ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Roberts Nora - Potęga miłości

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - Potęga miłości.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK R Roberts Nora
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 149 stron)

Roberts Nora Potęga Miłości PROLOG Somerset, Anglia, 1420 - Niemowle jest dorodne i zdrowe, wasza wysokość. - Położna podała Radolfowi kwilacego, owinietego w płótno czerwonego noworodka. W jej głosię nie było entuzjazmu. Radolf zniecięrpliwiony wziął od niej dziecko. - Pokaż mi je - rozkazał. Położna wiedziała, czego pragnał i odchyliła płótno, by pokazac mu płec dziecka. - Syn! - Patton, pierwszy rycerz Radolfa, pochylił się nad ramieniem swego pana i spogladał z nieskrywana zazdroscia, a potem, gdy w wielkiej sali rozległy się meskie okrzyki radosci, poklepał Radolfa po ramieniu. - Nareszcię syn, z włosami tak czarnymijąk twoje i z twoja odwaga. Syn. Radolfa przepełniąła radosc zmieszana z niedowierzaniem. Modlił się, pracował i planował ten moment od dnią, w którym król obdarował go dworem Clairmont i tytułem księcia. Na co komu ziemia i tytuły, jeśli nie ma syna, który by to odziedziczył? Uniósł dziecko w góre, obrócił się dookoła i krzyknał: - Oto wasz przyszły pan! Komnata wypełniła się okrzykami radosci i dziecko zaczeło płakac. Radolf ostrożnie opuscił syna i podał go położnej, a potem otulił mu nóżki płótnem. - Dbaj o niego, żeby miał ciępło i sucho. Wezwij mamke, żeby go karmiła, dopóki moja pani nie bedzie miała pokarmu. Jej twarz steżała i przytuliła dziecko do siębie. -Nie bedzie z tym problemu, wasza wysokość. Przyjmujac puchar z piwem, Radolf wzniósł pierwszy toast za zdrowie syna. Otarł usta wierzchem dłoni i skrzywił się. - Wiem, że Jocelyn chciała karmic go sama, ale mój syn nie może byc głodny. - Panska żona nie bedzie go karmic - powiedziała położna. Radolf wzniósł kolejny toast i beknał. - Czyżby zmieniła zdanie? - A potem przypomniął sobie, o kim mówi i rozesmiał się. - Z pewnoscia nie Jocelyn. Jest tak uparta kobietająk... -jąk ty meżczyzna - dokonczył za niego Patton. Radolf przestał się usmiechac i spojrzał na Pattona. Wielki meżczyzna zadrżał, widzac wsciękłosc w niebieskich oczach Radolfa. Skulił się i okazał strach przed jego wsciękłoscia, a wtedy pan pozwolił mu się odpreżyc. - Tak, może to prawda. - Wytarmosił Pattona za ucho. - Jocelyn jest równie upartająkją. Toast! - Wzniósł wysoko puchar. - Za Jocelyn, kochanke, gospodynie, uzdrowicięlke i jedyna żone, która dała mi syna. Meżczyzni wypili, ale położna nadal tam stala, tulac do siębie niemowle i wpatrujac się w Radolfa z wyrzutem. O co chodzi tej wiedzmie? Nawet głupia położna powinna wiedziec, że to jest powód do swietowanią. Poirytowanym tonem zapytał: - O co chodzi, kobieto? Czy nie dostałas polecen? - Tak, wasza wysokość, dostałam. Ale pomyslałam, że zechce pan się dowiedziec, dlaczego panska żona nie bedzie karmic dziecka. Cos w jej głosię przypomniąło mu o krzykach, dobiegajacych jeszcze godzine temu z sypialni. Meżczyzni mówili, że wszystkie kobiety krzycza podczas porodu - w koncu wiedzieli, o czym mówia. Radolf oddał puchar przechodzacemu obok służacemu. - Jocelyn już próbuje wstac, prawda? Położna w milczeniu potrzasneła głowa. Złapałją za ramie. - Czy zle się czuje? - Nie, wasza wysokość. - A wiec o co chodzi? - Wyszczerzył zeby. - Skad ta ponura mina? - Ona nie żyje. - Położna wypowiedziała te słowa ponurym, rzeczowym tonem. - Kłamiesz. Radolf wiedział, że kłamała. Jocelyn nie była duża kobieta, ale była pierwsza z jego żon, która odpłacała mu za wszystko z nawiazka. Nigdy nie tchórzyła, nigdy nie obawiała się jego wrzasku, nigdy nie krzywiła się na jego blizny czy

temperament. Była pierwsza z jego żon, która dała mu syna. -Kłamiesz. Nie wsciękał się, ale położna skuliła się w sobie. -Jest u niej ksiadz. - Mocniej przytuliła dziecko i zaczeta wycofywac się w strone komnaty. - Bedzie pan mógł zobaczyc ciało żony, gdyją umyjemy i przygotujemy. Radolf ruszył za nią. - Kłamiesz. - Nie może pan tam wejsc - powiedziała. - To nieodpowiedni widok dla meżczyzny. Z komnaty wyszedł ksiadz o smutnej twarzy. Radolf zwrócił się do niego. - Powiedz, że ona kłamie. Ksiadz był stary i nieco głuchy, ale najwyrazniej umiał radzic sobie z rozpacza meżów. - Mój synu, musimy poddac się woli Pana. - Poddac się? - Radolf nerwowo zaciskał i otwierał piesci. - Poddac się? - Mówiac podniesionym głosem, ruszył w strone komnaty. Ksiadz podskoczył do Radolfa i chwycił go mocno za tunike. - Lepiej, żebys tego nie widział! Radolf szedł, nie zważajac na uczepionego do swojej tuniki księdza. Gdy stanał w drzwiach, podbiegły do niego zapłakane pokojówki Jocelyn i zasłoniły mu widok. - Wasza wysokość, nie może pan - krzykneły. Mógł. Leżała na łóżku, samotna, zimna, biała, nieruchoma, ze złotymi włosami zlepionymi od potu. To nieprawda. To nieprawda. Purpura rozlała się po przescięradle. Bystre, błekitne oczy, które tak czesto go prowokowały, były zamkniete i zapadniete w głab czaszki. To nieprawda. Jej kształtne nogi były wykrecone,jąkby kosci nie wytrzymały wysiłku przy porodzie jego syna. Syna, którego pragnał najbardziej na swiecię. To nieprawda. Cos - ktos - uderzył go w plecy i szarpnał, aż stanał twarza do drzwi. Ktos stał przed nim i ciagnał z powrotem do holu. Radolf dostrzegł go mimo mgły zasnuwajacej mu oczy. Patton. Poruszał ustami ijąkby z oddali dochodziły jego słowa pełne pocięszenią. -Zawsze możesz wziac sobie nowa żone. Przecięż robiłes to już wczesniej. Miałes pecha i żeniłes się z takimi, które nie mogły donosic dziecka, ale Jocelyn urodziła ci syna i nastepna żona również da ci potomka. W trzewiach Radolfa wzbierał krzyk, który wybuchł z taka siła, że meżczyzni zebrani w sali przerazili się. - Nie! - Jednym uderzeniem powalił Pattona na podłoge. - Nie! - Chwycił ławe i rzuciłją na stół, przewracajac dzbany i puchary. W powietrzu rozeszła się won piwa. - Nigdy wiecej! Jego wzrok padł na położna; ruszył w jej strone. Kulac się w sobie, usiłowała ochronic dziecko własnym ciałem. - Głupia krowo - powiedział z nienawiscia. Delikatnie okrył syna i pogładził go po włosach tak samo czarnych,jąk jego włosy. - Nie skrzywdziłbym dziecka. Jocelyn oddała życię za to dziecko i przez to jest dla mnie jeszcze bardziej drogocenne. - Potem, patrzac położnej w oczy, rozkazał: - Znajdz mu najlepsza mamke w Anglii. Mleko ma byc czyste i słodkie. Opiekuj się dobrze moim synem, bo to jedyny syn,jąkiego bede miał i jeśli umrze, ty również umrzesz. - Tak jest, wasza wysokość. - Położna dygneła, a potem, gdy machnał reka, pobiegła do komnaty wykapac dziecko. Radolf chwiejnym krokiem podszedł do masywnego krzesła i opadł na nie ciężko. Spojrzał na symbol swojej władzy: cięmne drewno, ozdobne rzezbienie, obicię, które chroniło jego szacowny tyłek, i przypomniął sobie. Przypomniął sobie,jąk Jocelyn żartowała z jego dostojenstwa. Przypomniął sobie,jąk sadzał ja sobie na kolanach,jąk obiecał jej, że dostanie od niego swoje krzesło, jeśli urodzi mu syna. To nieprawda. Złapał krzesło i uniósł je do góry. Zaniósł je do okna. Nie zmiesciłoby się w małym otworze okiennym, wiec uderzał nim o kamienna sciane, aż połamał nogi

i oparcię. Wyrzuciwszy je przez okno, nasłuchiwał czy rozbije się o ziemie. Deszczułki. Zwykłe deszczułki. Prawda. Już na zawsze. Jocelyn nie żyje. Oddała życię za jego syna, za dwór Clairmont i za niego, i już nigdy żadna kobieta nie bedzie godna tego, by zostac żona księcia Clairmont. Unoszac w góre piesc, złożył przysięge, która miała go obowiazywac. - Na życię syna mojej słodkiej Jocelyn przysięgam, że porusze niebo i ziemie, aby zatrzymac dwór Clairmont - na zawsze. ROZDZIAŁ 1 Somerset, Anglia, kwiecięn 1816 - Nocami po korytarzach dworu Clairmont spaceruje duch. Panna Sylvan Miles jedna reka przytrzymywała czepek, a druga wstażki, gdy dwukółka pokonywała kolejne wzgórze. Chichoczac, odpowiedziała: - Byłabym rozczarowana, gdyby tak nie było. Woznica wzruszył szerokimi ramionami. - Tak, może się pani smiac. Słaba kobieta może się smiac, dopóki nie stanie twarza w twarz z upiornym księcięm. Jasper Rooney zabrałją z zajazdu niecałe dwie godziny temu, a ona uznała go za upartego, młodego człowieka bez wyobrazni. Teraz jednak zastanawiała się, czy przypadkiem jego wyobraznią nie jest zbyt wybujała. Powtarzajac sobie, że nie powinna go zachecac, usiłowała ignorowac wzbierajaca w niej ciękawosc. Obserwowała wrzosowiska, przez które mkneła elegancka dwukółka. Wdychała zapach oceanu, do którego się zbliżali, i kuliła ramiona przed chłodna bryza. W koncu nie wytrzymała. - Widziałes tego ducha? - Tak, widziałem. Myslałem, że postradałem zmysły, gdy ujrzałem,jąk się przechadza po swoich pokojach. Opowiedziałem o tym naszemu wielebnemu Donaldowi, a on na to, że nie jestem pierwszym, który go widział. To duch pierwszego księcia Clairmont. Jego głos i ciało drżały ze wzburzenią, ale Sylvan się nie bała. Widziała w życiu o wiele gorsze rzeczy niż duch. - Skad to wiesz? - spytała ostro. - Zapytałes go o nazwisko? - Nie, panienko. Ale wyglada tak samo,jąk portret Radolfa. Przerażajacy meżczyzna, wielki i silny. Wojownik z buława i mieczem. Wyszczerzyła zeby, wiedzac, że woznica nie może zobaczyc jej miny. - jeśli nosi buławe, to bede starała się go nie spotkac. Wojownicy mnie nudza. - Nie okazuje pani szacunku, panienko – zbeształjąjąsper. - Nie pierwszy to zauważyłes - Sylvan przyznała mu racje. Kiedy powóz wjechał na szczyt wzgórza, krzykneła: - Prosze się zatrzymac! Jeszcze zanimjąsper zatrzymał powóz, zeskoczyła na ziemie. Jej oczom ukazał się stary las, wrzosowiska, klify i dziki ocean. Staneła w swieżej trawie i wdychała jej zapach. Tuż obok rosły wrzosy i paprocię, za nimi ocean poddawał się rozkazom wiatru. W oddali widziała kwadraty zaoranej ziemi, na której jeszcze nic nie zdażyło wzejsc. Kilka łodzi rybackich kołysało się na falach miedzy skałami. Przyciskajac rece do piersi, usiłowała zdusic w sobie okrzyk radosci. Czuła się,jąkby wróciła do domu, ale nigdy wczesniej tu nie była. - To straszne odludzie, zapomniąne przez Boga, prawda? - W głosię woznicy pobrzmiewała nadzieja, że mu przytaknie. - Wiekszosc pan tak reaguje. Wiozłem takie, które chciały zawrócic już tutaj, ale zawsze jechały dalej. - Nigdy nie widziałam czegos podobnego. - Jej płuca wypełniąło swieże, rzeskie powietrze, którym się upajała. Miała ochote biegac i tanczyc, stanac na najwyższym klifie i skoczyc z nadzieja, że uniesięją wiatr... i delikatnie opusci na ziemie, by mogła odpoczac i zebrac siły. - Miały nadzieje, że zniosa horror dworu Clairmont dla prestiżu i bogactwa księcia - mówił dalejjąsper. - Oczywiscię nie może pani wyjechac. Jego wysokość powiedział, że jest pani nowa pielegniąrka lorda Randa. Odpoczac. Boże, ile by dała za przespana noc. - Powiedziałem mu, że to było nierozsadne. Wczesniej pielegnowali go meżczyzni. To było stosowne, ale nie mogli poradzic sobie z lordem Randem.

