ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Roberts Nora - Znak Siedmiu 01 - Bracia krwi

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - Znak Siedmiu 01 - Bracia krwi.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK R Roberts Nora Znak Siedmiu
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 368 stron)

NORA ROBERTS BRACIA KRWI

Dla moich chłopców, którzy buszowali po lesie nawet wtedy, gdy im zabraniałam. Gdzie Bóg miał świątynię, diabeł urządzi kaplicę. Robert Burton Dzieciństwo zapowiada człowieka, jak poranek zapowiada dzień. John Milton

PROLOG Hawkins Hollow Prowincja Maryland 1652 rok Zło przenikało powietrze, które wisiało nad łąką ciężkie niczym mokra wełna. Nienawiść pełzła między kłębami mgły, które snuły się bezszelestnie nad ziemią. Zło szło po niego przez przytłoczoną upałem noc. Pragnęło jego śmierci. Czekał, gdy torowało sobie drogę przez lasy, niosąc pochodnię wzniesioną ku pustemu niebu, brnęło przez strumienie, wokół zarośli, w których kuliły się zwierzątka przerażone zapachem, jaki ze sobą niosło. Ogień piekielny. Odesłał w bezpieczne miejsce Ann i życie, które nosiła w łonie. Nie uroniła ani jednej łzy, pomyślał, wsypując do wody wybrane zioła. Nie jego Ann. Ale widział smutek w jej twarzy, w głębokich, ciemnych oczach, które kochał przez całe życie i we wszystkich poprzednich. Z niej narodzi się trzech, których ona wychowa i nauczy. A z nich, gdy nadejdzie czas, powstanie następnych troje. Posiądą całą jego moc, trzej synowie, którzy wydadzą swój pierwszy krzyk długo po tym, jak dobiegnie końca ta noc. Aby zostawić im narzędzia, których będą potrzebowali, broń, której użyją, zaryzykował wszystko, co miał, wszystko, czym był. Pozostawi im spadek we krwi, w sercu, w darze widzenia. W tej ostatniej godzinie zrobi wszystko, co w jego mocy, by

otrzymali to, bez czego nie będą mogli dźwigać ciężaru, pozostać w prawdzie, dostrzec swojego przeznaczenia. Głos miał silny i czysty, gdy wzywał wiatr i wodę, ziemię i ogień. Z paleniska strzelił płomień, zawrzała woda w kociołku. Położył heliotrop na ściereczce. Głęboką zieleń kamienia pokrywały czerwone punkty. Strzegł tego kamienia jak skarbu, tak samo jak jego przodkowie. Oddawał mu cześć. A teraz przelał w niego moc, jak przelewa się wodę do kubka. Zadrżał i oblał się potem. Opadł z sił, gdy kamień otoczyła aureola światła. - Teraz dla ciebie - wyszeptał - synu wszystkich synów. Trzy części jedności. W wierze, w nadziei, w prawdzie. Zjednoczone światło, by zadać cios ciemności. A teraz przysięgam: nie spocznę, dopóki los się nie wypełni. Ostrzem athame∗1 rozciął skórę na dłoni tak, żeby krew spłynęła na kamień, do wody, w płomienie. - Krew z mojej krwi. Będę tu czekał, aż po mnie przyjdziesz, aż znowu uwolnisz to, co musi zostać wyzwolone. Niech bogowie cię strzegą. Przez chwilę czuł smutek. Pomimo świadomości celu ogarnęła go rozpacz. Nie nad swoim życiem, którego ostatnie ziarnka opadały w klepsydrze. Nie lękał się śmierci ani tego, co wkrótce go spotka, a śmiercią nie było. Rozpaczał, że już nigdy w tym życiu nie dotknie wargami ust Ann. Nie zobaczy narodzin swoich dzieci ani ich dzieci. 1∗ athame - sztylet o dwustronnym ostrzu służący do kreślenia magicznych znaków, sterowania energią uwalnianą w czasie rytuałowi zaklęć. Najlepiej jeśli ma czarną rękojeść, ponieważ ten kolor pochłania moc, dzięki temu odrobina energii właściciela będzie magazynowana w sztylecie.

