ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

Rozpoznać wroga z północy

Dodano: 9 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 9 lata temu
Rozmiar :434.6 KB
Rozszerzenie:PDF

Rozpoznać wroga z północy.PDF

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 9 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 39 stron)

Kazimierz Sławiński ROZPOZNAĆ WROGA Z PÓŁNOCY Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1979 Okładkę projektował: Zygmund Zaradkiewicz Redaktor: Wiesława Zaniewska-Orchowska Redaktor techniczny: Zofia Szymańska

Zanim zagrały armaty Samochód skręcił z szosy na wąską wybrukowaną kamieniami drogę prowadzącą w dół. — Cholera! — zaklął kierowca, szeregowiec w lotniczym mundurze — ciemno i dziur co niemiara. Kilka minut ostrożnej jazdy i samochód zatrzymał się przed potężną bramą modlińskiej twierdzy. Wartownik podejrzliwie oglądał podane dokumenty. Z pomocą przyszedł żandarm. — Pan major do kogo? — zapytał. — Do dowódcy lotnictwa armii „Modlin” pułkownika Praussa. — Za bramą w prawo drugi fort. Wjechali w szeroki sklepiony tunel. Świeciły tu trupioniebieskawe lampki. Gdy go minęli, skręcili w prawo. Twierdza była idealnie zaciemniona. Kierowca powoli dojechał do fortu nr 2. — Poczekajcie tu — rozkazał major — tylko stańcie z boku, by was ktoś nie potrącił. — Tak jest, panie majorze! Major wszedł do jednej z kazamat. Przy prostych drewnianych żołnierskich stołach siedziało kilku oficerów lotnictwa. Jeden z nich w stopniu pułkownika na widok wchodzącego majora odezwał się żartobliwie. — Witamy naszego kandydata na Guynemera *. Proszę, majorze, niech pan siada. Jak odbył się przelot pańskiego dywizjonu? — Pan pułkownik jest nader uprzejmy nazywając dziesięć „jedenastek” dywizjonem. — Cóż robić, panie majorze. Braki, wszędzie braki. W powietrzu i na ziemi. Prawdopodobnie z tych to powodów wasz wileński dywizjon myśliwski wbrew regulaminowi podzielono na eskadry. Ale Brzeziński jest w jeszcze gorszej sytuacji. Co on zwojuje na „siódemkach”. Wracajmy jednak do tematu. Jak odbył się lot z Wilna? — Ściśle biorąc z lotniska polowego Jaszuny pod Wilnem. Dziś rano otrzymałem rozkaz przelotu całym dywizjonem na lotnisko mokotowskie w Warszawie. Lecieliśmy mając karabiny załadowane amunicją. Było to pierwsze tchnienie wojny. Na Mokotowie przebywał oficer ze sztabu naczelnego dowódcy lotnictwa, skierował on 152 eskadrę myśliwską kapitana Łazoryka na lotnisko Szpondowo, a 151 eskadrę porucznika Brzezińskiego pod Łomżę na lotnisko Biel. Poleciałem z Łazorykiem jako dowódca kadłubkowego dywizjonu, zameldowałem się u pana pułkownika pytając, co dalej? Właśnie, co dalej? Był 31 sierpnia 1939 roku, pierwszy dzień mobilizacji powszechnej ogłoszonej decyzją rządu polskiego w związku z napiętą sytuacją. — Mobilizacja powszechna to zapowiedź wojny — powiedział pułkownik Prauss jakby wpadając w tok myśli majora — Teraz już może ona wybuchnąć każdego dnia, a nawet każdej godziny. Panie majorze, niech pan się uda do pułkownika Adameckiego, on poda panu położenie armii i oczekujące was zadania. Podpułkownik pilot Bernard Adamecki, szef sztabu dowództwa lotnictwa armii „Modlin”, przebywał w sąsiedniej kazamacie. Na stole leżały rozłożone mapy sztabowe z naniesionym położeniem własnym i nieprzyjaciela. Wszystko tajne. Pułkownik uchylił majorowi rąbka tajemnicy. Armia „Modlin” licząca zaledwie 2 dywizje piechoty i dwie brygady kawalerii miała bardzo ważne zadanie: zamknąć kierunek z Prus Wschodnich na stolicę. Wspierało ją również słabe lotnictwo, liczące 1 eskadrę myśliwską, jedną rozpoznawczą i jedną obserwacyjną. Jakież zadanie mogło oczekiwać 152 eskadrę myśliwską? Zapewnić OPL obszaru operacyjnego armii i nie dopuścić nad własny teren nieprzyjacielskich samolotów rozpoznawczych. Zadanie przekraczające możliwości dziesięciu samolotów myśliwskich P-11. — Mimo pozorów pański dywizjon jest w lepszym położeniu niż inne dywizjony armijne o pełnych stanach. Musi pan wiedzieć, że Warszawy broni pięcioeskadrowa brygada pościgowa. Wprawdzie jest ona uzbrojona w „jedenastki” i „siódemki”, ale jak mi mówił jej dowódca, pułkownik Pawlikowski w obszarze Warszawy została zorganizowana dobrze działająca sieć dozorowania i do niej dołączono 152 eskadrę. Niestety, inne dywizjony nawet tego nie mają. — Czy jest przewidziana współpraca pomiędzy brygadą i 152 eskadrą? — Oficjalnie nie, ale w praktyce niewątpliwie do tego dojdzie. — A jakie mamy informacje o lotnictwie niemieckim? — dopytywał się major. Pułkownik ciężko westchnął jakby chciał powiedzieć „nic pomyślnego”. — Według wiadomości uzyskanych przez nasz wywiad na terenie Prus Wschodnich bazują dwa pułki bombowe, jeden myśliwski i samodzielny dywizjon rozpoznawczy. Poza tym Niemcy w każdej chwili mogą przerzucić z terenu Pomorza dalsze jednostki lotnicze. * Guynemer — sławny francuski pilot myśliwski z okresu I wojny światowej.