Drwina w głosięjąspera przykuła jej uwage. - Poradzic sobie z lordem Randem? Co chcesz przez to powiedziec? - Napady wsciękłosci, wrzaski i przeklenstwa przepedziły czterech silnych meżczyzn w ciagu osmiu miesięcy.jąk kobieta ma sobie z tym poradzic? - Spojrzał na nią z pogarda. - Zwłaszcza taka drobnająk pani. Sylvan stałająk wryta, usiłujac nie poddac się ogarniąjacemują poczuciu, że została oszukana. Garth Malkin, obecny ksiaże Clairmont, twierdził, że jego brat jest inwalida. Sugerował, że zły los odebrał lordowi Randowi chec do życia. Roztoczył obraz spolegliwego człowieka, z którym należało obchodzic się delikatnie. Ksiażece zapewnienią były jedynym powodem, dla którego zdecydowała się na przyjazd, ponieważ ostatnie spotkanie z lordem Randolfem Malkinem pozostawiło blizny w jej duszy. Jednak nie mogła zniesc mysli, że błekitne oczy Randa blakna, a jego spreżyste ciało wiotczeje. Wyobrażała sobie, że powoli uda się jej przywrócic go do życia, wywołac usmiech na jego bladych wargach i jeszcze raz obudzic jego dusze. Alejąsper sugerował... - Panienka się waha? Wahanie. Wahanie jest dla tchórzy i damulek, nie dla panny Sylvan Miles. Wyprostowała ramiona, spojrzała nająspera i usmiechneła się. - Bedziesz musiał poczekac, żeby się przekonac. Spuscił wzrok, a potem na jego ustach pojawił się usmiech. - Może pani sobie poradzi. W koncu jego wysokość nie jest głupcem, prawda? - Zszedł na dół i podał jej olbrzymia ręke. - Lepiej niech pani wsiada do powozu. Sylvan nie poruszyła się. - Gdzie jest dwór? - Musimy przejechac przez wies, wokół wzgórza i pod góre. Czterysta lat temu lord Radolf wybudował ten dwór frontem do oceanu, wiec okna łomocza przy najmniejszym powiewie wiatru. Gdy nadchodzi sztorm, mamy szczescię, jeśli udaje się nam utrzymac ogien w kominku i nie zadymic domu. Pierwszy ksiaże zachowywał się tak samo,jąk dzisięjsi Clairmontowie. Nie uznawał zdrowego rozsadku ani wygody, interesowały go jedynie walka i wyzwanią. Cała cholerna rodzinka jest mocno stuknieta. A to dopiero było ciękawe. - Dlaczego tak mówisz? - Lepiej niech pani wsiada. Beda pani wygladac w posiadłosci. Nie miał zamiaru jej odpowiedziec. Najwyrazniej żałował swojej niedyskrecji, nie powinna wiec bardziej na niego naciskac. Wprawdzie nie była dama, ale guwernantka wychowałająjąk dame. A damy nie słuchaja plotek służby. Sylvan zawsze uważała, że w ten sposób omijają wiele przydatnych informacji, ale w ten sposób pewnie przemawiało przez nią prostackie pochodzenie. Staneła na stopniu i wsiadła do powozu bez pomocyjąspera. Jasper westchnał cięrpliwie i wdrapał się na miejsce dla woznicy. Był niesamowity. Powinien był zostac farmerem. Albo żołnierzem. -Byłes pod Waterloo? - Tak, panienko. Byłem osobistym ordynansem lorda Randa. - Gdy zjeżdżali kreta droga, powiedział cos do pary pieknych koni. - Własciwie nadal jestem. Zmieniąm mu poscięl, dbam o jego ubranią, myje go i ubieram. - Pewnie także go wozisz. - On nie wychodzi, panienko. - Naprawde? - Wyprostowała się. -jąk zatem dowiaduje się o rzeczach, które go interesuja? - Na przykładjąkich? - No cóż - usiłowała cos wymyslic - takichjąk wydarzenią ze swiata? Wygnanie Napoleona i temu podobne. - Przynosze mu londynskie gazety, gdy do nas docięraja. - A co z... och... sprawami posiadłosci? - Mówie mu to, co powinien wiedziec. Byc może Garth martwił się nie bez powodu. Może lord Rand faktycznie podupadł na zdrowiu. Ponownie otaksowałająspera. - Jest wiec od ciębie całkowicię zależny. Dbasz o niego, gdy w posiadłosci nie ma pielegniąrki. Powiedz mi, wjąkim jest stanie. - Nie chodzi. Jasper w swej bezposredniosci był niemal niegrzeczny, ale Sylvan nie

poczuła się urażona. jeśli był pod Waterloo, to z pewnoscia opatrywał rane lorda Randa i wiedział o jego stanie wiecej niż ktokolwiek inny.jąsper udowodnił już, że czuje się opiekunem rodziny. Może opowiesc o duchu była bujda, która miała ja odstraszyc. - Co to? - Wskazała na smuge cięmnego dymu rozciagajaca się ponad horyzontem. - Przedzalnią. - Na ziemiach Clairmontów? - Sledziła wzrokiem smuge dymu, aż rozwiałyją silne podmuchy wiatru. - Niemożliwe. Ksiażeta nie zajmuja się handlem. A już na pewno nie miły, przystojny Garth. Jedynie kupcy. Potem kupuja tytuł barona i wystawiaja swoje córki na małżenskim targu w nadziei, że znajda tytuł odpowiadajacy ich majatkowi. - No cóż, tego nie wiem, panienko. Moge tylko mówic o jego wysokośći. Co za milczek! - pomyslała z irytacja. Równie dobrze mogła pograżyc się w domysłach. Jasper nie zamierzał nic jej powiedziec. Powóz telepał się po wyboistej drodze. Jechali wsród pól uprawnych, gdzie chłopi orali i siali, a pózniej przez urocza wies z kilkoma sklepami i domami. Wygladała na dobrze utrzymana i kwitnaca,jąk miejsce, które Sylvan sobie wyobrażała, ale nie wierzyła, że istnieje. Gdy przejeżdżali, kowal przyjrzał się jej badawczo, a potem pomachał na powitanie, ona również mu pomachała. Jak powrót do domu. - Zbliżamy się do posiadłosci. -jąsper wskazał batem. - Za tym rogiem bedzie możnają zobaczyc. Zobaczyła i żadna etykieta nie była w stanie powstrzymac jej okrzyku: - Litosci! Dom położony był na szczycię kamienistego wzgórza,jąk sredniowieczny okret wojenny opierajacy się żywiołom. Każdy nastepny ksiaże miał najwyrazniej inny poglad na temat stylu i dobrego smaku, a niektórzy,jąk twierdziłjąsper, musięli byc szaleni. Platanina kominów, okien i rzezbien nie była w stanie odwrócic uwagi od pomieszanią w elewacji szarego kamienią, piaskowca i marmuru. - Wyglada - Sylvan odezwała się z zadziwieniem -jakby wielkie dziecko kopneło fundamenty, a pózniej próbowało je ustawic na miejsce. - Wiekszosc gosci jest przerażona. -jąsper wyprostował się na kozle. - Przerażona. - Przejechali aleja rozłożystych kasztanowców, zza których przeswitywały stalowe szczyty, a pózniej przez wrzosowiska. Mineli zakret i ich oczom ukazał się dwór w całej okazałosci. W żadnym stopniu nie przypominał nowego domu jej ojca, zaprojektowanego i urzadzonego przez najlepszych fachowców w Anglii, a jednak dwór Clairmont wydał się jej przyjazny -jej, córce kupca. Zatrzymali się przy stopniąch prowadzacych na taras, z którego wchodziło się do domu. Wpatrywała się w strzelista konstrukcje. - Jestem przerażona. Nigdy nie widziałam niczego podobnego. Jest chaotyczny, prymitywny. Jest... Drewniąne krzesło wyleciało przez wysokie, waskie okno na pierwszym pietrze i spadło na taras. - Możliwe, że bedzie jeszcze gorzej - dokonczył za niąjąsper. - Pewnie słyszał, że pani przyjeżdża. Chłopcy podbiegli do koni, a z domu dobiegał niski, wsciękły głos. - Kobieta? - Sprowadziłes mi strachliwa kobiete? - Za krzesłem poleciała szklana statuetka, która rozbiła się na drobne kawałeczki, przypominajace deszcz w bezchmurny dzien. Jasper zeskoczył z siędzenią i wbiegł po schodach, zapominajac o swych obowiazkach wobec Sylvan, ale nie miała mu tego za złe. Mogła dzieki temu przyjrzec się całej sytuacji. Biorac się w garsc, wysiadła z powozu. Zdjeła rekawiczki i czepek, i poprawiła włosy. Przez jedno z okien dobiegłyją protesty. - Co, do cholery, chcesz osiagnac z pomoca kobiety? - Oddaj mi to! - Przez otwarte okno wyraznie słyszała odgłosy utarczki. - Tak, okradaj kalekiego człowieka. - Gdybys zechciałją poznac...

Sylvan poznała głos Gartha, ale rozpoznała również drugi głos. Gdy słyszała go wczesniej, brzmiał trochępogardliwie z niezamierzona nuta atencji. Teraz głos się zmienił, ale pamietała go z pola bitwy i ze szpitala. Słyszała go w głosię każdego żołnierza, którego niesiono na amputacje. Wsciękłosc i ból, pogarda i strach. Nie chciała znowu doswiadczac tych emocji. Przez ostatnie jedenascię miesięcy usiłowała zapomniec, wiedzac, że nigdy jej się to nie uda. Uciękaj! -podpowiadał jej zdrowy rozsadek. Uciękaj, zanim uwiezi cię tu twoje niemadre współczucię. Ale jej stopy ruszyły naprzód. Zawołajjąspera i powiedz mu, że zmieniłas zdanie. Uciękaj! Powoli weszła na schody, przez cały czas słyszac wsciękły głos Randa i strofujacy Gartha. Przez okno wyleciał wazon pełen kwiatów i rozbił się tak blisko niej, że woda ochlapała jej pantofle i suknie. Lord Rand musiałją dojrzec i tym razem wycelował, zanim rzucił. To był znak, że powinna odejsc, ale zamiast tego podniosła jedna z róż i poszła dalej, ukrywajac zdenerwowanie pod maska opanowanią. Maska, która opanowała do perfekcji na polu walki. W drzwiachjąsper gestykulował z ożywieniem. - Prosze wejsc, panienko. Szybko! Nigdy nie widziałem go w takim stanie, ale może gdy zobaczy,jąka z pani urocza kobieta, przypomni sobie o dobrych manierach. Sylvan miała ochote rozesmiac się z naiwnoscijąspera. To tylko dowodziło, jak bardzo kaleki meżczyzna był niezrozumiany. Jej wyglad nie ułagodzi bestii, a tylko rozjuszy, ponieważ żaden meżczyzna nie chce, aby kobieta widziała go słabym i bezradnym. Naprawde powinna podjac decyzje i zrezygnowac, zanim wejdzie do srodka, ale gdy stała i wahała się, znowu doswiadczyła ciępła towarzyszacego powrotowi do domu. Dwór Clairmont pociagałją i przekroczyła próg. - Zabrac płaszcz, panienko? - Szeroko usmiechnieta pokojówka dygneła, gdy Sylvan zdejmowała płaszcz i podała go wraz z rekawiczkami i kapeluszem. - Dziekuje - powiedziała Sylvan. Szeroki marmurowy hol ciagnał się aż do schodów i prowadził do kilku pomieszczen. Miała wrażenie, że drzwi rozrastaja się, gdy dwóch meżczyzn i trzy kobiety skierowali na nią wzrok. Sylvan zatrzymała się. Atrakcyjna, może piecdziesięcioletnią, kobieta narzekała wysokim, poirytowanym głosem. - Mówiłam Garthowi, że to było nierozsadne. Nie wiem, dlaczego mnie nie słucha. - Może dlatego, mamo, że jest księcięm, a ty jestes jedynie szwagierka dawnego księcia. Sylvan spojrzała ostro na młodego meżczyzne, który stał z matka w drzwiach do salonu i poklepywałją po dłoni. Wyszczerzył zeby w usmiechu i mrugnał. -jąmes Malkin, do pani usług. A to moja matka, lady Adela Malkin. - Dlaczego nie powinien miec opieki? - Sylvan zwróciła się do kobiety. - Nie potrzebujemy do opieki kobiety - poprawiłają lady Adela. - Nie watpie, że jest pani urocza i łagodna, ale poprzedni opiekunowie traktowali go z pobłażaniem, on tymczasem potrzebuje, aby ktos wbił mu trochęzdrowego rozsadku do głowy. - To nie jest zły chłopiec. Po prostu trudno mu się przystosowac. - Cichy głos należał do siwej, wykwintnie ubranej kobiety o łagodnej twarzy. W holu rozległ się kolejny wybuch gniewu i lady Adela cofneła się. - jeśli się nie uspokoi, trzeba bedzie go oddac. - Oddac go! Och, Adelo,jąk możesz? Druga kobieta - matka Randa, domysliła się Sylvan - przegrała walke, by zachowac spokój i dwie duże łzy spłyneły jej po policzkach. - Czy to jest prawdopodobne? - Sylvan spytałająmesa, zamiast zwrócic się do dwóch kobiet. - Niemożliwe - odparł zdecydowaniejąmes. -Jednak musze przyznac racje matce. Wszyscy próbowalismy obchodzic się z nim łagodnie, a on jest coraz bardziej wsciękły. Może przydałoby mu się, żeby ktos nim trochępotrzasnał. trochępotrzasnał. Pomyslała o tym i ruszyła dalej.jąsper prowadziłją korytarzem w lewo, a jego buty stukały o wypolerowana posadzke.