Rozpaczał, że nie zapobiegnie cierpieniu, które nadejdzie, tak jak nie mógł powstrzymać bólu w przeszłości, w tylu poprzednich życiach. Wiedział, że nie jest narzędziem, lecz jedynie naczyniem opróżnianym i napełnianym zgodnie z wolą bogów. Wyczerpany pracą, pogrążony w smutku, stał przed małą chatą obok wielkiego głazu, oczekując swojego przeznaczenia. Przyszło pod postacią mężczyzny, którego ciało - jak jego własne - było jedynie skorupą. Mężczyzna nazywał siebie Lazarus Twisse, należał do starszyzny „boskich” i razem z innymi osiedlił się w tej dzikiej krainie po zerwaniu z purytanami Nowej Anglii∗∗ . Patrzył teraz na nich skąpanych w świetle pochodni, na ludzi i na tych, którzy ludźmi nie byli. Oto ci, pomyślał, przybyli do Nowego Świata w poszukiwaniu religijnej wolności, a teraz oskarżali i niszczyli każdego, kto nie chciał podążać ich jedynie słuszną, wąską ścieżką. - Ty jesteś Giles Dent. - Ja jestem - odpowiedział - w tym miejscu i w tym czasie. Lazarus Twisse wystąpił krok do przodu. Cały był odziany w oficjalną czerń, jego twarz ocieniało szerokie rondo wysokiego kapelusza, ale Giles widział oczy, a w nich czającego się demona. - Gilesie Dent, ty i kobieta znana jako Ann Hawkins zostaliście oskarżeni i uznani za winnych uprawiania czarów i demonicznych praktyk. - Kto oskarża? - Przyprowadźcie dziewczynę! - rozkazał Lazarus. Ciągnęło ją dwóch mężczyzn. Była drobnej budowy, według Gilesa nie mogła mieć więcej *∗∗ Nowa Anglia - region historyczno - geograficzny w USA obejmujący obszar 6 stanów w północno - wschodniej części kraju, zamieszkany w przeważającej części przez potomków angielskich purytanów.

niż półtora metra wzrostu. Z jej białej jak kreda twarzy, z oczu, wyzierało przerażenie, miała krótkie, postrzępione włosy. - Hester Deale, czy to ten czarownik wodził cię na pokuszenie? - Dotykał mnie, on i ta druga, którą nazywał swoją żoną. - Mówiła, jakby była w transie. - Dokonywali na moim ciele bezbożnych praktyk. Przybyli pod moje okno pod postacią kruków, wlecieli nocą do mojego pokoju. Uśpili moje gardło, żebym nie mogła mówić ani wołać o pomoc. - Dziecko - powiedział łagodnie Giles - co oni ci zrobili? Dziewczyna wbiła w niego przerażone spojrzenie. - Wzywali Szatana jako swego boga i poderżnęli gardło koguta na ofiarę. I pili jego krew. Mnie też zmusili. Nie mogłam ich powstrzymać. - Hester Deale czy wyrzekasz się Szatana? - Wyrzekam się. - Hester Deale czy oskarżasz Gilesa Denta i kobietę Ann Hawkins o czary i herezję? - Oskarżam. - Po jej policzkach spłynęły łzy. - Oskarżam ich i błagam Boga, by mnie ocalił. Modlę się, by mi przebaczył. - Przebaczy - wyszeptał Giles. - To nie twoja wina. - Gdzie jest kobieta o imieniu Ann Hawkins? - zapytał Lazarus i Giles zwrócił na niego jasnoszare oczy. - Nie znajdziecie jej. - Odstąp na bok. Wejdę do tej siedziby diabła. - Nie znajdziesz jej - powtórzył Giles i przeniósł wzrok na mężczyzn i garstkę kobiet, którzy stali na jego łące. W ich oczach dostrzegł śmierć, co więcej, głód śmierci. Taka była moc demona, to było jego dzieło.

Tylko w oczach Hester ujrzał lęk i smutek, zebrał więc całą swoją moc i pchnął ku niej. Biegnij! Zobaczył, że dziewczyna podskoczyła i zatoczyła się do tyłu. Znowu popatrzył na Lazarusa. - My obaj, ty i ja, znamy siebie nawzajem. Odeślij ich, uwolnij i załatwmy to między sobą. Na ułamek sekundy w oczach Lazarusa zapłonął krwawy błysk. - Jesteś skończony. Spalić czarownika! - krzyknął. - Spalić siedzibę szatana i wszystko w jej obrębie! Zbliżyli się uzbrojeni w pochodnie i kije. Giles poczuł grad ciosów i żar nienawiści, najgroźniejszej broni demona. Powalili go na kolana, płomienie zaczęły pożerać drewno chaty. Szalone wrzaski odbijały się echem w jego głowie. Ostatkiem mocy sięgnął ku demonowi ukrytemu w ciele człowieka o czerwonych oczach, karmiącemu się nienawiścią, strachem, przemocą. Poczuł, jak bestia tryumfuje, rośnie, tak pewna zwycięstwa i nadchodzącej uczty. Giles wystrzelił w niego przez powietrze czarne od dymu. Usłyszał wrzask bólu i wściekłości, gdy płomienie wgryzły się w ciało, i nie zwalniał uścisku niczym spragniony kochanek, kiedy ogień pożerał ich obu. W tej jedności wystrzelił płomień i rozlał się, niszcząc każde żywe stworzenie na łące. Płonął dzień i noc niczym sama piekielna otchłań.

