. Szczerze mówiąc, wy- glądał, jakby był trochę smutny. I troszeczkę samotny. Odwróciła się w stronę limuzyny. Spojrzała przez ramię, żeby się za bardzo nie rozklejać. - Czy nikt panu nie mówił, że jest pan natarczywy, panie Guthrie? - Bardzo często, panno O’Roarke. Rozsiadł się obok niej i wręczył jej czerwoną różę o długiej łodydze. - Widzę, że jest pan zawsze przygotowany - mruknęła, zastanawiając się, czy kwiat czekał na blondynkę, czy może na rudą. - Staram się. Dokąd chciałaby pani pojechać? - Do budynku sądu. To jest na Szóstej Ulicy i... - Wiem, gdzie to jest. - Gage nacisnął guzik i szyba oddzielająca ich od kierowcy otworzyła się bezszelestnie. - Do sądu, Frank. - Tak jest, proszę pana. - Szyba znów się zasunęła, zamykając ich w kabinie. - Pracowaliśmy po tej samej stronie - rzuciła Deborah. - To znaczy po której stronie? - Po stronie prawa. Odwrócił się do niej; jego ciemne oczy zdawały się ją hipnotyzować. Zaczęła się zastanawiać, co takiego widział, kiedy miesiącami dryfował w tym dziwnym stanie połowicznego życia. Albo połowicznej śmierci. - Jest pani rzeczniczką prawa? - Lubię tak myśleć. - Mimo to nie miałaby pani nic przeciwko układom z przestępcami? - System jest przeciążony - próbowała się bronić. - O tak, system. - Nieznacznym wzruszeniem ramion zamknął temat. - Skąd pani jest? - Z Denver. - Nie. Ktoś, kto jest z Denver, nie ma w głosie nuty cyprysów i magnolii. - Urodziłam się w Georgii, ale dość często przenosiłyśmy się z siostrą. Przed przyjazdem do Urbany mieszkałam w Denver. Z siostrą, zauważył. Nie z rodzicami, nie z rodziną, tylko z siostrą. Ale nie naciskał. Jeszcze za wcześnie. - Dlaczego pani tu przyjechała? - Bo było to dla mnie wyzwanie. Chciałam zrobić dobry użytek z tych wszystkich lat moich studiów. Lubię myśleć, że mogę mieć jakiś wpływ. - Przypomniała sobie sprawę Mendeza i czterech członków gangu, którzy zostali aresztowani i czekali teraz na proces. - I mam wpływ. 12
- Jest pani idealistką. - Może. Czy to źle? - Idealistów zwykle spotykają ogromne rozczarowania. - Urwał i przez chwilę przyglądał jej się w milczeniu. Światła ulicznych latarni i nadjeżdżających z przeciwka samochodów wdzierały się w głąb wozu, a potem bladły. Wdzierały się i bladły. A ona była piękna i w świetle, i w mroku. Prócz urody miała jeszcze w spojrzeniu swoisty rodzaj siły, która brała się z połączenia inteligencji z determinacją. - Chciałbym zobaczyć panią w sądzie - powiedział. Uśmiechnęła się, dodając jeszcze jeden atrybut do swojej siły i urody. Ambicję. Była to wręcz niesamowita kombinacja. - Jestem zabójcza. - Tak myślałem. Chciał jej dotknąć; opuszkiem palca musnąć te cudowne kremowe ramiona. Zaczął się zastanawiać, czy by mu to wystarczyło. Pohamował się, ponieważ obawiał się, że nie oparłby się pokusie. Gdy limuzyna podjechała do krawężnika i zatrzymała się, przyjął to z ulgą, a zarazem przygnębieniem. Deborah odwróciła się do okna i obojętnie spojrzała na stary budynek sądu. - Szybko przyjechaliśmy - zauważyła nieco zawiedziona. - Dzięki za podwiezienie. - Gdy szofer otworzył jej drzwi, wystawiła na zewnątrz nogi. - Jeszcze się spotkamy - rzucił Gage. Po raz drugi spojrzała na niego przez ramię. - Może. Dobranoc. Wysiadła, a on siedział przez dłuższą chwilę bez ruchu, oszołomiony delikatną wonią jej perfum. - Do domu? - odezwał się szofer. - Nie. Zaczekaj tu i odwieź ją do domu, kiedy skończy, Frank. Ja muszę się przejść. ROZDZIAŁ DRUGI Jak bokser, ogłuszony zbyt wielką liczbą ciosów, Gage próbował wydostać się z koszmaru. W końcu zdołał wypłynąć na powierzchnię, brakowało mu jednak tchu i był cały zlany potem. Gdy ustąpiły dotkliwe mdłości, wyciągnął się na wznak i wbił wzrok w sufit sypialni. Zdobiły go wyrzeźbione w gipsie 523 rozetki. Liczył je dzień po dniu, podczas długiej i nudnej rekonwalescencji. A teraz znowu zaczął je liczyć, czekając, aż puls mu się wyrówna. Leżał nieruchomo wśród zmiętych, wilgotnych prześcieradeł i liczył. Dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem. W pokoju unosił się delikatny zapach goździków. Któraś z pokojówek postawiła wazon na biurku pod oknem. Nie przerywając liczenia, próbował odgadnąć, jaka to porcelana. Waterford, Wedgwood? Skupił się tylko na tym oraz na monotonnym liczeniu, aż wreszcie poczuł, że zaczyna się uspokajać. 13
