ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 154 006
  • Obserwuję933
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 242 134

Rozkaz ocalic miasto

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :788.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Rozkaz ocalic miasto.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 74 osób, 51 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 32 stron)

Stanisław Czerpak Zdzisław Hardt ROZKAZ – OCALIĆ MIASTO Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1966 Okładkę projektował: Tadeusz Michaluk Ilustracje wykonał: Mieczysław Wiśniewski

PO DWUDZIESTU LATACH Latem 1964 roku przyjechali do Krakowa: Elżbieta Wołogodzka, Eugeniusz Bereźniak i Aleksy Szapowałow. Przed dwudziestu laty rozkaz związał ich mocno z tym miastem. Goście spotkali się z szeregiem ludzi, z którymi w tamych ciężkich dniach łączyła ich wspólna działalność — walka z hitlerowskim najeźdźcą. Były to spotkania prawdziwych przyjaciół. Chodzili po Krakowie, w którego ocaleniu każdy z nich ma swój udział. Przypominali sobie różne przeżycia i wydarzenia. Pojechali również poza Kraków. Na kilka dni odżyły wspomnienia. Wspomnienia związane są z wieloma miejscami. Życie w ciągłym niebezpieczeństwie... Różne krytyczne sytuacje... A jednak życie całą pełnią, mimo że jutro mógł być jego koniec. Na Wieczystej, tam gdzie dzisiaj ulica wiedzie do Nowej Huty, zginęli dwaj młodzi bojowcy. W Zabierzowie ujęta została przez hitlerowców Hanka, która — jak wynika z informacji otrzymanych dopiero po latach — dzielnie trzymała się podczas przesłuchań w więzieniu i w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, z którego już nie wróciła. W Sance — wspomnienia szczególnie smutne. Michał Wróbel nie wyszedł z więzienia. Został zamordowany przez Niemców. Zachował się prawdziwie jak bohater. Nie wydał nikogo, tak zresztą jak jego obydwie córki. Żyją dzisiaj w Sance — w tym samym domu pod lasem, z którego kiedyś nadawane były komunikaty radiowe, w którym aresztowano Elżbietę Wołogodzką — „Olgę” i całą rodzinę Wróblów. Młodsza córka Michała Wróbla — Rozalia — zapłaciła bardzo wysoką cenę: nie została wprawdzie zamordowana, ale na resztę życia utraciła zdrowie. Wizyta w Rybnej u Stanisława Malika. Kapitan Michajłow wchodzi do domu i zapytuje: — Czy ma pan śliwki do sprzedania? Radzieccy goście we wszystkich rozmowach podkreślali, że bez pomocy Polaków nigdy nie byliby w stanie wykonać zadań zleconych im przed dwudziestu laty. ZRZUTY Zmierzchało, kiedy „Michajłow”, „Aleksiej” i „Anka”* przybyli na lotnisko, z którego mieli odlecieć. Humory im dopisywały, choć nietrudno było się domyślić, że cała trójka nadrabia trochę miną, aby ukryć wewnętrzny niepokój. I nie dlatego zresztą, by ktoś nie posądził ich o tchórzostwo; w takich sytuacjach o podobnych uczuciach nie mówi się „z zasady”. Prawdę mówiąc, młodych ludzi pociągała niebezpieczna przygoda i jeśli żywili jakieś obawy, to wynikały one raczej z uświadomienia sobie odpowiedzialności, jaka na nich ciążyła. Odlecieć mieli wraz z nastaniem nocy — zatem niedługo, zmierzch bowiem gęstniał coraz bardziej, zacierając kontury stojących nie opodal maszyn. Zaciągnięte chmurami niebo pozwalało snuć raczej optymistyczne przypuszczenia co do wyników wyprawy, która — skierowana na tyły nieprzyjaciela — była szczególnie niebezpieczna. Trójka zajęła miejsca w przygotowanym Douglasie. Wkrótce potem maszyna oderwała się od płyty lotniska. Pierwszy etap lotu — bardzo spokojny — sprzyjał rozmyślaniom nad tym, co będzie na dole, po wylądowaniu. Stanowili grupę rozpoznawczą pod dowództwem kapitana Michajłowa. Do Generalnej Guberni lecieli po to, by dołączyć do działającej już tam siatki. Dowództwu Frontu potrzebne są informacje z rejonu Krakowa. Te, które docierały, były stanowczo zbyt skromne. Konieczność uzupełnienia stanu osobowego przerzuconych na tyły frontu zwiadowców podyktowana została zwłaszcza niepokojącymi wieściami o zdradzie i związanych z nią stratach. Ciekawe, co się dzieje z Olgą i co właściwie zrobił Józek? Czyżby to on zdradził? Różne domysły cisnęły się do głowy. Jak wygląda sytuacja naprawdę, mieli się dowiedzieć na miejscu. Perspektywa pracy w rejonie Krakowa nie była bynajmniej nęcąca. Teren ten, o czym mieli ścisłe dane, nasycony został w maksymalnym stopniu niemieckim wojskiem i policją. No, ale właśnie dlatego tam jadą. W Krakowie mieści się szereg ważnych placówek i instytucji niemieckich, miasto to stanowi ponadto ważny węzeł komunikacyjny. Jakoś to będzie. Niemcy nie czują się przecież na polskiej ziemi dobrze i pewnie... * Kapitan Eugeniusz Bereźniak, porucznik Aleksy Szapowałow i radiotelegrafistka Anna Żuk.

Znaleźli się nad linią frontu. Ich samolot stał się nagle obiektem silnego, choć na szczęście niecelnego ognia artylerii niemieckiej. Przelecieli. Dalszy lot upływa w narastającym niepokoju: jakie będą warunki lądowania? Po chwili pada komenda: — Przygotować się do skoku! A więc już! Mobilizują się psychicznie, sprawdzają jeszcze raz spadochrony. — Do widzenia... na dole! — próbują żartować. Za chwilę opuszczają samolot. Aleksiej skacze ostatni. Nie pierwszyzna to dla niego. Ale w takiej sytuacji nigdy nie wiadomo, gdzie człowiek wyląduje. Noc ciemna, nie widać kompletnie nic Tylko po czasie opadania skoczek orientuje się, że ziemia musi być blisko. Cichy plusk i... Aleksiej tkwi po pas w wodzie. Klnie po cichu. Lepsze to jednak niż lądowanie na drzewie — pociesza sam siebie. Gramoli się z wody, wyciąga spadochron, zakopuje go. Pierwsza czynność wykonana. Myśl pracuje teraz szybko i sprawnie. Musi jak najszybciej oddalić się od miejsca lądowania. A nuż Niemcy coś zwąchali? Gdzie Anka i Michajłow? Trzeba odejść stąd, jednak możliwie niedaleko. Aleksiej porusza się niezdarnie. Mokra odzież lepi się nieprzyjemnie do ciała. Zęby szczękają z zimna. Usiłuje zorientować się w terenie. Wkrótce spostrzega przed sobą ciemniejącą ścianę lasu. Szczekanie psa pozwala przypuszczać, że w pobliżu znajduje się jakaś miejscowość. Trzeba wracać. Po chwili Aleksiej jest znowu przy wodzie, w której lądował, a raczej wodował. To chyba jakieś jezioro. Nie widząc innego wyjścia, skoczek postanawia czekać tu do rana. Trzeba wysuszyć ubranie i buty, a przede wszystkim — odpocząć po pierwszych emocjach. Gdy pojaśniało, Aleksiej rozejrzał sję po okolicy. Niedaleko biegnie droga. Dochodzi do niej i rusza w poszukiwaniu tablicy, która pozwoliłaby mu zorientować się, gdzie właściwie jest. Ciąży mu samotność i niepokój. Jak połączy się z towarzyszami? Orientacja w terenie, przeprowadzona za pomocą mapy, którą miał przy sobie, nie napawała optymizmem. Znajdował się blisko Dąbrowy Górniczej, w odległości ponad 80 kilometrów od Krakowa i — co najgorsze — na obszarze włączonym do Rzeszy. Aby osiągnąć cel swojej podróży, musi zatem przedostać się przez granicę, na ziemie znajdujące się pod władzą generalnego gubernatora. Zdaje sobie sprawę, że niełatwe to będzie przedsięwzięcie. Nie ma dokumentów. Poza tym nie otrzymał żadnych wskazówek, które pomogłyby mu nawiązać kontakty na tym obszarze. Jest zdany wyłącznie na samego siebie i przysłowiowy łut szczęścia. W masie ludzkiej zawsze łatwiej się ukryć. Wie o tym dobrze, toteż postanawia maszerować tak, żeby jak najszybciej znaleźć się w dużym skupisku miejskim. Decyzja ta doprowadza go do Sosnowca. Głód dokucza coraz bardziej, czuje, że nie wytrzyma już dłużej. Na jednej z ulic spostrzega restaurację z widocznym z daleka napisem: Nur für Deutsche. Wejść — nie wejść? Tu chyba stosunkowo najbezpieczniej... Pokrzepiony posiłkiem, wychodzi znów na ulicę. Teraz łatwiej błądzić wśród nieznanych zaułków. Właściwie nie jest tak źle, jak mogłoby być — przychodzi mu nagle do głowy. Zaczyna wierzyć, że wszystko ułoży się dobrze. Przy „Modrowgasse” Aleksiej rozpoznaje siedzibę organizacji nacjonalistów ukraińskich. Co robić? Chwila zastanowienia i decyzja: w sytuacji, w jakiej się znalazł, wszystkie drogi są dobre, które pozwolą jak najszybciej dojść do celu i wykonać powierzone zadanie. Można przecież wystąpić w roli uciekiniera ze Lwowa. Ucieczka przed Rosjanami... Jeszcze krótka zwłoka, ułożenie planu gry i oto Aleksiej, zdecydowany działać poprzez ukraińsko- nacjonalistyczną organizację, wkracza do budynku przy „Modrowgasse”. Po chwili siedzi w biurze organizacji i opowiada zmyśloną historię swych przejść. Pochodzi z miejscowości Podwołoczyska. Jako nacjonalista ukraiński musiał zostawić wszystko i uciekać przed nadchodzącymi bolszewikami, Dotarł aż tutaj... Chce się zaczepić, dostać pracę i — w miarę możliwości — przyczynić do zahamowania marszu bolszewików na zachód. Opowiadając tę zmyśloną na poczekaniu bajeczkę, stara się ukryć lekki niepokój, Głowę zaprząta ciągle ta sama, najważniejsza w tej chwili myśl: uwierzą czy nie uwierzą? Na szczęście uwierzyli. Długa rozmowa kończy się krótką decyzją: — Pomożemy wam! Następnego dnia uciekinier z zachodniej Ukrainy, Jan Zalewski, udaje się do „Osthütte”, gdzie ma podjąć pracę. W jego kieszeni znajduje się niemała kwota 500 marek, wypłaconych mu z tytułu „strat poniesionych w związku z ucieczką przed bolszewikami”. Najgorsze jest to, że sytuacja Aleksieja jest tyleż pomyślna, co niepomyślna. Żadne bezpośrednie

niebezpieczeństwo, jak sądzi, mu nie zagraża. Niemniej jednak nie przybył tu po to, żeby pracować w niemieckiej fabryce. Musi jak najprędzej przejść granicę i dotrzeć w rejon Krakowa. W żadnym razie nie może się jednak zdemaskować przed Niemcami czy ukraińskimi faszystami. Wiedząc, że nie ma czym usprawiedliwić swego wyjazdu do Krakowa, nie podejmuje w tej sprawie żadnych otwartych starań. Postanawia, uzbroiwszy się w cierpliwość, szukać innych dróg. W hucie pojawienie się jego przeszło obojętnie, nie wywołując żadnej sensacji. Przyjmowanie nowych pracowników należało do rzeczy zwykłych, a obce pochodzenie także nie dziwiło, pracowali tu bowiem ludzie różnych narodowości. Aleksiej otrzymuje stanowisko pracy, poznaje najbliższe otoczenie. Mija dzień, drugi, trzeci...- Nawiązywanie bliższych kontaktów nie przychodzi jednak łatwo. Są tu Niemcy, Ukraińcy, Polacy... Są volksdeutsche i inne kategorie „niepełnych” Niemców. Atmosfera — jak najgorsza. Nieufność, podejrzliwość... Aleksiej nie chce zadawać się z faszystami, do innych zaś nie ma dojścia. Sam zjawił się tu wszak jako nacjonalista ukraiński. Jak nawiązać kontakty z Polakami, z polskimi patriotami, w szczególności z ludźmi bliskimi mu ideowo? Myśl ta mocno trapiła Aleksieja. W niełatwej sytuacji nie popadał jednak w zwątpienie, licząc na to, że trafi w końcu na właściwych ludzi. I nie przeliczył się. Grając oficjalnie rolę „uciekiniera przed bolszewikami”, zaczął prowadzić przy różnych okazjach — w czasie przerw na posiłek czy w drodze do pracy — rozmowy z Polakami. Jeden z nich, niejaki Mietek Rakoczy, znał język rosyjski; to ułatwiało sytuację — umożliwiało posługiwanie się w rozmowach półsłówkami, aluzjami. Aleksiej zaczął dawać do zrozumienia, że nie chciałby tutaj pozostać. Wolałby przenieść się do Generalnego Gubernatorstwa, gdzie łatwiej spotka się ze znajomymi. Rozmowy te stawały się coraz bardziej szczere. W końcu Mietek, w którym w atmosferze rosnącego zaufania i sympatii Aleksiej poznał szczerego polskiego patriotę, zaczął rozumieć. Poproszony przez Aleksieja o pomoc w przedostaniu się do Generalnej Guberni, zrobił wszystko, aby nie zawieść pokładanego w nim zaufania. Dzięki jego staraniom po trzech tygodniach pobytu w Sosnowcu i pracy „na chwałę Wielkiej Rzeszy” Aleksiej znalazł się w Rybnej koło Krakowa. Nie było zresztą dziełem przypadku, że trafił akurat tutaj. Rybna — duża wieś, oddalona niespełna dwadzieścia kilometrów na zachód od Krakowa — wyróżniała się spośród innych postępowością swych mieszkańców. Jeszcze w 1933 roku, po wizycie przybyłego ze Śląska wysłannika Komunistycznej Partii Polski, powstała w Rybnej komórka partyjna. Organizatorem jej był Franciszek Zając, a członkami Ignacy Tekieli (przez pewien czas pracował na Śląsku jako górnik i tam zetknął się z komunistami), Stanisław Malik (od 1936 roku sekretarz komórki), Antoni Feluś, Ignacy Targowski oraz Franciszek Pułecki. Ludzie ci podczas okupacji zamieszkiwali nadal w Rybnej. W roku 1942 w mieszkaniu Franciszka Zająca uczestniczyli w zaprzysiężeniu nowo zorganizowanej komórki Polskiej Partii Robotniczej, z której inicjatywy utworzono następnie oddział wypadowy. Przeprowadził on później szereg akcji sabotażowych, skierowanych głównie na transport wroga. W rozwijaniu działalności dywersyjnej przydało się też 450 kilogramów materiałów wybuchowych, zdobytych w roku 1943 w kopalni „Krystyna” w Tenczynku. Nic dziwnego więc, że pierwsza grupa zwiadowcza, zrzucona wcześniej, z końcem kwietnia 1944 r. w rejonie Krakowa, trafiła nie gdzie indziej, a właśnie do Rybnej. Do mieszkańca tej wsi, Stanisława Malika, przyszedł wówczas jeden z członków organizacji, Jan Kasperkiewicz. — Słuchajcie, Malik, przyprowadzono do mnie Rosjankę — powiedział. — Ma ze sobą radiostację. Jest polecenie ze sztabu, żebyście się nią zaopiekowali. Chodźcie! Gdy Malik wszedł do domu Kasperkiewicza, zobaczył młodą dziewczynę, niewielką, drobną, wyglądającą na uczennicę-podlotka. — To towarzyszka Olga — powiedział Kasperkiewicz. Radiotelegrafistka Olga, tak jak później Aleksiej, zrzucona została w trzyosobowej grupie. Wraz z nią przybyła zza frontu dwójka Polaków: „Józek” — dowódca grupy i Hanka — zwiadowca*. Józek pochodził ze Śląska. Po powstaniu w Związku Radzieckim I Dywizji im. Tadeusza Kościuszki wstąpił w jej szeregi. Hanka to córka lekarza z Warszawy. Zadania tej grupy były identyczne z zadaniami później zrzuconej grupy kapitana Michajłowa. * Józek miał występować, jako ukraiński działacz nacjonalistyczny, pod nazwiskiem Bogusławski, Olga jako jego żona, zaś Hanka — jako jej siostra.