ROZDZIAŁ 01 Hawkins Hallow Maryland 6 lipca 1987 roku W uroczej kuchni ślicznego domku przy Pleasant Avenue Caleb Hawkins próbował się nie krzywić, gdy jego matka pakowała swoją wersję prowiantu na piknik. W świecie jego matki dziesięcioletni chłopcy nie mogli się obejść bez świeżych owoców, owsianych ciasteczek domowego wypieku (nie były takie złe), połowy tuzina jajek na twardo, torby krakersów z masłem orzechowym, pałeczek z marchewki i selera (fuj!) i kanapek obficie obłożonych szynką i serem. Wcisnęła jeszcze do koszyka termos z lemoniadą, paczkę papierowych serwetek i dwa pudełka słodkich bułeczek na śniadanie. - Mamo, nie umrzemy tam z głodu - jęknął, gdy stanęła, studiując zawartość spiżarni. - Będziemy tylko w ogrodzie Foxa. To było kłamstwo i trochę zapiekło go w język. Ale matka nigdy by go nie puściła, gdyby znała prawdę. I, kurczę, w końcu miał już dziesięć lat. W każdym razie skończy już jutro. Frannie Hawkins oparła ręce na biodrach. Była zadziorną, atrakcyjną blondynką o błękitnych oczach, z modnie zrobioną trwałą. Miała trójkę dzieci, a Cal był jej oczkiem w głowie i jedynym synem. - No dobrze, sprawdźmy, co masz w plecaku. - Mamo! - Kochanie, chcę się tylko upewnić, że niczego nie zapomniałeś. -

Okrutna na swój radosny sposób Frannie rozpięła granatowy plecak syna. - Bielizna na zmianę, czysta koszulka, skarpetki, dobrze, dobrze, spodenki, szczoteczka. Cal, gdzie są plastry, które kazałam ci zabrać, i jeszcze woda utleniona i spray na owady? - Kurczę, nie jedziemy do Afryki. - Nie szkodzi - odparła Frannie i palcem wskazała synowi kierunek, w którym miał się udać, by zabrać opatrunki. Gdy wyszedł, wyjęła z kieszeni kartkę urodzinową i wsunęła mu do plecaka. Cal urodził się - po ośmiu godzinach i dwunastu minutach morderczego połogu - dokładnie minutę po północy. Każdego roku o dwunastej Frannie podchodziła do łóżka syna, przez tę jedną minutę patrzyła, jak spał, a potem całowała go w policzek. Teraz skończy dziesięć lat, a ona nie będzie mogła dopełnić rytuału. Poczuła pieczenie pod powiekami i słysząc dudniące kroki chłopca, odwróciła się, żeby wytrzeć nieskazitelnie czysty blat kuchenny. - Mam wszystko, okej? Frannie odwróciła się z promiennym uśmiechem. - Okej. - Podeszła do syna i przesunęła dłonią po jego krótkich, miękkich włosach. Był jej małym blond aniołkiem, pomyślała, ale jego włosy już ciemniały i przypuszczała, że w końcu nabiorą koloru jasnego brązu. Tak jak jej, gdyby nie pomoc „Garniere Naturals Blond”. Odruchowo poprawiła mu na nosie okulary w ciemnych oprawkach. - Pamiętaj, żebyś zaraz po przyjeździe podziękował pani Barry i panu O'Dellowi. - Podziękuję.

- I zanim jutro wrócisz do domu. - Tak jest, proszę pani. Ujęła twarz syna w dłonie i popatrzyła przez grube szkła w oczy o tym samym, szarym odcieniu, jak u jego ojca. - Bądź grzeczny - powiedziała i pocałowała go w policzek. - Baw się dobrze. - Teraz w drugi. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, moje maleństwo. Zwykle Cal nie cierpiał, gdy nazywała go „maleństwem”, ale teraz z niewiadomego powodu trochę się rozczulił i poczuł całkiem dobrze. - Dzięki, mamo. Zarzucił plecak i podniósł wypakowany kosz piknikowy. Jak, u licha, ma dojechać aż do Hawkins Wood na rowerze obładowanym połową sklepu spożywczego? Chłopaki mu nie odpuszczą. I tak nie miał wyjścia, więc zatargał wszystko do garażu, gdzie jego rower wisiał schludnie - wymóg mamy - na przyśrubowanym do ściany stojaku. Przemyślawszy sprawę, pożyczył od ojca dwie liny do skoków na bungee i przywiązał kosz piknikowy do bagażnika. Wskoczył na siodełko i popedałował do furtki. Fox skończył pielić swoją część ogrodu warzywnego, po czym wziął spray, który co tydzień przygotowywała jego matka, żeby odstraszyć jelenie i króliki od darmowego bufetu. Mieszanka czosnku, surowego jajka i pieprzu cayenne śmierdziała tak okropnie, że musiał wstrzymać oddech, gdy spryskiwał grządki zielonego groszku, fasolki limeńskiej, ziemniaków, marchewki i rzodkwi. Odsunął się, wziął głęboki oddech i przyjrzał swojej pracy. Jego matka była piekielnie zasadnicza, jeśli chodziło o ogród. Poszanowanie Ziemi, życie w harmonii z Naturą i cały ten kram. Fox wiedział, że chodziło też o wyżywienie i zarobienie pieniędzy na