Zaległo milczenie. Nikt nie chciał powiedzieć, że po tej stronie granicy znajduje się zaledwie 27 samolotów i to nie najnowocześniejszych. — Dowódca armii — zaczął szef sztabu — liczy się z możliwością rozpoczęcia działań wojennych od świtu 1 września. Rano będziemy musieli przeprowadzić rozpoznanie nadgranicznych obszarów. A tymczasem na lotnisko operacyjne nie przybyła jeszcze 41 eskadra rozpoznawcza. Ze względu na złe warunki atmosferyczne, pułkownik Stachoń zatrzymał ją w Toruniu. Cały ciężar rozpoznania spadnie na siedem Czapli 53 eskadry obserwacyjnej. A pan, majorze, zarządzi w dywizjonie gotowość bojową od godziny czwartej rano. Co będaie dalej, zobaczymy! To wszystko! Major Więckowski odmeldował się i opuścił twierdzę. Po chwili jechali już szosą w kierunku Zakroczymia. Po drodze posuwały się oddziały piechoty, tabory konne i nieliczne oddziały artylerii. Czyżby stara twierdza pamiętająca jeszcze czasy napoleońskie miała odegrać jakąś rolę w czekającej nas wojnie? — zastanawiał się major. Po trwającej godzinę jeździe, wśród ciemności, skręcili w lewo na polną drogę. Tu w pobliżu majątku Szpondowo znajdowało się lotnisko 152 eskadry myśliwskiej. Samoloty stały starannie zamaskowane w lesie, personel techniczny kwaterował w majątku, a personel latający wraz z dowództwem dywizjonu rozgościł się w niewielkim dworku. Major Więckowski zastał pilotów eskadry wraz z dowódcą w jadalni skupionych wokół radiowego głośnika. — Panie majorze -—powitał dowódcę jeden z pilotów — coś się dzieje. Radio Warszawa dementuje komunikat berliński o zajęciu przez wojska polskie radiostacji w Gliwicach. — Na pewno zajęliśmy Gliwice. I dobrze. Trzeba dać łupnia szkopom, by się nie stawiali — stwierdził jeden z młodych pilotów. Major Więckowski zaliczał się do starszego pokolenia myśliwców, szkolił się jeszcze u pułkownika Kossowskiego w 11 pułku myśliwskim. Cenił wysoko zapał młodych pilotów, ale z drugiej strony... — Nie wolno nam, chłopcy, lekceważyć przeciwnika. Jak wiecie, Niemcy dysponują licznym i silnym lotnictwem. Czeka nas bardzo ciężka walka. — Nie będziemy sami, panie majorze. Za nami stoi Francja. Gdy Niemcy zaatakują Polskę, Francuzi odpowiedzą bombardowaniem Rzeszy. — Zobaczymy — skonstatował dowódca dywizjonu — i to może bardzo szybko. Niemcy podobno już zajmują podstawy do natarcia. Od godziny czwartej pierwszego września obowiązuje nas stan alarmu. Proszę, panie kapitanie, wydać odpowiednie rozkazy. — Tak jest, panie majorze — odpowiedział kapitan Łazoryk. W sto pięćdziesiątej pierwszej eskadrze myśliwskiej porucznika Brzezińskiego przydzielonej do Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Narew” został zarządzony stan alarmu od godziny czwartej dnia 1 września. Porucznik Brzeziński — dobry, wymagający dowódca i zdolny myśliwiec, meldując się w Łomży u dowódcy lotnictwa Grupy podpułkownika Stanisława Nazarkiewicza, zdawał sobie sprawę, że na „siódemkach” wiele nie zwojuje. Tego samego zdania był i pułkownik. — Przewiduję użycie pańskiej eskadry raczej do rozpoznania, tym bardziej że 51 eskadra rozpoznawcza kapitana Hrabkiewicza posiada zaledwie siedem samolotów. W czasie przelotu z Lidy do miejscowości Rynek na lotniskach rozdzielczych uległy uszkodzeniu trzy Karasie. Razem z siedmioma Czaplami 13 eskadry obserwacyjnej mamy tylko czternaście samolotów do prowadzenia rozpoznania. A pas działania Grupy jest bardzo szeroki, od granicy litewskiej po Chorzele na Podlasiu. Wracając z Łomży na lotnisko porucznik Brzeziński podobnie jak tysiące polskich żołnierzy zadawał sobie pytanie: „Co nam przyniesie dzień 1 września 1939 roku?” „Sowy” lecą na Warszawę! Przed świtem na lotniskach obu eskadr myśliwskich mechanicy przystąpili do podgrzewania silników. Jednocześnie ze 1 wschodem słońca pojawili się piloci. Oczekując na rozkaz do startu rozłożyli się na trawie obok wyciągniętych z lasu samolotów. Radiostacje milczały. O godzinie szóstej czterdzieści sieć dozorowania podała wiadomość o przekroczeniu granicy przez 40 „Sów”. „Sowa” to kryptonim niemieckiego bombowca. Major Więckowski nie czekając na rozkaz zarządził stan pogotowia. Piloci zajęli miejsca w kabinach samolotów. Około godziny siódmej ponownie poinformowano ich: „40 «Sów» kierunek Modlin”. — Start! — rozkazał dowódca dywizjonu. Kilka wprawnych ruchów. Zagrały silniki. Trawa położyła się za ogonami maszyn. Trzy klucze