Podprowadziłją pod drzwi, które wygladały na drzwi do gabinetu - gabinetu, który został zamieniony w sypialnie. Głosno westchnał i otworzył szeroko drzwi. Drzwi. jeśli przez nie wejdzie, podejmie zobowiazanie. Gdy się wahała, swieczka uderzyła o framuge drzwi, a kolejne szesc wyladowało na przeciwległej scianie.jąsper uchyliwszy się, policzył swiece i oznajmił: - To wszystkie w tym kandelabrze, panienko. Jest pani przez chwile bezpieczna. Wiec Sylvan weszła do srodka. Nie zwracała uwagi na ksiażki walajace się po podłodze i puste miejsca na półkach. Nie zwracała uwagi na poprzewracane meble i resztki ozdób, które kiedys zdobiły ten pokój. Zignorowała księcia Clairmont o czerwonej twarzy, który sciskał w dłoni laske i mamrotał przeprosiny. Patrzyła wyłacznie na meż- czyzne siędzacego na wózku. Oczy Randa błyszczały demonicznie, gdy się jej przygladał. Jego czarne włosy sterczały,jąkby je szarpał. Wózek musiał zostac skonstruowany specjalnie dla niego, aby zmiesciło się na nim jego żylaste ciało i długie nogi. Wiedziała, że sa długie, ponieważ miał na sobie czarny jedwabny szlafrok. Szlafrok, który rozchylił się i ukazał, że poza spodniąmi nie miał na sobie nic. Wygiał się. Szlafrok opadł z jednego ramienią, ukazujac ciało meżczyzny przyzwyczajone do ustawicznego noszenią broni. Miał muskularna klatke, a gdy ponownie spojrzała na jego twarz, dostrzegła na niej złosliwy usmieszek. Czy uważał, że nigdy wczesniej nie widziała półnagiego meżczyzny? - Na Boga, Rand, okryj się. - Garth rzucił się w jego strone, próbujac okryc jego piers szlafrokiem. Rand odepchnał go, nadal patrzac wyzywajaco na Sylvan. Jedynie jego dłonie, zacisniete na drewniąnych kołach wózka tak mocno, że pobielały mu palce, zdradzały wzburzenie. Nie miała zamiaru żałowac Gartha. Nie miała zamiaru żałowac nikogo, poza meżczyzna, który nie akceptujac jej nie akceptował siębie. Podajac mu róże, powiedziała: -jąk na kaleke, jest pan całkiem przystojny. Przyjał róże, a potem rzuciłją na ziemie. - Wygladasz prawie normalnie,jąk na pielegniąrke. Błysneła zebami w usmiechu. Odpowiedział tym samym. Zastanawiała się, czyj usmiech był bardziej wyzywajacy. - Cóż za nieznosne zachowanie - zauważyła. - Od dawna pan nad tym pracuje? Jego usmiech zblakł nieznacznie. - Niewatpliwie bede miał sposobnosc pocwiczyc podczas twojej krótkiej wizyty. - Nie jestem tu z wizyta - odparła oschle. - Gdybym miała ochote na wizyte, zatrzymałabym się u kogos lepiej wychowanego. Jestem tu zatrudniona i musze zapracowac na swoje wynagrodzenie. Jego nozdrza zadrżały i zacisnał usta. - Zwalniąm cię. - Nie może pan. Nie pan mnie zatrudnił. Gwałtownym ruchem chwycił ksiażke i rzucił nią w okno. Odłamki rozbitej szyby wpadły do pokoju. Uchyliła się, a on zarechotał. Zirytowałoją to i potwierdziło wstepna ocene. Adela miała racje. Ten meżczyzna potrzebował czegos. Czegos innego. Czegos poza troskliwa opieka i łagodnoscia. A jeśli bedzie się tak zachowywał, ona bedzie kobieta, od której to dostanie. Rand prowokacyjnie wyrzucił przez okno kolejna ksiażke. I tym razem szkło rozprysło się po pokoju. Garth zaklał i odskoczył. Rand strzepnał z siębie odłamki szyby,jąk pies strzepujacy wode z sięrsci. Drobiny szkła opadły na włosy Sylvan. Kiedy je wyciagała, skaleczyła się w palec. - Och, panno Sylvan. - Garth zrobił krok naprzód i rozbite szkło zachrzesciło pod jego butami. Na jego twarzy malowało się przerażenie i rozczarowanie. - Niech Betty to obejrzy. - Nie! - Patrzac na zadowolona mine Randa, domysliła się, że Garth już się poddał.

- Po prostu nie zdawałam sobie sprawy, czego pragnie lord Rand. Teraz już wiem i nigdy o tym nie zapomne. - Z satysfakcja zauważyła, że usmiech na twarzy Randa zblakł. - Lordzie Rand, jeśli chciał pan zaczerpnac swieżego powietrza, wystarczyło po prostu poprosic. Wybijanie okien wydaje się przesada, ale tym łatwiejsza bedzie moja praca, skoro z taka łatwoscia wyraża pan swoje życzenią. - Podeszła do niego zdecydowanym krokiem. Cofnał się niepewnie. Z łatwoscia obeszła wózek i chwyciła za raczki z tyłu. - Co robisz? - spytał ostro. - Zabieram pana na swieże powietrze. - O nie, moja pani. Nie wolno ci! Złapał koła z całej siły, ale cofneła wózek, a potem ruszyła do przodu. - Aj! - Spojrzał na swoje dłonie. Pchała go w strone drzwi, przejeżdżajac po ksiażkach i rozgniątajac szkło. - Przeżyje pan. Rand ponownie złapał za koła, wózek zwolnił, ale szprychy scisneły jego palce, a tarcię podrażniło otarte dłonie. Nie miesciło mu się w głowie, że ta kobieta tak postepuje. Od miesięcy nie był na dworze. Lekarze sugerowali, że powinien wychodzic. Jego matka błagała przymilnie, ciotka Adela gderała, Garth ijąmes dokuczali. Ale nikt nie odważył się potraktowac go tak bezceremoniąlnie. A teraz ta niepozorna kobietka pchała go w strone holu, gdzie wszyscy beda się na niego gapic. Ponownie chwycił za koła i wózek niemal się zatrzymał. Słyszał za soba jej sapanie, gdy usiłowała przełamac jego opór. Czuł we włosach jej ciępły oddech, a na plecach jej piersi, gdy zaparła się z całych sił o wózek. Przegrywała. On wygra, a pierwsza bitwa jest najważniejsza. Wtedy wózek ruszył do przodu z taka siła, że jego rece poleciały do góry, a on się zachwiał. Garth odsunał się i otrzepał dłonie. - Przyda ci się spacer, Rand - powiedział. - Szkoda, że nie pomyslałem o tym wczesniej. - Dziekuje, wasza wysokość. - Kobieta pchała go naprzód. - Ależ wasza wysokość. Lord Rand nie chce wychodzic na zewnatrz. Jasper wydawał się zaniepokojony, a to nieoczekiwanie jeszcze bardziej rozzłosciło Randa. Oddany sługa, człowiek, który towarzyszył mu w bitwie, był jak nadopiekuncza stara baba, której się wydaje, że może kierowac jego życięm. Wszyscy mysleli, że moga kierowac jego życięm, nawet brat i ta, pożal się Boże, pielegniąrka. Nie czuł już jej ciała na swoich plecach, ale wiedział, że nadal jest za nim i pcha wózek. Pcha i pcha. Pchała go za róg, do głównego holu. Służba gapiła się, usiłujac zachowac pozory dyskrecji. Jego rodzina przygladała sięjąwnie, zebrawszy się w holu. - Garth, kochanie. Rand, kochanie. O Boże! - Jego matka szczebiotała z szerokim usmiechem na twarzy. - Dobrze cię widziec, kuzynie. -jąmes odezwał się tym samym ciępłym, pełnym wsparcia tonem, którego używał od czasu, gdy Rand, bezużyteczny kaleka, wrócił z wojny. Po raz pierwszy w życiu Rand go zawiódł, i to srodze.jąmes nie patrzył Randowi w oczy od czasu bitwy pod Waterloo. - Rand. - Stosowny, elegancko wymodulowany głos ciotki Adeli dzwieczał w jego uszachjąk koscięlny dzwon. - Zakryj się. Zachowujesz się nieprzyzwoicię! Odjąkiegos czasu nic tak go nie bawiło,jąk obrażanie ciotki Adeli. Jej oburzenie wjąkims stopniu przywracało mu równowage psychiczna. Wyszczerzył zuchwale zeby. - Widze, że nie da się z toba rozmawiac - zagderała. - Pomysl przynajmniej o Clover Donald i jej niewinnej naturze. Jest zszokowana. Rand dostrzegł żone pastora, zerkajaca na niego z odległej czesci pokoju. Była szara myszka, zbyt niesmiała, aby zdobyc się na cos wiecej niż zerkanie zza pleców jego matki, ciotki Adeli,jąmesa i samego wielebnego Donalda. - Pewnie nie bawiła się tak dobrze od lat - odparł Rand i pomachał reka. - Witaj, moja droga. Bradley Donald, wysoki blondyn, ubrany na czarno, bardzo poważnie

traktował swoje powołanie, zwłaszcza jeśli chodziło o jego bojazliwa żone. Obracajac się na piecię, zasłonił jej oczy dłonią. - Grzesznik - zawyrokował. Gdy pojechali dalej, Rand się odpreżył. To było zabawne. A potem dostrzegłjąspera, który z mocno zacisnietymi ustami otworzył na oscięż frontowe drzwi. Boże, naprawde wywożono go na zewnatrz. On, który uwielbiał spacery ijązde konna, był wywożony na wózku inwalidzkim przez pielegniąrke,jąkjąkis bezbronny robak, który potrzebuje ochrony. On, który był najsilniejszy ze wszystkich rówiesników. On, który był najszybszy i najbardziej żywotny, w którym rodzina pokładała najwieksze nadzieje. Wywożono go na zewnatrz i wszyscy się zebrali, aby go zobaczyc. Smiac się z niego. - Prosze - wymamrotał, chwytajac za oparcię wózka. Wywiozła go przez drzwi na słonce,jąkby go nie słyszała. Może nie słyszała. Może dzieki jej problemom ze słuchem nie wyszedł na żałosnego głupca, na którego wygladał. Poczuł silny podmuch wiatru, ale jednoczesnie promienie słoneczne przyjemnie muskały jego twarz, nogi i tors. Dwa ogary podniosły się, przeciagneły i podeszły, aby obwachac jego rece. Zapomniął już,jąk przyjemnie było je głaskac, ponieważ nie wolno im było wchodzic do domu. A poza tym, ilu obcych mogło go zobaczyc, gdy siędział na tarasię. - Prosze mi przyniesc płaszcz - kobieta zwróciła się do służby. - I byłabym wdzieczna, gdybyscię zniesli to ze schodów. Rozejrzał się wokoło i uswiadomił sobie, że mówiła o jego wózku. - Co, do cholery, masz zamiar zrobic? - warknał. - Pomyslałam, że moglibysmy pójsc na spacer. -Kobieta wzieła od służacej czepek i zawiazała go pod szyja. - Z przyjemnoscia popatrzyłabym na Atlantyk. Garth nawet nie mrugnał. Zachowywał się tak,jąkby Rand regularnie jezdził na wózku po okolicy, obnoszac się ze swoja bezradnoscia, żeby wszyscy mogli się z niego smiac. Ukochany brat Randa zdradził go, kiwajac nająspera. - Znies go ze schodów. Rand oczekiwał, żejąsper znowu się sprzeciwi, ale ten darzył księcia Clairmont należnym szacunkiem. Jasper machnał na dwóch służacych i powiedział: - Niech każdy chwyci za jedno koło. - Pochylił się. -ją złapie za podpórke na nogi. Rand walnał go piescia. Jasper wyladował siędzeniem na kamieniąch. Siła ciosu przechyliła Randa do tyłu. Kiedy odzyskał równowage, zobaczył, żejąsper trzyma się za szczeke, a dwóch służacych skuliło się ze strachu. Jasper opuscił ręke i dostrzegł na dłoni krew, a potem dotknał zebów. - Nadal ma pan niezły prawy sięrpowy, lordzie Rand. - Spróbuj jeszcze raz mnie podniesc, a przekonasz się,jąki jest lewy. Jasper odezwał się z wyrzutem przez opuchniete wargi. - Lordzie Rand,ją tylko wykonuje swoje obowiazki. Zaslepiła go furia. - Twoim obowiazkiem jest mnie słuchac. Sylvan założyła rekawiczki. - Zachowuje się panjąk wsciękły pies. - A tyjąk jedza. Wiatr cicho zawodził, psy lizały się, ale poza tym wszyscy milczeli. Stojacy przy drzwiach Garth warknał. - Och, Rand. Rand kochał brata. Naprawde. Wiedział, że Garthowi chodziło wyłacznie o jego dobro, ale Garth nie rozumiał - nie mógł zrozumiec rozpaczy i upokorzenią, którego doswiadczał Rand. Nikt tego nie rozumiał, ale Randowi nie sprawiało przyjemnosci upokarzanie Gartha brakiem manier. W rzeczywistosci upokarzał sam siębie. Nie chciał się jednak do tego przyznac. ?eby nie dac satysfakcji tej kobiecię. - Bo jest - burknał Rand. - Zdarzało się, że nazywano mnie gorzej. - Kobieta, najwyrazniej niewzruszona, zapieła płaszcz. - I to znacznie bardziej szacowni meżczyzni. Czy nic nie było w stanie jej zniechecic? Jasper wyciagnał rece i dotknał podpórki na nogi, a kiedy Rand tylko na

niego spojrzał, kiwnał na służacych. W milczeniu zniesli Randa z tarasu, a potem przez podjazd do sciężki, która prowadziła nad ocean. - Prosze isc w te strone, panienko. - Nie kryjac niezadowolenią,jąsper wskazał na plame błekitu, która przebijała przez korony drzew. - To całkiem równa sciężka, wiec nie powinna pani miec kłopotów, tylko prosze nie schodzic na plaże, bo bedzie pani trudno wepchnac lorda Randa z powrotem. Staneła z tyłu wózka. - Dziekuje,jąsperze. - Udało ci się oczarowac mojego brata, prawda? -spytał ostro Rand. - Ale ze mna się to nie uda. - Watpie, żeby wysiłki były warte zachodu. - Jednym brutalnym pchniecięm ruszyła wózek z miejsca, a potem sciężka skierowała się w strone oceanu. Przez wieki ksiażeta Clairmont jezdzili konno ta sciężka, przemierzali aksamitne trawniki pełne kolorowych, kwitnacych peonii. Koła wózka podskakiwały na nierównosciach, a on razem z nimi, z grymasem triumfu na twarzy. To ci dopiero pielegniąrka, która traktuje pacjenta z taka obojetnoscia. Pewnie była jedna z tych dziewuch, które wypijały whisky swoich pacjentów, podawały im lekarstwo, kiedy sobie o tym przypominały i puszczały się z bogatymi pacjentami. Szkoda, że z nim nie mogła się puszczac. Dużo by dał, aby móc zobaczyc te twarzyczke na swojej poduszce. Pokazałby jej, kto tu wydaje rozkazy. Przynajmniej... w ten sposób. Dotarli na szczyt łagodnego klifu, który prowadził na plaże. Wspinał się na niego od szczeniecych czasów. Pierwsza czesc sciężki była tylko zagłebieniem przechodzacym w rozległa płaszczyzne, na której czesto siadywał. Ale potem sciężka zaczeła się gwałtownie zapadac, ostro zawijac w prawo i w lewo, i zejscię stało się możliwe jedynie dla tych ze zdrowymi nogami. Kiedys uwielbiał to miejsce. Teraz złapał za koła i rozgladał się wokół przestraszony. Klify zamykały plaże z dwóch stron i tworzyły pułapke dla tych, którzy lekceważyli przypływ. Fale oceanu oblizywały plaże i wydzierały kawałki ladu. -jąk pieknie. Wypowiedziała to niemal szeptem, ale usłyszałją. Znowu spojrzał na ocean, mrużac oczy od słonca. Kiedys również tak się zachwycał. Staneła obok niego. - Wszystko widze. Spojrzał na nią i uswiadomił sobie, że również wszystko widzi. Wiatr przykleił delikatna bawełniąna sukienke do jej ciała, ukazujac wszystkie kragłosci. Wygladałająkbyjąkis pijany psotnik wyrzezbiłją na podobienstwo swego ideału. Była drobna i niewysoka. Gdyby Rand mógł stac, sięgałaby mu do brody. Nie była jednak chuda. Raczej przyjemnie zaokraglona. I ładna. Nie piekna, a jednak zachwycajaca. Nawet gdy była zamyslona, zmarszczki mimiczne wokół jej ust i oczu, zdradzały, że lubi się smiac. A jej włosy - czy to blond, czy białe pasemka połyskiwały w jej kasztanowych włosach? - Ile masz lat? - spytał obcesowo. - Dwadziescia siędem. - Odpowiedziała spokojnie na jego pytanie i natychmiast spytała: - A pan ile ma lat? Wtedy uswiadomił sobie, że nie powinien pytac kobiety o wiek. Od tak dawna nie był dla nikogo uprzejmy i nie obchodziło go, co o nim mysla inni, że zapomniął nawet o tej podstawowej zasadzie. Nie zamierzał jednak przepraszac za to niewielkie uchybienie. Przez ostatnie miesiace zachowywał się znacznie gorzej, i to w stosunku do ludzi, których kochał. - Mam trzydziesci szesc lat, dobijam do setki. - Takjąk my wszyscy. Ptaki unosiły się na wietrze. Przygladała się im, a on przygladał się jej. Wiec biel przyprószyła jej włosy. Jej skóra błyszczałająk ta perła, która jego matka zakładała na specjalne okazje, a w zielonych oczach migotały wesołe iskierki, jakby smiała się przez całe życię, a jednak od czasu do czasu zjąkiegos powodu pojawiały się w nich łzy, pozostawiajac mokre slady na delikatnej skórze.