utrzymanie sześcioosobowej rodziny - i każdego, kto wpadł z wizytą. Dlatego jego ojciec i starsza siostra Sage sprzedawali właśnie na straganie świeże jajka, kozie mleko, miód i zrobione przez matkę dżemy. Spojrzał na młodszego brata Ridge'a, który leżał rozciągnięty między grządkami i bawił się zielskiem, zamiast je wyrywać. Matka usypiała w domu ich maleńką siostrę Sparrow i zostawiła Ridge'a pod opieką Foxa. - Dalej, Ridge, wyrywaj te głupie chwasty. Chcę już iść. Ridge uniósł twarz i popatrzył na brata rozmarzonymi oczami. - Dlaczego nie mogę iść z tobą? - Bo masz osiem lat i nie umiesz nawet wypielić głupich pomidorów. - Poirytowany Fox podszedł do grządki Ridge'a, przykucnął i zaczął wyrywać zielsko. - Właśnie że umiem. Tak, jak liczył, urażony Ridge z pasją zabrał się do pielenia. Fox wyprostował się i wytarł ręce o dżinsy. Był wysokim, szczupłym chłopcem z masą brązowych włosów splątanych wokół twarzy o ostrych rysach. Gdy szedł po spray, w jego piwnych oczach malowała się satysfakcja. Rzucił pojemnik obok brata. - Nie zapomnij popryskać ich tym gównem. Przeciął ogród, obchodząc to, co pozostało - trzy niskie ściany i fragment komina - ze starej kamiennej chaty stojącej na skraju warzywnika. Ruina tonęła - tak jak lubiła mama - w powodzi kapryfolium i powoju. Ominął kurnik i dziobiące wokół kurczęta, wybieg, gdzie stały dwie luźno przywiązane, znudzone kozy, przeszedł skrajem ziołowego ogrodu matki i skierował się do tylnych drzwi. W przestronnej kuchni blaty

uginały się od słoików do przetworów, pokrywek, kostek wosku i misek pełnych knotów. Fox wiedział, że większość mieszkańców Hollow i okolicy uważała jego rodzinę za zdziwaczałych hipisów, ale to mu nie przeszkadzało. Na ogół znajdowali z nimi wspólny język, a ludzie z radością kupowali od nich jajka i przetwory, makatki, świece domowego wyrobu i rękodzieła mamy albo zatrudniali jego tatę na budowach. Fox umył się przy zlewie, a potem przejrzał szafki i wielką spiżarnię w poszukiwaniu czegokolwiek, co nie było zdrową żywnością. Nic z tego. Podjedzie do sklepu - tego zaraz za miastem, tak na wszelki wypadek - i wyda trochę oszczędności na ciasteczka czekoladowe i piankę. Do kuchni weszła matka, ubrana w letnią sukienkę, odrzucając na plecy długi warkocz. - Skończyliście? - Ja tak, Ridge już kończy. Joanne podeszła do okna, potargała włosy Foxa i położyła rękę na jego karku, przyglądając się młodszemu synowi. - Zostało trochę pierników z chleba świętojańskiego i wegetariańskich parówek, które możesz zabrać, jeśli chcesz. - Ach. - Paskudztwo. - Nie, dzięki. Nic mi nie trzeba. Wiedział, że ona wiedziała, że będzie jadł mięso i rafinowany cukier. I wiedział też, że ona wiedziała, iż on wie, ale nie zamierzała go za to łajać. Mama wierzyła w samodzielne dokonywanie wyborów. - Baw się dobrze. - Będę. - Fox? - Stała nadal przy zlewie, a padające z okna słońca tworzyło

aureolę wokół jej włosów. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. - Dzięki, mamo. - Myśląc już tylko o słodyczach, wypadł przez drzwi, złapał rower i wyruszył na spotkanie z przygodą. Stary nadal spał, gdy Gage wrzucał zapasy do plecaka. Słyszał jego chrapanie przez cienkie ściany ciasnego, lichego mieszkania nad kręgielnią, w której stary mył podłogi, sprzątał toalety i wykonywał każdą robotę, jaką zlecił mu ojciec Cala. Gage może i nie miał jeszcze dziesięciu lat, ale dobrze wiedział, dlaczego pan Hawkins zatrudniał jego ojca i dlaczego mieli bezpłatne mieszkanie, które przysługiwało ojcu jako „dozorcy” budynku. Pan Hawkins litował się nad nimi - a zwłaszcza nad Gagiem, pozbawionym matki synem nędznego pijaka. Inni ludzie też się nad nim litowali i to zawsze wkurzało Gage'a. Ale nie pan Hawkins. On nigdy jawnie nie okazywał mu litości. I zawsze kiedy Gage pomagał przy kręglach, pan Hawkins płacił mu gotówką, na boku, mrugając konspiracyjnie. Dobrze wiedział, cholera, wszyscy wiedzieli, że Bill Turner co jakiś czas bił dzieciaka. Ale tylko pan Hawkins usiadł z Gagiem i zapytał chłopca, czego on chce. Czy chce, żeby sprowadził gliny, opiekę społeczną, a może woli pomieszkać przez jakiś czas z nim i jego rodziną? Gage nie chciał glin ani żadnych aniołów stróżów. Oni tylko pogarszali sprawę. I chociaż dałby wszystko, żeby zamieszkać w tym ładnym domu z ludźmi, którzy prowadzili normalne życie, poprosił tylko, aby pan Hawkins nie zwalniał jego starego. Ojciec rzadziej go bił, kiedy pan Hawkins dawał mu pracę i zajęcie. O ile, oczywiście, stary dobry Bill nie popił i nie szukał jakiejś rozrywki.