Nigdy nie mógł przewidzieć, kiedy ten koszmarny sen znowu powróci. W gruncie rzeczy powinien się cieszyć, że nie prześladował go noc w noc, a tymczasem jego kapryśne wizyty okazały się jeszcze gorsze. Już spokojniejszy, nacisnął guzik przy łóżku. Zasłony na szerokim łukowatym oknie rozsunęły się, wpuszczając do środka światło. Ostrożnie napiął kolejno każdy mięsień, by się upewnić, że nadal sprawuje nad nimi kontrolę. Jak człowiek ścigający swoje demony, odtworzył w myślach cały przerażający sen. I jak zwykle, jawił mu się on przed oczyma z krystaliczną jasnością, angażując wszystkie zmysły. Działali incognito. Gage i jego partner, Jack McDowell. Po pięciu latach byli już dla siebie kimś więcej niż tylko partnerami. Stali się braćmi. Każdy z nich nieraz ryzykował życie, by uratować partnera. I każdy z nich zrobiłby to znów bez wahania. Razem pracowali, pili, razem chodzili na mecze i kłócili się na tematy polityczne. Przez ponad rok działali pod nazwiskami Demerez i Gates, udając dilerów kokainy i jej jeszcze bardziej zabójczej pochodnej. Cierpliwością i podstępem zdołali przeniknąć do jednego z największych karteli narkotykowych na Wschodnim Wybrzeżu, którego centrum znajdowało się w Urbanie. Mogli zaaresztować całe tuziny płotek, uznali jednak, podobnie jak władze ich departamentu, że głównym celem jest człowiek na samej górze. Człowiek, którego nazwisko i twarz wciąż pozostawały tajemnicą. Ale tej nocy wreszcie się z nim spotkają. Cała akcja została przygotowana w najdrobniejszych szczegółach. Demerez i Gates mieli pięć milionów gotówką w walizeczce o wzmocnionych stalą bokach. Zamienią ją na najwyższej klasy kokę. I będą rozmawiać tylko z samym szefem. Jechali w stronę przystani w wykonanym na zamówienie maserati, z którego Jack był taki dumny. Mając dwa tuziny ludzi w odwodzie i solidne papiery, byli w świetnych humorach. Jack był bystrym policyjnym weteranem, o niewyparzonym języku, szczerze oddanym swojej rodzinie. Miał ładną, cichą żonę i malutkiego synka - istne żywe srebro. Z zaczesanymi do tyłu włosami, sygnetami na palcach, w jedwabnym, nienagannie skrojonym garniturze wyglądał, jakby był jednym z tych bogatych, bezwzględnych dilerów. Jack pochodził z długiej dynastii policjantów i wychował się na drugim piętrze bez windy, w czynszówce na East Endzie, gdzie mieszkał wraz z rozwiedzioną matką. Ojciec, który sięgał po butelkę równie często jak po broń, odwiedzał go sporadycznie. Jack wstąpił do policji natychmiast po ukończeniu szkoły średniej. Gage pochodził z rodziny biznesmenów, pełnej ludzi sukcesu, którzy spędzali wakacje na Palm Beach i grywali w golfa w ekskluzywnych klubach. Jego rodzice, wedle rodzinnych standardów, byli jednak bliżsi klasy pracującej, gdyż woleli zainwestować pieniądze, czas i marzenia w elegancką francuską restauracyjkę na górnym East Endzie. W ostatecznym rezultacie marzenie to ich zabiło. Pewnej rześkiej jesiennej nocy zostali obrabowani i brutalnie zamordowani niespełna trzy kroki od jej drzwi. 14
Osierocony przed swoimi drugimi urodzinami, Gage został wychowany pośród luksusów i wygód przez kochające go wujostwo. Grał w tenisa na kortach zamiast w piłkę na ulicy i wszyscy zachęcali go, by zajął miejsce brata swego zmarłego ojca, jako prezes rodzinnego imperium Guthriech. On jednak nigdy nie zapomniał okrucieństwa i bezsensu tragicznej śmierci rodziców. Dlatego natychmiast po ukończeniu college'u wstąpił do policji. Mimo że pochodzili z odmiennych środowisk, obaj mieli jedną zasadniczą wspólną cechę - wierzyli w prawo. - Tej nocy dobierzemy mu się do tyłka - powiedział Jack, zaciągając się głęboko dymem z pa- pierosa. - Długo trwało, zanim do tego doszło - mruknął Gage. - Sześć miesięcy przygotowań, osiemnaście miesięcy tajnych operacji. Dwa lata to niedużo, żeby przygwoździć tego drania. - Odwrócił się i mrugnął do Gage'a. - Możemy oczywiście wziąć te pięć milionów i dać nogę. Co ty na to, młody? - Choć Jack był tylko o pięć lat starszy od Gage'a, wciąż zwracał się do niego per „młody”. - Zawsze chciałem pojechać do Rio - odparł Gage. - Ja też. - Jack wyrzucił przez okno niedopałek, który odbił się o asfalt i zgasł z sykiem. - Moglibyśmy kupić sobie po willi i żyć na wysokiej stopie. Kobiety, rum i słońce... Co ty na to? - Jenny mogłoby się to nie spodobać. Na wzmiankę o żonie Jack zaśmiał się pod nosem. - Tak, mogłaby się wkurzyć. Kazałaby mi przez cały miesiąc spać w komórce. Dlatego lepiej będzie, jak dokopiemy temu gościowi. - Chwycił miniaturowy przekaźnik. - Tu Królewna Śnieżka, słyszycie nas? - Potwierdzam, Śnieżka. Tu Gaptuś. - Jakbym tego nie wiedział - mruknął Jack. - Wjeżdżamy do portu, molo siedemnaste. Trzymajcie nas na muszce. To do Śmieszka i Kichusia i całej reszty krasnoludków. Gage zatrzymał samochód w ciemnościach doku i zgasił silnik. Czuł zapach wody oraz zgniły odór ryb i śmieci. Zgodnie z otrzymaną instrukcją, mignął dwa razy światłami, odczekał, a potem zrobił to jeszcze raz. - Zupełnie jak James Bond - rzucił Jack z uśmiechem. - Jesteś gotowy, młody? - Jestem. Jack zapalił kolejnego papierosa i wydmuchał dym między zębami. - No to zaczynamy. Ruszyli ostrożnie przed siebie. Jack niósł walizeczkę z mikroprzekaźnikiem. Obaj mieli na ramieniu kabury z policyjnymi trzydziestkami ósemkami, a Gage dwudziestkę piątkę przymocowaną do łydki, jako dodatkowe zabezpieczenie. Plusk wody uderzającej o drewno, skrobanie szczurzych pazurów po betonie. Przyćmione światło księżyca zza chmur. Ostry zapach tytoniu z papierosa Jacka w powietrzu. Mała, spływająca wolno kropelka potu miedzy łopatkami. 15