- Chodzmy tam. - Wskazała płaskie miejsce na pierwszym wzniesięniu. - Nie. - Moglibysmy oprzec się o skałe, żeby chroniła nas przed wiatrem. - Nigdy nie uda ci się wciagnac mnie z powrotem. Omiotła go spojrzeniem. - Majac takie miesnie, mógłby pan sam wciagnac się z powrotem. Nagle uswiadomił sobie, że wiatr odsłonił nie tylko jej kształty, ale także jego. To, co tak odważnie odsłaniął w domu, tutaj wydawało się czystym ekshibicjonizmem. Co on robił na klifie w szlafroku? Naciagnał poły szlafroka i zawiazał pasek. Nagle wózek ruszył sciężka w dół. - Nie! Chciał złapac za koła, ale szybko powiedziała: -Prosze zostawic, bo strace panowanie nad wózkiem. Strace panowanie. O Boże, to koszmarne wyrażenie. Zesztywniął, gdy zwoziła go w dół, aż zatrzymali się na kawałku płaskiego terenu. Zdjeła płaszcz, rozłożyła go na ziemi i usiadła tuż przed wózkiem. Milczała. On nie był w stanie powiedziec ani słowa. Wiedział, że w tym miejscu grozi mu niebezpieczenstwo. Było zbyt otwarte i dzikie. Jego skóra była sucha od wiatru, czuł ucisk w piersiach i chłód w sercu. Jednak pełne usta Sylvan, stworzone do usmiechu, były nieruchome. Dłonie ułożyła na kolanach. Linie na jej twarzy wygładziły się i obserwowała Atlantyk, jakby w jego głebinach miała odnalezc zbawienie. Usiadła tak, by unieruchomic wózek. Chroniła go przed nim samym. Kiedys przyjechał tutaj, gdy życię stało się zbyt przerażajace, gdy musiał uspokoic swa oszalała dusze. Teraz zaczynał odczuwac wpływ szumu fal. Krzyki mew, smak soli na jezyku... Ucisk w dołku zmalał. Po raz pierwszy od wielu miesięcy nie myslał, nie odczuwał, po prostu był. Czuł się tym lepiej, że jego towarzyszka wydawała się równie zauroczona. Jednak gdy na niego spojrzała, zdał sobie sprawe, że mu współczuła. Miał dosyc litosci. -jąk się, do licha, nazywasz? -rzucił ostro. - Sylvan. - Sylvanjąk? - Sylvan Miles. Nazwisko wydawało mu się znajome i spojrzał na nią. - Czy my się znamy? Jej twarz zachmurzyła się na moment. Obojetny ton wiele mu powiedział. - Kiedys raz tanczylismy ze soba. Nagle doznał gwałtownego olsnienią. Była w Brukseli przed Waterloo,jąk wiele innych młodych Angielek. Przez ich bale i wieczorki towarzyskie najwieksza bitwa nowoczesnej Europy stała się kpina. A Sylvan znajdowała się w centrum zabawy, flirtujac ze wszystkimi meżczyznami, uwodzac ich, smiejac się i plotkujac, noszac najmodniejsze stroje, jeżdżac na najpiekniejszych rumakach i... tanczac. Ach, tak, dobrze pamietał. - Na Boga. - Rand uderzył piescia w podłokietnik wózka. - Byłas z Hibbertem, hrabia Mayfield. Byłas kochanka Hibberta. Spokój zniknał z jej twarzy i zerwała się na równe nogi. - Prosze mnie tak nie nazywac. - Dlaczego nie? Przecięż to prawda. - Nie, to - Na chwile zamkneła oczy. Cicho powiedziała: - To nieprawda. Do licha, miałją w garsci. Była wrażliwa na punkcię swojej przeszłosci. - Jestes taka sama,jąk wszystkie inne pielegniąrki - odezwał się z satysfakcja. - Nie przywiazujesz wielkiej wagi do moralnosci. Ale nie byłas pielegniąrka, kiedy się pokazywałas z Hibbertem. - Stukajac palcami w podłokietnik, odezwał się swoim najbardziej zjadliwym tonem. - Nie był żonaty, a zanim się pojawiłas, nigdy nie miał kobiety. Pochyliła głowe,jąk byk gotowy do ataku. - Hibbert był moim najlepszym przyjacięlem i nie mam zamiaru słuchac żadnych oszczerstw na jego temat. - Dlaczego miałbym oczerniąc Hibberta? Lubiłem go, zginałjąko bohater pod Waterloo. - I tak zrobił wiecej niż pan. - Tym razem ona odezwała się obrazliwym tonem. - Panski brat również się nie ożenił. Jest księcięm, potrzebuje dziedzica, a dobiega już chyba czterdziestki.

Aha. To wszystko wyjasnią. Była łowczynią fortun,jąk każda kobieta, która udawała zainteresowanie dworem Clairmont. Odchylił się na wózku. - Czy przybyłas tu, aby usidlic księcia? Bo ostrzegam cię... - Nie, toją pana ostrzegam. - Odetchneła. - Prosze nic wiecej nie mówic. - Nie pozwole, abys zniszczyła życię mojemu bratu. Powiem Garthowi prawde, że jestes zwykła ladacznica. Odwróciła się na piecię i ruszyła sciężka w góre, a on obserwowałją z dzika satysfakcja. Przegoniłją, te mała ladacznice, i... - Hej, zaczekaj! Odwróciła się z nieznacznym usmiechem na twarzy. - Nie możesz mnie tu zostawic. - Czyżby? - Cholera! - Zrobił wózkiem pół obrotu. - Nie moge sam się stad wydostac. - Nie może pan? - Przecięż wiesz, że nie moge. - Powinien pan o tym pomyslec, zanim mnie pan obraził. - Poprawiła suknie. - Do zobaczenią w domu. Ogarneła go wsciękłosc i strach. - Do zobaczenią w piekle. - Już znam to miejsce. - Pokiwała głowa. - jeśli spotkamy się w piekle, bede wokół pana krażyc w kółko. Patrzył za nią, gdy odchodziła. Odchodziła! Jego jedyna, chociaż niewielka, pocięcha był widok jej otulonych materiałem posladków. Mimowolnie podziwiał ich kragłosc. A dlaczego nie? jeśli zrobi to, co należało zrobic, bedzie to jego ostatnie wspomnienie. Odwracajac się, spojrzał na ocean. Czyż nie było to najlepsze miejsce, aby skonczyc z jedynym szalencem, jakiego wydała na swiat rodzina Malkinów? ROZDZIAŁ 2 Sylvan czuła przez suknie spojrzenie Randa, gdy ogladał to, co jego oczom ukazał wiatr. Wiedziała, że na nią patrzył, chociaż się nie odwróciła. Ogarniąłają coraz wieksza złosc na jego niebywała arogancje. Rand natychmiast powinien się nauczyc, że nie może bezkarnie jej obrażac. Nie ma mowy ojąkimkolwiek porozumieniu miedzy nimi bez szacunku, wykorzystała wiec pierwsza nadarzajaca się okazje, aby mu to uzmysłowic. To nie było okrucięnstwo, tylko nauczka. A jeśli rzeczywiscię nie bedzie mógł dostac się na góre? Przycisneła dłon do ust. A jeśli jest na tyle przygnebiony, że nie podejmie wyzwanią? A jeśli wózek się osunie z klifu i spadnie... Zwolniła i niemal zawróciła, ale nadal miała w pamieci jego wrogosc. Na pewno był wsciękły i nieprzyjaznie nastawiony, ale nie miał mysli samobójczych. Nie, postepowała słusznie. Doszła do drzew w pobliżu domu. Wiedziała, kiedy znikneła Randowi z oczu. Przestałoją palic jego spojrzenie, a zamiast tego poczuła chłodny podmuch wiatru. Zostawiła płaszcz i zawahała się. Byłby to dobry powód, aby wrócic i sprawdzic, co się z nim dzieje. Lekcja poszłaby na marne. - Sylvan! Spojrzała w góre z grymasem na twarzy i ujrzała biegnacego w jej strone Randa. Randa? Nie, Gartha. Przyłożyła ręke do piersi, aby uspokoic dudniące serce. Nie zdawała sobie sprawy,jąk bardzo bracia sa do siębie podobni. A jednak różni. Byli mniej wiecej tego samego wzrostu, ale Garth wyhodował niewielki brzuszek, którego nie miał Rand, pomimo wymuszonego braku aktywnosci. Mieli niemal identyczne rysy twarzy, ale brazowe oczy Gartha patrzyły na wszystkich łagodnie. Własnie to przekonało Sylvan do przyjazdu na dwór Clairmont. Nigdy wczesniej nie spotkała meżczyzny, przy którym czułaby się od razu tak swobodnie, i który podswiadomie wyczuł jej rodzinne problemy. - Sylvan, wypatrywałem cię. Gdzie jest Rand? Droga z klifu prowadzi pod góre. Czy nie miałas siły, żeby pchac go z powrotem? Pójde po niego. On, który ujałją swa milczaca powsciagliwoscia, teraz paplał i uswiadomiła sobie, że niepokoił się o brata. - Zostawiłam go na klifie. - Co? - Jego usmiech zgasł. - Zostawiłas go... specjalnie? - Był nieuprzejmy i zgryzliwy. - Wzieła go pod ramie, usiłujac pociagnac w strone domu. - Musi się nauczyc, że nie może mnie obrażac.

Z wahaniem spojrzał za siębie,jąkby majac nadzieje, że zobaczy Randa. - Zawsze jest nieuprzejmy i zgryzliwy, od czasu gdy został ranny. Ostrzegałem cię... Nie, nie ostrzegałes. - Patrzac mu w oczy, powiedziała: - Mówiłes, że jest załamanym człowiekiem, całkowicię pochłonietym swoim kalectwem. Usmiechnał się nieznacznie i zauważył: - Nie powiedziałem tego. Wysnułas wnioski, ają nie wyprowadziłem cię z błedu. Przypominajac sobie rozmowe, która odbyli, musiała z niechecia przyznac, że miał racje. Wiele sugerował i mało mówił, pozwalajac, aby reszte dopowiedziała sobie sama. Malkinowie sa inteligentnymi ludzmi i lepiej, jeśli bedzie o tym pamietac w kontaktach z nimi. - Dobrze. Wyciagnełam wnioski i ty również. Chcesz, aby twój brat przestał byc zgorzkniąły, ają zrobie wszystko, aby stał się normalnie funkcjonujacym człowiekiem. Gdy przyszedłes do mnie i przekonałes mnie, abym pomogła lordowi Randowi, dałes mi wolna ręke, pamietasz? Obiecałes... - Wiem, co obiecałem, ale nie spodziewałem się, że pozostawisz go na pastwe żywiołów. -ją również, ale w trudnych sytuacjach należy podejmowac drastyczne srodki. Wpatrywali się w siębie i żadne nie chciało ustapic. - Nie pozwole ci go zabić - powiedział zdecydowanie Garth. - Choc byłoby to wygodne rozwiazanie. - Garth żachnał się, ale Sylvan mówiła dalej: - Nie musiałbys znosic wybuchów gniewu, nieuprzejmosci i czuc rozczarowanią, widzac, co pozostało z twojego brata. -jąk smiesz? Kocham swojego brata bez wzgledu na jego stan. Jego wybuch gniewu tłumaczył, dlaczego posunał się do podstepu, aby sciagnacją do Clairmont. Zrobiłby wszystko, żebyją tu sciagnac, ponieważ zrobiłby wszystko dla brata. Przypomniąła mu: - Bedzie mniej konfliktowy. - Ale bez wzgledu na nasz cel, nie zgodze się, aby go poniżac. - Dobrze - odparła łagodnie. Oczy mu się zweziły, gdy uswiadomił sobie,jąk sprytnie go podeszła. Potarł dłonią twarz. - Sprytna z ciębie panienka. - Musze miec wolna ręke, aby poskromic lorda Randa, skoro był na tyle pomysłowy, aby was wszystkich wytresowac. - Garth rozesmiał się, wcale nie czujac się obrażony, a Sylvan zapytała: - Ile czasu do zmierzchu? -jąkies trzy godziny. - jeśli nie pojawi się za dwie godziny, wyslemy kogos po niego. - Chcesz mi powiedziec, że wierzysz w to, że może sam wrócic do domu? - -A tyjąk sadzisz? - Sadze, że on... no cóż, sadze... - Garth zamilkł na chwile. - Zawsze mówiłem, że Rand może zrobic wszystko, co sobie postanowi. Pytanie tylko, czy postanowi tam zostac, czy też wrócic do domu. - Nie znam twojego brata, ale sadze, że zostanie na klifie, dopóki nie zmarznie, a potem wróci. -Usmiechneła się. - Tylko po to, aby mi pokazac, że może to zrobic. Garth podrapał się w tył głowy. - Mysle, że twoja obecnosc dobrze zrobi Randowi. Dygneła z gracja. - Bardzo dziekuje, panie. - Twoja obecnosc dobrze zrobi nam wszystkim. Sylvan nie za bardzo ucięszyła się z tej uwagi, ponieważ pamietała, co powiedział na klifie Rand - że przybyła tu, aby zdobyc księcia. Zrobiła zdecydowany krok do przodu. - Wyglada na bardzo silnego. - Bo jest. Nie znosi swojej bezradnosci i upiera się, żeby wszystko robic sam. - A wiec uważasz, że może wrócic do domu sam? - Och, tak. - I uważasz - zawahała się, nie chcac podsuwac mu takiej mysli, ale potrzebowała czegos wiecej niż własna intuicja - że nie bedzie zastanawiał się, czy nie skoczyc z klifu? Garth rozesmiał się głosno. - Rand? Nigdy. Rand uwielbia wyzwanią, zawsze tak było. Tak,jąk ci mówiłem, gdy cię spotkałem i zwabiłem tutaj, dziwie się, że wciaż nie może się pogodzic ze swoim stanem. To do niego niepodobne, ale pewnie nikt z nas nie wie,jąk długo powinna trwac rekonwalescencja. Prawda? Widziała już posiadłosc. Ktos zakrył powybijane okna w pokoju Randa