Gdyby pan Hawkins wiedział, jak źle bywało wtedy z Gagiem, od razu wezwałby gliny. Dlatego chłopiec nic nie mówił i stał się mistrzem w ukrywaniu śladów bicia takiego jak to, które oberwał zeszłej nocy. Po cichu zwinął z zapasów ojca trzy zimne piwa. Szramy na plecach i tyłku wciąż bolały i piekły jak diabli. Spodziewał się tego lania. Zawsze obrywał, gdy nadchodziły jego urodziny. Tak samo jak w okolicach rocznicy śmierci matki. To były dwa wielkie, tradycyjne lania. Pozostałe nadchodziły znienacka. Ale na ogół, kiedy stary miał stałą pracę, kończyło się jedynie na bezmyślnym kuksańcu czy pchnięciu. Idąc do sypialni ojca, nawet nie starał się być cicho. Chyba tylko alarm bombowy mógłby obudzić Billa Turnera z pijackiego snu. Pokój tak śmierdział piwem, potem i starym, papierosowym dymem, że Gage aż się zachłysnął. Wziął z komody na pół pustą paczkę marlboro. Stary i tak nie będzie pamiętał, że je miał. Bez skrupułów otworzył portfel ojca i wyjął trzy jednodolarówki i piątkę. Wpychając pieniądze do kieszeni, popatrzył na ojca. Bill leżał rozwalony na łóżku, w samych bokserkach i chrapał z szeroko otwartymi ustami. Pasek, którym bił wczoraj syna, leżał na ziemi obok brudnych koszul, skarpetek i dżinsów. Przez chwilę, przez ułamek sekundy, Gage'owi stanął w oczach szalony obraz, jak podnosi ten pasek, bierze solidny zamach i z całej siły wali w nagi, obwisły brzuch ojca.

I jak ci się to podoba. Ale na stole, obok przepełnionej popielniczki i pustej butelki, stało zdjęcie uśmiechniętej matki Gage'a. Ludzie mówili, że jest do niej bardzo podobny - ciemne włosy, zamglone, zielone oczy, silnie zarysowane usta. Kiedyś się wstydził, że porównywano go do kobiety, ale ostatnio, gdy wszystkie wspomnienia tak bardzo zbladły, kiedy nie słyszał już w głowie jej głosu ani nie pamiętał, jak pachniała, te porównania przynosiły mu ukojenie. Wyglądał jak matka. Czasami wyobrażał sobie, że mężczyzna, który upijał się do nieprzytomności niemal co noc, nie jest jego ojcem. Jego tata jest mądry, dzielny i trochę beztroski. A potem patrzył na swojego starego i wiedział, że to wszystko bzdury. Wychodząc z pokoju, ułożył palce w pistolet i strzelił w starego łajdaka. Musi nieść plecak w ręku, nie ma mowy, żeby założył go na poranione plecy. Zszedł po schodach i poszedł na tyły budynku, gdzie przykuł kupiony z trzeciej ręki rower. Pomimo bólu wsiadając, uśmiechnął się szeroko. Przez następne dwadzieścia cztery godziny był wolny. Umówili się na zachodnim krańcu miasta, gdzie droga ocierała się o las. Chłopiec z klasy średniej, dzieciak hipisów i syn pijaka. Urodzili się tego samego dnia, siódmego lipca. Cal wydał swój pierwszy przerażony krzyk na porodówce szpitala hrabstwa Washington, podczas gdy jego matka oddychała ciężko, a ojciec szlochał. Fox wypchnął się na świat prosto w ręce roześmianego ojca w sypialni małego

wiejskiego domku na odludziu wśród dźwięków Boba Dylana śpiewającego „Lady, Lady, Lady”. Zaś Gage wydostał się z trudem ze swej przerażonej matki w karetce pędzącej szosą Maryland numer sześćdziesiąt pięć. Teraz Gage przyjechał pierwszy i wprowadził rower między drzewa, żeby nikt z drogi nie mógł go zauważyć. Usiadł na ziemi i zapalił pierwszego tego popołudnia papierosa. Zawsze po nich robiło mu się trochę niedobrze, ale buntowniczy akt palenia wynagradzał złe samopoczucie. Siedział i palił w cieniu drzew i wyobrażał sobie, że jest na górskiej ścieżce w Kolorado albo w parnej południowoamerykańskiej dżungli. Wszędzie, tylko nie tu. Włożył papierosa po raz trzeci do ust i po raz pierwszy ostrożnie zaciągnął się dymem, gdy usłyszał zgrzyt opon na piachu i kamieniach. Fox przedzierał się przez las na Piorunie - tak nazywał swój rower, bo jego ojciec wymalował błyskawice na ramie. Ojciec Foxa był super pod tym względem. - Cześć, Turner. - O'Dell. - Gage wyciągnął papierosa w stronę kolegi. Obaj wiedzieli, że Fox wziął go tylko po to, żeby nie wyjść na mięczaka. Zaciągnął się szybko i oddał. Gage skinął głową w stronę torby przywiązanej do kierownicy Pioruna. - Co masz? - Ciasteczka, pianki i trochę placka. Jabłkowego i wiśniowego. - W dechę. Ja mam trzy puszki piwa na dziś wieczór. Oczy Foxa zrobiły się wielkie jak spodki.