- Coś mi tu nie gra - cicho powiedział Gage. - Nie strasz mnie, młody. Dziś w nocy damy im do wiwatu. Skinieniem głowy Gage odpędził niepokój. Jednak gdy z mroku wychynął drobny mężczyzna, sięgnął po broń. Mężczyzna uśmiechnął się i uniósł ręce do góry, rozczapierzając palce. - Przyszedłem sam - powiedział. - Jak zostało ustalone. Jestem Montega i będę waszą eskortą. Miał ciemne zmierzwione włosy i długie wąsy. Gdy się uśmiechnął, w jego ustach błysnęły złote zęby. Podobnie jak oni, był ubrany w drogi garnitur uszyty w ten sposób, by można było ukryć pod nim broń automatyczną. Montega ostrożnie opuścił rękę i wyjął smukłe cygaro. - Przyjemna noc na małą przejażdżkę łódką, si? - Si. - Jack pokiwał głową. - Nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy cię obszukali? Czulibyśmy się znacznie lepiej, mając przy sobie całe żelastwo, póki nie dotrzemy tam, dokąd zmierzamy. - To zrozumiałe. - Montega przypalił papierosa długą zapalniczką. Nie przestając się uśmiechać, wetknął cygaro między zęby. Gage zobaczył jego rękę, niedbałym ruchem wrzucającą zapalniczkę do kieszeni. A potem była eksplozja i odgłos - zbyt dobrze znany odgłos kuli wystrzelonej z lufy. I wypalona dziura w kieszeni garnituru za tysiąc pięćset dolarów. Jack runął do tyłu. Nawet teraz, po czterech latach, Gage zobaczył całą resztę w monstrualnie zwolnionym tempie. Zamglone, martwe oczy Jacka, którego impet kuli odrzucił o dwa metry. Długi, powolny lot koziołkującej walizeczki. Krzyki policjantów, już pędzących w ich stronę. Swoje własne, niewiarygodnie zwolnione ruchy, gdy sięgał po broń. Uśmiech, rozszerzający się uśmiech, i złoty błysk, gdy Montega odwrócił się do niego. - Śmierdzące gliny - powiedział i wypalił. Nawet teraz Gage czuł gorący, rozdzierający cios, który eksplodował w jego piersi. A także żar, nie do zniesienia i nie do opisania. Widział siebie lecącego do tyłu. Lecącego bez końca w ciemność. I był już martwy. Wiedział, że jest martwy, bo widział sam siebie. Spojrzał w dół i zobaczył swoje ciało rozciągnięte na zakrwawionym pomoście. Gliniarze uwijali się nad nim, opatrywali jego ranę, klęli i biegali w kółko jak mrówki. Patrzył na to wszystko bez bólu i beznamiętnie. Potem zjawili się pielęgniarze i w jakiś sposób wciągnęli go z powrotem w strefę bólu. A jemu zabrakło sił, by z nimi walczyć i pójść tam, dokąd chciał pójść. Sala operacyjna. Jasnoniebieskie ściany, ostre światło, błysk stalowych instrumentów. Pikanie monitorów. Mozolny syk i wydech respiratora. Dwukrotnie wyślizgnął się bez trudu ze swego ciała - jak oddech, cicho i niewidocznie - by przyjrzeć się, jak ekipa chirurgów walczy o jego życie. Chciał im powiedzieć, że mają przestać, że nie chce znowu wracać tam, gdzie będzie odczuwał ból. Oni byli jednak zręczni i zdeterminowani i wepchnęli go z powrotem do tego biednego, uszkodzonego ciała. I znów na jakiś czas powrócił w ciemność. To akurat się zmieniło. Pamiętał, jak pływa w jakiejś szarej cieczy, przywodzącej mu na myśl pierwotne wspomnienia z brzucha. Było tam bezpiecznie. I tak spokojnie. Od czasu do czasu słyszał, jak ktoś mówi. Ktoś głośno i uporczywie 16
powtarzał jego imię. Ale on nie zwracał na to uwagi. Płacz jakiejś kobiety - jego ciotki. I drżący, błagalny głos wuja. Potem pojawiło się światło, jak niemiły wtręt, a chociaż nie mógł czuć, wyczuł, że ktoś uniósł mu powieki i wpuścił kropelkę światła w jego źrenice. Był to naprawdę fascynujący świat. Mógł nawet słyszeć bicie własnego serca. Łagodny, uporczywy stukot i szmer. Czuł zapach kwiatów. Ale tylko od czasu do czasu, bo później przytłumił go ostry, anty- septyczny zapach szpitala. Słyszał także muzykę - łagodną, cichą muzykę. Beethovena, Mozarta, Chopina. Później dowiedział się, że jedna z pielęgniarek wzruszyła się do tego stopnia, że wstawiła mu do pokoju mały magnetofon. Często przynosiła też kwiaty, siedziała przy nim i mówiła do niego łagodnym, macierzyńskim tonem. Czasami brał ją nawet za własną matkę i było mu przeraźliwie smutno. Gdy mgły w tym szarym świecie zaczęły się rozwiewać, próbował z tym walczyć, bo chciał w nim pozostać. Jednak bez względu na to, jak głęboko nurkował, wciąż wypływał coraz bliżej powierzchni. Aż w końcu otworzył oczy do światła. Teraz uważał, że to właśnie była najgorsza część koszmaru. Kiedy otworzył oczy i uświadomił sobie, że żyje. Znużony, zwlókł się z łóżka. Pokonał już to