Trójka zwiadowców otrzymała adresy, pod którymi miała się zgłosić w Krakowie. Józek miał ponadto fotografię żołnierza dywizji kościuszkowskiej, Piotra Sendora. Na odwrocie fotografii widniał napis: Mamo, bardzo Cię proszę, pomóż tym ludziom. Mama, nazywana „babcią Sendorową”, mieszkała wraz z synem Franciszkiem we wsi Branice pod Krakowem w rejonie dzisiejszej Nowej Huty. Franciszek Sendor był działaczem ludowym i żołnierzem Batalionów Chłopskich. W jego domu odbywały się zebrania organizacji. Niemniej jednak, dowiedziawszy się, że radzieccy zwiadowcy poszukują dogodnego miejsca na radiostację, szybko zgodził się, ażeby została ona zainstalowana w jego domu. Tak więc Olga i Hanka, w towarzystwie Franciszka Sendora, udały się któregoś dnia do Branic. Cała trójka objuczona była bagażem, zawierającym głównie części radiostacji. Józek nie brał udziału w przenoszeniu sprzętu. Droga była niebezpieczna; wiodła obok lotniska w Czyżynach. Na tej trasie Niemcy często legitymowali ludzi i przeprowadzali rewizje. Sendor miał rower, do którego przytroczył co cięższe paczki. W tym samym czasie wracał z Krakowa furmanką znajomy Sendora — Piotr Barnaus. Zaczęli rozmawiać i po chwili Barnaus zaprosił na furmankę obie kobiety. Skorzystały z tego, oczywiście, skwapliwie; ich bagaż nie był lekki. Po pewnym czasie jadący natknęli się na patrol niemiecki. Żandarmi zatrzymali wystraszonego Sendora, na szczęście jednak zaraz kazali mu jechać dalej, nie skontrolowawszy zawartości paczek. Bardziej zainteresowali się furmanką. Piotr Barnaus, zapytany, co wiezie, odparł z wielką pewnością siebie, że różne rzeczy zakupione za pieniądze otrzymane z tytułu odstawienia ziemniaków. Wyjął przy tym z kieszeni pokwitowanie dostawy. Olga i Hanka robiły, co mogły, aby ukryć swoje przerażenie. Na szczęście żandarmi i tym razem zrezygnowali ze szczegółowej kontroli. Sytuacja została uratowana właściwie tylko dzięki pewności siebie Piotra Barnausa, nie zdającego sobie sprawy z tego, kogo i co wiezie. Wreszcie radiostacja została zainstalowana — w Branicach, w stodole Sendorów. Olga mogła nawiązać kontakt z dowództwem. Zamieszkała ona u Sendorów, podczas gdy Hanka wynajęła sobie pokój w Krakowie. Przystąpienie do realizacji wyznaczonych grupie zadań natrafiło jednak na nieoczekiwaną przeszkodę. Przez szereg dni nie zjawiał się w ogóle Józek — dowódca, mający zorganizować pracę grupy, dysponujący większą sumą pieniędzy przeznaczonych na utrzymanie grupy oraz na wydatki związane z jej działalnością. Wreszcie przyszedł. — Co się z tobą działo? Dlaczego nie przychodziłeś tak długo? — dopytywały obie dziewczyny. — Musiałem trochę odpocząć — odburknął. Słowa te wywoływały zdziwienie. Trudno było uznać to tłumaczenie za zrozumiałe. Józek przyszedł nie całkiem trzeźwy. Nie mówił o robocie, nie dawał żadnych konkretnych poleceń. Na zakończenie oświadczył krótko: — Idę do Krakowa zorientować się w sytuacji. Już ta pierwsza rozmowa pozostawiła nieprzyjemny osad. Coś tu nie było w porządku. Zakradła się nieufność. Gdy Józek przyszedł drugi raz, znowu widać było, że pił. Zachowywał się dziwnie. Zaczął opowiadać, że spotkał brata w mundurze niemieckim. Trudno było nie wyczuć grożącego niebezpieczeństwa. Wieczorem Olga nadała komunikat zawierający informacje o zachowaniu Józka. Sendorowie poważnie zaniepokoili się całą tą sprawą, tym bardziej że dom ich był miejscem spotkań żołnierzy Batalionów Chłopskich. Któregoś dnia Hanka przyszła z wiadomością, że Józek umówił się z nią w mieście. W trakcie rozmowy napomykał o tym, źe nie powinna prowadzić roboty wywiadowczej. Opowiadał, że można tutaj dobrze ułożyć sobie życie. Posiada sporo pieniędzy, z których część da jej. Mówił, że ma dość Rosji i Rosjan. O Oldze wyrażał się z wyraźną niechęcią. Hanka odniosła wrażenie, że nie miałby wobec niej żadnych skrupułów. Czy miał zamiar wydać Olgę hitlerowcom? Obawa taka wydawała się, niestety, uzasadniona. Olga wyczuwała, że każdego dnia może zdarzyć się nieszczęście. Nie miała gdzie iść, nie miała się gdzie ukryć, zresztą nie przybyła tu po to, żeby się tylko kryć przed Niemcami. W istniejących warunkach zaś niemożliwe było rozwinięcie szerszej działalności i wykonywanie powierzonych jej zadań. Zaczęła nawet rozważać ewentualność powrotu do swoich. Było to przedsięwzięcie bardzo trudne, trzeba by przebyć bowiem jeszcze raz linię frontu, i to tym razem na ziemi. W tym jednak widziała jakieś prawdopodobieństwo ocalenia, podczas gdy tu wszystko zdawało się prowadzić ku katastrofie. Józek przyjmował wobec Olgi postawę coraz bardziej wrogą. Mówił już teraz wprost, że wyda ją Niemcom. Ponowił swoje naciski na Hankę. Olga zaczęła się obawiać, by Józek nie zastraszył dziewczyny i by nie przeszła ona na jego stronę.

Napięcie nerwowe, strach — rodziły uczucia nieufności wobec Hanki, być może zupełnie nieuzasadnione. Na domiar złego nadawane przez Olgę komunikaty, zawierające relacje o sytuacji oraz bardzo skąpe informacje natury wojskowej, zwróciły uwagę Niemców, którzy zorientowali się, że w okolicy działa tajna radiostacja. W rejonie Branic pojawiły się niemieckie samochody z urządzeniami namiarowymi. Franciszek Sendor postanowił skontaktować się ze znajomymi alowcami w sprawie zapewnienia bezpieczeństwa obydwu zwiadowczyń, jak również stworzenia lepszych warunków pracy radiostacji, zwłaszcza wynalezienia dla niej innego miejsca. Również babcia Sendorowa, która przeżywała wszystko wraz z Olgą, prosiła przychodzących do jej domu bechowećw o pomoc w ukryciu przebywającej w jej domu Rosjanki. Otrzymawszy odpowiednie przyrzeczenia, ucieszona pobiegła z tą wieścią do swej podopiecznej. — Poznam cię z bardzo dobrymi ludźmi. Oni ci pomogą — powiedziała. Minęły dwa tygodnie od momentu przybycia Olgi do Branic, gdy pewnego ranka w domu Sendorów zjawili się przedstawiciele dowództwa okręgu AL: „Michał” (Józef Zając) oraz pełniąca funkcję łączniczki „Wala” (Waleria Gębska-Zającowa). Uszczęśliwiona Sendorowa zawołała: — Sam Pan Bóg was tutaj zesłał! Jesteśmy już prawie nieżywe! — Zaraz coś zaradzimy. Poznajcie nas z tą towarzyszką radziecką. Gdzie ona jest? — Już was do niej prowadzę. Gdy weszli do izby, Olga wstała, jeszcze niepewna, kogo ma przed sobą, i zapytała: — Kto wy? Wzajemne wyjaśnienia nie trwały długo. Zapadła decyzja: trzeba natychmiast stąd uciekać. Tego samego jeszcze dnia Wala i Michał mieli przeprowadzić z Branic w bezpieczne miejsce Olgę i Hankę. Postanowiono jednak zachować wobec Hanki pewną ostrożność. Olga podzieliła się z Walą i Michałem swoimi obawami, wynikającymi z tego, że spotyka się ona w mieście z Józkiem. Na wszelki wypadek postanowiono, że Hanka nie będzie znała dokładnego miejsca zamieszkania Olgi. Czekali na Hankę. Tymczasem Olga rozmontowała radiostację, która została „rozparcelowana” na trzy pakunki. Po przybyciu Hanki cała czwórka ruszyła w niełatwą drogę. Kierunek: Czyżyny. Uzgodniono, że Wala pójdzie razem z Olgą, która będzie udawała niemowę, Hanka natomiast i Michał będą szli oddzielnie. W Czyżynach oczekiwało pociągu bardzo dużo ludzi. Do Krakowa jechali więc w wielkim tłoku, z czego byli, oczywiście, zadowoleni. Ze stacji kolejowej Grzegórzki, gdzie opuścili pociąg, przeszli na przystanek tramwajowy, by następnie „trójką” udać się w kierunku śródmieścia. Pod Pocztą Główną mieli się przesiąść w inny tramwaj, zdążający w stronę Łobzowa, skąd dalszą drogę zamierzali odbyć pieszo. Ten sposób podróżowania uznano za najlepszy ze względów bezpieczeństwa, pozwalał on bowiem uniknąć ryzyka związanego z częstymi kontrolami. Przejazd pociągiem z Czyżyn do Grzegórzek tłumaczył się tym, że idąc pieszo z Branic do Krakowa, narażeni byli na spotkanie z Józkiem. Gdy tramwaj zbliżał się do poczty, rozległy się nagle przeraźliwe jęki syren. Wiedzieli, co to oznacza — niemieckie samochody policyjne. Zatrzymały się właśnie w rejonie poczty. W mgnieniu oka policjanci zamknęli ulice, przystępując do legitymowania przechodniów i pasażerów opuszczających tramwaje. Michał szybko porozumiał się wzrokiem z kobietami: Nie wysiadać! To jedyna szansa ratunku. Jeżeli jednak Niemcy wejdą do tramwaju lub każą wszystkim wysiąść? Będą straceni. Nie tylko ze względu na radiostację. Olga nie ma żadnych dokumentów, Michał jest poszukiwany przeią gestapo. Mijają chwile. Z okien tramwaju widać, że Niemcy aresztują sporo osób. Wrzeszcząc i popędzając zatrzymanych, wsadzają ich do samochodów. Wielka łapanka. Czy coś się stało? Nikt jeszcze nie wie, że to z powodu trzech Niemców, którzy niedawno zastrzeleni zostali na ulicy Botanicznej. Jeden z hitlerowców podszedł do tramwaju. Pasażerowie zamarli w oczekiwaniu. Niemiec daje znak motorniczemu: — Los, los, abfahren! Tramwaj rusza w kierunku Rynku. Jedzie coraz szybciej. Z piersi wyrywa się westchnienie ulgi. Wprost trudno uwierzyć, ale to prawda. Udało się — przynajmniej na razie. W Rynku Głównym Michał daje znak do wysiadania. Co teraz? Trzeba jak najszybciej wydostać się z Krakowa. Z zachowaniem wszystkich środków ostrożności idą do najbliższego przystanku. Jadą teraz „dwójką”, ale nie do końca. Na wszelki wypadek wolą opuścić tramwaj na przedostatnim przystanku. Zdążając pieszo w stronę koszar dawnej Podchorążówki, z daleka widzą, że i tu obława. Na odwrót już za późno, mogłoby to wzbudzić podejrzenia. Szczęściem dostrzegają sklepik z wodą sodową. Wchodzą tam. Podenerwowana sklepowa wita ich nieżyczliwie.

— Nic nie sprzedaję, zamykam sklep. — Wracamy — rzuca Michał przez zęby. Wychodzą. Sklepik i tak spełnił ważną rolę. Opuściwszy go, mogą iść w kierunku odwrotnym do koszar. Po chwili skręcają w pola i dalekim łukiem obchodzą miejsce obławy. Dalsza droga upływa już bez przeszkód. Mocno zmęczeni docierają do Modlniczki koło Zabierzowa. Tam Michał umieszcza w dwóch różnych miejscach Olgę i Hankę. Późnym wieczorem Olga nadaje komunikat o sytuacji. Zapytuje, co robić z Józkiem. Odpowiedź jest tym razem zdecydowana: zlikwidować jak najszybciej! Niestety, innego wyjścia nie ma. Nietrudno przewidzieć reakcję Józka, gdy dowie się o zniknięciu Olgi z Branic. W dwa dni po tych wydarzeniach Olga jest już w Rybnej. OLGA Stanisław Malik porozumiał się z kilkoma towarzyszami. Ustalili, że wspólnie zaopiekują się Olgą i pomogą w prowadzonej przez nią działalności, zwłaszcza że ze względu na niebezpieczeństwo wykrycia radiostacji nie może ona przebywać długo w jednym miejscu. Wraz z przybyciem do Rybnej zaczął się dla Olgi okres intensywnej pracy wywiadowczej, prowadzonej przy udziale i pomocy Hanki, a także Wali, której powierzono funkcję łączniczki, Michała oraz szeregu innych osób, głównie członków organizacji PPR w Rybnej. Najpierw trzeba było wykonać zadanie najpilniejsze, a przy tym niezwykle trudne i nieprzyjemne. W kilka dni po przybyciu Olgi, w słoneczną wiosenną niedzielę, dwaj młodzi gwardziści z Rybnej — Janek Kasperkiewicz i Franek Czekaj — spotkali się w Krakowie, na ulicy Mogilskiej, z Hanką i Walą. Hanka była umówiona z Józkiem. O godzinie trzynastej miała przyjść do niego do mieszkania. Józek mieszkał niedaleko, na ulicy Wieczystej. Wala, której zadanie polegało na zapoznaniu chłopców z Hanką, poszła zaraz na wyznaczone spotkanie, na Dworzec Główny, gdzie po zakończeniu akcji miała się zjawić Hanka. Ponieważ do godziny trzynastej pozostało około dwudziestu minut, chłopcy wraz z Hanką spacerowali ulicą w pewnej odległości od mieszkania Józka. Sprawdzili jeszcze wyznaczony wcześniej kierunek ucieczki — w rejon Puszczy Niepołomickiej. Nagle Hanka krzyknęła: — Chłopcy, to on! Wskazywała przerażonym wzrokiem zbliżającego się od strony śródmieścia człowieka. Tego nie przewidywali. Józek wracał do domu. Nie było czasu zastanawiać się nad popełnioną nieostrożnością. Janek szepnął do Hanki: — Idź dalej. Sam, wraz z Frankiem, zatrzymał się i zagadnął Józka: — Mamy dla was kilka propozycji co do współpracy. Domyślacie się chyba, kim jesteśmy. Józek był trochę zaskoczony. — To może pozwolicie do mnie, do mieszkania... — Nie, lepiej pójść tam, gdzie nas nikt nie będzie widział. Nie chcemy pokazywać się waszym gospodarzom. Franek wskazał ulicę biegnącą w prawo, w kierunku Wisły. — O, chodźmy tam. Józek, acz niechętnie, zgodził się. Szli, prawie nic nie mówiąc. Coś tam bąknęli o Oldze. — Właśnie wybieram się do niej — powiedzia Józek. Nie wiedział jeszcze o jej „przeprowadzce”. Niedoświadczeni gwardziści denerwowali się. Ledwie znaleźli się w bardziej pustym miejscu, porozumieli się wzrokiem. „Już, teraz”. Sięgnęli po pistolety. — Z rozkazu dowództwa zostajesz zastrzelony jako zdrajca. Józek zatrzymuje się gwałtownie. Chce coś powiedzieć, ale strzał wali go na ziemię. Wszystko odbywa się błyskawicznie. Jeszcze jeden strzał, dla tym większej pewności i... obydwaj gwardziści tracą głowę. Co teraz? — Wiejemy do Wieczystej, potem w prawo, do Mogiły — rzucił jeden z nich. Pędzą w stronę, skąd przyszli. Hanka widzi z daleka całą scenę. Co oni robią? Gdzie uciekają? — myśli, przerażona zachowaniem chłopców. Niestety, kontaktować się z nimi już nie może.