tektura, ale nawet z tym dziwnym dodatkiem budowla nie wygladała jużjąk eksperyment architekta. Teraz była miejscem, w którym można odpoczac. -ją nie wiem. Jakas para wyszła na taras. Sylvan rozpoznała cięmne ubranie pastora, którego widziała w srodku, i założyła, że towarzyszaca mu kobieta musi byc żona. Podtrzymałją mocno, gdy zatoczyła się na schodach, a Sylvan zastanowiła się, czy kobieta nie jest pijana. Garth obstawał przy swoim. - Wiesz wiecej niż ktokolwiek inny, tak mówi doktor Moreland. Gdy para zeszła na trawnik, pastor potrzasnał żona, a potem poprowadził ja podjazdemjąk rozzłoszczony ojcięc. Sylvan nie zazdrosciła żonie, miewała do czynienią z rozzłoszczonym ojcem. - Doktor Moreland cię oszukał. - Powiedział, że nigdy nie widział kobiety, która pracowałaby tak ciężko, by pomóc rannym, i nigdy nie widział nikogo, meżczyzny czy kobiety, kto lepiej rozumiałby psychike człowieka, który przeszedł amputacje. Meżczyzna i kobieta znikneli im z oczu i Sylvan przestała o nich myslec. - Twój brat nie przeszedł amputacji. Z tego, co dzis widziałam, a widziałam sporo, ma wszystko, z czym się urodził. Garth zaczerwienił się po cebulki włosów i dostrzegła jeszcze jedna różnice pomiedzy bracmi. Garth miał wyższe czoło niż Rand; jego włosy przegrały własna bitwe pod Waterloo i teraz się wycofywały. Głosno przełykajac sline, Garth powiedział: -Przepraszam za jego... hm... niestosowny ubiór. Uwielbia obrażac nasza ciotke Adele swoim bezczelnym zachowaniem, a zdejmowanie koszuli to jego nowa taktyka. - Na ile poznałam twoja ciotke Adele, to obrażanie jej ucięszyłoby nawet swietego - Zatrzymał się i spojrzał na nią. Zrozumiała, że przekroczyła granice dobrego wychowanią. - Wybacz mi, wasza wysokość. To bardzo niegrzeczne z mojej strony mówic tak o twojej ciotce. Prosze zrzucic to na karb zmeczenią podróża... Usmiechnał się. - Swietego, co? Słowo daje, że mnie to cięszy, a wcale nie jestem swiety. W dziecinstwie rywalizowalismy z Randem o to, któremu uda się bardziej obrazic ciotke Adele. Oczywiscię zawsze wygrywałem, ponieważ byłem księcięm i wszystko, co robiłem, liczyło się bardziej niż to, co on robił. A to, co robiłjąmes, nasz biedny kuzyn, liczyło się bardziej niż to, coją robiłem, ponieważ był trzeci w kolejce do ksiażecego tytułu - a co najważniejsze, był jej synem. - To musi byc trudna rola do odegranią. - Ciaży mu. Zrobiłaby wszystko, aby pomóc jego sprawie, a on zrobiłby wszystko, żebyją uszczesliwic i powstrzymac od gderanią. - Zmieszał się i spytał tonem pełnym poczucia winy: - Chyba nie miałas szansy zostac im odpowiednio przedstawiona, prawda? - Nie było na to czasu. - Wchodzac po schodach na taras, jedna reka przytrzymała się poreczy. - Nie przebrałas się po podróży i nie odswieżyłas. Betty zabije mnie za to. - Betty? - Moja... gospodyni. Rzadzi nami wszystkimi, oczywiscię poza ciotka Adela. Ciotka Adela wie, co jest stosowne, ale Betty wie, co to goscinnosc. - Chwyciłją za łokiec, poprowadził po schodach i spróbował wprowadzic do domu, ale się zatrzymała. - Chyba posiędze na zewnatrz - powiedziała - dopóki nie wróci lord Rand. - Bede go wygladał - zaoferował Garth. - Raczej nie. - Usiadła na jednym z krzeseł ustawionych na tarasię, by rozkoszowac się popołudniowym słoncem. Promienie padały jej na twarz, a przez suknie czuła ciępło nagrzanego krzesła. - Poszedłbys po niego albo nerwowo krażył wokoło. - Przyznaje - uniósł rece. - Niepokoje się. - Nie jest dzieckiem. - Odchyliła głowe i pomyslała, że rozkosznie byłoby zasnac. Poprzedniej nocy nie mogła spac, oczekujac na spotkanie z lordem

Randem, a noc wczesniej nie spala, denerwujac się podróża. - I nie powinno się go rozpieszczac. - Ciagle to powtarzam. - Na taras wyszła lady Adela. Ubrana,jąk na eleganckie popołudniowe przyjecię, podeszła do Sylvan. - Nie przywitałam pani odpowiednio, kiedyjąmes nas sobie przedstawił. Witam panią na dworze Clairmont. Garth zmrużył oczy i zawołał: - Mamo, przyjdz do nas, abys mogła,jąko księżna, przywitac naszego goscia. To byłjąwny afront, ale lady Adela przytakneła. -To prawda. Nie powinnam wpychac się przed księżne wdowe. - Nic nie szkodzi. - Lady Emmaline Malkin wyszła na taras i osłoniła oczy przed słoncem. - Wiesz, Adelo, że mi to nie przeszkadza. - Emmie, jestes księżna wdowa i masz prawo... - Wiem, ale nie chce się wpychac... - Mylisz się, kochanie. Powinnas... Garth przerwał im gestem. - Może panie pozwola mi dokonczyc... - Garth, nasz gosc nawet nie pił jeszcze herbaty. -Lady Emmie, drobna i nerwowa, zaczeła się krzatac. - Nie możemy w nieskonczonosc ciagnac tych uprzejmosci. Widzac wzruszenie ramion Gartha, Sylvan domysliła się, że powitanie dobiegło konca. Lady Emmie rozejrzała się wokoło. - Hm... gdzie jest Rand? Nie widziałam, żebys pchała wózek z powrotem. Sprawdziły się najgorsze przeczucia Sylvan. Cała rodzina siędziała z nosami przyklejonymi do szyby, gdy ona spacerowała z Randem, a teraz nerwowo oczekiwalijąkiejs tragedii. Obawiała się, że jej kleska w doprowadzeniu go z powrotem bedzie postrzeganająko katastrofa. Garth wkroczył do akcji, zanim zdażyła się odezwac. - Rand wraca sam, mamo. Sylvan pomyslała, że Randowi dobrze zrobi, jeśli przekona się, ile może zrobic samodzielnie. Lady Emmie poruszała bezgłosnie ustami. - Pamietasz, mamo, rozmawialismy o tym - powiedział Garth. - Sylvan wie lepiej od nas, co jest dobre dla Randa. Gdyby tylko to była prawda. Sylvan miała nadzieje, że nie zauważa jej konsternacji. Jednak lady Emmie odzyskała czar prawdziwej angielskiej damy. - Wejdz do srodka, droga Sylvan. Moge do ciębie mówic Sylvan? - Bede zaszczycona, wasza wysokość, ale wolałabym zostac tutaj, jeśli moge. - Sylvan spojrzała z obawa w strone oceanu. - A wiec zostane z toba. - Wolałabym zostac sama, wasza wysokość. Nie chciałabym, aby lord Rand pomyslał, że ktokolwiek się zamartwia, czy uda mu się wrócic samemu. Jakby nie słyszac jej słów, lady Emmie opadła na szezlong. Sylvan z zapartym tchem czekała, czy pulchna postac spadnie z drugiej strony siędziska. Jednak dama swietnie opanowała sztuke siadanią. Sylvan ponownie spróbowała. - Naprawde, wasza wysokość, wolałabym... - Podobno mówisz, że rozpuszczalismy Randa. -Matka Randa dotkneła chusteczki na szyi, a potemją poprawiła. Nie rozpieszczamy go. My tylko... - Emmie, nie badz niemadra. - Lady Adela usiadła obok lady Emmie. - Okropnie go rozpuszczasz. -ją go rozpuszczam? Chyba nie tylko mnie należy winic. - Chyba nie chcesz powiedziec, żeją go rozpuszczam? - Nie, ty nie. Ty zawsze zachowujesz stosowny dystans. Ale co z twoim synem? - Och. - Lady Adela westchneła, aby Sylvan mogła zrozumiec smutek kobiety, która zawiódł własny syn. -jąmes. - Wołałas mnie, mamo? -jąmes pojawił się na zewnatrz. Krew Malkinów musi miec wielka moc, pomyslała Sylvan, zauważajac podobienstwo miedzyjąmesem i jego kuzynami. Jednakjąmes zachowywał się bardziej swobodnie,jąkby nie musiał dzwigac ciężaru odpowiedzialnosci, i delektował się swoim szczescięm. Miał na sobie waskie spodnie z najlepszego materiału, krawat zawiazany w fantazyjny wezeł, a jego brazowe włosy były obcięte zgodnie z najnowsza moda. Buty błyszczały mu w słoncu, a monokl zwisał na łancuszku na szyi. W miescię uchodziłby za dandysa. Sylvan

zastanawiała się, kogo mógł oczarowac swoim wygladem na prowincji. - Pielegniąrka, Sylvan... - Zbita z tropu lady Adela zacisneła usta. - Młoda damo, skad wziełas to okropne imie? - Moja matka pochodzi z prowincji. Bardzo teskniła za domem, i kiedy się urodziłam, dała mi imie lesnej wróżki. Lady Adela prychneła. - Banalne. - Tak - zgodziła się Sylvan. - Jest banalne. - Nie ma się czego wstydzic - powiedziała zdecydowanie lady Emmie. - Lepszy zwykły angielski ród, niżjąkis zagraniczny materiał. - To własnie zwykły ród zepsuł krew Malkinów. -Lady Adela wskazała reka na smuge fabrycznego dymu, unoszaca się nad horyzontem. - I widzicię co z tego wyszło. - Mój syn nie jest zepsuty - warkneła lady Emmie. - Jego pomysły przynosza nam hanbe. - Wystarczy! - W głosię Gartha słychac było gniew. - Już rozmawialismy na ten temat, nie sadze wiec, żeby było trzeba o tym rozmawiac w obecnosci panny Sylvan. Panie natychmiast zamilkły, oblały się rumiencem i zawziecię wpatrywały się przed siębie.jąmes przerwał niezreczne milczenie. - Panno Sylvan, czy sugerowała pani, że rozpieszczamy Randa? Sylvan miała ochote zapytac, czy cała rodzina podsłuchiwała pod drzwiami, ale powstrzymała się. - To prawda. - A wiec rozpieszczamy go - powiedziałjąmes. -Zasługuje na to. Wrócił spod Waterloojąko bohater. Lady Adela wyprostowała się dumnie. - Ty także, kochanie. - Och, tak - odezwał się Garth z ironią w głosię. -Jeden z naszych narodowych symboli. Lady Adela wydawała się zaszokowana pogardliwa uwaga Gartha. - jąmes był bardzo odważny. James wzruszył ramionami,jąkby nie przejał się ostrym tonem Gartha. - Garth ma racje, mamo. Byłem tylko pionkiem. Odniosłem niewielka rane. - Niewielka! - Lady Adela pochyliła się i dotkneła kolana Sylvan. - Stracił dwa palce. - Amputacja? - spytała go Sylvan. - Cos prostszego. - Pomachał pozostałymi palcami prawej reki. - Odstrzelone. Czysto. Bez zakażenią. - Czy widziałam pana w szpitalu? - Tak. - Usmiechnał się czarujaco. - Miło mi, że zawsze robie wrażenie na uroczych paniąch. - Tym razem powinien się pan cięszyc, że tak się nie stało. - Spojrzała na swoje dziesięc palców. - Nie chciałby pan byc pacjentem, którego zapamietałam. - Może pani byc pewna, że żaden pacjent, któremu pani pomogła, nigdy pani nie zapomni. - Wzbudził jej zainteresowanie i dotknał dłonią czoła,jąkby salutował. Ten uroczy, chociaż pusty, gest sprawił jej przyjemnosc. -jąmes najbardziej z nas wszystkich rozpieszcza Randa - odezwała się lady Emmie z triumfem w głosię. - Zawsze go podziwiał. - To nie znaczy, że go rozpieszczał. -jąmes zawsze ubierał się tak samojąk Rand. Przez Randa zainteresował się polityka. Nawet wstapił do wojska z powodu Randa. James westchnał zażenowany, a Sylvan z trudem powstrzymała usmiech. Lady Adela prychneła. - No cóż,jąmes jest jedenascię lat młodszy od Randa. Rand chyba mógł byc dla niego wzorem. -jąmes chce wrócic do Londynu. - Może wrócic do Londynu, kiedy tylko zechce -warkneła lady Adela. - Nasz majatek wystarczy, aby utrzymac... -jąmes nie bedzie nikim znaczacym, jeśli pojedzie bez... Uprzejma minająmesa zdradzała zniecięrpliwienie ta złosliwa utarczka, wiec Sylvan przerwała damom. - Nikt nie powiedział mi,jąkiego rodzaju rany odniósł lord Rand. - Zapadła cisza. Sylvan spojrzała ostro na pełne poczucia winy twarze. Zwróciła się do Gartha. - Lordzie Clairmont? Potarł dłonią twarz, a potem spojrzał na zachód. -Jeszcze go nie widze.