życzenie śmierci, które prześladowało go przez pier- wsze tygodnie. Jednak o świcie męczyły go koszmary i miał ochotę przeklinać kunszt oraz poświęcenie zespołu lekarzy, którzy przywrócili go do życia. Niestety, nie udało im się to w przypadku Jacka. Nie uratowali jego rodziców, którzy odeszli, zanim Gage zdążył ich dobrze poznać. Nie mieli wystarczających umiejętności, by uratować jego wuja i ciotkę, którzy wychowali go z bezgraniczną miłością i zmarli zaledwie kilka tygodni przed tym, jak ocknął się ze śpiączki. Ale jego uratowali i szybko zrozumiał dlaczego. Powodem tego był przeklęty dar, jaki otrzymał podczas tych dziewięciu miesięcy, które jego dusza przeżyła w tym szarym, płynnym świecie. A ponieważ go uratowali, nie miał wyboru - musiał zrobić to, co było mu pisane. Z rezygnacją oparł prawą rękę na jasnozielonej ścianie sypialni i spróbował się skoncentrować. Usłyszał szum w mózgu - szum, którego nikt inny nie mógł usłyszeć. A potem nagle jego ręka zniknęła bez śladu. To znaczy, nadal istniała. Czuł ją, ale nawet on nie mógł jej zobaczyć. Nie było zarysu, nie było kształtu palców. Od nadgarstka w górę jego dłoń zniknęła. Wystarczyło się skupić i z jego ciałem stanie się to samo. Doskonale pamiętał, kiedy to się zdarzyło po raz pierwszy. I jak straszliwie go to przeraziło. A także zafascynowało. Wysiłkiem woli sprawił, że dłoń znów się pojawiła, po czym uważnie ją obejrzał. Była dokładnie taka sama. Szeroka, o długich palcach i trochę szorstka, ze zgrubiałą skórą. Zwyczajna dłoń człowieka, który przestał być zwyczajny. Niezły numer, pomyślał, dla kogoś, kto przemierza nocami ulice w poszukiwaniu odpowiedzi. 17
Zacisnął pięść, a potem poszedł do łazienki, żeby wziąć prysznic. O godzinie 11.45 Deborah czekała w budynku komisariatu. To, że ją tam wezwano, wcale jej nie zdziwiło. Czterech członków gangu, którzy zastrzelili Rica Mendeza, zamknięto w osobnych celach. W ten sposób łatwiej można będzie uzyskać od nich przyznanie się do morderstwa pierwszego stopnia, do współudziału w zbrodni, nielegalnego posiadania broni palnej i zakazanych substancji oraz wszystkich innych zarzutów, wyszczególnionych w protokole zatrzymania. I z każdym z nich zrobią to indywidual- nie, nie dając im możliwości uzgodnienia swoich zeznań. Punktualnie o dziewiątej dostała telefon od obrońcy, przydzielonego z urzędu Parinowi. Miało to być ich trzecie spotkanie. Przy każdym poprzednim stanowczo sprzeciwiała się jakiejkolwiek ugodzie. Obrońca Parina domagał się Bóg wie czego, a sam Parino był arogancki i antypatyczny. Zauważyła jednak, że za każdym kolejnym razem, gdy zasiadali w sali konferencyjnej, Parino zeznawał coraz chętniej. Intuicja podpowiadała jej, że Parino rzeczywiście miał jakiś argument przetargowy, powstrzymy- wał go jednak strach. W myśl swojej strategii Deborah zgodziła się na spotkanie, ale kazała je przełożyć o kilka godzin. Wyglądało to tak, jakby Parino był gotowy do rozmów, a ponieważ udowodniła mu posiadanie broni, z której strzelano, i przedstawiła dwóch naocznych świadków, byłoby dla niego lepiej, gdyby miał asa w rękawie. Czekając, aż przyprowadzą Parina z celi, przeglądała notatki, dotyczące tej sprawy. A ponieważ znała je na pamięć, wróciła myślami do poprzedniego wieczoru. Zaczęła się zastanawiać, jakiego rodzaju człowiekiem jest Gage Guthrie. Typ, który wciąga oporną kobietę do swojej limuzyny już po pięciominutowej znajomości. A potem zostawia tę limuzynę do jej dyspozycji na dwie i pół godziny. Pamiętała to uczucie miłego zaskoczenia, kiedy po wyjściu z budynku sądu o pierwszej w nocy zobaczyła długą czarną limuzynę z jej małomównym, zwalistym kierowcą, czekającym cierpliwie, by odwieźć ją do domu. Na polecenie pana Guthriego. A choć pana Guthriego nigdzie nie było widać, przez całą drogę z centrum do jej mieszkania na West Endzie, czuła jego obecność. Silny typ, pomyślała. Z wyglądu, pod względem osobowości, a także męskiego seksapilu. Rozejrzała się wokoło, próbując wyobrazić sobie mężczyznę w smokingu zatrudnionego w takim miejscu. Dwudziesty piąty rewir był jednym z najcięższych w mieście. Przy okazji zaspokajania swojej ciekawości Deborah odkryła, że detektyw Gage Guthrie tu właśnie przepracował większą część ze swoich sześciu lat w wydziale śledczym. Trudno skojarzyć ze sobą eleganckiego, zabójczo przystojnego mężczyznę z ponurym linoleum, ostrym fluorescencyjnym światłem oraz odorem potu i skwaśniałej kawy, zmieszanym z żywicznym aromatem płynu do czyszczenia. 18