„jedenastek” pod dowództwem majora Więckowskiego pędziło kolejno do przodu wznosząc tumany kurzu. Po krótkim rozbiegu znalazły się w powietrzu. Zbiórka eskadry nastąpiła nad miejscowością Kroczewo na wysokości dwóch tysięcy metrów. Piloci uważnie obserwowali przestrzeń poszukując niemieckich bombowców kierujących się na Modlin. Poza polskimi „jedenastkami” w powietrzu nie było nikogo. Wlecieli nad twierdzę. Wysokość dwa tysiące pięćset metrów. Major usłyszał w słuchawkach głos oficera naprowadzającego: — „Sowy” lecą na Warszawę! Łapcie je w rejonie Zegrza. W tym momencie jak na złość napatoczył się spory cumulus. Samoloty na krótko zniknęły w białej wacie. Nie trwało to długo, ale wystarczyło, by trzy „jedenastki” nie posiadające radiostacji zgubiły się. Piloci nie słyszeli więc, jak ziemia podawała meldunek o locie przeciwnika na Warszawę. Po wyjściu z chmury poszukiwali oni Niemców nad Modlinem, nie mogąc pojąć, co się stało z resztą eskadry. Tymczasem pozostałe dwa klucze skręciwszy nieco na wschód leciały dalej na poszukiwanie „Sów” wpatrując się w niebo. Minęła minuta lub dwie. Wprawne oczy myśliwców wykryły na tle błękitnego nieba rój zbliżających się punkcików. To „Sowy” groźnie sunęły na stolicę. Wokół dużych punktów lecących zwartym szykiem, uwijały się dziesiątki małych. Myśliwcy z brygady pościgowej bronili dostępu do stolicy. Bój toczył się w odległości dziesięciu do piętnastu kilometrów. Stało się, jasne, że „jedenastki” ze starymi wysłużonymi silnikami, nawet na maksymalnej prędkości, nie dogonią niemieckich bombowców. Major miał zamiar powiadomić o tym ziemię, ale nagle przyszło olśnienie: Niemcy mogą wracać do Prus Wschodnich tą samą trasą. Więckowski zredukował prędkość, w jego ślady poszli pozostali. Gnanie na pełnym gazie było zbędne, należało raczej krążyć w pobliżu czyhając na wracających Niemców. W tym momencie stało się coś dziwnego. Walczące samoloty, zamiast się oddalać, jakby stanęły w powietrzu. Polscy myśliwcy nie wiedzieli wtedy, że są świadkami wspaniałego zwycięstwa swych warszawskich kolegów. Pięćdziesięciu dzielnych pilotów brygady pościgowej rozbiło zwarty szyk osiemdziesięciu niemieckich bombowców osłanianych przez znakomite samoloty „Messerschmitty” Me-210. Pomimo wysiłków niemieckich dowódców nie udało się zebrać rozproszonych maszyn. Polacy, choć na przestarzałych, wolnych, słabo uzbrojonych „jedenastkach” byli wszędzie. Granice Warszawy znajdowały się w zasięgu wzroku wrogich załóg. Ale ani jednemu bombowcowi nie udało się tam dotrzeć a bombardierzy śmiercionośny ładunek wyrzucali byle gdzie. Niemieccy piloci kładli samoloty w głębokie zakręty biorąc kurs na Prusy Wschodnie. Piloci majora Więckowskiego jeszcze o tym nie wiedzieli, zdawali sobie jednak sprawę, że dzieje się coś dziwnego. Podporucznik Anatol Piotrowski lecący na lewym skrzydle ugrupowanej rojem eskadry, rzucił okiem na ziemię, by sprawdzić, gdzie się znajdują. Zdumiony zobaczył pomiędzy kępkami lasów czarne wybuchy bomb. Spojrzał w górę. Nad nimi nikogo nie było. Skąd się one wobec tego wzięły? Skierował wzrok jeszcze raz na ziemię. Teraz sprawa się wyjaśniła. Niżej, około tysiąca metrów, kursem północnym leciał niemiecki bombowiec. Piotrowski nie miał możliwości podzielić się tym odkryciem z kolegami, nie dysponował bowiem radiostacją. Przewrócił „jedenastkę” przez plecy. W prawo kotłowała się powietrzna bitwa. Jego „jedenastka” jak strzała poszła w dół. Bombowiec na moment wleciał nad biały obłok. Polak rozpoznał w nim Heinkla – gruby, pękaty z czarnymi krzyżami na kadłubie. Wyrzucił bomby i zmyka do Prus – pomyślał Piotrowski. Miał znaczną przewagę nad Niemcem. Zresztą Heinkel to nie to, co szybki Messerschmitt. Silnik „jednastki” pracował na pełnej mocy nieco plując oliwą. Polak pod kątem trzydziestu stopni szybko zniżał się do bombowca. Miał go już w celowniku. A może on jest uszkodzony? - pomyślał. Dlaczego wyrzucił bomby? Silniki jednak nie dymiły. Przeciwnie. Niemiec zobaczywszy polskiego myśliwca dał pełny gaz. Szybkość zbliżania nieco zmalała, nie miało to jednak większego znaczenia. Piotrowski był już w zasięgu skutecznego ognia. Naprowadził krzyż celownika na środek pękatego kadłuba. Nacisnął spusty obu karabinów maszynowych. Ale na ułamek sekundy wcześniej zrobił to samo niemiecki strzelec samolotowy. W powietrzu skrzyżowały się szare smugi. Coś zabębniło po skrzydle „jedenastki”. Piotrowski przemknął nad Heinklem. Ściągnął drążek sterowy i wyskoczył w górę. Jego bombowiec leciał dalej. Ale z prawego silnika wydobywała się smużka dymu. Polak zawrócił do następnego ataku. Znów niemiecki strzelec usiłował się odgryźć. Kilka krótkich serii Piotrowskiego i zamilkł. Teraz nasz lotnik posłał długą serię mierząc w kabinę pilota. Była skuteczna. Wroga maszyna przewróciła się przez skrzydło i niekontrolowanym korkociągiem runęła w dół. Z samolotu wyskoczył jeden członek załogi. Reszta zginęła. Piotrowski wykonał rundę nad szczątkami Heinkla. Rozejrzał się wokół jakby szukając następnego kandydata do posłania na ziemię. Spojrzał na skrzydło. Było tam kilka dziur i zadr. Poruszył sterami. Wszystko grało. Naraz zrobiło mu się zimno. Z góry na niego mknęły dwa groźne „Messerschmitty” Me- 210. Polak instynktownie wykonał unik. Niemcy nie mieli zamiaru rezygnować ze zwycięstwa. Rozeszli się w powietrzu i prawie jednocześnie zaatakowali samotną „jedenastkę” z przodu i z tyłu. Piotrowski zdany był