Przez chwilę wydaje się jeszcze, że wszystko pójdzie dobrze. Przecież tu sami swoi. Chłopcy są już na ulicy Wieczystej. Tam dla odwrócenia od siebie uwagi zwalniają. I wtedy następuje najgorsze. W uszy uciekających wdziera się donośny okrzyk: — Łapać bandytów! Zabili człowieka! Oglądają się. To woła woźnica siedzący na koźle swojej dorożki. Znowu podrywają się do biegu. Dorożkarz, nie znając bliżej sytuacji, podcina konia i z krzykiem rusza za nimi. Zbliżają się teraz do koszar i mostu kolejowego z widocznym na nim wartownikiem. Biec tam może oznaczać tylko katastrofę. Skręcają więc gwałtownie w bok. Niemcy zwrócili już uwagę na krzyk i na biegnących ludzi. Rozlegają się ich głosy: — Halt! Halt! Niedaleko stoi drewniana ubikacja. Osaczeni chłopcy, nie widząc innego wyjścia, wpadają tam. Po krótkiej chwili z mostu słychać strzały. To niemiecki wartownik wypuścił serię z pistoletu maszynowego. Hanka, która starała się nie stracić nic z rozgrywającego się dramatu i w tej właśnie chwili śledziła z bezpiecznej odległości przebieg wydarzeń, dostrzegła, jak dwóch Niemców podeszło do ubikacji i wyciągnęło ze środka ciała chłopców. Nie miała tu już nic do roboty. Gdy przyszła na Dworzec Główny, zbędne były jakiekolwiek słowa. Była tak bardzo zdenerwowana i z takim trudem panowała nad sobą, że Wala natychmiast domyśliła się strasznej prawdy. Ująwszy Hankę pod rękę, poprowadziła ją ulicą. — Uspokój się i mów. — Józek zastrzelony. Chłopcy, zdaje się, też. Nie wiem dobrze. — Opowiadaj szczegółowo. Wszystko. Hanka rozpoczęła dość nieskładną relację z przebiegu akcji. Wala nie mogła się nadziwić nieostrożności chłopców. Jak mogli uciekać po strzałach w tym właśnie kierunku, widoczni jak na dłoni? Wstrząśnięta do głębi całym zajściem, pierwsza jednak ochłonęła. Hankę postanowiła odesłać na kwaterę. Widać było, że dziewczyna przeżyła szok i musi odpocząć. Sama zaś, złożywszy w Krakowie meldunek o przebiegu akcji, jak najszybciej udała się do Rybnej. Hanka wprawdzie mówiła, że rewizja, przeprowadzona przy zabitych chłopcachy nie przyniosła chyba spodziewanych rezultatów, gdyż hitlerowcy złościli się, nie znalazłszy dokumentów, kto wie jednak, czy nie znajdą ich później, porzuconych gdzieś obok. Gdyby to nastąpiło, Niemcy wkrótce pojawiliby się w Rybnej, w domu Jana Kasperkiewicza, gdzie przebywa Olga wraz z radiostacją. Wala spieszyła więc co tchu w piersiach. Wyczerpana do ostatecznych granic, już pod wieczór zjawiła się w Rybnej. Na szczęście panował tu spokój. A więc chyba Niemcy nie znaleźli dokumentów. Niemniej jednak trzeba było zastosować konieczne środki ostrożności. Wala poinformowała o przebiegu akcji zebranych na naradę kilku członków organizacji. Była to smutna chwila — rybnieńska organizacja straciła dwóch wartościowych ludzi. Nie obeszło się bez momentów dramatycznych. Jeden z obecnych, „Uparty” tak się przejął wieścią o śmierci Janka Kasperkiewicza i Franka Czekaja, że w pewnym momencie wystąpił przeciwko Oldze z zarzutem, że to przez nią zginęli chłopcy. Nie było wszakże czasu na pretensje i żale, zwłaszcza że pozbawione one były jakiegokolwiek sensu. Trzeba było pracować nadal. Postanowiono przede wszystkim starannie ukryć radiostację. Ustalono, że Olga zatrzyma się chwilowo u Ignacego Targowskiego, skąd wkrótce potem zostanie przeniesiona na pewien czas do innej miejscowości. Ostatecznie okazało się, że Niemcy nie doszli, kim byli zabici. Chłopcy nie zawiedli. W obliczu bezpośredniego niebezpieczeństwa, tak jak uzgodniono wcześniej, zniszczyli swoje „kennkarty”. Do Rybnej nie przyjechała żadna ekspedycja karna. W następnym okresie praca wywiadowcza poczyniła znaczne postępy. Uwagę koncentrowano na liniach transportowych i obiektach wojskowych. Po pewnym czasie istniała już nieźle funkcjonująca siatka. Szereg osób obserwowało w różnych węzłowych punktach ruch pociągów przejeżdżających przez Krakowskie.

Wiadomo było, jakie pociągi zmierzają do Krakowa z Zachodu i jakie odjeżdżają stąd w kierunku Katowic, jakie zdążają na wschód i jakie ze wschodu przez dworzec Kraków-Płaszów, jakie jeżdżą na trasach Kraków — południe i południowy-wschód. Ważne były przy tym różne szczegółowe znaki na pociągach — kot z ogonem do góry, kot z ogonem na dół itd. Była to praca trudna i ryzykowna, niemniej jednak szła ona dość sprawnie ze względu na to, że wykonywali ją ludzie pracujący na kolei. Wiele uwagi poświęcono również transportom samochodowym. Większe trudności napotykano przy rozszyfrowywaniu obiektów wojskowych w mieście, na co w głównej mierze wpłynął fakt, że w wojskowych instytucjach niemieckich z zasady nie zatrudniano Polaków. Dość odosobniony był przykład Klary Sołtykowej, która pracując w charakterze sprzątaczki w budynku sztabu wojskowego u zbiegu ulic Gertrudy, Grodzkiej i Stradomia, zdołała kilkakrotnie wynieść stamtąd zniszczoną kalkę przebitkową, przez co uzyskano nieco interesujących szczegółów, dotyczących rozmieszczenia wojsk niemieckich. Trudno było natomiast dotrzeć do obiektu wojskowego na ulicy Retoryka. Zadania rozpoznania tego obiektu podjęła się Wala, która w tym celu wraz z czteroletnim siostrzeńcem chodziła na spacery na skwer znajdujący się przy tej ulicy. Kiedyś omal nie wpadła, zwróciwszy na siebie uwagę wartownika kilkakrotnym przechodzeniem obok bramy budynku. Uratowało ją tylko dziecko, które — jakby wyczuwając sytuację — zaczęło płakać, co pozwoliło niefortunnej wywiadowczyni spokojnie oddalić się. W związku ze zdobywanymi informacjami radiostacja Olgi nie próżnowała. W dalszym ciągu dla wtiększego bezpieczeństwa przenoszono ją kolejno do różnych miejscowości, najbardziej jednak przypadła Oldze do gustu sama Rybna, gdzie znajdowała najlepszą opiekę i pomoc. Któregoś dnia nadeszła smutna wiadcmość: Hanka została aresztowana. Ze zrzuconej trójki pozostała już zatem tylko Olga. Aresztowanie nastąpiło w sytuacji, w jakiej nietrudno było o poważniejszą „wsypę”. Obie z Walą, ze zdobytymi materiałami wywiadowczymi, zdążały do rejonu Krzeszowic, gdzie miało nastąpić umówione spotkanie z Olgą Wala radziła przebyć drogę z Krakowa do Krzeszowic pieszo, Hance jednak wielokilometrowe marsze sprawiały pewną trudność; jeszcze przed wojną uległa poważnemu wypadkowi, po którym pozostało jej trwałe uszkodzenie nogi. Powiedziała zatem do Wali: — Złapię jakiś samochód i przyjadę. Nic się nie stanie. — Ja jednak pójdę — oświadczyła Wala. Tuż przed Zabierzowem zaniepokojona Wala spostrzegła, że policja zatrzymuje samochody. Aby uniknąć legitymowania, obeszła z daleka niemiecki posterunek. Ciężarowy samochód, którym jechała Hanka, został zatrzymany. Niemcy długo oglądali podaną przez dziewczynę kennkartę, wreszcie kazali jej wysiąść z samochodu i oświadczyli, że jest aresztowana. Nie straciła zimnej krwi. Udawszy boleści brzucha, uzyskała od Niemców zezwolenie na udanie się do pobliskiej ubikacji, gdzie utopiła wszystkie mogące ją zdemaskować materiały. Aresztowanie Hanki nastąpiło wskutek tego, że legitymowała się ona jednym z dokumentów „zdobycznych” — kennkartą wydaną przez urząd gminny w powiecie mieleckim, rozbity przez polski oddział partyzancki. Niemcy nie mieli dowiedzieć się całej prawdy o działalności Hanki. Dzięki zniszczeniu materiałów wywiadowczych przesłuchali ją tylko w celu wydobycia z niej wiadomości, jaką drogą zdobyła kennkartę. Wystarczyła jednak sprawa kennkarty, aby wobec bezbronnej kobiety zastosować okrutne metody śledztwa. Bita i męczona, nie wydała jednak Hanka nikogo. Została umieszczona w obozie koncentracyjnym, z którego nie dane było jej już wyjść. Te tragiczne wydarzenia rozwiały oczywiście do reszty wszelkie podejrzenia i zastrzeżenia, jakie żywiono wobec Hanki w związku z jej kontaktami z Józkiem. Dla Olgi aresztowanie Hanki było poważny ciosem. Bezzwłocznie zawiadomiła o tym dowództwo, prosząc o przysłanie posiłków. Niemcy rychło zwąchali, że gdzieś w okolic Rybnej pracuje tajna radiostacja. We wsi zaczęły się pojawiać samochody z urządzeniami namiarowymi. Trzeba było bardzo uważać. Olga mieszkała wówczas u Malika. Radiostacja umieszczona była na strychu. Podczas nadawania komunikatów z jednej strony domu stawał Malik, z drugiej — jego syn Tadek. Gdy pojawiały się niemieckie samochody, uderzali oni kilkakrotnie tyczką w dach budynku; wówczas Olga wyłączała radiostację. Dom Malika nie był położony w dobrym miejscu. Z początkiem lata w odległości kilkudziesięciu metrów od niego Niemcy rozpoczęli kopanie rowów mających stanowić część systemu obronnego przed napierającą Armią Radziecką. Od czasu do czasu Niemcy przychodzili do Malika napić się czegoś. Olga udawała wtedy chłopkę-niemowę.

Ubrana dzięki Malikowej z chłopska, podawała czasem Niemcom wodę lub mleko, kwitując ich słowa nieartykułowanymi dźwiękami. Obecność obcej nie uszła oczywiście uwagi innych mieszkańców Rybnej. Sąsiadki pytały Malikową: — Co to za kobietę macie? — A, to z Krzeszowic — zbywała pytania lakonicznymi odpowiedziami. Wtajemniczeni zdawali sobie sprawę, że zbyt długo nie uda się utrzymać tajemnicy. Zaczęto więc znowu szukać możliwości umieszczenia Olgi na pewien czas w innej miejscowości. Realizacja tego zamierzenia została gwałtownie przyspieszona, gdy w pierwszych dniach sierpnia Niemcy aresztowali Franciszka Zająca. Stanisław Więcek -— „Kazek” udał się wówczas do pobliskiej Sanki, do Michała Wróbla. Dom Wróbla położony był na uboczu, tuż koło lasu. Kazek wrócił z wiadomością, że Wróbel zgodził się przyjąć Olgę. Na drugi dzień Olga przeniosła się do Sanki. Nim to jednak nastąpiło, odbyła z Wróblem zasadniczą rozmowę. Powiedziała mu otwarcie, kim jest, po czym zapytała: — Czy znając całą prawdę i zdając sobie sprawę z ryzyka, zgadzacie się nadal przyjąć mnie do siebie? Wróbel chwilę pomyślał, po czym rzekł: — Jeżeli ty, radziecka dziewczyna, przyjechałaś tutaj pracować, aby Hitler prędzej kark skręcił, to dlaczego ja, polski chłop, miałbym ci nie pomóc... Mam dwie córki, Różę i Stefę, będziesz moją trzecią córką. Co tylko potrafię, zrobię dla ciebie. Był to wzruszający dowód — głównie odwagi. Od dnia następnego ze strychu domu Wróbla nadawane były komunikaty wojskowe dla radzieckiego dowództwa. Przeniesienie Olgi do Sanki zbiegło się z nową falą ożywienia w społeczeństwie polskim. Część terenów polskich była już wyzwolona. 1 sierpnia rozpoczęło się w Warszawie powstanie. Niemcy, obawiający się rozszerzenia akcji zbrojnej, zareagowali na nie z całą gwałtownością i brutalnością. Akcja represyjna objęła również ludność Krakowa. Dzień 6 sierpnia był w Krakowie wyjątkowo pogodny. Rozgrzane słońcem mury i uliczne bruki potęgowały rosnący wciąż upał; skłaniając do wycieczek poza miasto, a przynajmniej — do spacerów po Plantach. Choć południe już minęło, wszędzie panową spokój. Widać i „panów świata” ogarnęło lenistwo czy chęć świątecznego wypoczynku — komentowali z ulgą krakowianie. Wkrótce jednak z szeroko otwartej bramy siedziby policji przy ul. Franciszkańskiej zaczął wyjeżdżać samochody. Ciężarówki jedna z drugą wytaczały się z warkotem silników, skręcając w lewo. Na platformach, groźnie połyskuiąc w słońcu hełmami i trzymaną w rękach bronią, siedzieli „panowie świata”. Samochody pędziły ulicą Dominikańską pod Pocztę i dalej. W tej samej godzinie ulicami równie innych dzielnic Krakowa gnały ciężarówki pełne policji i żandarmerii. Zaskoczeni przechodni umykali czym prędzej, gdzie się dało. Akcja została przygotowana precyzyjnie. „Budy” stały już wszędzie. Rozsiane po całym Krakowie, tarasowały i zamykały wąskie uliczki miasta, które w mgnieniu oka pustoszały. Po chwili zrobiło się znowu gwarno. Groźne rozkazy, gwałtowny krzyk w obcym języku, szuranie butów wyprowadzanych mężczyzn, kobiecy płacz. Ciężkie stąpania dudnią po schodach. Drzwi dygocą od uderzeń. Otwierają się strychy i piwnice: rewizja. Niemców obchodzą tylko mężczyźni. Kobiet dzisiaj nie zabierają; jeśli która za głośno płacze, uciszają ją kolbą lub kopniakiem. Słowo raus słychać we wszystkich dzielnicach, w każdym pomieszczeniu, gdzie znaleziono mężczyznę. Raus! Żadne kennkarty, żadne zaświadczenia nie mają dziś wartości. Wypełnione aresztowanymi auta wielokrotnie jeździły do obozu w Płaszowie. Tak zakończyła się piękna sierpniowa niedziela, która przeszła do historii miasta jako „czarna niedziela”. Plon zakrojonej na wielką skalę „łapanki” wyrażał się liczbą 8 tysięcy aresztowanych mężczyzn. * Już podczas pobytu w Sance Olga odebrała wiadomość, że wysłany zostaje samolot z nową grupą zwiadowców. Przedtem jeszcze musiała ustalić miejsce spotkania oraz hasło dla „nowych”. W tym celu któregoś wieczoru poszła wraz z „Kazkiem” do Stanisława Malika. — Potrzebne mi jest wasze życie i mienie — oświadczyła zdumionemu chłopu. — Chciałabym przekazać dowództwu wasze nazwisko i adres. Mają mi przysłać posiłki. Jeżeli się zgodzicie, podam wasz dom jako punkt kontaktowy. — Ale co z tym ma wspólnego moje życie i mienie?