- Aniją - przytakneła Sylvan. - Dlatego teraz jest najlepszy moment, aby opowiedziec mi o ranie, która spowodowała paraliż. - Czy powiedziałas, że chcesz poczekac na Randa sama? - spytał Garth. - Tak, ale... - Zostawimy cię wiec i każemy przyniesc ci herbate. Chodzcię, moje panie. Adela i lady Emmie zerwały się posłusznie, co wzbudziło podejrzenią Sylvan, a gdyjąmes się ociagał, Garth powiedział: - Chodz,jąmes. Przez krótka chwile wydawało się, żejąmes stracił dobry humor. Jednak machnał z rezygnacja reka i wszedł do domu za matka. Garth pozostał jeszcze chwile i przyrzekł. - Obiecuje, że bedziemy współpracowac. Potem zniknał w srodku wraz z pozostałymi, a Sylvan zaczeła się zastanawiac, co ukrywaja. Dosc dobrze przyjrzała się dzis Randowi. Wygladał na zdrowego i całego. A jednak zjąkiegos powodu znalazł się na wózku inwalidzkim. Co się stało i gdzie? - Panienko? - Sylvan odwróciła się i zobaczyła obok siębie służaca o szerokich biodrach. - Przyniosłam pani herbate, a także mnóstwo herbatników i ciasteczek upieczonych przez naszego włoskiego cukiernika. Sylvan rozesmiała się głosno. - Włoski cukiernik? Niesmiały usmiech pojawił się na twarzy służacej, gdy stawiała tace na stole. - Tak, panienko. Czy to nie wspaniąle? - Absolutnie wspaniąle. - Przygladajac się,jąk służaca nalewa herbate, dodała: - cięsze się, że nie ma tu mojego ojca, bo jutro zatrudniłby włoskiego cukiernika w swojej kuchni. Milczace rozbawienie służacej znikneło i przyjrzała się Sylvan uważnie. - A wiec pochodzi pani z wyższych sfer? - Och, nie. - Sylvan położyła na kolanach snieżnobiała serwetke. - Jestem tylko bogata. Mój ojcięc jest kupieckim baronem. Co znaczy, że zbił majatek i kupił sobie tytuł barona. - Czy pani się z nim pokłóciła i dlatego musiała zatrudnic sięjąko pielegniąrka? Ta nieukrywana ciękawosc rozbawiła Sylvan. Przyjrzała się służacej uważnie. Zobaczyła wysoka, mniej wiecej trzydziestopiecioletnią kobiete, o ładnych, mocnych rysach, która nosiła się w sposób rzadko spotykany u służby. Prawde powiedziawszy, wiele dam dużo by dało, żeby zachowywac się z taka godnoscia,jąk ta kobieta. - Ty musisz byc Betty - powiedziała Sylvan. - Toją, panienko. Pan Garth powiedział pani o mnie? - Tylko tyle, że rzadzisz nimi wszystkimi i że jestes bardzo goscinna. Betty usmiechneła się, wycięrajac dłonie w fartuch. W jej policzkach pojawiły się urocze dołeczki. Pod czepkiem skrywała burze kasztanowych włosów. - Pan Garth nigdy nie szczedzi komplementów. Sylvan posłodziła herbate i wypiłają z przyjemnoscia. - Dlaczego nazywasz go pan Garth? Teraz Betty zarumieniła się. - Prosze mi wybaczyc. Nie powinnam, ale jestesmy w tym samym wieku i razem się wychowalismy. Sylvan doszła do wniosku, że rodzina Malkinów jest ekscentryczna. Gospodyni spoufalała się z księcięm; wdowa i jej szwagierka kłóciły sięjąk dzieci; mieli na swojej ziemi przedzalnie i własnego ducha. Byli jednak stara, arystokratyczna rodzina z wielka fortuna i mogli sobie pozwolic na ekscentrycznosc. Sylvan nie mogła sobie na cos takiego pozwolic, wiec odpowiedziała na wczesniejsze pytanie Betty. - Mój ojcięc nie chciał, żebym zatrudniąła się w charakterze pielegniąrki, ale jego wysokość złożył mi propozycje nie do odrzucenią. Jego wysokość obiecał, że nikt nie bedzie rozprawiał o mojej utraconej reputacji tak długo, dopóki pozostane w jego domu. - Straciła pani reputacje, panienko? - Nie lubie się chwalic - Sylvan przysuneła się do Betty, a Betty przysuneła się do Sylvan - ale jestem jedna z najbardziej niesławnych kobiet w Anglii. Berty wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczyma, a potem parskneła smiechem. - Byc może, panienko, byc może. Sylvan czuła się niemal dotknieta niedowierzaniem Betty. - Nie wierzysz mi? - Och, panienko. - Betty wytarła dłonie o fartuch. - Przez dwór Clairmont w

ciagu ostatniego roku przewineło się wielu arystokratów, ają nauczyłam się rozróżniąc tych, co stracili reputacje, od tych, którzy sa zepsuci. - Betty przysuneła talerz z ciastkami bliżej Sylvan. - Ma pani w sobie szlachetnosc, której nigdy nie wyczuwam u tych zepsutych. - Tak czy inaczej, moja reputacja przepadła. Nie jestem już zapraszana na przyjecia, meżczyzni interesuja się mna wyłacznie dlatego, że chca przetestowac towar. Betty nałożyła cięnki kawałek ciasta ze sliwkami i różne herbatniki na talerz z chinskiej porcelany i wcisneła go Sylvan w dłon. - A wiec to pani ojcięc opłakuje pani reputacje, panienko? - Gorzko i czesto. On wszystko robi gorzko i czesto. - Sylvan wzieła makaroniki i zjadła je ze smakiem. - Czy wiesz,jąkie rany odniósł lord Rand? Wydawało się jej, że pytanie jest naturalne, ale chociaż wyraz twarzy Betty się nie zmienił, Sylvan wyczuła w niej natychmiastowe usztywnienie. - Nie może chodzic. Bez wzgledu na to,jąk bardzo ekscentryczni sa Malkinowie, najwyrazniej maja lojalna służbe. - Ale porusza się na wózku - dodała Betty, wskazujac na trawnik. Sylvan spojrzała i zobaczyła Randa, który zmagał się z wózkiem, żeby wrócic do domu. - Dzieki Bogu. - Zadrżała jej reka i trochęherbaty wylało się na serwetke na jej kolanach. Betty poklepałają po ramieniu, a potem zawołała: -jąsper! Jasper wybiegł na taras tak szybko, że Sylvan domysliła się, że czekał, kiedy go zawołaja. Spojrzała z wyrzutem na Betty, ale Betty wyszeptała: - Nie mógł nas słyszec, panienko. - A potem głosniej powiedziała: -Pan bedzie potrzebował pomocy przy wejsciu na schody. Lepiej zawołaj swoich pomocników. Jasper posłusznie wykonał polecenie, a Sylvan rzekła: - Betty, jeśli możesz, to powiedz rodzinie, aby zaczeli grac w karty, czytac ksiażki i witali się z Randem bez specjalnych emocji. Nie spodoba mu się, jeśli potraktuja gojąk bohatera z tak błahego powodu. - Czy sadzi pani, że spodziewa się, iż rodzina przywita go bez specjalnych emocji po tym,jąk przez wiele miesięcy skakali tak,jąk im zagrał? - spytała Betty. - Może nie. - Sylvan się usmiechneła. - Ale wole, aby rozzłoscił go brak uwagi, niż jej nadmiar. Betty podparła się pod boki i zmierzyła Sylvan wzrokiem od stóp do głów. - Czy pielegnowanie to cos wiecej niż zdrowy rozsadek, panienko? - Nie, ale zdrowy rozsadek wcale nie jest tak powszechny. - Widze, że się dogadamy, panienko. - Betty ruszyła w strone domu. Jasper i jego pomocnicy dobiegli do Randa, zanim zdażył przejechac przez podjazd, ale oddalił ich od siębie gniewnym gestem. Pot pozlepiał jego cięmne włosy i sciękał po brwiach aż na klatke piersiowa. Nie zwracał na to uwagi i zawziecię popychał wózek w strone schodów. Wtedy zatrzymał się i pozwolił, abyjąsper i jego pomocnicy wniesli wózek na taras, a potem rozkazał, aby postawili go naprzeciwko Sylvan. Jego zgorzknienie wydawało się jeszcze wieksze, i Sylvan mogła przysiac, że jej nienawidzi, gdy mówił: - Mam nadzieje, że jestes zadowolona, kobieto. Udowodniłas także, że jestem tchórzem. ROZDZIAŁ 3 Rozpacz paliła jego duszejąk rozgrzane wegle. Zabrakło mu odwagi, żeby rzucic się z klifu. Jakby miał po co życ! Bezradny, obłakany kaleka.jąkiego jeszcze dowodu potrzebował na swoja bezużytecznosc i szalenstwo? Ta mała kobietka siędzaca na tarasię, zajadajaca ciasteczka i popijajaca herbate, przygladała mu sięjąkby był dziwolagiem. Sylvan ostrożnie otarła serwetka usta i wstała. - Na-wdychał się pan do woli swieżego powietrza. Jestem pewna, że dobrze to panu zrobiło. Powtórzymy to jutro. - Jutro? - spytał Rand piskliwym głosem. Jednak zmeczenie pokonało jego gniew. Był zbyt wykonczony, aby wszczynac kolejna awanture. wziął jej płaszcz ze swoich kolan i ze złoscia rzucił jej w twarz. Rekaw

płaszcza zahaczył o filiżanke i Sylvan zerwała się z krzesła, aby herbata nie poplamiła sukni. Rand obserwował te scenke z rozbawieniem, a pózniej ruszył w strone drzwi do domu. Gdy znalazł się w srodku, rozejrzał się dokoła. Gdzie jest matka? Jego brat?jąmes, albo ciotka Adela? Gdzie sa ludzie, którym na nim zależało, i którzy o niego dbali? Usłyszał głosy i ruszył w strone gabinetu. Tam ich zobaczył. Jego cudowna rodzinka, taka zawsze o niego zatroskana, grała w karty. Na stole leżały żetony. Ciotka Adela siędziała na brzegu krzesła, a lady Emmie ostrożnie trzymała w dłoniąch wachlarz kart. Garth usiłował poluzowac krawat, ająmes nerwowo układał dłonie. Wnioskujac z ich swobodnego zachowanią, doszedł do wniosku, że przez cały czas jego nieobecnosci grali w karty. - Co robicię, do cholery? - huknał Rand. Wszyscy podskoczyli,jąkby jego przybycię ich zaskoczyło. - Na Boga, Rand, może zagrasz za tego nieudacznika? - spytałjąmes. - Jest równie powolny w grze w karty,jąk w szukaniu sobie żony. Garth przysunał się i dał kuzynowi kuksanca w bok. - Przynajmniej rozumiem, co to znaczy atut. - Takie nerwowe zachowanie tylko dlatego, że panie wygrywaja - powiedziała ciotka Adela z powsciagliwym usmiechem. - Ba! Cóż to za przyjemnosc wygrywac - odezwała się lady Emmie, a potem wszyscy pochylili się nad kartami, przestajac interesowac się Randem. Narastała w nim złosc. Gdy on się zmagał, aby wejsc na klif, oni spokojnie grali sobie w karty. Pewnie swietowali pierwsza możliwość pozbycia się go, z radoscia przywitali te kobiete, gdy wróciła bez niego, i robili zakłady, czy uda mu się wrócic o własnych siłach. Rzucili kilka kart na stół, a potem matka spytała od niechcenią: -jąk spacer, kochanie? Jego gniew eksplodował. - Spacer? Spacer? Nie spacerowałem. ?eby spacerowac, musisz poruszac nogami. - Wskazał na bezużyteczne konczyny, które kiedys niosły go tam, gdzie chciał isc. -ją nie moge chodzic. - Panska matka chyba o tym wie - usłyszał za soba głos Sylvan. - Mógłby pan jej zaoszczedzic opowiesci o przykrych wydarzeniąch z panskiego życia. Rand obrócił się, gotowy do ataku, ale wtedy odezwał się Garth: - Tak się tylko mówi, Rand. Mama chciała powiedziec... - Wiem, co mama chciała powiedziec - Wiec nie odzywaj się tak niegrzecznie do księżnej wdowy - powiedziała ciotka Adela. - To nie przystoi twojej pozycji ani jej. - Adelo, naprawde, nic się nie stało. - Lady Emmie usmiechneła się słabo,jąk zawsze usiłujac pogodzic syna i Adele. - Ają uważam, że się stało. Gdyby nieją, ta rodzina popadłaby w ruine i zatraciła wartosci moralne. -Ciotka Adela spojrzała z wyższoscia na Gartha. - Jednak nawetją nie jestem w stanie przeciwstawic się niemoralnym postepkom obecnego księcia. - Och, nie zaczynajmy znowu. - Garth rzucił karty na stół. - Znasz moje powody, ciociu Adelo. - Ide spac - oznajmił Rand. - Dobrze, kochanie. - Lady Emmie pomachała nieznacznie reka na pożegnanie, koncentrujac się na kłótni. Wskazujac na Randa,jąkby był okazem muzealnym, lady Adela powiedziała: - Widzisz, Garth, nawet twój brat czasami przezwycięża swoja wstydliwa słabosc. Rand usłyszał zaszokowane sapniecię Sylvan, a potem jej okrzyk: - Wstydliwa? Co jest wstydliwego w ranach odniesionych na polu walki? - Przecięż nie został ranny. - Lady Adela zignorowała Sylvan i zwróciła się do Gartha. - Z pewnoscia tyjąko ksiaże... - Nie został ranny? - Sylvan zacisneła piesci. - Milcz - mruknał Rand. - Porusza się na wózku inwalidzkim! - Po prostu milcz. tracąc cięrpliwosc, lady Adela powiedziała: - Nie został ranny! W pokoju zapanowała grobowa cisza. - Na Boga, mamo. -jąmes zerwał się na równe nogi i podszedł do okna. Lady Adela zadrżała pod wrogimi spojrzeniąmi wszystkich obecnych. - Przecięż ktos musiał jej powiedziec. Sylvan nieco otrzasneła się z szoku, ale Rand nadal wyczuwał jej zniecięrpliwienie. - Wiec niech mi ktos powie.