Musiał lubić muzykę klasyczną, bo to Mozart sączył się z głośników limuzyny. A jednak przepracował całe lata pośród krzyków, przekleństw i ostrych dźwięków telefonu w 25. komisariacie. Z informacji, które wyczytała, gdy uzyskała dostęp do jego akt, dowiedziała się, że był dobrym policjantem. Bywał wprawdzie czasami porywczy, nigdy jednak nie przekroczył dopuszczalnych granic. Niczego takiego w każdym razie nie odnotowano. Wprost przeciwnie, jego dossier aż pękało od pochwał. Wraz ze swoim partnerem przerwali krąg prostytucji, żerujący na młodych dziewczynach, które uciekły z domu; uzyskali zgodę na aresztowanie trzech prominentnych biznesmenów, których tajne operacje hazardowe naraziły ich nieszczęsnych klientów na niewysłowione tortury; namierzyli wielu dilerów narkotykowych, tych drobnych i tych wielkich, wpadli również na trop nieuczciwego policjanta, który posługiwał się swoją odznaką w celu wyłudzenia pieniędzy za ochronę od właścicieli małych sklepików w azjatyckiej dzielnicy Urbany. A potem zdecydowali się wziąć udział w tajnej akcji, by wreszcie złamać kark jednemu z najwięk- szych karteli narkotykowych na Wschodnim Wybrzeżu. I źle się to dla nich skończyło. Czy to właśnie sprawiało, że Gage wydawał się taki fascynujący? - zastanawiała się Deborah. Że ten wykształcony, zamożny biznesmen to dawny odważny i twardy gliniarz? A może Gage wrócił po prostu do swego uprzywilejowanego środowiska, a lata spędzone w policji były jedynie aberracją? Kim właściwie jest ten prawdziwy Gage Guthrie? Potrząsnęła z westchnieniem głową. Ostatnio często myślała o złudzeniach. Zwłaszcza od tej nocy w uliczce, gdy z przerażeniem uświadomiła sobie własną śmiertelność. I została uratowana - wbrew swemu przeświadczeniu, że sama by się uratowała - przez kogoś, kto zdaniem wielu był niczym innym niż złudzeniem. Mężczyzna zwany Nemezis okazał się jednak wystarczająco prawdziwy. Widziała go przecież i słyszała, a nawet ją zirytował. A jednak, ilekroć go sobie przypominała, był jak dym. Czy, gdyby spróbowała go dotknąć, jej ręka przeszyłaby go na wylot? Nonsens. Będzie musiała więcej sypiać, skoro jej mózg z przepracowania robi w środku dnia takie wycieczki w krainę fantazji. Mimo to zamierzała odnaleźć tego ducha i w jakiś sposób go przyszpilić. - Panna O'Roarke? - Tak. - Wstała i podała rękę młodemu obrońcy z urzędu o udręczonej minie. - Witam znowu, panie Simmons. - No, cóż... - Simmons poprawił grube okulary na haczykowatym nosie. - Jestem wdzięczny, że zgodziła się pani na to spotkanie. - Przestań pieprzyć! - Za Simmonsem pojawił się Parino, eskortowany przez dwóch policjantów w mundurach. Twarz wykrzywił mu pogardliwy grymas, a ręce miał skute kajdankami. - Jesteśmy tu, żeby się dogadać, bierzmy się więc do rzeczy. Deborah skinęła głową i ruszyła przodem. Po wejściu do małej sali konferencyjnej położyła teczkę na stole, po czym usiadła i splotła dłonie. W szykownym granatowym kostiumie i białej bluzce 19
wyglądała jak typowa piękność z Południa, o nienagannych manierach. Ale jej oczy zapłonęły, gdy prześlizgnęły się po aresztowanym. Wcześniej obejrzała uważnie policyjne zdjęcia Mendeza i widziała, co nienawiść oraz broń automatyczna mogą zrobić z ciałem szesnastolatka. - Panie Simmons, pan zdaje sobie sprawę z tego, że spośród czwórki podejrzanych oskarżonych o morderstwo Rica Mendeza pański klient wiedzie prym, jeśli chodzi o najpoważniejsze zarzuty? - Nie można by tego zdjąć? - Parino wyciągnął skute ręce. - Nie - rzuciła twardo Deborah. - Daj spokój, kotku. - Obdarzył ją spojrzeniem, które, jego zdaniem, miało być uwodzicielskie. - Chyba się mnie nie boisz? - Pana, panie Parino? - Kąciki jej ust drgnęły leciutko, ale ton był pogardliwy. - Nie, skądże znowu. Ja codziennie rozgniatam takie wstrętne pluskwy. Pan za to powinien się mnie bać. Bo to ja jestem tą osobą, która wsadzi pana za kratki. - Przeniosła wzrok na Simmonsa. - Nie traćmy czasu po raz kolejny. Wszyscy troje wiemy, jaka jest stawka. Pan Parino ma dziewiętnaście lat i będzie sądzony jak dorosły. Natomiast nie zdecydowano jeszcze, czy pozostali będą sądzeni jako dorośli, czy jako nieletni. - Wyjęła notatki, choć były jej potrzebne co najwyżej jako rekwizyt. - Broń, za pomocą której dokonano morder- stwa, została znaleziona w mieszkaniu pana Parina i były na niej odciski jego palców. - Została podrzucona - upierał się Parino. - W życiu jej nie widziałem. - Zostawcie sobie tę bajeczkę dla sędziego - zaproponowała Deborah. - Dwaj świadkowie widzieli go w samochodzie mijającym róg Trzeciej Ulicy i rynku o jedenastej czterdzieści pięć, drugiego czerwca. Ci sami świadkowie zidentyfikowali pana Parina podczas konfrontacji jako mężczyznę, który wychylił się z tego samochodu i oddał dziesięć strzałów do Rica Mendeza. Parino zaczął przeklinać kapusiów. Krzyczał, co im zrobi, kiedy wyjdzie na wolność. I co zrobi z Deborah. Ale ona, nie podnosząc głosu, mówiła dalej, patrząc na Simmonsa: - Pański klient jest absolutnie załatwiony. Za morderstwo pierwszego stopnia