— No, bo jeśli Niemcy przechwycą treść komunikatu, wiecie, co się stanie. — To zrób tak, żeby nie przechwycili — powiedział Malik i... zgodził się. — Stanisław Malik, Rybna, dom numer 448 —i dodał po chwili, choć nie wydawało się to konieczne, Olga bowiem, nie raz już korzystająca z gościnności gospodarza, dobrze znała i jego nazwisko, i adres. — Potrzebne jest jeszcze hasło, według którego rozpoznacie moich towarzyszy. Oni też muszą mieć pewność, że rozmawiają z wami — powiedziała Olga. Myśleli chwilę, wreszcie Malik rzekł: — Mam pomysł. Niechaj oni zadadzą pytaniec Czy ma pan śliwki do sprzedania? Ja na to odpowiem: Śliwek już nie ma, ale są jabłka. Wkrótce nazwisko, adres i hasło były znane radzieckiemu dowództwu oraz trójce wywiadowców: Michajłowowi, Aleksiejowi i Ance. Samolot miał być wysłany w najbliższym czasie. Nim to jednak nastąpiło, Olga zrobiła jeszcze jedno posuniecie. Wiedziała, że obciąża i tak niewielkie „budżety domowe” ludzi udzielających jej pomocy. Już przedtem słyszała, że niemałą sympatią cieszy się w okolicy syn właściciela majątku rolnego w Sance, Józef Skąpski. Przyszło jej do głowy, żeby zwrócić się do niego o pomoc. Może nie odmówi... Poradziła się w tej sprawie Michała Wróbla, który pracował w majątku, jak również jednego z miejscowych zaufanych ludzi — Władysława Ciepacza. Obydwaj uznali, że śmiało można się w tej sprawie zwrócić do Józefa Skąpskiego. — To porządny człowiek — powiedział Ciepacz. — Warto spróbować. Znam go, pogadam z nim najpierw na twój temat. Wkrótce doszło do rozmowy Olgi z Józefem Skąpskim. Olga, scharakteryzowawszy swoją sytuację, spotkała się z ciepłym i życzliwym przyjęciem. Skąpski przyrzekł, że będzie składał żywność wieczorami na skraju ogrodu. Któregoś popołudnia Malik, wróciwszy z pola, rozmawiał koło stodoły z gospodarzem, który go odwiedził. W pewnym momencie ujrzał na drodze młodą kobietę, idącą w stronę jego domostwa. Nieznajoma podeszła do rozmawiających i zapytała z wyraźnie wschodnim akcentem: — Czy tutaj mieszka Malik? — Tak, niech pani usiądzie na chwilę tam, na ławce. Malik zorientował się od razu, kto to może być i chciał, żeby najpierw poszedł obecny w jego obejściu gospodarz. Gdy to nastąpiło, Malik poprosił przybyłą do domu. — Czy ma pan śliwki do sprzedania? — zapytała. — Śliwek już nie ma, ale są jabłka — padła odpowiedź. To była Anka. Pierwsza z nowej grupy. Wylądowała po wschodniej stronie Krakowa. Blisko miejsca lądowania zakopała swoją radiostację i w ciągu paru dni zdołała dotrzeć do Rybnej. Gdy zapadł zmrok, syn Malika, Tadek, zaprowadził Ankę do Olgi. W kilka dni później, gdy Malik pędził rankiem bydło w pole, jego sąsiadka, Maria Mach, zagadnęła go: — Malik, jakiś człowiek szedł i pytał o was. Chyba obcy, bo po polsku to on coś nie bardzo... Malik zawrócił. Na drodze rzeczywiście spotkał mężczyznę. — Gdzie tu mieszka Stanisław Malik, numer domu 448? — Pokażę panu, gdzie to jest. Gdy weszli w obejście, Malik zaprosił nieznajomego do środka. — To ja jestem Malik — powiedział. — Czy ma pan śliwki do sprzedania? — Śliwek już nie ma, ale są jabłka. Był to kapitan Michajłow, który jako drugi przybył do Rybnej. Zapytał o Olgę. Malik posłał po nią do Sanki syna. Zjawiła się natychmiast. Chciała zaraz zabrać Michajłowa, ale jak to zrobić w biały dzień, w dodatku w bezpośredniej bliskości Niemców, obecnych w związku z kopaniem rowów przeciwczołgowych? Malik znalazł i tu wyjście. Dał kapitanowi stare spodnie, i motykę, a Oldze koszyk na ziemniaki. — Teraz możecie iść. Za chwilę przechodzili obok Niemca, który obojętnie im się przyglądał. Przez dłuższy czas nie pojawiał się tylko Aleksiej. Mijał trzeci tydzień od zrzutu i poważnie zaczęli się już o niego niepokoić. Wreszcie jednak zjawił się i on. Najpierw chodził po wsi, szukając numeru 448, co nie było bynajmniej łatwe, gdyż domów w Rybnej nie oznaczano kolejnymi numerami, a przy tym dom, którego szukał, znajdował się w bocznej, małej uliczce. Wreszcie, nie mogąc sobie poradzić, przybysz zapytał jakąś kobietę. Ta poprowadziła go kawałek i „oddała” spotkanemu Tadkowi Malikowi. W chwilę później przybyli do domu, gdzie, jak w dwóch poprzednich wypadkach, odbyła się ta sama wstępna rozmowa.

Wieczorem Tadek Malik zaprowadził Aleksieja do Sanki. WRÓG ATAKUJE Na drugi dzień odbyła się narada grupy. Ustalony został dalszy plan działania. Polegał on na maksymalnym rozwinięciu pracy wywiadowczej i przekazywaniu dowództwu jak najdokładniejszych informacji o transportach przejeżdżających przez rejon Krakowa, o dyslokacji wojsk niemieckich na tym terenie, o istniejących i budowanych umocnieniach w Krakowie oraz okolicy. Omawiając stojące przed grupą poważne zadania, Michajłow mocno podkreślił wagę, jaką do działalności grupy zwiadowczej przywiązywało dowództwo w związku z planowaną ofensywą. Następnie kapitan Michajłow przystąpił do szczegółowego ustalenia zadań. Konieczne jest — jak powiedział — możliwie najszybsze przejście do nowej zasady działania — zasady partyzanckiej. Korzystając z pomocy polskiego ruchu oporu, należy przystąpić do zorganizowania radzieckiego oddziału partyzanckiego, najlepiej w rejonie podgórskim, przetransportować tam radiostację, zorganizować łączność między oddziałem, radiostacją i ludźmi prowadzącymi bezpośrednio pracę wywiadowczą. Należy oczekiwać, że niebezpieczeństwo wykrycia radiostacji działającej na terenie partyzanckim będzie stosunkowo mniejsze. Nastąpił podział funkcji. Aleksiej oraz Anka udają się do Krakowa w celu zbierania informacji. Olga i sam dowódca grupy na razie zostają u Wróbla, z tym, że będą się starali jak najszybciej stąd odejść do oddziału partyzanckiego. Szybkie opuszczenie domu Wróbla jest sprawą tym bardziej palącą, że Olga zbyt długo już przebywa w jednym miejscu. Rzeczywiście, coraz więcej ludzi wiedziało, że w okolicy działa — jak ją nazywano — „Sowietka Olga”. — Jest rzeczą niedopuszczalną — powiedział Michajłow — tak długotrwałe nadawanie przez radiostację komunikatów z jednego miejsca. Hitlerowcy mają przecież swój kontrwywiad, dysponują technicznymi możliwościami wykrywania radiostacji. Jest mało prawdopodobne, aby dotychczas nie dowiedzieli się o istnieniu radiostacji i o radzieckiej wywiadowczyni. Kapitan nie przeczuwał, że słowa te wypowiedział w „złą godzinę”. Przejście na „zasadę partyzancką” nie dokonało się natychmiast. Musiało je poprzedzić szereg zabiegów i w związku z tym Olga i Michajłow jeszcze przez wiele dni pozostawali u Wróbla. Cios spadł nieoczekiwanie. Wczesnym rankiem dnia 18 września ekonom majątku w Sance, Jan Chmiel, zauważył kilka niemieckich samochodów jeżdżących po okolicy. Zaniepokojony, pospieszył do młodego właściciela majątku. — Panie Józefie, jeżdżą psubraty z jakimiś diabłami na samochodach. Jak się okazało, Niemcy prowadzili systematyczne poszukiwania miejsca, w którym znajdowała się radiostacja. Sytuacja była niezwykle groźna. Czy w domu Wróbla zauważono samochody? Jak ostrzec Olgę i kapitana? Nic nie można było już zrobić. Niemcy jechali wyraźnie w kierunku domu Wróbla... Zaskoczenie było całkowite. Kiedy domownicy zauważyli Niemców, było już za późno na jakąkolwiek próbę ratunku. Kapitan znajdował się akurat w urządzonej w stodole kryjówce. Była ona dobrze zamaskowana. Znajdowała się głęboko w sianie. Wchodziło się do niej otworem powstałym przez odsunięcie w ścianie dwóch desek. Niemcy błyskawicznie otoczyli obejście. Kilku z nich wpadło do domu. Nikt z domowników nie mógł zawiadomić Olgi, która — o niczym nie wiedząc — siedziała w tym czasie na strychu przy radiostacji i nadawała komunikat. Na domiar złego słuchawki na uszach w znacznym stopniu utrudniały jej słyszalność. W pewnym momencie poczuła, że ktoś pociągnął ją za włosy. Obejrzała się — nad nią stał Niemiec z pistoletem maszynowym. Za nim wchodził już drugi. Błyskawiczna myśl — chwycić granaty, które miała przy sobie. I tak wszystko stracone. Ruch ręki i... została obezwładniona. Niemiec chwycił ją za włosy i ciągnął na dół. Znaleźli się na podwórku. Wszędzie dookoła stali Niemcy, Zauważyła karabin maszynowy. Pod domem, twarzą do ściany, stali z podniesionymi rękami Wróbel i jego córka Stefania. Do Olgi podszedł niemiecki oficer. Zapytał po rosyjsku: — Kto ty? Przerażenie, które ją ogarnęło, zaczęło ustępować. Trzeba się trzymać — pomyślała. — Nic mi już i tak

nie pomoże. — Wiesz przecież, kto ja. Po co pytanie? — Jak się nazywasz? — Regina Bogusławska. — Z kim pracujesz? — Sama. Rozmowa toczyła się przy stodole, tuż obok kryjówki Michajłowa. — Kto cię tu przyprowadził? — Polscy partyzanci. Tymczasem przeprowadzono rewizję. Oficer zostawił Olgę pod ścianą i podszedł do Michała Wróbla. Z kim ma kontakt? Kto tę Rosjankę tu przyprowadził? — pytał. Wróbel mówił to samo — przyprowadzili ją polscy partyzanci. Podobnie przebiegło przesłuchanie Stefy. Niemcy chcieli się dowiedzieć, kto jeszcze jest w domu. Cała trójka odpowiedziała zgodnie — nikogo więcej nie ma. Wówczas jeden z Niemców przyniósł marynarkę, wiszącą w pokoju na krześle. Oficer zwrócił się do Wróbla: — Twoje? — Tak, moje. — Zakładaj! Była to marynarka Michajłowa, od którego Wróbel był znacznie wyższy. Marynarka z trudem weszła na niego. Niemiec zamachnął się i uderzył Wróbla. — Czyje to ubranie? — wrzasnął. — Moje. Kupiłem na tandecie, nie mierzyłem. Niemcy wynieśli jeszcze teczkę kapitana. — Czyja to teczka? — Moja — odpowiedziała Olga. Żołnierze zaczęli przeszukiwać obejście w szczególności stodołę. Jeden z nich wziął widły i wbijał je w siano. Kapitan Michajłow wszystko słyszał, zdawał sobie w pełni sprawę, że jeszcze chwila, a i on zostanie ujęty. Nie nastąpiło to jednak. Niemcy na szczęście zrezygnowali po chwili z dalszych poszukiwań. Kapitan na razie był ocalony. Przyprowadzona została jeszcze druga córka Wróbla — Rozalia, która pracowała przy kopaniu rowów wchodzących w skład organizowanej przez Niemców systemu obronnego. Olgę i trójkę Wróblów poprowadzono do samochodów. Wychodząc z obejścia, Olga zaczęła nagle śpiewać popularną melodię wiejską. Pieśń, nucona z początku cicho, nabierała mocy. Zapanował dziwny nastrój. Zdumieni Niemcy zamilkli na chwilę; nie wiedzieli, jak zareagować to dziwne zachowanie dziewczyny. Nie wiedzieli również, że Olga zaczęła zmieniać tekst pieśni. Znalazły się w niej słowa przeznaczone dla kapitana, znalazły się również dla Wróblów: — Nie zdradzimy! Trudna była ta jazda dla aresztowanych. W każdej miejscowości, przez którą przejeżdżali, a w której znajdował się posterunek policji czy żandarmerii niemieckiej, samochody zatrzymywały się. Konwojenci pokazywali Olgę innym Niemcom. Przez chwilę trwała ożywiona wymiana zdań, potem śmiechy, rechotanie, radość. Aresztowana czwórka została umieszczona w Krakowie na Montelupich. Przy wysiadaniu z samochodu wszyscy czworo porozumieli wzrokiem: — Nie zdradzimy! Było to pożegnanie. Wszyscy sądzili, że zostaną rozstrzelani. Olgę umieszczono w pojedynczej celi. Pierwsza noc była najcięższa. Dziewczyna żegnała się z życiem. Wspominała ważniejsze chwile, wydarzenia, rodzinę i bliskich. Właściwie nic w tym wszystkim nie powinno ją dziwić. Jechała na niebezpieczny odcinek, do pracy, z którą związane było olbrzymie ryzyko. Z takim właśnie zakończeniem trudno było się nie liczyć. Czy zadanie swoje spełniała dobrze? To inni ocenią. Co mogła była więcej uczynić w tej sytuacji? Działać ostrożniej? Może. Może trzeba było szybciej wyprowadzić się z domu Wróblów. To był błąd... Błąd? W robocie konspiracyjnej trudno czasem odróżnić błąd od konieczności. Może jest jednak jakiś ratunek? Nie chce przecież ginąć... Czy istnieje możliwość ucieczki? Dopiero nad ranem zaczęła zapadać w ciężki, nerwowy sen, pełen majaków.