- Nie zalewasz? - Nie zalewam. Stary był zmiażdżony. I tak się nie pozna. I mam coś jeszcze. „Penthouse'a” z zeszłego miesiąca. - Serio? - Trzyma je pod stertą ciuchów w łazience. - Pokaż. - Później. Do piwa. Obaj popatrzyli na Cala, który pchał rower po nierównej ścieżce. - Cześć, palancie - powitał go Fox. - Cześć, dupki. Po braterskim powitaniu poprowadzili rowery wąską ścieżką w głąb lasu. Przypięli starannie rowery, odwiązali torby i wyciągnęli zapasy. - Jezu, Hawkins, co twoja mama tam zapakowała? - Przestaniesz narzekać, jak spróbujesz. - Ramiona Cala już protestowały przeciwko ciężarowi. Popatrzył spode łba na Gage'a. - Dlaczego nie założysz plecaka? Mógłbyś mi pomóc. - Bo chcę nieść go w ręku. - Ale otworzył pokrywkę koszyka, zagwizdał na widok pudełek Tupperware i wrzucił parę do swojego plecaka. - Weź kilka, O'Dell, bo inaczej samo dotarcie do Stawu Hester zajmie nam cały dzień. - Cholera. - Fox wziął termos i wcisnął go do swojego plecaka. - Teraz wystarczająco lekkie, paniusiu? - Spadaj. Mam i kosz, i plecak. - A ja mam zakupy i plecak. - Fox odwiązał od kierownicy drogocenną torbę. - Ty niesiesz sprzęcior, Turner.

Gage wzruszył ramionami i wziął radio. - W takim razie ja wybieram muzykę. - Żadnego rapu - powiedzieli jednocześnie Cal i Fox, ale Gage tylko wyszczerzył zęby w uśmiechu i kręcił gałką, aż znalazł Run - D.M.C. ∗ Przeklinając i jęcząc, ruszyli przed siebie. Promienie słońca i letni upał sączyły się przez grube, zielone liście. Przez korony grubych topoli i strzelistych dębów prześwitywało mlecznobłękitne niebo. Skierowali się w stronę powiewu idącego od strumienia pośpieszani słowami rapera i Aerosmith. - Gage ma „Penthouse'a” - obwieścił Fox. - Gazetę z gołymi babkami, ciołku - wyjaśnił, widząc nierozumiejące spojrzenie Cala. - Uh - uh. - Uh - uh. Dalej, Turner, pokaż. - Dopiero jak się rozpakujemy i otworzymy piwo. - Piwo! - Cal instynktownie obejrzał się przez ramię na wypadek, gdyby nagle jego matka stanęła im za plecami. - Masz piwo? - Trzy puszki - potwierdził Gage. - I fajki. - I co, słaby wypas? - Fox dał Calowi kuksańca w ramię. - Najlepsze urodziny w życiu. - Najlepsze - potwierdził Cal w duchu śmiertelnie przerażony. Piwo, papierosy i zdjęcia nagich kobiet! Gdyby jego matka kiedykolwiek się dowiedziała, miałby szlaban do trzydziestki. Nie mówiąc już o tym, że ją okłamał. I że szedł właśnie przez Hawkins Wood na piknik do surowo zakazanego Kamienia Pogan. Dostałby szlaban, aż umarłby ze starości. *∗ zespół grający muzykę rap, nagrał piosenkę z Aerosmith.

- Przestań się przejmować. - Gage, z diabelskim błyskiem w oku, przełożył plecak z jednej ręki do drugiej. - Wszystko jest spoko. - Nie przejmuję się. - Mimo to Cal i tak podskoczył, gdy spomiędzy drzew wyleciała duża sójka i wydała w powietrzu poirytowany krzyk.