na siebie i sam musiał stoczyć walkę z obu samolotami. Usiłował unikami wydostać się z kleszczy. Ale niewiele to pomogło. Celna seria spowodowała wybuch benzyny. Nie było rady. Polski lotnik odpiął pasy, wykonał pół beczki, przeszedł na plecy i wypadł z kabiny. Otworzył spadochron. Udało się – przemknęła myśl. Niestety, nie znał „rycerskich” metod walki hitlerowskich myśliwców. Niemcy zaatakowali wiszącego na spadochronie bezbronnego pilota. Niczym nie ryzykując, podchodzili na małą odległość i strzelali ze wszystkich karabinów, niczym do rękawa na poligonie. Piotrowski odruchowo skulił się, liczył jeszcze, że może doleci do ziemi. Niestety kilka celnych pocisków przerwało życie młodego lotnika. Czaple — rozpoznać wschodniopruskie pogranicze! Od świtu 1 września trwał bój wzdłuż całej wschodniopruskiej granicy. Jego natężenie było różne. Miejscami oddziały niemieckiego Grenzschutzu atakowały posterunki polskiej Straży Granicznej. Polacy, wzmocnieni plutonami piechoty, bez trudu rozprawiali się z napastnikami. Główne, bardzo silne, uderzenie w pasie działania armii „Modlin” wyszło na Mławę i Chorzele. Drugie ognisko walki rozgorzało pod Myszyńcem i Kadzidłem w pasie działania SGO „Narew”. Dowódców tych dwóch związków operacyjnych, generałów Przedrzymirskiego i Fijałkowskiego, interesowało, co się dzieje po drugiej stronie granicy. Wprawdzie polski wywiad dość dobrze rozszyfrował niemieckie ugrupowanie, mimo to możliwa była jednak niespodzianka. Sieć drogowa i kolejowa Prus Wschodnich była gęsta i w ciągu nocy Niemcy mogli przerzucić nad granicę nowe jednostki. W powietrzu wisiały również skrzydła obu ugrupowań. Czy Niemcy nie będą usiłowali tego wykorzystać? Lewe skrzydło armii „Modlin” osłaniała Nowogródzka Brygada Kawalerii. Od świtu 1 września w jej sztabie mieszczącym się w Lidzbarku przebywał kapitan obserwator Sawczyński, dowódca 1 plutonu 53 eskadry obserwacyjnej przydzielonego do dyspozycji dowódcy brygady. Na odcinku brygady panował spokój. Około godziny siódmej nad Lidzbarkiem pojawił się niemiecki samolot rozpoznawczy. Pluton działek przeciwlotniczych broniący dowództwa Nowogródzkiej Brygady Kawalerii otworzył ogień. Niemiec wykonawszy kilka uników odleciał na południe. Z kierunku Mławy dobiegało głuche dudnienie artylerii. Dowódca brygady po porozumieniu się z dowódcą armii, mimo surowego zakazu, zdecydował się na przeprowadzenie rozpoznania lotniczego pogranicznych terenów. Zdaniem dowódcy armii wojna już trwała, choć Niemcy jej nie wypowiedzieli. — Na prawym skrzydle brygady — objaśniał szef sztabu — mamy jaki taki kontakt z 20 DP. Natomiast na lewym rozciąga się spora luka. Dopiero bowiem w Brodnicy znajdują się oddziały generała Bołtucia. Nie znamy ich zadań, bo pan, kapitan, rozumie.... tajemnica wojskowa. — Rozumiem — odparł kapitan —- domyślam się, że mam rozpoznać obszar pomiędzy Lidzbarkiem a Brodnicą oraz przygraniczne tereny wzdłuż pasa działania brygady. — Zgadł pan. Proszę jednakże nie zapuszczać się w głąb obszaru Prus Wschodnich więcej jak dwadzieścia do trzydziestu kilometrów. — Tak jest. Odmeldowuję się. W miasteczku wiedziano naturalnie o wybuchu wojny. Panował tu całkowity spokój. Żadnych objawów paniki, żadnych kolejek przed sklepami. Na rynku stało kilka furmanek uciekinierów z nadgranicznych wiosek. „Tam mogą się pojawić Niemcy. Dalej nasi ich nie puszczą” — takie były nastroje. Kapitan ruszył szosą prowadzącą do Żuromina. Biegła ona starym wysokopiennym lasem. W miejscu, gdzie on się kończył, należało skręcić w prawo na polną drogę. Terenowy fiacik dał radę piachom i po dziesięciu minutach jazdy znaleźli się w niewielkim majątku Konopaty. Tu się znajdowało polowe lotnisko plutonu. Personel latający oczekiwał na dowódcę we dworze. — Fajka — zawołał kapitan od progu — zaraz lecimy, niech szef przygotuje samolot. — Gdzie lecimy, panie kapitanie? — zapytał plutonowy pilot Fajka. — A jak myślicie? Na spacer? Na zawody? Na rozpoznanie! Nie wiecie, że wybuchła wojna? — Wiemy — odpowiedział porucznik obserwator Nowak. — Jakiaś dziesięć minut temu Warszawa nadała komunikat specjalny informujący, iż w rejonie stolicy zakończyła się wielka bitwa powietrzna. Niemcy usiłowali nadlecieć nad Warszawę, polscy myśliwcy nie dopuścili nad miasto ani jednego wrogiego samolotu. Co pan na to, kapitanie? — Skoro podało radio, pewnie tak było. Gdybym nie wrócił z lotu, to pan, poruczniku, obejmie dowództwo plutonu. — Dlaczego pan, kapitanie, miałby nie wrócić? — Kochani! Toż Niemcy nie będą do nas rzucali zgniłymi jajami, a będą strzelali nabojami. Pluton, tak jak i cała eskadra, posiadał na uzbrojeniu samoloty obserwacyjne typu RWD-14 „Czapla”,

trochę lepsze od swych poprzedników R XIII. Prędkość nieco ponad 200 km/godz. i dwa karabiny maszynowe; jeden obserwatora i jeden pilota, Czapla nie mając nadmiaru mocy silnika, nie była w stanie prowadzić klasycznej walki z myśliwcami. W plutonie znajdowały się trzy Czaple i jeden samolot łącznikowy RWD-8. Mechanicy szybko zapuścili silnik samolotu kapitana Sawczyńskiego i podgrzali go, załoga zajęła miejsca w kabinach. Sprawdziwszy, czy w powietrzu nie ma nikogo obcego, ruszyli do startu. Pilot wykonał nad leśnymi pałaciami skręt i przyjął kurs na Działdowo. Lecąc na wysokości czterystu metrów kapitan Sawczyński wpatrywał się w teren, aby nie przegapić niczego, co by interesowało dowódcę brygady. Nic tam ciekawego nie widział. Na granicy polsko-niemieckiej panował spokój. Czapla wykonała skręt w lewo biorąc kurs mniej więcej na Brodnicę. Może w luce wspomnianej przez szefa sztabu będzie coś interesującego — pomyślał obserwator. Nic tam jednakże nie było. Na drogach pustki. W osiedlach normalny ruch. Będąc na wysokości Brodnicy kapitan poczuł, że pilot wykonuje małą górkę i ręką wskazuje w prawo. Obserwator poszedł wzrokiem w tamtą stronę. W odległości około jednego kilometra na tej samej wysokości leciał samotny samolot. Swój czy Niemiec? Po chwili sprawa się wyjaśniła. Był to obserwacyjny R XIII, prawdopodobnie z armii „Pomorze” prowadzący rozpoznanie prawego skrzydła Grupy generała Bołtucia. Tamten też zauważył Czaplę, podszedł bliżej i przyjaźnie pokiwał skrzydłami. Plutonowy Fajka zawrócił w stronę Lidzbarka, Obserwator zaczął pisać meldunek. Zgodnie z poprzednimi ustaleniami, miał go zamiar zrzucić na placówkę łączności znajdującą się w pobliża płachty tożsamości BK wyłożonej na przedmieściu Lidzbarka. Obserwator włożył meldunek do specjalnej płóciennej koperty obciążonej balastem z przytwierdzoną długą kolorową taśmą. Pilot powoli schodził w dół. Płachta tożsamości BKaw leżała w pobliżu szosy biegnącej do Brodnicy. Wychylony z kabiny obserwator czekał na odpowiedni moment. Gdy samolot znalazł się w niewielkiej odległości od placówki, rzucił meldunek za burtę. Natychmiast rozwinęła się taśma, a koperta spadła na ziemię w odległości kilku metrów od płachty. Pilot momentalnie wykonał skręt w prawo i zawrócił nad placówkę. Ułani pomachali rękami, co oznaczało, że meldunek znaleźli. Lotnicy odpowiedzieli im kiwaniem skrzydeł i udali się na lotnisko w Konopatach. * Inaczej wyglądała sytuacja na prawym skrzydle i przedpolu 20 DP. Przeprowadzone tu rozpoznanie przez 2 pluton 53 eskadry obserwacyjnej stacjonujący na lotnisku w miejscowości Sokołówek, wykazały ruch silnych kolumn nieprzyjacielskich z Prus Wschodnich na pozycje obronne 20 DP i na Chorzele. Były to bardzo cenne informacje dla dowódcy armii, niestety, nie wystarczające. Załogi samolotów obserwacyjnych, które w myśl wytycznych NDL miały prowadzić rozpoznanie wyłącznie znad własnych linii, pomimo silnego ognia niemieckiej artylerii, zapuszczały się na stosunkowo znaczną głębokość. Co się jednak znajduje dalej pod Szczytnem, Nidzicą i na północ od Wielbarka, tego nie były w stanie rozpoznać. Do tego zadania potrzebna była eskadra rozpoznawcza. * Koła podwozia pędzącej do przodu Czapli kilka razy delikatnie podskoczyły na nierównościach pola, musnęły lucernę i samolot znalazł się w powietrzu. Pilot sierżant Roman Podwysocki ściągnął lekko drążek sterowy. Za ogonem samolotu zostały zabudowania dworu Wierzbowo. Obserwator porucznik Józef Taraszewski po raz dziesiąty przyglądał się mapie. — Przeprowadzić rozpoznanie wzdłuż granicy od Myszyńca do Grajewa — powtarzał słowa wypowiedziane przez dowódcę eskadry kapitana pilota Lucjana Fijuta. Zadanie, zdawałoby się proste, wielokrotnie przerabiane na manewrach i ćwiczeniach międzydywizyjnych. Ale teraz jest wojna! Toczy się już trzy godziny. Czy wiadomości nabyte w podchorążówce i na kursie zdadzą egzamin w czasia ciężkiej wojennej próby? Czapla leciała kursem północnym na wysokości pięciuset metrów. Taraszewski rozejrzał się wokół. W górze rozciągała się bezchmurne niebo. W przypadku pojawienia się niemieckiego myśliwca nie będzie nawet gdzie się ukryć. Łomżę, miejsce postoju dowództwa Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Narew”, zostawili z prawej strony. Pod Nowogrodem przelecieli Narew. Wlecieli nad lesistą krainę Kurpiów. Pod jej stolicę, niewielkie miasteczko Myszyniec, podeszły nieznane siły niemieckie. Zanim obserwator stwierdził obecność niemieckich wojsk, już ze sporej odległości zobaczył gęste dymy. Swój marsz w głąb naszego kraju