CO DALEJ? W chwili aresztowania Olgi w ręce Niemców wpadła radiostacja i klucz. Michajłow, rozważając wszystkie niebezpieczeństwa powstałe w wyniku zaistniałej sytuacji, liczył na to, że Oldze udało się włączyć „awaryjny sygnał”, tj, sygnał nadawany w przypadku zaistnienia bezpośredniego niebezpieczeństwa względnie w razie „wpadki”. Nie miał oczywiście co do tego żadnej pewności. Należało jak najszybciej przekazać do dowództwa wiadomość o sytuacji. Nie była ona pomyślna: cztery osoby, tak czy inaczej zorientowane w działalności radzieckiego zwiadu, znajdowały się w rękach Niemców. Przede wszystkim jednak trzeba było natychmiast odejść z domu Wróblów i wyłączyć go w ogóle z siatki miejsc kwaterowania grupy. Więcej — należało w ogóle zniknąć z rejonu Sanka — Rybna. Michajłow, poinformowany przez Olgę o pomocy, udzielanej jej przez Józefa Skąpskiego, już wcześniej spotkał się z nim. Teraz postano pójść do niego i również poprosić o pomoc. Chciał zawiadomić towarzyszy w Rybnej o tym, co zaszło w Sance, oraz o położeniu, w jakim znalazł się on sam. Wkrótce organizacja rybnieńska znała już przebieg wypadków i przystąpiła do działania. Wieczorem Michajłow znalazł się u Ignacego Targowskiego. W rejonach podgórskich działał oddział Armii Ludowej im. Ludwika Waryńskiego, zorganizowany z inicjatywy grup PPR z Rybnej, Czernichowa i Kalwarii Zebrzydowskiej. Jego dowódcą był wówczas Tadeusz Gregorczyk. Z tym właśnie oddziałem postanowiono skontaktować Michajłowa. Jeszcze tej samej nocy został on przeprowadzony do Czernichowa. Następnej nocy miała miejsce przeprawa przez Wisłę i marsz na południe. Wkrótce Michajłow znalazł się w oddziale. W ten sposób zrealizowane zostało przejście grupy radzieckich wywiadowców do dalszej działalności w oparciu o „zasadę partyzancką”. Pierwsze dni były szczególnie trudne. Trzeba było uruchomić drugą radiostację, która została zrzucona wraz z Anką Żuk, i ominąć szereg trudności wynikających z faktu, że obecnie umiejscowiona ona była w rejonie działania oddziału partyzanckiego. Należało zwłaszcza wybrać możliwie najlepszy system dostarczania zebranych informacji. Kapitan Michajłow postanowił rozszerzyć zakres działalności dywersyjno-zwiadowczej. Z jego inicjatywy — w oparciu o oddział Ludwika Waryńskiego — utworzona została w tym celu radziecka grupa partyzancka, która wkrótce rozrosła się, gdy zaczęli do niej napływać zbiegli z niewoli radzieccy jeńcy wojenni. W toku intensywnie prowadzonej działalności Michajłowa ciągle trapiła myśl: co z Olgą? Na razie wiadomo było tylko, że nikt z aresztowanych nie załamał się w toku śledztwa i nie wydał żadnych nazwisk ani adresów. * Olga tymczasem oczekiwała swego losu ze wzrastającym spokojem. Dziwna rzecz, ale poczucie osamotnienia, wynikające z przebywania w pojedynczej celi, łagodziły napisy na ścianach — wymowne świadectwo tragedii, jaką przeżywali wtrąceni tutaj więźniowie. Czarny nastrój nocy zaczął powoli ustępować. Może jednak nie rozstrzelają? Jednocześnie Olga coraz częściej zaczęła rozmyślać o próbie ucieczki. Na Montelupich przebywała niedługo. Wkrótce przewieziona została do nie znanej sobie miejscwości, o której wiedziała tyle tylko, że jest wsią. Oficer prowadzący przesłuchanie mówił po rosyjsku. Ciekawe, skąd zna tak dobrze nasz język? — myślała. Usłyszała, że nazywa się Hartmann. A zatem nie Rosjanin... Powoli sytuacja zaczęła się wyjaśniać. Olga uświadomiła sobie, że Niemcy nie mają bynajmniej zamiaru zlikwidowania jej; przeciwnie — pragną ją zwerbować do pracy po ich stronie. Oczywiście powinna ujawnić swoje kontakty, wydać towarzyszy... Olga uchwyciła się tej myśli. Wymyśliła sposób, który — jak sądziła — może jej ułatwić ucieczkę. Oświadczyła, że w oznaczonym dniu i godzinie ma umówione spotkanie z ludźmi dostarczającymi jej informacji. Spotkanie ma nastąpić w kamieniołomie koło Krzeszowic. Nadzieja na możliwość ucieczki prysnęła jednak już na samym początku. Oprócz samochodu, którym ją wieziono, jechały jeszcze dwa inne, wypełnione uzbrojoną policją. Rozstawszy się z nadzieją ucieczki, Olga zaczęła rozmyślać nad sposobem wybrnięcia z kłopotliwej sytuacji. Kiedy przybyli na miejsce, chodziła po kamieniołomie i śpiewała umówioną rzekomo melodię. Niemcy nie spuszczali jej jednak z oczu. Wreszcie oświadczyła, że w tych warunkach trudno oczekiwać zjawienia się jej towarzyszy.

Następne dni, które Olga spędzała w więzienia, upływały w szczególnych warunkach. Hartmann dał radzieckiej zwiadowczyni dużą swobodę, nie trzymał jej zamkniętej w celi, nie urządzał więcej „normalnych” przesłuchań, chociaż prowadził z nią długie rozmowy. Były to rozmowy na najprzeróżniejsze tematy: od wojny, do literatury pięknej i muzyki. Hartmann był człowiekiem wykształconym, zorientowanym w różnych dziedzinach. Zdziwiła Olgę również jego znajomość rosyjskiej i radzieckiej literatury, muzyki i sztuki. Nie tylko Hartmann prowadził z Olgą dyskusje. Czynili to także inni funkcjonariusze placówki. Znajdowali się tam zresztą nie tylko Niemcy: był jakiś Łotysz, mówiący po rosyjsku, i Rosjanin o nazwisku Romachow. Olga jadała przy wspólnym stole z hitlerowskimi funkcjonariuszami. Nietrudno sobie wyobrazić jej zaskoczenie, gdy w towarzystwie tym znalazła się po raz pierwszy. Odnoszono się do niej grzecznie. Szczególną uwagę przywiązywał do tego Hartmann, o czym świadczy jego reakcja po pewnym nieprzyjemnym dla Olgi incydencie. Pilnowaniem jej zajmował się bardzo gorliwie pewien niemiecki radiotelegrafista. Któregoś dnia Olga wyraziła życzenie pójścia na spacer. Pragnąc zorientować się przy tej okazji, gdzie się znajduje, usiłowała w maksymalnym stopniu przedłużyć spacer. Jak zawsze, uporczywa myśl podpowiadała przy tym ucieczkę. Gdy Niemiec w pewnym momencie zawołał zurück, Olga nie usłuchała. Szła dalej. Nie przewidziała reakcji. Niemiec podbiegł do niej i uderzył ją tak silnie, że wróciła zakrwawiona. Widząc to, Hartmann ostro zwymyślał brutalnego opiekuna. Swoim nierozważnym krokiem mógł popsuć sprawę, której tak wiele poświęcono uwagi. Hartmann — Niemiec mówiący po rosyjsku — był dla Olgi postacią najbardziej zagadkową. W postępowaniu jego dostrzegła pewną szansę dla siebie. — Skąd zna pan tak dobrze język rosyjski? — zapytała go kiedyś. — Urodziłem się w Moskwie. Tam spędziłem dzieciństwo. Jestem z pochodzenia Niemcem, ale już mój dziad osiedlił się w Moskwie; założył tam fabrykę. Po rewolucji 1917 roku — powróciłem z rodzicami do Niemiec. — Najwidoczniej interesował się pan i później moim krajem... Tyle pan o nim wie... — Później zapoznałem się z Rosją w szkole wywiadowczej. Przy okazji karmiono mnie Puszkinem, Gorkim, Majakowskim i Pawłowem... Hartmann nie zdradzał Oldze wszystkich swoich myśli, dziewczyna wyczuwała jednak, że nie w nim nieprzejednanego wroga. Domyślała się, że ten człowiek nie może nie rozumieć, iż dni istnienia hitlerowskich Niemiec są policzone... W trakcie jednej z rozmów Olga zapytała Hartmanna, gdzie właściwie się znajdują. Niemiec podał nazwę wsi — Rudawa koło Krakowa. Zdecydowała się przejść do „ofensywy”. — Muszę stąd uciec — oświadczyła wprost. — Stąd nie może pani uciec. Dom jest starannie strzeżony. Zastrzelą panią. — Jeżeli mnie zastrzelą, to jeszcze lepiej. Nie mam nic do stracenia. Nie chcę tutaj zostać. Z zachowania Hartmanna Olga wyczuła, że nie obrała złej drogi postępowania, Na razie jednak realna możliwość ucieczki nie istniała, przeciwnie — Olga zorientowała się, że hitlerowcy będą jej strzec bardzo gorliwie i zrobią wszystko, aby ją skłonić do pracy na rzecz Niemiec. Mogła spodziewać się w związku z tym określonych nacisków, była na nie przygotowana. Toteż nie zaskoczyła jej prośba Hartmanna, ażeby nadała „do swoich” takie komunikaty, jakie oni jej podyktują. Chcieli zatem posłużyć się radziecką radiotelegrafistką w celu prowadzenia dezinformacji. Musiała się zgodzić —- Niemcy mieli w swoim ręku szyfr. Miała jednakże możność nadania sygnału awaryjnego, a więc poinformowania swoich, że są to wiadomości fałszywe. Wiedziała przy tym, że tego rodzaju „dezinformujące informacje” mogą być jej

dowództwu przydatne, pozwolą bowiem zorientować się, w jakim kierunku idą starania wroga, zmierzające do zmylenia strony przeciwnej. Ponadto postanowiła całą sprawę wykorzystać jako atut w grze. Z jej strony była to usługa dla wroga. Za darmo robić tego nie można. Doszedłszy do takiego wniosku, Olga zrobiła Hartmannowi propozycję... wspólnej ucieczki do partyzantów. — Nie uratuje pan skóry, jak przyjdą nasi — mówiła. — A że przyjdą, to pewne. Pan wie o tym równie dobrze jak ja. Hartmann nie zaprzeczał jej racjom, ale i nie godził się na wysuniętą propozycję. Widząc to, Olga poprowadziła swoją „agitację” w nieco innym kierunku. — Niech nam pan pomoże, to jest, zacznie współdziałać z nami. I niech mi pan ułatwi ucieczkę. To dla pana droga do rehabilitacji... — Kto będzie o tym wiedział? — Dam panu kontakt, a ponadto powiadomię naszych. Wkrótce okazało się, że Olga odniosła całkowite zwycięstwo. Hartmann obiecał, że zorganizuje jej ucieczkę. Sam postanowił pozostać w jednostce. — Tutaj będę dla was bardziej pożyteczny — Oświadczył dziewczynie, zaskoczonej mimo wszystko jego gotowością do przejścia na przeciwną stronę. Olga nadała awaryjny sygnał. Odebrała wiadomość, z której wynikało, że w dowództwie wiedzą już o jej aresztowaniu (domyśliła się, że to dzięki Ance, pracującej już na drugiej radiostacji). Otrzymała również polecenie, żeby nadała wszystko, co Niemcy każą, oraz przyjęła i przekazała Niemcom wiadomości, które sama otrzyma. W rezultacie wbrew zamierzeniom swoich nowych mocodawców stała się narzędziem dezinformacji płynącej z jej dowództwa do Niemców. Była uszczęśliwiona. Teraz pozostawała tylko sprawa ucieczki. W dniu 25 września nastąpiła ostatnia rozmowa z Hartmannem. — Dzisiaj wieczorem, po moim odjeździe do Krakowa — powiedział. Wymieniono niezbędne informacje. Olga otrzymała kilka danych dotyczących jednostki, do której należał Hartmann, sama zaś poinformowała go, w jaki sposób można nawiązać kontakt z jej grupą. Hartmann wręczył jeszcze Oldze mały złoty kompas. Wszystko odbyło się w atmosferze dużego podniecenia i zdenerwowania. Wkrótce potem Hartmann wsiadł w samochód i odjechał. W jednostce zaczęło się pijaństwo, które Olga obserwowała z zadowoleniem. Wyszedłszy na dwór pod eskortą nie całkiem trzeźwego radiotelegrafisty, w pewnym momencie weszła do wiejskiej drewnianej ubikacji, stojącej blisko szosy. Po chwili wyszła przygotowanym uprzednio w tylnej ścianie otworem, przebiegła szosę i w ciągu kilku sekund osiągnęła ścianę lasu. Ruszyła biegiem. Kierunek: południe. Chciała dostać się do Rybnej. Biegła bardzo długo. Wreszcie zobaczyła jakieś domy. Była tak zmęczona i głodna, że niewiele namyślając się, weszła do pierwszej z brzegu chałupy. — Jestem żołnierzem armii polskiej, zorganizowanej w Związku Radzieckim. Zostałam aresztowana przez Niemców... Uciekłam z więzienia. Nie wiem, czy jesteście patriotami — albo oddajcie mnie w ręce Niemców, albo pokażcie drogę do Rybnej. Gospodarze przyjęli Olgę gościnnie. Zatrzymali ją, nakarmili. — Niedaleko jest lotnisko wojskowe — ostrzegali. — Nasza wieś nazywa się Balice. Po okolicy chodzą patrole żandarmerii. Łatwo może pani wpaść w ich ręce. Następnie zaproponowali, aby Olga u nich przenocowała i dopiero nad ranem poszła dalej. Dla bezpieczeństwa umieszczona została w stogu siana. Obawa przed ponownym aresztowaniem i spowodowane nią zdenerwowanie nie pozwoliły jej zasnąć. Nad ranem przyszedł gospodarz: — Niech pani wstaje, pójdziemy. Podprowadził ją do skraju lasu. Objaśnił, w którym kierunku ma iść. — Tylko niech pani uważa. Tu w okolicy robią okopy. Zatrzymują wszystkich. Ruszyła szybko we wskazanym kierunku. Nie miała już, niestety, kompasu. Zgubiła go w stogu siana. Zresztą, do Rybnej nie było trudno trafić. Kiedy z zachowaniem wszystkich środków ostrożności podeszła pod dom Ignacego Targowskiego, zobaczyła jego syna Julka. — Julek, Julek! — zawołała. — Olga! Ty żyjesz? Julek ukrył Olgę i pobiegł po ojca. Olga opowiedziała Targowskiemu, jak doszło do jej ucieczki. Podkreśliła mocno udzieloną jej przez Hartmanna pomoc oraz wyrażoną przez niego gotowość świadczenia usług ruchowi oporu.