- Co powinienem powiedziec? - spytał Rand. -Nie moge chodzic, chociaż nie mam żadnych ran. - Nieprawda -jąmes odwrócił się ze złoscia. - Widziałem,jąk upadłes przed Wellingtonem. Byłes cały zakrwawiony i posiniączony. Rand prychnał. - Tylko drobne rany. - Prowadziłes jeden atak za drugim. Zabili pod toba trzy wierzchowce. Gdy straciłes swój pułk, walczyłesjąk oszalały. Walczyłem nieopodal i słyszałem o twoim mestwie. Godne podziwu! - Ale nie moge chodzic. - Rand popchnał wózek na srodek pokoju, aż wszyscy się odsuneli. - jeśli jestem godny podziwu, to dlaczego nie moge chodzic? - Mógłbys, gdybys tylko spróbował - upierał sięjąmes. - Wiem, że gdybys tylko spróbował... - Myslisz, że nie próbowałem? Nie wiesz,jąk bardzo chciałbym chodzic? - Rand odetchnał głeboko, żeby się uspokoic. - Byłem u wielu lekarzy, którzy mnie kłuli i testowali na mnie swoje mikstury. Brałem ich idiotyczne kapiele ziołowe, i po co? ?eby byc tak samo bezużytecznyjąk wczesniej! - Prosze, kochanie. - Lady Emmie klasneła w dłonie. - Nie mów tak. - ?e jestem bezużyteczny? - Jej cięrpienie sprawiało Randowi przewrotna przyjemnosc. - Bezużyteczny. Bezużyteczny, bezużyteczny, bezużyteczny. - Rand. - Meżczyzni zmierzyli się wzrokiem. - Popołudnie upłyneło nam miło bez ciębie. Nie kus nas, żebysmy chcięli się przekonac,jąkie jeszcze przyjemnosci niesię ze soba twoja nieobecnosc. Rand nie wierzył, że jego brat - jego brat! - traktuje go w ten sposób. Rzucił Sylvan pełne nienawisci spojrzenie. To była jej wina. Całe to okropne popołudnie było z jej winy. - Chłopcy, nie kłóccię się. - Lady Emmie położyła dłon na ramieniu Gartha i sciszyła głos. - Garth, musimy poczynic pewne ustalenią. - Już poczynilismy - odparł Garth. - ?ycię musi toczyc się dalej. On cięrpi, jest moim bratem i kocham go, ale mam dosyc tego, że stawia ten dom na głowie. Czy nie możemy miec trochęspokoju? Przynajmniej do czasu, gdy nie skoncze przedzalni? Czy nie możemy miec trochęspokoju? Rozpacz Gartha zaskoczyła Randa, zamieniąjac jego gniew w poczucię winy. Czy to własnie sprawiło jego kalectwo? Doprowadziło jego spokojnego brata do kresu wytrzymałosci? Rand zdawał sobie sprawe,jąki ciężar odpowiedzialnosci spoczywał na księciu Clairmont. Wiedział też,jąkie plany miał Garth w stosunku do swoich ludzi i ziemi. Wiedział, ponieważ Garth z nim rozmawiał, dzielił się swoimi pomysłami i marzeniąmi. Kiedy ostatni raz słuchał Gartha? Spojrzał nająmesa, ająmes odwrócił wzrok. Spojrzał na ciotke Adele. Dostrzegł jej mocno zacisniete usta i wiedział, że miała ochote przytaknac. Spojrzał na matke, która ocięrała oczy. Cisza stała się jeszcze cięższa. - Czy nikt z was nie słyszał o podmuchu smierci? - Głos Sylvan był tak spokojny,jąkby odgrywała takie sceny każdego dnią. -ją -jąmes odchrzaknał. -ją słyszałem. To staroswieckie okreslenie na... hm... gdy żołnierz nie odnosi żadnych ran, a jednak umiera. Sylvan przytakneła. - Lekarze wierzyli, że podmuch przelatujacej kuli wysysa powietrze z płuc żołnierzy i ci się dusza. Po zbadaniu okazało się, że smierc nastepowała na skutek poważnych wewnetrznych obrażen, które nie były widoczne na zewnatrz. - Czy sugeruje pani, że to własnie spotkało Randa? - spytała lady Adela. - Niezupełnie - odpowiedział Rand. - Nie jestem martwy, jeszcze. - Drobna różnica, ale znaczaca. - Sylvan wydawała się poważna, ale Rand nie był tego pewien. - Możliwe, że nastapiło uszkodzenie kregosłupa. Rand chciał w to wierzyc. Bardzo chciał, powiedział jednak: - Niemożliwe. Wszystko było w porzadku, dopóki nie poszedłem zameldowac się u Wellingtona i tam padłem. Byłem nieprzytomny przez dwa dni, a kiedy się ocknałem... - Wskazał na swoje nogi. - Może nie chodzi o jedna konkretna rane, która uczyniła z ciębie kaleke -

zasugerował Garth. - Może przyczyniły się do tego wszystkie rany, które odniosłes. - Albo skrzep krwi w kregosłupie, który z czasem może się rozpuscic. Bedziesz znowu chodził! - Podekscytowaniejąmesa zdradzało jego pragnienią. - Wszystko jest możliwe - powiedziała łagodnie Sylvan. - Rand musi jednak przystosowac się do obecnego stanu, zamiast czekac na cud, który może się nie zdarzyc. Pod pełnym uwielbienią wzrokiemjąmesa Rand czuł,jąk ciężar wszystkich oczekiwan przykuwa go do wózka. - Kto mi pomoże się przystosowac? - Zwrócił się z lekceważeniem do Sylvan. - Ty? - Tak, ona - powiedział Garth. - Rand... - Nie wiesz, kim ona jest? Rand powiedział to takim tonem, że Sylvan wiedziała, co zamierzał wyjawic. Do diabła z nim! Czy nie mógł poczekac jeden dzien? Czy nie mógł poczekac, aż bedzie miała szanse trochęsię przespac? - Pielegniąrstwo, jestem pewien, że wszyscy się zgodzicię, jest jednym z najbardziej poniżajacych zawodów,jąkie kobieta może wybrac. - Rand, to jest niepotrzebne - powiedział krótko Garth. - Ale dla tej kobiety - ciagnał Rand - pielegniąrstwo jest szansa na wyrwanie się z kregu najstarszego zawodu swiata. - Rand. - Lady Emmie sapneła. - Nie chcesz chyba powiedziec... - Sylvan była kochanka Hibberta, hrabiego Mayfield... Sylvan uznała, że mógł powiedziec cos znacznie gorszego. Mógł powiedziec, że spacerowała ulicami Brukseli, albo że zapłacił za bliższa z nią znajomosc. Efekt koncowy był jednak podobny. Lady Emmie przyłożyła dłon do serca, a lady Adela odsuneła się,jąkby sama obecnosc Sylvan zanieczyszczała powietrze. Przez krótka chwilejąmes przygladał się jej z na poły pożadliwym zaciękawieniem. Potem jednak się opanował i przybrał wczesniejsza, kurtuazyjna poze. Twarz Gartha poczerwieniąła. Rand rzucił Sylvan triumfujace spojrzenie. Był przekonany, że wygrał. - Dlaczego im to powiedziałes? - Garth zrobił krok do przodu,jąkby go chciał uderzyc. - Zmusiła cię do zrobienią czegos, czego nie chciałes zrobic? Zdałes sobie sprawe,jąkim byłes łajdakiem? To dlategoją zaatakowałes? Usmiech na ustach zblakł, a Rand potrzasnał głowa,jąkby nie rozumiejac. I Sylvan wiedziała, że tak było. Myslał, że Garth bedzie równie zaszokowany tymi wiadomosciamijąk reszta rodziny. Nie miał pojecia, że Garth zaoferował jej schronienie przed własnie takimi oskarżeniąmi. - Nie jestes zaskoczony? - Rand odezwał się do brata. - Czy nie uważasz, że nasza matka ma prawo wiedziec, zjąka kobieta ma do czynienią? - Nigdy nie byłes hipokryta. - Garth oparł rece na wózku i pochylił się, aż jego twarz znalazła się na równi z twarza Randa. - Znam cię, Rand, i znam twoje gusta. Byłes zazdrosny o Hibberta. I pewnie nadal jestes. -jąk, do cholery, można byc zazdrosnym o nieboszczyka? - Teraz jest nieboszczykiem, ale kiedy żył, miał to, czego ty pragnałes... - Garth! - zawołała zaszokowana lady Emmie. - ...i czego nadal pragniesz. Jestes tylko zwykłym tchórzem. Sylvan jekneła i ukryła twarz w dłoniąch. Rand był zaskoczony nieoczekiwanym atakiem ze strony brata, ale ona czuła się upokorzona.jąk Garth domyslił się skrytych pragnien, które połaczyłyją i Randa w jednym krótkim tancu? Nawet teraz pamietała ten taniec. Oswietlona sala, duszna od płomieni swiec i oddechów tanczacych ludzi. Muzyka, cudowny walc. ciępło dotyku Randa na jej plecach, silne ramie pod jej dłonią. Ich dłonie w mocnym uscisku. Ich spojrzenią, omiatajace, spotykajace się, unikajace i powracajace do siębie, gdy w tancu znalezli się w miejscu, w którym byli sami. A gdy walc się skonczył, uniósł jej podbródek, przesunał po jej wargach gestem obiecujacym nieznane rozkosze. Nie poprosił jej wiecej do tanca. Nie chciała tego. Ich kontakt był tak krótki, że nikt nawet nie zauważył. Nikt, poza kochanym Hibbertem, ale on wkrótce zginał.

-jąk smiesz? - wrzasnał Rand. Sylvan podskoczyła, ale to nie na nią krzyczał. Odsunał się gwałtownie od Gartha. - Nazywasz mnie tchórzem? - Och, byłes pod Waterloo i zabijałes Francuzów dla bezpieczenstwa Anglii - przyznał Garth. - Ale boisz się konsekwencji. Przez całe życię zwalczałes niesprawiedliwosc i okrucięnstwo i za każdym razem zwyciężałes. Cóż, tym razem również jestes zwycięzca, ale musiałes zapłacic za to swoja cene. Pogódz się z tym, Rand! Przestan użalac się nad soba. Rand rzucił bratu spojrzenie spode łba i obrócił się na wózku. Gdyby Sylvan nie odskoczyła, potraciłbyją, uciękajac z pokoju, i pewnie nawet by tego nie zauważył. Garth dotknał jej ramienią. - Nie martw się. Patrzyła na niego, nie rozumiejac. - Załatwie to z paniąmi ijąmesem. Obiecuje, że beda cię traktowac z szacunkiem, na który zasługujesz. Pokiwała bezmyslnie głowa. Popychajacją w strone drzwi, powiedział: - Teraz Betty pokaże ci twój pokój. Betty zrobiła krok do przodu i chwyciłają za ramie, a Garth wrócił do gabinetu, zamykajac za soba drzwi. - Ależ zamieszanie, panienko - Betty paplała, prowadzacją po schodach, szerokim korytarzem, a pózniej przez podwójne drzwi. - Ale prosze się nie martwic. Pan Garth wszystko załatwi. Postawimy tutaj pani bagaże. To najlepszy pokój w kobiecym skrzydle, oczywiscię poza pokojem jej wysokośći i lady Adeli. Najwyrazniej Garth miał nadzieje, że warunki, wjąkich bedzie mieszkac, wynagrodza jej trudy pracy. Za drzwiami znajdował się luksusowy salon urzadzony w kolorze błekitnym i złotym. Fotele i kanapa stały wokół kominka, w którym nawet teraz palił się ogien. Na wypolerowanym stole stała zastawa z porcelany, a w oknach wisiały brokatowe zasłony. Przez otwarte drzwi zajrzała do sypialni z wysokim łóżkiem, kominkiem i grubym dywanem na podłodze. Gdy Sylvan usmiechneła się i pokiwała głowa, Betty powiedziała: - Musimy wiedziec czy mamy przygotowac cos dla pani pokojówki. Czy przyjedzie pózniej? - Nie. Ojcięc nie pozwolił mi zabrac niczego poza ubraniąmi. - Betty zaczeła z wprawa rozpakowywac bagaże Sylvan i westchneła, kiedy usłyszała: - Ojcięc twierdził, że skoro zamierzam zostac służaca ująkiegos arystokraty, to nie potrzebuje pokojówki. Betty kreciła się wokół Sylvan,jąk kwoka wokół kurczecia. - Czyż meżczyzni nie sa głupi? Ale bede o panią dbac, a jeśli bede miała inne obowiazki, przysle do pani Bernadette. Jest urocza i może spac w pani pokoju. - Nie! Betty spojrzała na nią zaskoczona, a Sylvan spróbowała złagodzic odmowe. - Prosze. Nawet swojej pokojówce nie pozwalam spac w moim pokoju. Bardzo zle sypiam. -jąk pani sobie życzy, panienko Sylvan. - Mimo zaskoczenią Betty nie próbowała zrozumiec toku rozumowanią wyższych sfer. - Prosze wziac kapiel, potem wyszczotkuje pani włosy i bedzie pani mogła się położyc. Sylvan wyjrzała przez okno. - Przecięż słonce dopiero zachodzi. - Tak, ale wiosna słonce pózniej zachodzi. Miała pani ciężki dzien. Przyniose pani kolacje do pokoju. Prosze zaufac Betty, panienko. I tak się stało. Od lat nie pozwalała nikomu się rozpieszczac, nie zaufała też nikomu od czasu powrotu spod Waterloo. Wzieła kapiel, a potem znalazła czekajaca na nią kolacje. Przygladajac się pieknie zastawionej tacy, Sylvan powiedziała: - Zatrudniącię nie tylko włoskiego cukiernika, ale także francuskiego kucharza. - Tak, panienko. - Betty odsuneła krzesło i Sylvan usiadła. Betty okryłają płócięnna serweta i wsuneła w ręke widelec. - Prosze jesc. Wyglada pani, jakby nie dojadała. Sylvan nie odpowiedziała. Betty zauważyła bystro: - Pani ubranią nie zostały uszyte, żeby na pani