hitlerowcy znaczyli pożarami. Po kilku minutach na szosie wiodącej z Prus do Myszyńca, Taraszewski rozpoznał kilka kolumn niemieckiej piechoty. Miasta bronił oddział w sile około batalionu. Słabo okopani piechurzy nawiązali już kontakt ogniowy. Niemcy rozsypawszy się w terenie nacierali na północny skraj miejscowości. Stojąca na polu hitlerowska bateria lekkiej artylerii przeciwlotniczej otworzyła ogień do polskiego samolotu. Pilot wykonał kilka uników i Czapla wydostała się z groźnie otaczających ją świetlistych smug. Wrócili nad miasteczko. Na dużym brukowanym placu tłoczyły się wozy uciekinierów znad granicy. Podwysocki obrócił się w stronę Taraszewskiego, jakby pytając, gdzie lecimy dalej? Dalej mieli lecieć wzdłuż granicy przez Jeże, Szczuczyn do Grajewa. Wbrew obawom Taraszewskiego rysowała się ona w terenie dość wyraźnie. W przeciwieństwie do podlaskich rozrzuconych wiosek po drugiej stronie kordonu widniały zwarte osiedla z domami murowanymi krytymi dachówką. Wszędzie panował spokój. Nie chciało się aż wierzyć, że niedaleko toczą się zacięte krwawe boje, że po obu stronach giną ludzie. Jeże, to była graniczna polska miejscowość na szosie Kolno—Pisz. Tuż za wioską stały strażnice polska i niemiecka. Na szosie pustki. Nie było widać nawet strażników. To samo na przejściu granicznym pod Grajewem, w sporym powiatowym mieście cisza. Tu kończył się ich obszar rozpoznania. Dalej na północnym wschodzie znajdowała się Suwalska Brygada Kawalerii. Pilot przyjął kurs na Wierzbowo. Po niespełna dwudziestominutowym locie znaleźli się nad lotniskiem. Było ono dobrze zamaskowane. Okrążyli wieś. Na polu wzlotów ukazała się litera T — można lądować. Podwysocki zmniejszył gaz i samolot położył w głęboki skręt. Potem jeden, drugi ślizg na skrzydło, Czapla delikatnie dotknęła kołami ziemi. We dworze na powrót załogi oczekiwał oficer ze sztabu dowództwa lotnictwa Grupy. Porucznik Taraszewski złożył krótki meldunek: — Niemcy pojawili się tylko pod Myszyńcem — powiedział jakby do siebie oficer sztabu — dalej panuje spokój. — Zgodnie z rozkazem rozpoznałem jedynie pogranicze, a co dalej się dzieje za granicą... — Wiem, taki był rozkaz. Co się dzieje za granicą, rozpoznają załogi Karasi. Na razie to, co pan stwierdził, najzupełniej wystarczy dowódcy Grupy. Oficer sztabu zabrał meldunek obserwatora i odjechał motocyklem do Łomży. Nie wiedział, że mniej więcej w tym samym czasie nad lotniskiem w miejscowości Rynek, gdzie stała 51 eskadra rozpoznawcza, przeleciał niemiecki samolot rozpoznawczy. Dowódca eskadry bez porozumienia z dowódcą lotnictwa polecił przelecieć na lotnisko Zalesie. W czasie startu i lądowania zostały rozbite trzy Karasie. W eskadrze sprawne zostały jedynie cztery samoloty. „Siódemki” nad Prusami! Od wczesnych godzin porannych w pasie działania Grupy na wysokości około czterech tysięcy metrów przelatywały silne niemieckie wyprawy bombowe dążące w głąb kraju. Myśliwcy ze 151 eskadry byli bezradni. Nie mając łączności z siecią obserwacyjno-meldunkową dowiadywali się o niemieckich bombowcach, dopiero wtedy, gdy pojawiały się one w rejonie lotniska W takiej sytuacji start poza marnowaniem benzyny nie mógł nic dawać. Piloci wściekli i rozczarowani, w posępnych nastrojach, kręcili się w pobliżu stoisk samolotów. Dochodziło południe. — Józek, zatelefonuj do pułkownika Nazarkiewicza. Może da jakieś zadanie. Trzeba coś robić, a nie czekać bezczynnie na zakończenie wojny — zaproponował porucznik pilot Marian Wesołowski, zastępca dowódcy eskadry. — Masz rację — zgodził się Brzeziński. Po chwili rozmawiał przez telefon z dowódcą lotnictwa Grupy, przedstawiając sytuację w eskadrze. Pułkownik całkowicie się zgodził z jego wywodami. — Mam już nawet przygotowane dla was zadanie. Pięćdziesiąta pierwsza nawaliła na całego. Generał domaga się przeprowadzenia rozpoznania co najmniej na odległość trzydziestu kilometrów w głąb Prus. Poruczniku, czy ma pan przed sobą mapy? — Chwileczkę, panie pułkowniku. Marian, podaj mapę. Wesołowski rozłożył na stole mapę sztabową. — Słucham, panie pułkowniku. — Na lewym skrzydle pasa działania Grupy leży niewielkie miasteczko Myszyniec. W godzinach porannych załoga z 13 eskadry obserwacyjnej stwierdziła ruch niemieckich wojsk z Prus Wschodnich na Myszyniec. Obecnie toczą się tam walki z przeważającym przeciwnikiem. Generał domaga się przeprowadzenia rozpoznania szosy Myszyniec — Szczytno oraz rejonu tego miasta. Znalazł pan na mapie Szczytno?