— On tu do was na pewno przyjdzie. Dałam adres. Nie ufajcie mu na początku. Powiedzcie, że o niczym nie wiecie i nie macie żadnego kontaktu. Zagroźcie zawiadomieniem żandarmerii. Do wieczora Olga ukrywała się w obejścia Targowskiego. W ciągu dnia napłynęły wiadomości o obławie urządzonej w Sance. Niemcy przyjechali z psami. Przeprowadzili wiele rewizji. Szukali kobiety. Dopiero teraz Olga uświadomiła sobie w pełni, jak ryzykowna była jej ucieczka. Psy, idąc po śladzie, mogły przecież trafić tu za nią. Miała dużo szczęścia, że to nie nastąpiło. Wieczorem udała się wraz z Julkiem Targowskim do Czernichowa. Późną nocą dotarli do domu Stanisława Oczkosia. Był tam równie Aleksiej. Obudzony słowami „Wstawaj, Olga przyszła!”, Aleksiej w pierwszej chwili pomyślał, że dom otoczony jest przez Niemców. Przecież Olga znajduje się w rękach gestapo... Chwycił za pistolet. — Wszystko w porządku. Olga przyszła z Rybnej razem z młodym Targowskim. Uciekła. Po krótkiej rozmowie Aleksiej skierował Olgę do Michajłowa. Zaprowadził ją tam Stanisław Oczkoś. Zaskoczony kapitan nie dowierzał własnym oczom. — Jak to zrobiłaś? — zapytał. — Uciekłam. Ale... to dość skomplikowana historia. — Opowiadaj. Olga zrelacjonowała przebieg swojego pobytu w więzieniu, rozmowy z Hartmannem, z Romachowem i innymi. Scharakteryzowała Hartmanna jako ewentualnego wspólnika w pracy wywiadowczej. Być może także Romachow przejdzie na ich stronę. Michajłow słuchał z rosnącym niezadowoleniem. Gdy powiedziała mu, że dała Hartmannowi adres Targowskiego, wybuchnął: — Co właściwie ma odpowiedzieć Targowski, gdy Niemcy do niego przyjdą? Jak sądzisz? A nuż to zwykły podstęp? Czy zastanawiałaś się, że, być może, wydajesz człowieka na śmierć? Cała sprawa pobytu Olgi w więzieniu oraz jej ucieczki wzbudziła w Michajłowie podejrzenia i nieufność. — Jeżeli stanie się coś złego, zapłacisz za to głową. Nie pozostawało nic innego, jak czekać na dalszy rozwój wypadków... WIELKA GRA Wkrótce po ucieczce Olgi Hartmann wraz z Romachowem zjawili się w Rybnej u Targowskiego. Targowski, przygotowany na to, oświadczył: — Trafili panowie pod niewłaściwy adres. O niczym nie wiem. Niemcy byli wyraźnie zaskoczeni, niemniej jednak, powołując się na Olgę ponowili próbę porozumienia się. Chcieli rozmawiać z Aleksiejem. Targowski jeszcze raz oświadczył, że z nikim żadnych kontaktów nie utrzymuje, niech mu więc dadzą spokój, bo w przeciwnym razie zmuszony będzie zawiadomić o całej sprawie żandarmerię. Reakcja przybyłych była niedwuznaczna. Przez chwilę życie chłopa wisiało na włosku. Byli zdecydowani zastrzelić go. Po wielu naleganiach przybyłych Targowski obiecał w końcu, że postara się znaleźć kontakt z radzieckim oddziałem. Rezultatem tej wizyty było zajęcie się przez Aleksieja nawiązaniem kontaktu z Hartmannem. * Aleksiej od czasu przybycia w rejon Krakowa prowadził intensywną działalność, przenosząc się ciągle z miejsca na miejsce. Po nawiązaniu bezpośredniego kontaktu z oddziałem partyzanckim Armii Ludowej im. Ludwika Waryńskiego i przygotowaniu gruntu dla działań grupy wywiadowczej na „zasadzie partyzanckiej”, utrzymuje nadal ścisły kontakt z organizacją rybnieńską. Jej właśnie zawdzięczał Aleksiej kontakt ze Stanisławem Oczkosiem — „Skałą” z Czernichowa, który zaprowadził go do oddziału i którego dom zarówno dla niego, jak dla innych członków grupy radzieckiej stanowić miał odtąd stałe schronienie. Nawiązawszy kontakt, Aleksiej szybko udaje się w drogę powrotną. Spotyka się z Michajłowem, a następnie wraca do Krakowa. Interesują go teraz głównie niemieckie obiekty w mieście oraz system umocnień budowanych w Krakowie i okolicy. W związku z tym prowadzi systematyczne rozpoznanie, śledzi przygotowywanie okopów i rowów przeciwczołgowych, którymi od sierpnia do późnej jesieni opasywany jest Kraków.

Budowa systemu umocnień, mających stanowić zaporę przeciwko wojskom radzieckim, w poważnym stopniu dawała okazję do trzymania Polaków pod bezpośrednim nadzorem wojskowo-policyjnym w coraz bardziej krytycznej dla okupanta sytuacji. Każdego dnia Niemcy wywozili z Krakowa tysiące Polaków w kierunku Bochni i Miechowa. Na miejscu wydawane były łopaty i kilofy. Przez cały dzień wyznaczeni do okopów krakowianie tkwili na swych „stanowiskach pracy”, starając się realizować popularne wówczas hasło wykonywania pracy w żółwim tempie. „Trudność” polegała niestety na tym, że nadzorców było dużo i że nie szczędzili oni swych gardeł. Działaniom Aleksieja, zmierzającym do rozszyfrowania obiektów niemieckich w Krakowie i okolicy, towarzyszą prowadzone przez niego obserwacje ruchów niemieckich jednostek wojskowych. Dla wykonania tych zadań nawiązał on bliską współpracę z Józefem Prysakiem, muzykantem z kapeli ulicznej. Była to kapela właściwie rodzinna, w skład jej wchodziły bowiem żona oraz córka Prysaka. Czasem „grał” w niej również Aleksiej. Wówczas szczególnie często kapela grała dla Niemców. Kilkakrotnie udało się wejść na teren jakiejś jednostki niemieckiej i uzyskać pewne dane rozpoznawcze. Prysakowie mieszkali na przedmieściu Krakowa, w Bronowicach. Zatrzymywał się u nich często Aleksiej. Przez Bronowice przebiegała linia kolejowa łącząca Kraków ze Śląskiem. Prysak był zatrudniony jako stróż w ogrodach i sadach położonych w pobliżu linii kolejowej. Dzięki temu możliwa była regularna obserwacja przejeżdżających transportów wojskowych. Obserwowano również stacjonującą przez pewien czas w Bronowicach niemiecką jednostkę pancerną, mającą odjechać na front wschodni. Tak więc kontakt z rodziną Prysaków okazał się bardzo pożyteczny. Aleksiej otrzymywał i zbierał dzięki nim sporo informacji, które były następnie przekazywane dowództwu. Aleksiej miał, oczywiście, również inne źródła informacji. Dzięki nim dowiaduje się na przykład, że do lasu koło Tenczynka prowadzi linia kolejowa. Wspólnie z grupą polskich towarzyszy ustala, że znajdują się tam wielkie składy artyleryjskie. * Natychmiast po otrzymaniu wiadomości o wizycie Hartmanna i Romachowa u Ignacego Targowskiego, Aleksiej wysłał do kapitana Michajłowa karteczkę następującej treści: 5.X.44 r. w kwaterze I.T. zjawił się niemiecki oficer, podał hasło przekazane mu przez Olgę i zażądał spotkania z naszym przedstawicielem. Spotkanie naznaczono 9.X. Czekam poleceń. Spotkanie z Hartmannem wiązało się z dużym ryzykiem. W pierwszej chwili przeważało stanowisko, żeby w ogóle nie nawiązywać tego kontaktu. Po spokojnym rozważeniu sprawy zdanie uległo jednak zmianie — z funkcjonariuszami niemieckiego kontrwywiadu postanowiono spotkać się. Trzeba było, rzecz jasna, zachować jak najdalej idące środki ostrożności. Przez łącznika, Mietka Konika — „Kawę”, Aleksiej przekazuje Hartmannowi list, w którym wyznacza jemu i Romachowi spotkanie w lesie w rejonie Czernichowa. Uprzedza przy tym, że jeżeli oprócz nich pojawi się w lesie choćby jeden niemiecki żołnierz, spotkanie nie dojdzie do skutku. Do ochrony zostają wyznaczeni trzej gwardziści, wśród nich Mietek Konik. O godzinie dziesiątej ma przybyć na miejsce spotkania Romachow, o dwunastej — sam Hartmann. Punktem, do którego obydwaj mają dojść sami, jest leśniczówka. Stąd zostaną doprowadzeni przez gwardzistę, do polany, gdzie będą oczekiwać Aleksiej i Franciszek Martyna — „Wilk”, w którego obecności ma nastąpić spotkanie. Wreszcie Aleksiej otrzymuje od Mietka Konika wiadomość, że w wyznaczonym miejscu koło leśniczówki zjawił się człowiek w cywilnym ubraniu. — Przyprowadź go tu, Mietek — mówi Aleksiej. Po pewnym czasie na polanę wchodzi człowiek w ciemnoniebieskim płaszczu i przedstawia się: — Władimir Romachow. Któż to taki ten Romachow? Rozmowa nie przebiega w przyjemnej i przyjaznej atmosferze. Romachow to Rosjanin, nauczyciel matematyki. Mieszkał na terenie Kraju Krasnodarskiego. Służył w Armii Radzieckiej, był oficerem. Mówi wprawdzie, że przypadkowo trafił do Niemców i że gotów jest odkupić swoją winę, kto wie jednak, co się za tym kryje naprawdę. W oznaczonym czasie przyjeżdża również Hartmann. Ma przy sobie broń myśliwską. Rozpoczyna się rozmowa, tym trudniejsza, że trzeba jakoś ustosunkować się do propozycji współpracy. Gra jest warta świeczki — Hartmann pełni funkcję zastępcy naczelnika oddziału kontrwywiadu w Krzeszowicach — ale i ryzyko duże. Czy można wierzyć Hartmannowi? Jakie są jego prawdziwe intencje i zamiary? „Wilk” wyjmuje z teczki dwie butelki wódki i kiełbasę. Nie ma szklanki, trzeba pić z butelki. „Wilk”

podaje butelkę Hartmannowi. Ten przechyla ją i wypija do dna. Aleksiej śmieje się: — Wot, eto pa ruski. — Przecież ja urodziłem się w Rosji — mówi Hartmann. — Cóż, u diabła, szedłem na spotkanie z Niemcami, a rozmawiam z Rosjanami? Widocznie świat się przewraca. — Nie, nie. Jestem Niemcem urodzonym w Moskwie. W 1912 roku. Spędziłem tam dzieciństwo. Hartmann, podobnie jak przedtem Romachow, wyraźnie oświadcza, że chce pracować na rzecz Armii Radzieckiej. Mimo tych deklaracji Aleksiej stara się nie postąpić zbyt pochopnie. Rozmowie nadaje charakter ogólny. Poruszane są tematy poważne i „lekkie”. Mówiono o kobietach, o polowaniu, byle nie o konkretnych sprawach związanych ze współpracą. Wkrótce doszło do drugiego spotkania. Poprzedzono je staraniami o wyszukanie odpowiedniego miejsca, tym razem blisko siedziby Hartmanna i Romachowa. Spotkanie odbyło się w Krzeszowicach. Hartmann oświadczył, że brał udział w ostatnim spisku przeciwko Hitlerowi. Dotychczas aresztowania ominęły go, nie ma jednak pewności, czy udział jego nie zostanie wykryty. Póki może, chce działać przeciwko hitleryzmowi; chce również stworzyć sobie szansę na przyszłość... Wie przecież, że Niemcy wojnę przegrają. — Dajcie mi gwarancję, że pozostawicie mnie przy życiu. — Jeżeli taką gwarancję dostaniecie, to jakie usługi uzyskamy od was? — Duże. — Ściślej? — Będziecie otrzymywać wiadomości, których nie mogą zebrać dziesiątki waszych wywiadowców. Po tym spotkaniu zaczęła się rzeczywista współpraca Hartmanna i Romachowa z Aleksiejem. Obaj funkcjonariusze hitlerowskiego kontrwywiadu dostarczyli w okresie następnym wielu bardzo ważnych informacji dotyczących jednostek wojskowych w samym Krakowie i okolicy, jak również jednostek frontowych w rejonie Sandomierza. Co więcej, Hartmann zaopatrzył Aleksieja w legitymację, która dawała mu prawo bezpiecznego przebywania na wszystkich terenach krakowskiego „rejonu obrony”. Teraz Aleksiej miał możność dokładnego śledzenia ruchów wojsk niemieckich, zbierania i sprawdzania wiadomości, które przekazywał Hartmann. Aby otrzymać wspomniany dokument, Aleksiej musiał mieć odpowiednie papiery, z których wynikałoby, że jest... uciekinierem przed bolszewikami, z powodu sympatii i współpracy z władzami hitlerowskimi. W tym celu wraz z Michałem i Walą udał się do Władysława Bochenka do Wieliczki, aby poprzez niego uzyskać kontakt z osobą produkującą fałszywe dokumenty. W związku z tą wyprawą Michała spotkało nieszczęście. Szli na Dworzec Główny w Krakowie — jak zawsze, z zachowaniem środków ostrożności, w pewnej odległości od siebie. Każde z nich miało kupić bilet kolejowy i wyjść peron. Gdy cała trójka znajdowała się na placu dworcowym, nagle — jak spod ziemi — pojawili się policjanci, którzy zaczęli legitymować przechodniów. Wala i Aleksiej byli już bardzo blisko wejścia do budynku dworcowego i uniknęli legitymowania. Gorzej z Michałem. Nie mógł się już cofnąć — z tyłu też byli policjanci — szedł więc naprzód. Na plac zajechały „budy” policyjne. Zaczęła się zwykła łapanka. — Ausweis, bitte! — te słowa policjanta były skierowane do Michała. Michał, poszukiwany przez gestapo, miał fałszywe dokumenty. Policjant nie podejrzewał wprawdzie, by zatrzymany przez niego człowiek nazywał się inaczej, niż napisano w dowodzie, mimo to jednak był przekonany, że ktoś, kto przed południem zamiast pracować, chodzi po mieście, zasługuje na wysłanie do obozu pracy. Michał został aresztowany. W nastroju przygnębienia Wala i Aleksiej odbywali dalszą drogę do Wieliczki*. Aleksiej otrzymał w Wieliczce potrzebny dokument. Wkrótce zamienił go na inny, wręczony mu przez Hartmanna. Możliwość swobodnego poruszania się po Krakowie i okolicy miała dla Aleksieja istotne znaczenie; konieczność ciągłego przerzucania się z miejsca na miejsce, życie w ciągłym ruchu — wzmagały ryzyko natknięcia się na „łapankę”, obławę, pacyfikację czy „zwykłe” legitymowanie. Tak więc Aleksiej upiekł przy jednym ogniu dwie pieczenie. Zdobył doskonałych informatorów, a równocześnie sam miał o wiele większe niż przedtem możliwości zbierania informacji. Przez radiostację płynęły coraz cenniejsze meldunki. * Zając został skierowany na roboty karne. Na szczęście Niemcy nie orientowali się, kogo mieli w rękach. Wkrótce został on za odpowiednim okupem zwolniony.