ROZDZIAŁ 02 Staw Hester był miejscem zakazanym w świecie Cala i dlatego zupełnie nie mógł mu się oprzeć. Staw, pełen brązowej wody, zasilany przez kręty strumień Antietam i ukryty w głębokim lesie, był podobno nawiedzany przez Szaloną Pielgrzymkę, która utopiła się tu dawno temu. Cal słyszał, jak matka mówiła o chłopcu, który za jej dzieciństwa utonął w sadzawce, co według Logiki Mamy stanowiło powód numer jeden, by absolutnie zabronić synowi pływania w Stawie Hester. Podobno duch chłopca także tu straszył, czaił się pod wodą i tylko czekał, by schwycić jakieś dziecko za kostkę i pociągnąć na dno, żeby mieć się z kim bawić. Cal pływał już dwukrotnie tego lata w stawie, oszołomiony podnieceniem i strachem. I za każdym razem mógł przysiąc, że czuł na kostce muśnięcie kościstych palców. Na skraju wody czuwała zwarta armia tataraku, a wokół stromych brzegów rosły kępy dzikich pomarańczowych lilii, które tak bardzo lubiła jego mama. Na kamienistym zboczu rozkładały się wachlarze paproci i cierniste krzaki jeżyn, a ich dojrzałe owoce plamiły palce czerwonawą purpurą, wyglądającą jak krew. Ostatnim razem, gdy tu byli, Cal widział czarnego węża pełznącego w górę po zboczu tak zwinnie, że niemal nie dotykał liści paproci. Fox wrzasnął, rzucił plecak, w kilka sekund zrzucił buty, koszulę i dżinsy i popędził do wody niczym strzała, nie przejmując się wężami, duchami ani niczym, co mogłoby czyhać pod powierzchnią brunatnej

wody. - Chodźcie, mięczaki! - Podskakiwał w mętnej wodzie jak foka. Cal usiadł, zdjął adidasy i starannie wepchnął skarpetki do środka. Fox nurkował i chlapał, ale Gage stał bez ruchu, patrząc na wodę. - Wchodzisz? - Nie wiem. Cal zdjął koszulę i z przyzwyczajenia ją złożył. - To jest punkt programu. Nie możemy go odhaczyć, jeśli nie wykąpiemy się wszyscy trzej. - Dobra, dobra. - Ale Gage nadal stał nieruchomo, choć Cal rozebrał się już do bokserek. - Wszyscy musimy wejść do wody, rzucić wyzwanie bogom i tak dalej. Gage wzruszył ramionami i zrzucił buty. - Idź, co ty, jesteś gej? Chcesz patrzeć, jak się rozbieram? - Okropny widok. - Cal wsunął okulary do lewego buta, wziął głęboki oddech i ucieszony, że nie widzi już tak wyraźnie, wskoczył do wody. Poraził go krótki, lodowaty szok. Fox natychmiast ochlapał mu twarz, kompletnie go oślepiając i odpłynął w stronę brzegu, zanim Cal zdążył się zemścić. Gdy tylko udało mu się przetrzeć oczy krótkowidza, do wody wskoczył Gage i znów go oślepił. - Kurczę, chłopaki! Niezdarny skok Gage'a tak wzburzył wodę, że Cal musiał odpłynąć na bok. Z nich trzech Cal pływał najlepiej. Fox był szybki, ale zaraz tracił parę, a Gage, cóż, walczył z wodą,

jakby była najbardziej zaciekłym przeciwnikiem na świecie. Cal martwił się - choć po części ta myśl przepełniała go podnieceniem - że pewnego dnia będzie musiał wykorzystać techniki pierwszej pomocy, których nauczył go ojciec w przydomowym basenie, żeby ocalić Gage'a przed utonięciem. Wyobrażał sobie, jak Gage i Fox patrzyliby potem na niego z wdzięcznością i podziwem, kiedy nagle czyjaś dłoń chwyciła go za kostkę i pociągnęła pod wodę. Cal wiedział, że to Fox go ciągnie, ale serce podskoczyło mu do gardła, kiedy woda zamknęła się nad głową. Zaczął się miotać, zapominając w przypływie paniki o wszystkich wskazówkach ojca. Gdy już udało mu się wyrwać nogę z uścisku i wydostać na powierzchnię, dostrzegł po lewej stronie jakiś ruch. Ona sunęła przez wodę wprost na niego. Pływające włosy odsłaniały białą twarz o czarnych jak węgiel oczach. Wyciągnęła rękę i Cal otworzył usta do krzyku, ale opił się tylko wody, walcząc, by utrzymać się na powierzchni. Wokół siebie słyszał śmiech, metaliczny i zwielokrotniony jak dźwięk starego radia tranzystorowego, którego czasem słuchał ojciec. Z gardłem ściśniętym przerażeniem zaczął płynąć rozpaczliwie do brzegu. - Widziałem ją, widziałem ją, w wodzie, widziałem ją. - Krztusił się słowami, wydostając się z trudem na ląd. Przyszła po niego, oczami wyobraźni widział ją szybką jak rekin, zobaczył, jak otwiera usta, a jej zęby błyskają, ostre niczym noże. - Wychodźcie! Wychodźcie z wody! - Dysząc ciężko, przeczołgał się przez śliskie wodorosty i spojrzał na przyjaciół dokazujących w stawie. -