— Tak. Spore miasto, ważny węzeł drogowo-kolejowy. — Zgadza się. Według Sienkiewicza Krzyżacy więzili tam Danusię, córkę Juranda. — Dobrze, panie pułkownika, polecimy tam i odegramy się za Juranda. Brzeziński odłożył słuchawkę i objaśnił Wesołowskiemu, na czym polega otrzymane zadania. Nie było to typowe zadanie myśliwskie, ale woleli to od wyczekiwania na lotnisku. „Siódemka”, pomimo swych technicznych niedostatków, była w stanie jako tako obronić się karabinami i swą szybkością przed atakami niemieckich myśliwców. — Kto poleci na to zadanie? — zapytał Wesołowski. — My dwaj — wyjaśnił Brzeziński. — Ho, ho — wtrącił podporucznik Łukasiewicz — może być okazja do awansów. — Nie licz na to! — odciął się Wesołowski. Mijała godzina dwunasta trzydzieści. Dwie „siódemki” na pełnym gazie jednocześnie, jak przystało na myśliwców, oderwały się od nawierzchni pola wzlotów i świecą poszły w górę. Myszyniec był już w rękach Niemców, którzy posuwali się na Kadzidło. Po chwili obie maszyny wleciały w krainę Smętka. Szosą Szczytno—Myszyniec posuwały się nieliczne oddziały piechoty. Broni pancernej lub motorowej nie stwierdzili. Szosa malowniczo wiła się pomiędzy dużymi leśnymi kompleksami. Lecieli na małej wysokości z jej prawej lub lewej strony. Nikt nie strzelał do polskich samolotów. Zupełnie jak na manewrach — pomyślał Wesołowski. Gdyby mieli łączność z dowództwem Grupy, od razu mogliby przekazać wyniki rozpoznania. Nie mając jej, zmuszeni będą odtworzyć z pamięci to, co widzieli w terenie. O pisaniu bowiem klasycznych meldunków w kabinie samolotu myśliwskiego nie było mowy. Nagle ukazało się Szczytno, spore miasto wciśnięte między jeziora, okolone wieńcem lasów. Tu już Niemcy obchodzili zwycięstwo. Na budynkach powiewały hitlerowskie flagi ze swastykami. Na głównym placu odbywała się manifestacja. Polskie samoloty na małej wysokości przemknęły nad dachami domów. Dowódca eskadry położył „siódemkę” w skręt. Wesołowski lecący skrzydło w skrzydło zaczął coś pokazywać ręką w lewo. Brzeziński spojrzał w tym kierunku. Nad lasem, na małej wysokości, leciał samolot transportowy Ju-52. Wyraźnie podchodził do lądowania. Skręcili w lewo nabierając nieco wysokości. Za lasem ukazało się lotnisko. Transportowiec kołami dotykał ziemi. Na poboczach stało kilkanaście bombowców. Tankowano paliwo, wózki rozwoziły bomby. Pojawienie się polskich maszyn było dla Niemców kompletnym zaskoczeniem. Dopiero gdy „siódemki” dolatywały do skraju lotniska, odezwały się dwudziestomilimetrowe działka. Ale na szczęście było już za późno. Obaj myśliwcy mknęli na wysokości pięciuset metrów kursem na lotnisko. Wesołowski podszedł do samolotu Brzezińskiego, nieomalże dotykając kadłuba końcówką skrzydła, pokazywał ręką na ziemię. Ten zrozumiał, że chodzi o to, żeby zeszli na dół i zaatakowali samoloty na ziemi. — Nie — pokręcił przecząco głową. W pierwszej chwili już miał się na tę propozycję zgodzić. Ale należało pamiętać, że dowódca Grupy czeka na wyniki ich rozpoznania, a po drugie jedyny ich sprzymierzeniec — czynnik zaskoczenia — już nie istniał. Meldunek o rozpoznanym lotnisku niemieckim pod Szczytnem został natychmiast przekazany przez dowódcę lotnictwa Grupy „Narew” do Naczelnego Dowództwa Lotnictwa. Liczono się z interwencją brygady bombowej. Tego dnia w godzinach przedpołudniowych polskie lotnictwo rozpoznało ponadto niemieckie lotniska na terenie Słowacji i pod Piłą. Ani jedno z nich nie było atakowane, aczkolwiek w wytycznych NDL stawiane były jako obiekty do bombardowania na drugim miejscu po siłach żywych przeciwnika. Lotnictwo rozpoznawcze stwierdziło w godzinach porannych wiele celów żywych oraz liczne kolumny pancerne. NDL nie wiedziało, jak nimi obdzielić skromne polskie lotnictwo bombowe. Wahania i rozważania na ten temat trwały dwa dni. 41 eskadra rozpoznawcza wchodzi do akcji Pierwsze wieści o bombardowaniu przez Niemców Tczewa i Pucka dotarły do Torunia około godziny piątej. Komendant bazy natychmiast ogłosił alarm przeciwlotniczy. Wszystkie jednostki bojowe wraz z rzutami powietrznymi i kołowymi przebywały na lotniskach polowych. Wyjątek stanowił rzut powietrzny 41 eskadry rozpoznawczej przeznaczonej dla armii „Modlin”. Rzut kołowy odjechał transportem kolejowym w obszar operacyjny armii w czasie mobilizacji. Natomiast osiem Karasi wraz z załogami zostało w Toruniu. Nic dziwnego, że ten stan rzeczy niepokoił i denerwował dowódcę eskadry kapitana obserwatora Władysława Chrzanowskiego. Każdej chwili mogły się ukazać niemieckie bombowce, a OPL lotniska w postaci dwóch działek czterdziestomilimetrowych i klucza „jedenastek” przedstawiała się nader