prokurator zażąda kary śmierci. - Położyła splecione dłonie na swoich notatkach i skinęła głową w stronę Simmonsa. - A o czym pan chce pomówić? Simmons szarpnął się za krawat. Dym z papierosa Parina szczypał go w oczy. - Mój klient ma informacje, które skłonny jest przekazać prokuraturze. - Chrząknął głośno. - W za- mian za zmianę kategorii ciążących na nim zarzutów. Z morderstwa pierwszego stopnia na nielegalne posiadanie broni palnej. Deborah uniosła brwi i milczała przez chwilę. - Czekam na puentę. - To nie żarty, siostro. - Parino wychylił się nad stołem. - Mam coś na wymianę i radzę ci skorzystać. Deborah ostentacyjnie schowała notatki do teczki, zatrzasnęła zamek i wstała. - Cwaniak z ciebie, Parino. Choćbyś miał Bóg wie co, już nigdy nie wrócisz na ulicę. Jeżeli ci się wydaje, że możesz traktować w ten sposób mnie albo okręgową prokuraturę, to się lepiej zastanów. Ruszyła do drzwi. 20
- Panno O'Roarke - poderwał się Simmons - proszę, nie moglibyśmy porozmawiać? Obróciła się na pięcie. - Jasne, że moglibyśmy. Jak tylko złożycie mi sensowną ofertę. Parino zaklął krótko i tak dosadnie, że Simmons pobladł. Deborah natomiast obrzuciła go zimnym, beznamiętnym wzrokiem. - Prokurator postawi zarzut morderstwa pierwszego stopnia i zażąda kary śmierci - powiedziała ze spokojem. - I może mi pan wierzyć, ale dopilnuję tego, by oderwać pańskiego klienta od społeczeństwa jak pijawkę. - Ja kiedyś wyjdę! - krzyknął Parino, zrywając się na równe nogi. Wzrok miał dziki. - A kiedy wyjdę, znajdę cię, ty suko! - Nigdy nie wyjdziesz. - Zimnym, niewzruszonym wzrokiem spojrzała na niego ponad stołem. - Ja, Parino, jestem bardzo dobra w tym, co robię, czyli w zamykaniu w klatce takich małych wściekłych zwierzaków. A w twoim przypadku zrobię wszystko, co w mojej mocy. Nigdy nie wyjdziesz - powtórzyła. - A kiedy będziesz się pocił w celi śmierci, pomyśl o mnie. - Morderstwo drugiego stopnia - szybko powiedział Simmons. Zawtórowało mu dzikie wycie jego klienta: - Chcesz mnie sprzedać, ty sukinsynu! Nie zwracając uwagi na Parina, Deborah przyjrzała się nerwowo rzucanym spojrzeniom Simmonsa. Coś jest na rzeczy, pomyślała. Czuła to instynktownie. - Morderstwo pierwszego stopnia - powtórzyła - ze wskazaniem na dożywocie raczej niż na karę śmierci. O ile macie coś, co mnie zainteresuje. - Proszę, niech mi pani pozwoli porozmawiać z moim klientem. Proszę dać nam minutkę. - Oczywiście. - Wyszła, zostawiając spoconego obrońcę z jego wrzeszczącym klientem. Po dwudziestu minutach znów zasiadła za zniszczonym stołem, naprzeciw Parina. Po wypaleniu papierosa aż do samego ustnika był bledszy i nieco spokojniejszy. - Karty na stół, Parino - zwróciła się do niego. - Chcę mieć immunitet. - Za zarzuty, które będzie można postawić w oparciu o przekazane mi informacje. Zgoda - osadziła go w miejscu. - I ochronę. - Parino zaczął się pocić. - O ile prawo ją gwarantuje. Parino zawahał się. Zaczął się bawić papierosem i popaloną plastikową popielniczką. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że nie ma wyjścia. Dwadzieścia lat. Obrońca powiedział mu, że po dwudziestu latach będzie pewnie mógł dostać warunkowe zwolnienie. Dwadzieścia lat w pudle to lepsze niż krzesło elektryczne. Wszystko jest lepsze niż to. Bystry gość może się nieźle urządzić nawet w pudle. A on miał się za bystrego gościa. - Załatwiałem dostawy dla kilku facetów. Jakichś grubych ryb. Przewoziłem ciężarówką towar z doków do tego śmiesznego sklepiku z antykami w centrum. Płacili dobrze, aż za dobrze, więc się 21
domyśliłem, że w tych skrzynkach musiało być coś jeszcze prócz starych wazonów. - Skuty kajdankami, odpalił niezgrabnie papierosa od tlącego się filtra w popielniczce. - Pomyślałem sobie, że zajrzę do środka, i otworzyłem jedną skrzynkę. Była załadowana koką. Człowieku, nigdy nie widziałem takiej masy koki. Jakieś sto, a może nawet sto pięćdziesiąt funtów. I to była czysta koka. - Skąd wiesz? Oblizał wargi, a potem się uśmiechnął. - Wziąłem jedną paczuszkę i schowałem pod koszulą. Mówię wam, było tam dosyć, żeby uszczęśliwić każdy nos w tym mieście przez następne dwadzieścia lat. - Jak się nazywa ten sklep? Znów oblizał wargi. - Chcę wiedzieć, czy dobijemy targu. - Jeżeli twoja informacja zostanie zweryfikowana, tak. A jeżeli mnie nabierasz, nie. - „Ponadczasowy”. Tak się nazywa. To jest na Siódmej Ulicy. Dostawy szły raz, może dwa razy w tygodniu. Nie mam pojęcia, jak często przywoziliśmy kokę zamiast starych stołów. - Jakieś nazwiska? - Facet, z którym pracowałem w dokach, nazywał się Myszka. Myszka, i nic więcej. To wszystko, co wiem. - Kto cię zatrudnił? - Jakiś gość. Przyszedł do baru Loreda na West Endzie, gdzie przesiadują Demony. Powiedział, że jest robota, o ile mam mocny grzbiet i umiem trzymać