* W tym samym czasie, kiedy Aleksiej rozwijał działalność w Krakowie i okolicy, kapitan Michajłow pracował nad utworzeniem grupy partyzanckiej oraz nad zapewnieniem możliwie najlepszych warunków pracy radiostacji. Przebywał na terenie Beskidu Średniego, w rejonie Harbutowic i Trzebuni. Obszary podgórskie i górskie obfitowały w różne leśne grupy i oddziały bojowe. Łatwo dochodziło tutaj do spotkania żołnierzy AL i Bch, członków Socjalistycznej Organizacji Bojowej i AK. Nieraz przejawiały się różne antagonizmy; nieraz również poszczególne ugrupowania okazywały sobie nawzajem pomoc. W jesieni 1944 rok grupa kapitana Michajłowa stała się jeszcze jednym partnerem do tej gry antagonizmów i sympatii. U członków Armii Krajowej obok objawów niechęci Michajłow spotkał się z chęcią szczerego współdziałania i niesienia pomocy. W oddziale akowskim było nawet — jak się okazało — kilku partyzantów radzieckich, których dowódca oddziału przekazał Michajłowowi. Jednego z nich lekarz AK uratował od śmierci. Michajłow poszukiwał odpowiednich miejsc dla pracy radiostacji. Chodziło w szczególności o wyszukanie domów położonych w bardziej bezpiecznych miejscach. Niemałą pomoc okazali mu pod tym względem członkowie Batalionów Chłopskich. Dzięki nim grupa radziecka mogła korzystać z szeregu domów. W Trzebuni jedną z takich „bechowskich” rodzin była rodzina Raków. Pewnego dnia do Józefa Raka zgłosił się jeden z działaczy podziemia, Franciszek Bieniek. — Jest u nas grupa Ruskich. Mają za zadanie rozpracowywanie Niemców. Wasz dom stoi na uboczu. Udzielcie im pomocy... Od tego dnia w domu Raków często przebywał Michajłow i jego ludzie. Okresami pracowała tu radiostacja. Młody, ale już zaangażowany w pracę podziemną syn Raków, Michał, wychodził wówczas przed dom i patrzył, czy nie nadchodzi ktoś niepożądany. Radzieccy dywersanci zbierali się w domu Raków i wyruszali stąd na dość dalekie nieraz wyprawy. Czuli się tu dobrze i bezpiecznie. Tak bezpiecznie, że gdy w listopadzie nastąpiła pacyfikacja położonej bardzo blisko Trzebuni wsi Zawadka, a w samej Trzebuni pojawiły się ubezpieczające „akcję” niemieckie samochody pancerne, Anna Rakowa musiała niemal siłą wyrzucać kilku Rosjan, by wreszcie zdecydowali się ukryć w położonym tuż obok domu lesie. Grupa Michajłowa otrzymała kilka zrzutów broni. Była dobrze uzbrojona i mogła sobie pozwolić na wykonanie szeregu śmiałych akcji dywersyjnych. Urządzała „skoki” na niemieckie posterunki i oddziały. Pewnego razu czterech Rosjan wzięło do niewoli dwudziestu jeden niemieckich żołnierzy. W miarę upływu czasu, dzięki działaniom oddziałów partyzanckich, Niemcy w coraz mniejszym stopniu byli panami różnych obszarów w Generalnym Gubernatorstwie. Jednym z takich obszarów był rejon działania partyzantki polskiej i radzieckiej — właśnie grupy kapitana Michajłowa — między Suchą a Myślenicami. Grupa Michajłowa kontrolowała okresami odcinek szosy blisko Zembrzyc. Niemcy nie mieli tu takich jak gdzie indziej możliwości w zakresie zwalczania działalności grupy zwiadowczej. Praca radiostacji odbywała się w znacznie lepszych warunkach. Jednakże i tutaj trzeba było zachowywać dużą ostrożność! Kapitan Michajłow uważał bardzo, żeby nie dać się zaskoczyć po raz drugi. Dlatego też radzieccy zwiadowcy nigdy nie przebywali długo w jednym miejscu. W końcu listopada kapitan Michajłow był zmuszony przenieść swoją grupę na dłuższy czas dość daleko z rejonu Harbutowic i Trzebuni. Konieczność ta wyniknęła stąd, że Niemcy, zorientowawszy się, że w okolicach, o których mowa, koncentruje się silny ruch partyzancki, postanowili spacyfikować teren. Rzucili do walki z partyzantami znaczne siły. W rejonie wsi Zawadka doszło do ostrych walk pomiędzy połączonymi oddziałami partyzanckimi a Niemcami, w walkach tych brała udział również grupa kapitana Michajłowa. Potem trzeba było opuścić zagrożony obszar; radiostacja musiała działać bez większych zahamowań. Wojna, okrutna tak na froncie, jak i na tyłach, dostarczała jednak wielu sytuacji humorystycznych. Pewnego dnia do Michajłowa zgłosił się starszy już, sześćdziesięcioletni chłop, Józef Kaspek. Przyprowadził żołnierza niemieckiego. — Panie kapitanie — powiedział — zabierzcie tego szwaba, a za to dajcie mi pistolet. Będę strzelać do tych sukinsynów. Józef Kaspek był bardzo dumny z tego, że sam wziął do niewoli Niemca. Ów Niemiec mówił trochę po rosyjsku. Okazało się, że był długo na froncie wschodnim, między innymi pod Stalingradem. Prosił, żeby go nie rozstrzelać. Powiedział, że ma tutaj dziewczynę. Prosił również, by nie mówili, że wziął go do niewoli stary chłop. W efekcie obydwie strony były zadowolone: Józef Kaspek, że wziął „szwaba” do niewoli, i Niemiec, że tak łatwo poszło...

Tymczasem z Krakowa zaczęły napływać niepokojące wieści o czynionych przez Niemców przygotowaniach do obrony, a równocześnie — do zniszczenia miasta. Zaczął się ostatni etap walki o uwolnienie Ziemi Krakowskiej. CHMURY NAD MIASTEM Już z końcem lata 1944 r. stało się jasne, że Niemcy przystąpili do przygotowania obrony Krakowa. Bliższe rozpoznanie poczynań Niemców prowadziło do wniosku, że szczególnie „troskliwie” przygotowywano się do obrony wszystkich większych miejscowości, zwłaszcza leżących na skrzyżowaniu szlaków komunikacyjnych, takich jak Tarnów, Miechów czy Wolbrom. Pierwszym sygnałem była rozpoczęta w sierpniu budowa umocnień w rejonie Krakowa. Powstawał system rowów strzeleckich, rowów przeciwczołgowych, gniazd ogniowych, bunkrów, zapór przeciwczołgowych, zasieków z drutu kolczastego, pól minowych. To, co działo się w rejonie Krakowa, było fragmentem przygotowań czynionych na znacznie szerszą skalę. W ciągu 1944 roku sytuacja wojenna w szybkim tempie zmieniała się. Przewaga koalicji antyhitlerowskiej rosła z każdym miesiącem. Niemiecki potencjał militarny i ekonomiczny kurczył się coraz bardziej. Jeszcze niedawno panowie całej Europy, byli Niemcy wypierani z coraz to nowych jej połaci. W związku z tym mieli do dyspozycji coraz mniej taniej siły roboczej, coraz mniej fabryk, surowców strategicznych, żywności. Tylko w okresie grudzień 1944 — styczeń 1945 produkcja zbrojeniowa spadła o 36 procent. Niemcy stawały wobec faktu zagrożenia już ich własnego terytorium, wobec bezpośredniej perspektywy przeniesienia działań wojennych na obszar, którego poszerzenie stało się jednym z głównych haseł niemieckiego nacjonalizmu. Coraz większa przewaga koalicji antyhitlerowskiej pchała Niemców do tym intensywniejszych i bardziej gorączkowych poszukiwań nowych broni, które mogłyby przechylić szalę wojny ną ich korzyść. Tymczasem starano się opóźniać posuwanie się naprzód wojsk przeciwnika, przeciągać wojnę jak najbardziej. W hitlerowskiej grupie rządzącej oraz w niemieckich kołach wojskowych nie rezygnowano również z prób wybrnięcia z sytuacji innymi drogami. Podejmowane inicjatywy były przy tym wyrazem pogłębiającego się kryzysu politycznego. Polegały one na zorganizowaniu przez grupę wojskowych spisku przeciwko Hitlerowi i przygotowaniu zamachu na niego (nieudana próba zamachu miała miejsce w dniu 20 lipca 1944 roku). Polegały również na staraniach o nawiązanie rokowań z aliantami. W ostatniej fazie wojny starania te podejmują czołowi „policjanci” reżimu hitlerowskiego. Szef wydziału VI Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, Schellenberg, prowadzi, za wiedzą samego Himmlera, rozmowy z hrabią Folke Bernadotte. Stara się podsunąć mu myśl, że Himmler byłby najodpowiedniejszym kandydatem do rokowań z aliantami. W tym samym czasie bezpośredni przełożony Schellenberga, Kaltenbrunner, szef Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, deleguje pułkownika SS Wilhelma Hoettla w takiej samej misji do podjęcia rozmów z Allan Dullesem. Wśród posunięć czysto militarnych duże znaczenie przywiązują Niemcy do kontrofensywy, rozpoczętej 16 grudnia 1944 roku w Ardenach. Miała ona zahamować ofensywę aliantów, osłabić ich siły i poprawić sytuację Niemiec na froncie zachodnim; miała stać się militarnym „argumentem” dla wszczęcia pertraktacji o separatystyczny pokój z Zachodem. Równocześnie niemieckie naczelne dowództwo podjęło próbę wzmocnienia swoich skrzydeł na froncie wschodnim (na południu i na północy) w celu zastosowania odpowiednich uderzeń flankowych. Niemcy sądzili przy tym, że radzieckie działania ofensywne na odcinku centralnym (między Warszawą a Karpatami) nie rozpoczną się szybko. W dniu 2 stycznia 1945 roku Niemcy rozpoczęli walki na skrzydle południowym, na Węgrzech (w rejonie rzeki Drawy i jeziora Balaton). Powyższy plan był rozpaczliwą próbą ratowania walącego się w gruzy „nowego ładu” europejskiego; znać było tutaj rękę Hitlera, który osobistymi nerwowymi decyzjami, nie opartymi na rzeczywistej analizie sił i możliwości, usiłował na arenie wojennej zmienić coś na korzyść Niemiec. Jak bardzo krótkie nogi miał ten plan i jak bardzo był oparty na braku wyczucia rzeczywistych proporcji sił, okazało się wkrótce, gdy 12 stycznia 1945 roku rozpoczęła się radziecka ofensywa. Ponieważ plan niemiecki oparty był na założeniu, że nie ma bezpośredniego niebezpieczeństwa rozpoczęcia ofensywy przez wojska radzieckie stojące nad Wisłą, rozpoczęcie tej ofensywy w dniu 12 stycznia stanowiło dla dowództwa niemieckiego całkowite zaskoczenie. Sytuacja ta została umiejętnie wykorzystana przez dowództwo radzieckie. Główne uderzenie skierowane zostało na ten właśnie najsłabiej obsadzony przez Niemców centralny odcinek.

Po rozpoczęciu ofensywy radzieckiej zaczęło się gwałtowne ściąganie dywizji niemieckich z innych odcinków frontu oraz oddziałów „Volkssturmu” z głębi Niemiec. Liczono przy tym na istniejące umocnienia. Dowództwo niemieckie robiło wszystko, aby utrzymać Polskę w swoich rękach i nie dopuścić do przesunięcia się frontu w bezpośrednie sąsiedztwo Berlina. W ciągu 1944 roku na olbrzymim obszarze między Wisłą a Odrą powstał cały system umocnień. Nie ominęły one również Krakowa. Okupant z całą właściwą mu skrupulatnością podjął w tym zakresie odpowiednie przygotowania. Tak więc w ciągu miesięcy jesiennych 1944 roku, a potem niemal do samego końca okupacji, trwały prace nad maksymalnym ufortyfikowaniem miasta. W skład prac fortyfikacyjnych wchodziła budowa pierścieni umocnień wokół Krakowa, głównie od strony północno-wschodniej, zaminowanie dróg prowadzących do miasta i różne przedsięwzięcia w jego obrębie. Na ulicach zaczęły wyrastać bunkry i olbrzymie słupy betonowe. Zwalone w odpowiednim momencie, miały służyć jako zapory przeciwczołgowe. Ogółem zbudowali Niemcy na ulicach Krakowa 240 żelazobetonowych słupów, 50 bunkrów i cały szereg schronów podziemnych. Równocześnie prowadzono prace saperskie nad Wisłą w celu umocnienia tej naturalnej linii obrony. Przygotowano przy tym do wysadzenia wszystkie mosty nad Wisłą i szereg innych obiektów nie tylko o znaczeniu wojskowym. Coraz więcej napływało wiadomości, o czynionych przez okupanta przygotowaniach do zniszczenia sporej części miasta. Zaczęło się zaminowywanie dworca kolejowego, szeregu ulic przelotowych, sieci kanalizacyjnych, wielu zakładów przemysłowych (liczba ich doszła do 24), a także bezcennych zabytków kultury polskiej. Materiały wybuchowe założone zostały pod Wawelem, Skałką, Uniwersytetem Jagiellońskim, Teatrem im. Juliusza Słowackiego, wieżą ratuszową w Rynku Głównym, ponadto — pod terenem otaczającym Kościół Mariacki, w tunelu obok kamienicy „Pod Baranami”, w piwnicach domów przy ul. Krupniczej oraz pod całym szeregiem innych obiektów. Nie szczędzono przy tym materiału wybuchowego. Pracownicy Gazowni i Elektrowni ustalili, że do zaminowania tych dwóch zakładów Niemcy użyli 90 skrzyń dynamitu, każda o wadze 40 kilogramów. Było to zatem nie tylko fortyfikowanie Krakowa w celu przekształcenia go w odpowiednim momencie w punkt oporu, lecz także czynienie przygotowań do wysadzenia miasta w powietrze na wypadek konieczności opuszczenia go. * Poczynania Niemców śledzone były z niepokojem przez mieszkańców Krakowa. Pracownicy wielu instytucji i przedsiębiorstw gromadzili informacje o niemieckich przygotowaniach.. Rozwijał się wręcz spontaniczny ruch w tym zakresie. W wielu fabrykach i zakładach przemysłowych robotnicy organizowali komitety fabryczne w celu przeciwdziałania przygotowywanej przez Niemców dewastacji zakładów pracy oraz wywożeniu maszyn i urządzeń przemysłowych. Inicjatorami ochrony gospodarczych i kulturalnych obiektów Krakowa przed zniszczeniem i grabieżą byli przeważnie członkowie Polskiej Partii Robotniczej i Polskiej Partii Socjalistycznej. Z fabryki „Semperit” w końcu 1944 roku Niemcy wywieźli około 40 procent parku maszynowego, z zakładów metalowych „Zieleniewski” natomiast — 70 procent urządzeń, w tym ponad 200 obrabiarek różnego typu. Część zakładów „Zieleniewski” hitlerowcy zamierzali wysadzić w powietrze. Załoga, kierowana przez lewicowych działaczy, ukryła dużą część urządzeń. Przy pracach demontażowych gorliwie przestrzegano zasady „żółwiego tempa”. Podjęta została również zorganizowana działalność mająca na celu przekazywanie jak najdokładniejszych informacji o tym, co dzieje się w Krakowie, dowództwu I Frontu Ukraińskiego. Szereg działaczy konspiracyjnych, jak Józef Zając, Józef Prysak, Andrzej Śliwa i inni, przekazywało zdobyte informacje Aleksiejowi, który z kolei przysyłał je do Michajłowa. Zakres zdobywanych materiałów rozszerzał się coraz bardziej. Szczególnie cenna okazała się informacja, że w Bronowicach Niemcy kopią rów, zakładają w nim jakieś instalacje, potem zasypują. Zorganizowana została systematyczna obserwacja tych prac. Prowadzili ją i pracowni kanalizacji miejskiej, i kolejarze. Podjęto próbę uzyskania w tej sprawie jakichś danych od samych Niemców biorących udział w owych tajemniczych czynnościach. Zadanie jest niezwykle trudne. Przez wiele też dni wszelkie wysiłki zmierzające do nawiązania kontaktu z Niemcami i pociągnięcia ich za język spełzają na niczym. Wreszcie pewnego dnia jednemu z ludzi wyznaczonych do prowadzenia obserwacji udaje się nawiązać rozmowę z Niemcem, który wypiwszy nieco za dużo, stał się bardzo rozmowny. Zapytany mimochodem o rodzaj wykonywanej pracy, zrobił tajemniczą minę i bąknął coś o kablu... Bardzo cenne wiadomości uzyskują pracownicy krakowskiej kanalizacji — Andrzej Śliwa i Stanisław