problematycznie. Dowódca faktycznie rozwiązanego w czasie mobilizacji 4 pułku lotniczego pułkownik pilot Stachoń pełnił już obowiązki dowódcy lotnictwa armii „Pomorze” i 41 eskadra rozpoznawcza nie podlegała jego kompetencji. Kapitan Chrzanowski po naradzie ze swym zastępcą kapitanem pilotem Henrykiem Kołodziejskim postanowił lecieć do Warszawy, nie czekając na rozkazy. Zgodnie z rozkazem NDL z dnia 30 sierpnia 41 eskadra rozpoznawcza miała w dniu 31 sierpnia przelecieć z Torunia na lotnisko mokotowskie, w Warszawie, gdzie od oficera ze sztabu NDL miała otrzymać skierowanie na lotnisko operacyjne. Ale gdzie się znajduje lotnisko operacyjne i jakie zadanie oczekuje eskadrę w dniu 1 września, kapitan Chrzanowski nie wiedział. Około godziny szóstej trzydzieści dowódca eskadry zarządził odprawę załóg. Wszyscy wiedzieli o wypadkach, które miały miejsce o świcie tego dnia. Wiedzieli, że toczy się już wojna, teraz musieli zdawać egzamin z nabytych w szkołach wiadomości. Kapitan Chrzanowski nie potrzebował im tego przypominać. — Zgodnie z rozkazem lecimy do Warszawy. Wylądujemy nie na Okęciu, a na starym lotnisku mokotowskim. Tam od oficera ze sztabu Naczelnego Dowództwa Lotnictwa otrzymamy dalsze wytyczne. Wysokość lotu osiemset metrów. Szyk kluczami. To nie jest wprawdzie lot bojowy, ale nie można wykluczyć spotkania z niemieckimi myśliwcami. Wszyscy macie obowiązek prowadzić obserwację. W razie konieczności zewrzeć szyk i bronić się. Jak, to dobrze wiecie. Czy są jakieś pytania? — A co, panie kapitanie, z tymi dwoma brakującymi Karasiami? —-zapytał porucznik obserwator Strejmik. — Dowiemy się w Warszawie. Pewnie przyślą je nam na lotnisko operacyjne. To wszystko. Proszę do samolotów. Ja startuję pierwszy. Po mnie, co dwie minuty, następne samoloty. Nad miastem tworzymy szyk i bierzemy kurs na Warszawę. Pierwszy ruszył do przodu kapitan Kołodziejek z kapitanem Chrzanowskim. Ranek był bezwietrzny. Startowali więc na hangar eskadry treningowej. Z lewej strony mignął stojący na skraju pola wzlotów klucz alarmowy podporucznika Czapiewskiego. Karaś oderwał się od ziemi, przeleciał nad hangarem i nad starym poniemieckim fortem z ustawionymi na koronie działkami przeciwlotniczymi. Startowała już następna maszyna. Dochodziła godzina siódma dziesięć. Ósemka sformowała nakazany szyk przyjmując kurs na Warszawę. Za ogonami samolotów zostawało toruńskie lotnisko, na którym niektórzy spędzili kilka lat życia. Przypomniały się im słowa wypowiedziane kilka dni wcześniej przez pułkownika Stachonia: „Wojna jest nieunikniona. Dla nas, lotników, będzie ona szczególnie ciężka. Nie wszyscy, niestety, po wojnie spotkamy się”. O godzinie ósmej dwadzieścia eskadra znalazła się nad mokotowskim lotniskiem. To stare warszawskie lotnisko pamiętające narodziny polskiej „awiacji” przed I wojną światową znajdowało się w stanie szczątkowym. Z jednostek wojskowych znajdowała się tam jedynie eskadra sztabowa Dowództwa Lotnictwa. Tam miał przebywać oficer ze sztabu NDL. Po wylądowaniu kapitan Kołodziejek podkołował pod hangar eskadry. W jego ślady poszły pozostałe samoloty. Na pierwszy rzut oka było widać, że coś się tu stało. Część personelu technicznego eskadry siedziała w rowach przeciwodłamkowych, część natomiast stojąc przed hangarem wpatrywała się w błękitne bezchmurne niebo. — Niemcy usiłowali zbombardować Warszawę — objaśnił Chrzanowskiego starszy majster — była bitwa powietrzna, podobno nasi przepędzili Niemców. Alarm nie został odwołany. Szkopy mogą jeszcze wrócić! Od dowódcy eskadry sztabowej kapitana Wierszyłły Chrzanowski dowiedział się, że wczoraj przybył tu major ze sztabu NDL. —- W ciągu dnia przyleciało na lotnisko kilka eskadr liniowych i myśliwskich. Major wysyłał je na lotniska polowe. Dziś nikt się tu z NDL nie pojawił. Nic dziwnego. W związku z wybuchem wojny mają tam masę kłopotów. Jeżeli chce się pan dowiedzieć, gdzie znajduje się lotnisko pańskiej eskadry, musi pan udać się do NDL. Naczelny dowódca lotnictwa generał Józef Zając wraz ze swoim sztabem urzędował w schronie naczelnego wodza przy ulicy Rakowieckiej. Przedostanie się przez kordony oficerów dyżurnych i żandarmów nie było sprawą prostą, tym bardziej że ani Chrzanowski, ani Kołodziejek nie znali nazwiska i stanowiska majora, nie mieli pojęcia, do jakiej armii została przydzielona ich eskadra. Po długich pertraktacjach i tłumaczeniach dotarli wreszcie. — To tu — objaśnił dyżurny oficer. W pomieszczeniu z betonowymi ścianami i stropem przebywało kilku oficerów lotnictwa. Kapitan Chrzanowski zameldował się obecnemu tam majorowi. —- Kim pan jest? — zapytał zdziwiony major. — Kapitan obserwator Władysław Chrzanowski, dowódca 41 eskadry rozpoznawczej. — Dlaczego pan kapitan nie wykonał rozkazu i nie przyleciał wczorajszego dnia?