gębę na kłódkę. Więc ja i Ray zgłosiliśmy się do niego. - Ray? - Ray Santiago. Jest jednym z nas, Demonów. - Jak on wyglądał? Ten człowiek, który was zatrudnił? - Taki mały facecik, trochę stuknięty. Wielkie wąsiska, kilka złotych zębów. Wszedł do Loreda w eleganckim garniturze, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby z nim zaczynać. Deborah robiła notatki, kiwała głową i naciskała, dopóki nie nabrała pewności, że wycisnęła z Parina wszystko. - W porządku. Sprawdzę to. Jeżeli grałeś ze mną uczciwie, przekonasz się, że i ja będę uczciwa. - Wstała i spojrzała na Simmonsa. - Będziemy w kontakcie. Kiedy wyszła z sali konferencyjnej, w głowie jej szumiało. Dopadły ją przykre skurcze żołądka - jak zawsze, kiedy miała do czynienia z ludźmi pokroju Parina. On ma tylko dziewiętnaście lat, na Boga, myślała, rzucając plakietkę z napisem „gość” na biurko sierżanta. Dopiero od niedawna może głosować, a już z nienawiścią zastrzelił inną ludzką istotę. Wiedziała, że nie odczuwał żadnych wyrzutów sumienia. Gang Demonów uważał uliczne strzelaniny za coś w rodzaju plemiennego rytuału. A ona, jako reprezentantka prawa, dobijała z nim targu. Tak właśnie pracuje system, przypomniała sobie, wychodząc z dusznego komisariatu w parne popołudnie. Przehandluje Parina jak stawkę w pokerze, z nadzieją na impas w większej grze. W 22
ostatecznym rezultacie zapłaci Parino - spędzając całą młodość oraz większą część dorosłego życia za kratkami. Miała nadzieję, że rodzina Rica Mendeza uzna, iż sprawiedliwości stało się zadość. - Zły dzień? Wciąż zasępiona, odwróciła się i wzrok jej padł na Gage'a Guthriego. - O, cześć! Co ty tu robisz? - Czekam na ciebie. Uniosła brwi, zastanawiając się nad stosowną odpowiedzią. Tym razem Gage miał na sobie popielaty garnitur, elegancki i niewątpliwie drogi. Mimo że powietrze przesycone było wilgocią, jego biała koszula wyglądała świeżo, a szary jedwabny krawat był zawiązany bardzo starannie. Wyglądał na prężnego, zamożnego biznesmena. Dopóki nie spojrzało się mu w oczy, pomyślała Deborah, bo wtedy człowiek uświadamiał sobie, że kobiety lgnęły do niego z bardziej naturalnych przyczyn niż pieniądze i pozycja. Odpowiedziała jedynym pytaniem, jakie wydało jej się na miejscu. - Niby dlaczego? Gage uśmiechnął się. Bawiła go jej ostrożność. - Żeby cię zaprosić na lunch. - Och, to bardzo miło z twojej strony, ale... - Jesz chyba? Kpił z niej - co do tego nie mogło być żadnych wątpliwości. - Tak, prawie co dzień, ale w tej chwili pracuję. - Jesteś pełną poświęcenia urzędniczką państwową, prawda, Deborah? - Tak mi się przynajmniej wydaje. - W jej tonie zadźwięczała nuta sarkazmu. Podeszła do krawężnika i podniosła rękę, żeby wezwać taksówkę. Autobus przejechał obok, posapując i wypuszczając kłęby spalin. - To było bardzo miłe z twojej strony, że ubiegłej nocy zostawiłeś mi limuzynę. - Odwróciła się i spojrzała na niego. - Ale to nie było potrzebne. - Często robię rzeczy, które inni uważają za niepotrzebne. - Ujął ją za rękę i samym tylko delikatnym naciskiem sprawił, że ją opuściła. - Jeżeli nie na lunch, to na kolację. - To bardziej przypomina rozkaz niż prośbę. - Byłaby wyrwała rękę, ale wyglądałoby to dość głupio, gdyby mocowali się jak para dzieciaków, i to w miejscu publicznym. - Tak czy inaczej, muszę odmówić. Dziś wieczorem pracuję do późna. - No to jutro. - Uśmiechnął się czarująco. - To prośba, pani prokurator. Trudno było nie odpowiedzieć uśmiechem, skoro spoglądał na nią tak życzliwie, a w jego oczach malowała się... tęsknota? - Panie Guthrie. Gage - poprawiła się, zanim on zdążył to zrobić. - Namolni faceci zazwyczaj mnie denerwują. A pan nie jest wyjątkiem. Ale z jakichś powodów zjem z panem kolację. - Przyjadę po ciebie o siódmej, bo muszę wcześnie wstać. - Dobrze. Podam ci mój adres. 23
- Znam go. - Oczywiście. - Przecież jego kierowca odwiózł ją pod same drzwi poprzedniej nocy. - Bądź łaskaw puścić moją rękę, bo chcę wezwać taksówkę. Nie posłuchał od razu, tylko spojrzał na jej dłoń. Była drobna i z pozoru delikatna, jak cała Deborah. Jednak palce znamionowały siłę. Paznokcie miała krótko obcięte, starannie zaokrąglone, z warstwą jasnego lakieru. Nie nosiła pierścionków ani bransoletek, tylko wąski, praktyczny zegarek, który, jak zauważył, szedł co do minuty. Oderwał wzrok od dłoni i spojrzał jej w oczy. Zobaczył ciekawość, odrobinę zniecierpliwienia i, po raz kolejny, zmęczenie. Zastanawiając się, jak to możliwe, że zwykłe zetknięcie dłoni potrafiło wstrząsnąć nim tak dogłębnie, uśmiechnął się sam do siebie. - Zobaczymy się jutro. - Puścił ją i odsunął się. Nie ufając własnemu głosowi, skinęła tylko głową. Wsiadła do taksówki i odwróciła się, ale jego już nie było. Gdy Deborah dotarła do antykwariatu, minęła dziesiąta