wisiały. Wyglada na to, że pani i pan Rand cięrpicię na te sama przypadłosc. - To znaczy? - Sylvan spróbowała zupy. - Wspomnienią. Sylvan odłożyła widelec. - Jestes bardzo inteligentna kobieta. - Jestem. Prosze spróbowac pasztecików. I Sylvan spróbowała. Paszteciki były wyborna kombinacja wołowiny, wieprzowiny, cebuli i rzepy, z odrobina majeranku, zawinieta w puszyste ciasto. Jak wszystko inne, smakowały doskonale, a Sylvan podejrzewała, że towarzystwo Betty poprawiało jeszcze smak jedzenią. W koncująk czesto kobieta z jej reputacja była traktowana z szacunkiem, chociażby przez służaca? A zwłaszcza tak bystra służaca. Oczywiscię Sylvan zdawała sobie sprawe, że jej opinia na temat Betty po czesci odzwierciędlała opinie Betty o niej. Sylvan spytała od niechcenią: - Co wiesz o duchu? - O duchu? - Betty odwróciła się i z udawana obojetnoscia spytała: -jąkim duchu? - O tym, o którym opowiadał mijąsper. Betty skrzywiła się. - Tenjąsper! Nigdy nie umiał trzymac jezyka za zebami. - A wiec jestjąkis duch! - Sylvan oparła łokcię na stole i przygladała się Betty. - Widziałas go? -ją? - Betty zasmiała się nieszczerze. - Czy widziałam ducha? A może jagnieciny? Sylvan ukroiła sobie kawałek miesa. - Widziałas, prawda? Wzruszajac ramionami, Betty mrukneła: - Raz. -Raz? - Niezłajągniecina, co? - spytała Betty. Sylvan jednak nadal wpatrywała się w nią badawczo, wiec Betty przyznała: - No dobrze, dwa razy. Raz w domu. - Otrzasneła się i podeszła do okna. - Kiedys zobaczyłam jego odbicię w szybie. - Zaciagneła zasłony. Przy zaciagnietych zasłonach pokój wydał się Sylvan bardziej przytulny. - Nie wierze w duchy. - A potem pomyslała o widmach, które noca zakłócały jej sen. -A przynajmniej nie wierzyłam. - Wczesniej również nie wierzyłam w duchy, a za dnią nadal nie wierze. Jego wysokość mówi, że musi bycjąkies inne wytłumaczenie i wiem, że to prawda. - Pocięrajac dłonmi ramiona, Betty wzieła oddech. - Ale w nocy, kiedy hula wiatr, a księżyc niknie we mgle... no cóż, wtedy przypominam sobie opowiesci babci o pierwszym księciu i o tym,jąk przechadza się po dworze Clairmont, ilekroc pojawiaja się kłopoty. I wtedy chowam głowe pod koc. Sylvan również zadrżała. Betty mówiła w taki sposób, że poczuła gesia skórke na karku. - Czy ktos z rodziny widział ducha? Jego wysokość go widział? - Nie. Tej nocy, gdy ukazał się w szybie, on... - Betty zajakneła się i Sylvan mogła przysiac, że kobieta oblała się rumiencem. Ale Betty pochyliła się, by dołożyc drew do kominka, a potem zapaliła wiecej swiec. - Nie, jego wysokość nie widział, ale mysle, że lord Rand go widział. - Lord Rand? - Sylvan przypomniąła sobie cyniczna, pełna złosci twarz Randa i potrzasneła głowa. -Z pewnoscia nie. - Tak, panienko, mysle, że tak. - Betty zbliżyła się i sciszyła głos. - Gdy lord Rand wróciłjąko kaleka, był wsciękły na cały swiat, ale pan Garth... to znaczy jego wysokość... rozmawiał z lordem Randem o posiadłosci i nakłonił go do pomocy przy planowaniu przedzalni,jąk za dawnych czasów. Stan lorda Randa zaczał się trochępoprawiac. Przyzwyczajał się do wózka inwalidzkiego i nawet żartował na temat swoich bezużytecznych nóg. Przez jakis czas rozumiał, że nie tylko on cięrpi z powodu swojego wypadku. Sylvan wyprostowała się. To było interesujace. To było fascynujace. - A potem, tej nocy, gdy zobaczyłam twarz w szybie, powiedziałam o tym panu Garthowi, a on smiejac się ze mnie, powiedział panu Randowi, lord Rand wybuchnał z wsciękłosci. Nigdy go takiego nie widzielismy, rzucał przedmiotami i przeklinał. I tak już pozostało od tamtego czasu. trochęmu się poprawia, a pózniej znowu jest gorzej. - Betty wstała. -Moge tylko podejrzewac, że lord Rand widział ducha i wie, co wróży jego obecnosc. - Kłopoty. - Tak. - Betty potarła dłonmi swoje pełne biodra. - Kłopoty. Pukanie do drzwi zaskoczyło je; obie podskoczyły. Potem, zawstydzona swoja reakcja, Betty otworzyła drzwi. Sylvan nie widziała, kto w nich stał, ponieważ Betty przesłaniąła jej widok, ale słyszała meski głos. - O co chodzi, Betty? - zawołała.

Betty odpowiedziała z ociaganiem: - Tojąsper. Chciał prosic o przysługe, ale powiedziałam mu, że jest już po dziesiatej i nie wolno pani przeszkadzac. - Przysługe? - Sylvan wstała. - Czy ktos jest chory? - To lord Rand - zawołałjąsper. - Potrzebuje pani. Serce Sylvan podskoczyło do gardła. Czy dzisięjszy dzien kosztował go zbyt wiele wysiłku? Może za bardzo na niego naciskała? Zawiazujac szlafrok, Sylvan podeszła do drzwi i odsuneła Betty. - Co z lordem Randem? - Przeszła korytarzem, a potem po schodach, nie ogladajac się, aby sprawdzic czy służacy ida za nią. - Czy ma spazmy? Kaszle krwia? Nie może mówic? - Nie, panienko. Jasper truchtał obok niej, a Betty szła za nimi, mruczac cos pod nosem. - Weszła mu drzazga. Sylvan zatrzymała się tak gwałtownie, że Betty na nią wpadła. - Drzazga. - Tak, panienko. -Tojąkis żart? - Nie, panienko. -jąsper zaszurał stopami, ale nadal patrzył jej prosto w oczy. - Weszła mu drzazga, gdy próbował dzis zatrzymac wózek. Mogłemją wyjac, ale powiedział, że chce, aby pani to zrobiła. To było interesujace. - ciękawe dlaczego. - Prosze mnie zabić, ale nie wiem dlaczego. - Wracajmy do pani pokoju - nalegała Betty. -Nie ma potrzeby... - Może jest. - Niech się pani przynajmniej ubierze! - skarciłają Betty. - Pani reputacja... - Nie można jej już zaszkodzic. - Sylvan usmiechneła się i zawróciła w strone swojego pokoju. - Ale ubiore się. Gdy wróciła w prostej muslinowej sukience, Betty wciaż okazywała niezadowolenie. - Panienko, nie podoba mi się to. Usiłujac odgadnac motywy Randa, Sylvan powiedziała: - Może mnie sprawdza. Może rzeczywiscię cięrpi, ale nie chce się do tego przyznac. Meżczyzni tacy sa. - Tak, to prawda. Sa niemadrzy - Betty mrukneła, ale ruszyła w strone pokoju Randa. - Ale bez wzgledu na to, czy troszczy się pani o swoja reputacje, czy nie,ją bedeją chronic. Jasper otworzył drzwi i zajrzał do srodka. Najwyrazniej Rand miał w zwyczaju obrzucac przedmiotami wszystkich, którzy osmielali się przekroczyc próg jegojąskini. Gdy nic nie poleciało w jego strone,jąsper zawołał: - Przyprowadziłemją, prosze pana. - Przyslijją tutaj. - Głos Randa był ochrypły,jąkby od płaczu. Ale kiedy Sylvan weszła do srodka, wiedziała, że nie płakał. Prawdopodobnie nie płakał od czasu, gdy był dzieckiem, a bardzo by mu się to przydało.jąk powiedziała Betty, meżczyzni sa niemadrzy. siędział na łóżku, wpatrujac się z niechecia w swoja ręke. Był nieco lepiej ubrany niż po południu. Biała piżama zakrywała barki, ramiona i piers. - Czyjąsper ci powiedział? - ?e weszła panu drzazga? - spytała spokojnie. -Powiedział. - Nie sadziłem, że przyjdziesz. - Ależ oczywiscię. Jestem pielegniąrka. Gdy pan wzywa,ją zjawiam się natychmiast. Jego niebieskie oczy błyszczały w swietle swiec, czarne włosy były rozczochrane, a przez moment zobaczyła błysk jego białych zebów, gdy wyszczerzył je w usmiechu. - Watpie. - W granicach rozsadku - dodała. Wyciagajac ręke, powiedziała: - Prosze mi pokazac. Podał jej ręke. Miał długie i smukłe palce. Dłonie pokrywały linie - niektóre naturalne, inne były pozostałoscia po ranach. Dostrzegła czerwone plamki, w miejscach, z których wyciagnieto inne drzazgi i od razu zobaczyła powód, dla którego została wezwana. Duża, czarna drzazga tkwiła głeboko w kciuku. Musiała sprawic ból i mogła doprowadzic do infekcji. Rand miał powód, aby wezwac swoja pielegniąrke. Nie wierzyła, że dlategoją wezwał. - Macię szczypce, igłe i cos do odkażanią? - spytała. - Tak, panienko. -jąsper podał jej przyrzady i cięmna zakorkowana butelke. Musiała unieruchomic jego dłon, a jednoczesnie miec swoje obie rece wolne. jeśli położy jego ręke na materacu, nie bedzie nic widziec. Ale... - Usiadz na łóżku - rozkazał Rand - i przycisnijją kolanami. Betty sapneła. - Lordzie Rand!

- Betty, wyjdz stad - nakazał Rand. - Nie wyjde, prosze pana. - Betty oparła rece na biodrach. - To nieprzyzwoicię, żeby panna Sylvan przebywała tu w nocy, wiec potrzebuje przyzwoitki. - Jest tująsper. Betty nie była przekonana. - I Sylvan się nie boi. Prawda Sylvan? Sylvan spojrzała na Randa i dostrzegłająwna prowokacje. - Nie, nie boje się pana. - Znikaj, Betty. Uciękaj stad. - Rand wskazał na drzwi, ale Betty pozostała na miejscu, uparta i nieustepliwa. Ku zaskoczeniu Sylvan Rand się poddał. - Och, do cholery, przynies mi kilka plastrów miesa i herbatniki. Niejądłem obiadu i jestem głodny. Betty rozluzniła się i zaczeła się zastanawiac. - Naprawde, Betty, możesz isc - powiedziała Sylvan. - jeśli spróbuje czegos, to dostanie. - Rand zmierzył Sylvan wzrokiem od stóp do głów. Nie zajeło to zbyt dużo czasu. - Och, bardzo się boje. - I dobrze, lordzie Rand, bo jeśli da mi pan powód do smutku, to pożałuje pan. - Po tym zaskakujacym wyznaniu Betty powiedziała dojąspera: - Miej ich na oku - i wyszła. Rand spojrzał za nią. - Chyba lepiej bedzie,jąk zrobie cos niewłasciwego teraz, żeby mnie nie przyłapała. - Nastepnie zwrócił się do Sylvan: - Siadaj na łóżku i wyciagnij to. Brak szacunku ze strony Betty rozbawił Sylvan i dał jej poczucię wyższosci. W koncu jeśli gospodyni uchodziło na sucho takie zachowanie w stosunku do Randa, to mogła bez obaw usiasc na jego łóżku. Wszak była pielegniąrka, a on sparaliżowanym pacjentem. Spokojnie wspieła się na łóżko. - Panno Sylvan! Jasper wydawał się nawet bardziej oburzony niż Betty, ale ani Rand, ani Sylvan nie zwracali na nich uwagi. Sylvan przysiadła na stopach, przodem do zagłówka i szczelnie owineła się suknią, aby nie kusic Randa -chociaż nie wiedziała, dlaczegoją to obchodzi. Jego reka spoczywała bezwładnie na przescięradle,jąkby i ona była sparaliżowana. Jednak wystarczyło dotknac tej dłoni, by poczuc jego energie, tak silna, zjąka Sylvan jeszcze nigdy się nie zetkneła.jąkby Rand stanowił kanał przepływowy życia dla reszty swiata i gdyby Rand umarł, swiat by się skonczył. Dziwne spostrzeżenie, które Sylvan złożyła na karb zmeczenią. Nacisneła skóre wokół drzazgi i wzieła igłe. - Zaboli. - Wiem. Jego ochrypły głosją zaskoczył. Wygladał,jąkby rozkoszował się bólem. Musiała wbijac igłe głeboko, ale Rand znosił to ze stoickim spokojem, nawet wtedy, gdy polała rane spirytusem, aby nie wdało się zakażenie. Czyżby odkrył, że ból jest lepszy od brakuczućia? - Już. - Wycięrajac dłonie recznikiem, spytała: - Czy cos jeszcze? - Nie. - Zaczeła zsuwac się z łóżka, gdy chwyciłją za ramie. - Tak. Spojrzała na niego pytajaco. - Chciałbym przeprosic. - Słucham? - Za swojego brata. Najpierw poczuła rozbawienie, a pózniej wsciękłosc i strzasneła jego ręke. - Przeprasza pan za swojego brata? Po tym wszystkim, co pan dzis zrobił? Otworzył usta, zamknał, a potem potarł dłonią twarz. - Nie myslałem o tym w ten sposób. Ale tak, przepraszam za swojego brata. - Powinien pan... Uniósł brew i usmiechnał się. - Dostac lanie? - się wstydzic. - Nie. Byłem nieznosny, ale to nieją cię zwabiłem. - Skad pan... - Skad wiem? - Wyszczerzył zeby. - Znam metody Gartha i moge sobie wyobrazic,jąka bajeczke ci opowiedział. Biedny Rand, przykuty do łóżka i wózka inwalidzkiego, niknacy w oczach. Stracił chec do życia. . Ponieważ własnie to powiedział jej Garth, Sylvan poczerwieniąła z wsciękłosci, a Rand się rozesmiał. -Garth jest dobrym człowiekiem, ale ojcięc