Głowacki. Według ich spostrzeżeń, kanałami prowadzony jest kabel do różnych punktów w mieście. Fakt ten potwierdzają również kolejarze zatrudnieni na przejeździe w Bronowicach. Dokąd prowadzi kabel? Stopniowo udaje się ustalić, że w kierunku Pasternika. Tam, w forcie, siedzą Niemcy. Dane, zbierane z różnych źródeł, układają się stopniowo w pewną całość. Do rozwiązania zagadki przyczynia się również Hartmann. Uzyskany materiał potwierdza najgorsze przypuszczenia — w forcie w Pasterniku znajduje się centrala i punkt wyjściowy kabla, prowadzonego do różnych punktów i obiektów w mieście. Istnieje przypuszczenie, że instalowane jest tam urządzenie, przy pomocy którego można wysadzić w powietrze dużą część Krakowa. Pewne jest, że Pasternik ma pełnić w tym zakresie — w takim czy innym sensie — funkcję punktu dyspozycyjnego. Nadal prowadzone są obserwacje w celu szczegółowego ustalenia, którędy przebiega kabel. Wszystkie uzyskiwane informacje zostają przekazane drogą radiową dowództwu radzieckiemu. * Dane o fortyfikowaniu Krakowa zbierane były stopniowo, w ciągu dłuższego czasu. Dowództwo Frontu domagało się szczegółowych i w pełni ścisłych informacji. Zdobywano je z różnych źródeł, konfrontowano i sprawdzano wielokrotnie. Szczególnym obiektem zainteresowań stała się „Organisation Todt”, niemiecka formacja pomocnicza, powołana do prowadzenia prac budowlanych i fortyfikacyjnych dla potrzeb wojska. Organizacja ta realizowała budowę umocnień na terenach polskich. Kapitan Michajłow postanowił „skorzystać” z jeszcze jednego źródła informacji. Wydał swoim ludziom polecenie złapania i przyprowadzenia do kwatery Niemca blisko związanego z budową umocnień i dobrze poinformowanego. Tak więc w połowie grudnia kilku członków grupy — Rostopszyn, Blizniakow, Ilzjonko, czyli Mitka Cyran — przystąpiło do wykonania otrzymanej zadania. Jednym z prominentów „Organisation Todt” w rejonie Krakowa był inżynier major Kurt Peckel. Był to nie byle kto: członek SA, stary hitlerowiec, należący do partii narodowo-socjalistycznej od 1925 roku. Jego legitymacja partyjna nosiła bardzo niski numer: 10440. Był człowiekiem, który niemało wiedział. Nadchodziły święta Bożego Narodzenia. Kurt Peckel chciał trochę odpocząć, zażyć rozrywki i przyjemności. Miał do tego przecież pełne prawo, jako człowiek pracujący z całym oddaniem dla dobra Wielkiej Rzeszy. Dnia 23 grudnia wieczorem wybrał się więc do swojej kochanki. Nie wiedział oczywiście, że jest śledzony przez członków bojowej grupy radzieckiej. Tuż koło Dobczyc nastąpiło „spotkanie”. Niemiec został poproszony przez ludzi Michajłowa o udanie się wraz z nimi do ich kwatery. — Chcemy, żeby pan nam powiedział wszystko, co pan wie o umocnieniach budowanych w Krakowie i jego rejonie — oświadczył Michajłow, przygotowany oczywiście na trudności w wydobyciu jakichkolwiek zeznań. Patrząc na niemieckiego inżyniera, Michajłow stwierdzał jednak, że ma przed sobą przede wszystkim człowieka niezmiernie przestraszonego. I chyba pod przemożnym wpływem strachu Niemiec bardzo szybko zatracił wszystkie swoje cechy człowieka oddanego od lat Hitlerowi. Zaczął szczegółowo opowiadać o systemie umocnień, sporządził szereg rysunków. Materiału było dużo, rozmowy trzeba było rozłożyć na dni. Stopniowo niemiecki inżynier powracał do „normy”, tym bardziej że nie mógł narzekać na złe traktowanie. Odzyskawszy panowanie nad sobą, tym precyzyjniej przekazywał potrzebne Michajłowowi dane, które porównywane były następnie ze zdobytymi poprzednio materiałami. Niektóre trzeba było sprawdzać. Przeprowadzano dodatkowe obserwacje, pytano

Hartmanna. W rezultacie obserwacje prowadzone przez grupy polskich konspiratorów, informacje od Hartmanna oraz od Kurta Peckela złożyły się na szczegółowy obraz niemieckiego systemu umocnień w rejonie Krakowa, jak również — planu zniszczenia Krakowa w przypadku konieczności opuszczenia go. Dowództwo I Frontu Ukraińskiego dysponowało wystarczającą ilością informacji. Ofensywa styczniowa potwierdziła, że materiały zebrane przez grupę kapitana Michajłowa były w pełni prawdziwe i ścisłe. * Budowa bunkrów, słupów betonowych i zasieków wzmagała i tak pełną napięcia atmosferę. Każdy wiedział, co znaczą walki w mieście. Równocześnie z budową umocnień i gorączkowymi przygotowaniami do obrony zaczął wzmagać się ruch ewakuacyjny. Począwszy od lata 1944 roku, ludność niemiecka opuszczała Kraków. To podtrzymywało na duchu. Może stanie się tak, że Niemcy po prostu uciekną z Krakowa? Wszystkie te obawy i nadzieje ciągle jeszcze dotyczyły przyszłości. „Na dzisiaj” trwała okupacja, ze wszystkimi jej konsekwencjami. Niemcy utracili co prawda wiele z dawnej buty i pewności siebie. W administracji okupacyjnej pojawiły się tendencje do łagodniejszego traktowania ludności polskiej. Sam kierownik tej administracji, gubernator Hans Frank, w różnych swoich wystąpieniach przedstawiał obecnie zasady polityki wobec Polaków inaczej, niż czynił to w pierwszych latach okupacji. Podczas gdy w 1940 roku oświadczył np., iż w Generalnej Guberni nie starczyłoby drzew do produkcji papieru na obwieszczenia o rozstrzeliwaniu Polaków, teraz coraz częściej zaczął przypominać, że Generalna Gubernia ma stanowić dla Polaków bezwzględnie swobodny obszar życiowy i kulturalny w ramach przyszłej Europy, do której utrzymania Polacy, z uwagi na ich starą kulturę, będą musieli się przyczynić. Tendencje do zrewidowania stosunku wobec narodu polskiego podyktowane były, oczywiście, chęcią zastosowania określonej taktyki, mającej na celu maksymalne wykorzystanie polskiej siły roboczej. Wszystko zresztą kończyło się tymczasem na dyskusjach wśród samych okupantów, codzienna praktyka i los Polaków pozostawały niezmienione. Przypomnijmy znowu słowa Franka. W styczniu 1944 roku oświadcza on wprost, źe po wygraniu wojny Niemcy zrobią z Polaków siekaninę. W maju 1944 roku, na zebraniu partii hitlerowskiej, tłumaczy politykę dwulicowości wobec Polaków, do której Niemcy są zmuszone, koniecznością utrzymania 16 milionów ludzi przy pracy. Co innego jednak polityczne konieczności, co innego zaś program, który pozostaje bez zmian. Program nie przewidywał, oczywiście, wycofania się z zajętych obszarów. Zgodnie z tym programem starosta miejski w Krakowie, Kraemer, skrajny polakożerca i psychopata, do ostatniej niemal chwili z chorobliwą uporczywością twierdził, że żadna siła nie wyprze Niemców z Krakowa. Przekonanie pana starosty nie mogło być jednak absolutne, skoro od lata 1944 roku przeprowadzał on powolną likwidację niemieckiego aparatu urzędniczego, a jednemu z polskich pracowników Zarządu Miejskiego oświadczył nawet, że wojska niemieckie cofną się na Śląsk, by dokonać odpowiednich przegrupowań, po czym front ponownie przesunie się na wschód. Łapanki, obławy, pacyfikacje, morderstwa popełniane na Polakach — wszystko to praktykowane było nadal. Nie na wiele zdały się argumenty nielicznych, trzeźwiej myślących Niemców, którzy wskazywali na to, że zasada polityczno-eksterminacyjna więcej szkody niż pożytku przynosi samej Rzeszy Niemieckiej. Mimo zdecydowanej przewagi takiej, a nie innej linii politycznej okupanta wobec narodu polskiego, mimo braku w praktyce jakichkolwiek istotnych oznak łagodniejszego kursu, mimo stosowania do końca teorii wykrwawiania Polaków, reżim okupacyjny — w obliczu klęski Niemiec — próbował oddziaływać na Polaków propagandą antybolszewicką, głosząc istnienie jakoby jakichś wspólnych interesów w walce z komunizmem. Dnia 16 listopada 1944 roku odbyła się na Wawelu konferencja rządu GG, po której ogłoszono ochotniczy pobór Polaków do wojska. Na murach miast pojawiły się wielkie plakaty wzywające Polaków do zgłaszania się w biurach werbunkowych. Próba ta, będąca przejawem tyleż głupoty politycznej, co faktu, że Niemcy wyraźnie już tracili głowę, zakończyła się całkowitym fiaskiem. Nie pomogło również stosowanie „normalnych” zasad postępowania z Polakami — a więc próby stosowania przymusu, zastraszenia itp. Nie pomogło pojawienie się grupki „ochotników”, nie wiadomo jak i gdzie połapanych, maszerujących ulicami Krakowa w charakterze żywej reklamy. Pracownicy biur werbunkowych „trwali na posterunkach” w daremnym wyczekiwaniu. Nadszedł wreszcie Nowy Rok — 1945. We wszystkich domach życzono sobie rychłego zakończenia wojny. Żywiono powszechne przekonanie, że tym razem, jak nigdy przedtem, życzenia te mają szanse się spełnić. Ogólnie panujący w społeczeństwie nastrój nie oznaczał dla Aleksieja i związanych z nim działaczy

osłabienia tempa pracy wywiadowczej. Wprost przeciwnie. Należało nadal zachować czujność wobec wszystkiego, co działo się w obozie wroga. Do miejsca, w którym znajdowali się Michajłow i Olga wraz z radiostacją, trzeba było przekazywać wciąż nowe wiadomości — o nowo wybudowanych umocnieniach, o zarządzeniach niemieckich, o ruchach i poczynaniach jednostek wojskowych i policyjnych, o ewakuacji urzędów, jak również o nastrojach panujących w kręgach niemieckich. Niemcy, którzy w coraz większym stopniu ulegali panice, wywozili w dalszym ciągu urządzenia fabryk, maszyny, zabytki kultury i sztuki, przygotowując się jednocześnie do zniszczenia wszystkiego, czego nie uda się wywieźć. Aleksiej był w ciągłym ruchu. Kontakty z Hartmannem powodowały konieczność częstych podróży na trasie Kraków — Krzeszowice. Nadszedł dzień 12 stycznia. Aleksiej już o godzinie siódmej spotkał się z Hartmannem. Od razu spostrzegł, że Niemiec znajduje się w niecodziennym nastroju. — Składam panu życzenia z okazji święta. — Jakiego? O żadnym święcie nie wiem — Aleksiej zdawał się nie rozumieć, o co chodzi. — Dzisiaj — rzekł Hartmann — wasze wojska rozpoczęły potężną ofensywę. Niedługo spotka się pan ze swoimi... Co mam dalej robić? — Pracować. Przekazywać natychmiast wszystkie wiadomości, mogące mieć znaczenie dla powodzenia ofensywy. Obydwaj rozumieli, że czas ich współdziałania dobiega końca. W dniu 15 stycznia od rana Aleksiej jest w Krakowie. Niemcy w panice opuszczają miasto, Aleksiej z pełną satysfakcją przygląda się ucieczce. Nareszcie! Jakoś nie wyglądacie teraz na niezwyciężonych władców Europy! Przypomina sobie, jak przed kilkoma jeszcze dniami, 7 stycznia, w odezwie wydanej z okazji powstania Volkssturmu, a adresowanej do Niemców zamieszkałych na terenie Generalnej Guberni, Frank usiłował obudzić w rodakach ducha bojowego. Patos zawartych w odezwie słów brzmiał wręcz śmiesznie w zestawieniu z rzeczywistością — olbrzymia większość Niemców w Generalnej Guberni myślała już wyłącznie o ocaleniu własnej skóry oraz o zatarciu śladów swojej zbrodniczej działalności. Ciekawe, co dzisiaj przynosi prasa — myśli Aleksiej i kupuje ,,Krakauer Zeitung”. W gazecie znajduje zarządzenie Franka o podatku rolnym, wyznaczające terminy płatności na luty i... maj 1945 roku. — Poczekajcie, będziecie wy mieli maj — uśmiecha się Aleksiej i kieruje wzrok na inne zarządzenie niemieckie, wzywające wszystkie osoby „nieniemieckiej narodowości” do natychmiastowego zgłoszenia się we właściwym urzędzie pracy w celu rejestracji. Zarządzenie to, przypominające bezsilne miotanie się powalonej już bestii, było dla czytających je Polaków powodem niemałej satysfakcji i uciechy. Musiało bowiem śmieszyć to zachowanie okupanta, jak za „najlepszych” lat podbijania Europy. Z uzyskanych wiadomości wynika, że u podstaw zarządzenia o rejestracji leży zamierzenie masowego wywożenia Polaków do Niemiec. Tylko... kto będzie wywoził, skoro powołani do tego sami uciekają w panice? Machina zniszczenia działa jednak ciągle. Hitlerowcy jeszcze raz dają świadectwo swego okrucieństwa. Tego samego dnia, w którym ukazało się zarządzenie, 15 stycznia, około południa, grupa pijanych gestapowców wywiozła z więzienia Montelupich osiemdziesiąt osób — mężczyzn i kobiet — na przedmieście Krakowa, do Dąbia. Skazańcy prowadzeni byli po dziesięć osób na wał wiślany i tam rozstrzeliwani. Jeden z nich, Jan Hajduga, cudem uniknął śmierci. Został tylko postrzelony. Przeleżał wśród dziesiątków trupów jakiś czas. W pewnym momencie wstał i uciekł z. miejsca egzekucji. Niemiecka skrupulatność, połączona z zawziętością i nienawiścią, spowodowała, że wkrótce po ucieczce Hajdugi zjawił się w jego domu esesman. Na szczęście Hajduga znajdował się już wtedy w bezpiecznym miejscu. Po zebraniu różnych meldunków o sytuacji rejonie Krakowa Aleksiej poleca Wali udać się do Michajłowa. Wykonawszy polecenie wraca Wala w dniu 17 stycznia do miasta. Musi zachować wielką ostrożność. Szlaki komunikacyjne zatłoczone są niemieckim wojskiem. Urzędnicy, policja, volksdeutsche — wszystko to ciągnie na południe, szosą w kierunku Wadowic. Aby uniknąć niebezpieczeństwa, przedziera się Wala do Krakowa bocznymi drogami. Szczęśliwie udaje jej się dotrzeć do zachodniego przedmieścia miasta — Bronowie, gdzie zastaje Aleksieja. — Myślałam, że już tu nie dotrę. Niemcy uciekają na południe. To już chyba koniec. — Mam nowe meldunki. Trzeba, żebyś jeszcze raz poszła do Michajłowa. Tylko, jak się przedostaniesz? O wydostaniu się z Krakowa nie może już być rzeczywiście mowy. Dla Wali oznacza to koniec jej