wieczorem. Sklep był, oczywiście, zamknięty, ale przecież i tak nie spodziewała się tam niczego znaleźć. Wcześniej napisała raport i przekazała przełożonemu szczegóły spotkania z Parinem. Nie mogła jednak oprzeć się pokusie, by samej tam nie zajrzeć. W tej lepszej części miasta ludzie albo siedzieli nad kolacją, albo się bawili. Kilka par minęło ją w drodze do klubu lub restauracji. Uliczne latarnie tworzyły świetlne strefy bezpieczeństwa. Pomyślała, że w gruncie rzeczy to głupi pomysł, żeby się tam wybrać. Czego się mogła spodziewać? Że zastanie otwarte drzwi, by mogła wejść i odkryć skrzynkę narkotyków w osiemnastowiecznej szafie? Witryna była nie tylko ciemna, ale także zakratowana i zasłonięta. Podobnie jak sklep, spowity taje- mnicą. Tego dnia poświęciła wiele godzin na próby odszukania nazwiska właściciela, który ukrył się bardzo skutecznie pod gmatwaniną różnych korporacji. Papierowy szlak pełen był pułapek i zakrętów. Jak dotąd każdy trop, którym poszła, kończył się ślepym zaułkiem. Sklep istniał jednak naprawdę. Jutro, a najpóźniej pojutrze, będzie miała w ręku nakaz sądowy. Policja przeszuka wtedy wszystkie schowki i zakątki. Księgi zostaną skonfiskowane. Będzie miała wszystko, czego potrzeba, by wnieść oskarżenie. Podeszła bliżej do ciemnego okna i nagle coś kazało jej się odwrócić i spojrzeć w światło i cień ulicy za jej plecami. Wieczorny ruch przetaczał się obok z hałasem. Roześmiana para spacerowała ramię w ramię po chodniku, po drugiej stronie ulicy. Muzyka buchająca przez otwarte okna samochodów, głośna i chaotyczna, poprzecinana była dźwiękami klaksonów i od czasu do czasu piskiem hamulców. Wszystko wyglądało najzupełniej normalnie. Nie spostrzegła niczego, co mogłoby spowodować to swędzenie między łopatkami. A jednak gdy lustrowała wzrokiem ulicę i pobliskie budynki, by się upewnić, że nikt nie zwraca na nią uwagi, nie opuszczało jej uczucie, że jest śledzona. 24
W końcu doszła do wniosku, że to pewnie gęsia skórka. Dreszcz strachu musiał być pozostałością po tej nocy w alejce, postanowiła więc nie zwracać na niego uwagi. Nie można żyć, jeśli człowiek jest zbyt przestraszony, by wyjść nocą na ulicę. Albo jest takim paranoikiem, że zagląda za każdy róg, zanim zdecyduje się wziąć zakręt. Dla niej, przynajmniej, to niemożliwe. Przez większą część życia była kochana, otoczona opieką, a nawet rozpieszczana przez starszą siostrę. I choć zawsze będzie wdzięczna Cilli, po wyjeździe z Denver do Urbany powzięła pewne postanowienie, że wyciśnie swoje piętno. Nie da się jednak tego osiągnąć, jeśli będzie uciekała przed cieniem. Postanawiając pokonać własne niezdecydowanie, obeszła cały budynek, szybkim krokiem pokonując krótkie, wąskie przejście między antykwariatem a sąsiednim butikiem. Tyły budynku okazały się równie solidnie zabezpieczone i mało zachęcające jak jego front. Sklep miał jedno okno z żelaznymi kratami oraz szerokie drzwi z potrójną zasuwą. Tutaj nie było już ulicznych latarni, które rozproszyłyby mrok. - Nie wyglądasz wcale głupio. Na dźwięk tego głosu odskoczyła i byłaby się potknęła o rząd kubłów na śmieci, gdyby jakaś ręka nie chwyciła jej za nadgarstek. Otworzyła usta do krzyku, podniosła pięść do walki i wtedy rozpoznała swego towarzysza. - To ty! - Ubrany na czarno, był ledwie widoczny w ciemnościach. Ale ona już wiedziała. - Myślałem, że masz już dosyć uliczek na tyłach domów. - Nie puścił jej, choć powinien. Jego palce zamknęły się jak bransoletka wokół jej nadgarstka, i wyczuły szybki, mocny puls. - Śledziłeś mnie. - Są kobiety, od których nie sposób oderwać wzroku. - Jednym szarpnięciem za rękę przyciągnął ją bliżej, ku zaskoczeniu obojga. Głos miał niski i lekko schrypnięty, w oczach zaś gniewne błyski. Kombinacja ta wydala jej się pociągająca. - Co ty tu robisz? - rzucił, a jej nagle zaschło w ustach. Przyciągnął ją tak blisko, że ich uda się zetknęły. Na wargach poczuła ciepły powiew jego oddechu. Chcąc zachować dystans oraz pewną kontrolę, położyła mu rękę na piersi. Dłoń jej nie przeniknęła jednak na wylot, lecz natrafiła na ciepłą, solidną przeszkodę, za którą po- czuła szybkie, miarowe bicie serca. - To moja sprawa. - Twoją sprawą jest przygotowywanie konkretnych aktów oskarżenia i osądzanie przestępców, a nie zabawa w detektywa. - Ja się nie bawię... - Urwała i zmrużyła oczy. - Skąd wiesz, że jestem prawnikiem? - Wiem o tobie bardzo dużo, panno O'Roarke - rzucił z uśmiechem. - Na tym polega moja praca. Siostra ciężko pracowała na twoje studia prawnicze. Nie po to ukończyłaś je z pierwszą lokatą, by teraz zakradać się od tyłu do zamkniętych budynków. Zwłaszcza jeśli front tego budynku jest przykrywką dla śmierdzących interesów. - Więc wiesz o tym miejscu? - Jak już mówiłem, wiem wystarczająco dużo. 25