Ona jest w wodzie - niemal zaszlochał, sięgając po okulary schowane w bucie. - Widziałem ją! Wychodźcie. Szybko! - Oooch, duch! Pomóżcie mi, pomóżcie mi! - Fox zanurkował z kpiącym bulgotem. Cal z trudem stanął na nogi, zacisnął dłonie w pięści. Wściekłość i przerażenie nadały siłę jego głosowi, gdy krzyknął w letnie, nieruchome powietrze. - Wychodźcie, do ciężkiej cholery! Uśmiech na twarzy Gage'a zbladł. Popatrzył na Cala zmrużonymi oczami i złapał za ramię Foxa, który ze śmiechem wynurzył właśnie głowę nad wodę. - Wychodzimy. - Przestań. Panikuje, bo go pociągnąłem. - On nie ściemnia. Zadziałał albo ton, albo wyraz twarzy Cala, gdy Fox w końcu na niego spojrzał. Chłopak rzucił się do brzegu, przestraszony na tyle, by co chwila oglądać się trwożliwie przez ramię. Gage popłynął za nim beztroskim pieskiem i Cal odniósł wrażenie, że przyjaciel chce, żeby coś się stało. Kiedy w końcu wszyscy znaleźli się na brzegu, Cal znowu opadł na ziemię. Podciągnął kolana, przycisnął do nich czoło i zaczął się trząść. - Człowieku. - Ociekający wodą Fox przestąpił z nogi na nogę. - To ja cię pociągnąłem za nogę, a ty spanikowałeś. Tylko się wygłupialiśmy. - Widziałem ją. Fox ukucnął, odrzucając z twarzy mokre włosy. - Koleś, przecież ty nic nie widzisz bez tych denek od butelek. - Zamknij się, O'Dell. - Gage też przykucnął. - Co widziałeś, Cal? - Ją - Jej włosy pływały dookoła, a oczy, och człowieku, oczy miała czarne jak te rekiny w „Szczękach”. Była ubrana w taką długą suknię, z

długimi rękawami i w ogóle, i wyciągnęła rękę, jakby chciała mnie złapać... - Kościstymi palcami - dokończył Fox, z trudem ukrywając pogardę w głosie. - Nie były kościste. - Cal uniósł głowę, a w jego oczach za grubymi szkłami malował się gniew i przerażenie. - Myślałem, że będą, ale ona, cała, wyglądała jak... prawdziwa. Nie jak duch czy szkielet. Człowieku, o Boże, widziałem ją. Nie wymyśliłem sobie tego. - Jeeezu. - Fox odsunął się jeszcze o krok od sadzawki i zaklął siarczyście, gdy kolce jeżyn rozorały mu ramię. - Cholera, skaleczyłem się o krzak. - Wyrwał garść długiej trawy i wytarł krew sączącą się z zadrapań. - Nawet o tym nie myśl. - Cal widział, w jaki sposób Gage patrzy na wodę - ten błysk „ciekawe - co - by - się - sta - ło” w zamyślonych oczach. - Nikt nie wróci do wody. I tak za słabo pływasz, żeby próbować. - Dlaczego tylko ty ją widziałeś? - Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Chcę stąd iść. Cal skoczył na równe nogi, złapał spodnie. Zanim zdążył je założyć, zobaczył plecy Gage'a. - Rany julek, ale masz poharatane plecy. - Stary się wczoraj zmiażdżył. Nic wielkiego. - Chłopie. - Fox podszedł, żeby zobaczyć. - To cię dopiero musi boleć. - Woda trochę pomogła. - Mam zestaw pierwszej pomocy... - zaczął Cal, ale Gage nie pozwolił mu dokończyć.

- Powiedziałem, że to nic takiego. - Złapał koszulę i wciągnął ją przez głowę. - Skoro brakuje wam jaj, żeby wrócić do wody i zobaczyć, co się wydarzy, to równie dobrze możemy już iść. - Ja nie mam jaj - powiedział Cal z tak śmiertelną powagą, że Gage parsknął śmiechem. - To włóż spodnie, żebym nie musiał się zastanawiać, co ci się tam majta między nogami. Fox otworzył paczkę ciasteczek i wyjął jedną puszkę coli z sześciopaku, który kupił w sklepie. Ponieważ incydent w sadzawce i rany na plecach Gage'a były zbyt poważne, już więcej o nich nie rozmawiali. Zamiast tego ruszyli w drogę, pojadając ciastka i dzieląc się puszką ciepłego napoju. Ale gdy Bon Jovi zaśpiewał, że są już „w połowie drogi”, Cal zaczął rozmyślać o tym, co widział. Dlaczego tylko on? Jak mógł dostrzec jej twarz tak wyraźnie w mętnej wodzie, skoro zostawił okulary w bucie? Jak w ogóle mógł ją zobaczyć? Im bardziej oddalał się od sadzawki, tym łatwiej mu było przekonać samego siebie, że wszystko to było tylko przywidzeniem. Upał osuszył wilgotną skórę i Cal zaczął się pocić. Zastanawiał się, jak Gage znosi dotyk koszuli, która mu się przykleiła do poranionych pleców. Jeny, człowieku, te ślady były całe czerwone i podpuchnięte i naprawdę musiały boleć. Widywał już wcześniej Gage'a po ataku starego Turnera, ale nigdy nie wyglądało to tak źle jak teraz. Żałował, że Gage nie pozwolił mu posmarować ran maścią. A jeśli złapie infekcję? Dojdzie do zatrucia krwi i w drodze do Kamienia Pogan Gage zacznie majaczyć albo coś?