— Ze względu na złe warunki atmosferyczne start został odwołany. — Kto go wstrzymał? — Pułkownik Stachoń. — Jakim prawem? Pułkownik Stachoń jest dowódcą lotnictwa armii „Pomorze”, a pańska eskadra podlega pułkownikowi Praussowi dowódcy lotnictwa armii „Modlin”. — Dopiero w tej chwili o tym się dowiedziałem, panie majorze. — Aha, słusznie. Skoro pan przyleciał ze swymi Karasiami, niech pan siada. Objaśnię, jakie czekają was zadania — kapitan Chrzanowski zajął miejsce przy stole. Major rozejrzał się uważnie po izbie, sprawdzając, czy nie ma tu niepowołanych osób. W tym momencie odezwał się telefon. Major podniósł słuchawkę. — Słucham. Tak, rozumiem. A to świetnie! Spodziewałem się tego po naszych chłopakach. Rozumiem, dziękuję. — Otrzymałem właśnie wiadomość, że bitwa powietrzna brygady pułkownika Pawlikowskiego zakończyła się pięknym zwycięstwem jego pilotów. — Słyszeliśmy o tym tam, na ziemi — powiedział z naciskiem kapitan Kołodziejek spoglądając znacząco na żelbetowy strop schronu. — Decyduje jednakże o wszystkim duch, morale i wyszkolenie — powiedział major pomijając milczeniem uwagę Kołodziejka — ale przystępujmy do rzeczy. Rozłożył na stole mapę, znów rozglądając się uważnie. — Jak już nadmieniłem, 41 eskadra rozpoznawcza została przydzielona do lotnictwa armii „Modlin”. Lotnisko polowe znajduje się w miejscowości Zdunowo w pobliżu szosy Modlin—Przasnysz. Przejechał palcem po mapie wzdłuż grubej czerwonej kreski, zatrzymał się przy miejscowości Załuski, skąd prowadziła droga polna do majątku Zdunowo. — Czy tam się znajduje nasz rzut kołowy? zapytał kapitan Chrzanowski. — Tak. Dwudziestego ósmego sierpnia meldował się u mnie porucznik... porucznik... — Malinowski —- podpowiedział kapitan Kołodziejek. — Tak. Malinowski. Skierowałem jego transport do stacji Pomiechówek. Tam go rozładowali i odjechali do wsi odległej o dziesięć kilometrów. Rozumiecie, panowie, chodziło o wprowadzenie w błąd niemiecki wywiad. Trzydziestego sierpnia przenieśli się do Zdunowa. Od wczoraj czekają na wasz przylot. Wszystko jest przygotowane do rozpoczęcia działań bojowych. Lećcie do Zdunowa, a po przylocie pan, kapitanie, zamelduje się u dowódcy lotnictwa armii pułkownika Praussa. Jego miejsce postoju znajduje się w twierdzy modlińskiej. Tam otrzyma pan rozkazy. — Jeszcze jedno — wtrącił kapitan Kołodziejek — do pełnego stanu samolotów brakuje nam dwóch Karasi. Kto i kiedy nam je dostarczy? — Zaopatrzenie nie leży w kompetencji naczelnego dowódcy lotnictwa. Spoczywa ono w gestii generała Kalkusa, dowódcy lotnictwa przy ministrze spraw wojskowych. W odpowiednim czasie brakujące samoloty zostaną przysłane na wasze lotnisko. Obaj kapitanowie opuścili schron. Na ulicach Warszawy panował ożywiony ruch. Liczne grupy przechodniów w różny sposób komentowały wojenną sytuację. Mówiło się dużo o nieudanej, niemieckiej wyprawie bombowej. W powodzi ogólnej euforii nikt nie zastanawiał się, jakie straty poniosła brygada. Były one spore, poległo dwóch pilotów latających na „siódemkach” udających samoloty pościgowe, kilku zostało rannych, a straty w sprzęcie wyniosły ponad dwadzieścia samolotów, zniszczonych i poważnie uszkodzonych. Z czym więc w powietrze wyruszy brygada, jeżeli Niemcy rozsierdzeni porannymi niepowodzeniami będą chcieli wziąć na Warszawie odwet. O tym myśleli Chrzanowski z Kołodziejkiem idąc ulicą Rakowiecką w stronę hangaru eskadry sztabowej. Po krótkiej odprawie około godziny dwunastej czterdzieści pięć osiem Karasi wystartowało do przelotu na trasie Warszawa-—Zdunowo. O godzinie trzynastej dziesięć eskadra znalazła się nad Zdunowem. Kapitan Kołodziejek położył maszynę w skręt szukając pola wzlotów. W pobliżu było równe pole rozciągające się w odległości około kilometra od majątku. Ale przez jego środek przebiegała szeroka, wyjeżdżona droga wiejska. Innego terenu nadającego się na lądowisko dla Karasi w pobliżu nie było. W czasie wykonywania drugiego kręgu Kołodziejek zauważył, że ktoś wykłada białą literę T. Ułożona została tak, że należało lądować w poprzek drogi. — Czy ten Malinowski zwariował? — denerwował się Kołodziejek. — Przypatrz się tej drodze — śmiejąc się odpowiedział dowódca eskadry. Istotnie, z małej wysokości, rzekoma droga okazała się zabronowanym pasem imitującym świetnie

wiejski trakt. Kapitan Kołodziejek wszedł na prostą, otworzył klapy, przymknął gaz i poszedł do lądowania. Gdy rzuty powietrzny i kołowy znalazły się w Zdunowie, 41 eskadra rozpoznawcza była gotowa do działań bojowych. Porucznik obserwator Czesław Malinowski, który przyprowadził z Torunia rzut kołowy oraz nadwyżki personelu latającego, zorganizował lotnisko w Zdunowie przy pomocy personelu naziemnego z podporucznikiem Dyszlewskim na czele. Warunki do maskowania były dość słabe. Na stoiska samolotów przeznaczono szeroki wiejski trakt wysadzany topolami. Samochody ukryto w dużym parku dworskim, natomiast personel latający zakwaterowany został we dworze. Tam też znajdowało się dowództwo eskadry. Personel techniczny zajął pomieszczenia gospodarcze. Schrony na bomby, amunicję oraz materiały pędne wykonała kompania lotniskowa w małym lasku brzozowym odległym o kilometr od majątku. Kapitan Chrzanowski zostawiwszy eskadrę pod opieką kapitana Kołodziejka ruszył w drogę do Modlina. Pułkownik Prauss dowódcę eskadry powitał z nieukrywaną radością. — Nareszcie pojawiły się moje Karasie. Czekam na was od rana. Czemu tak późno zjawiliście się w Zdunowie? — W Warszawie lądowaliśmy dwadzieścia minut po ósmej, a załatwianie formalności w Naczelnym Dowództwie Lotnictwa trwało do dwunastej. — Jak to w sztabach. Tam się nikomu nie spieszy. Ale najważniejsze, że dziesięć sprawnych Karasi już czeka na rozkazy. — Niestety, panie pułkowniku, tylko osiem. — Czyżbyście dwa rozbili w czasie przelotu? — Nie. Po prostu są w remoncie. Nowych nie otrzymaliśmy. W pozostałych w silnikach kończą się już resursy. Nie wiem, czy w warunkach wojennych wytrzymają jeszcze miesiąc. — Niestety, panie kapitanie, to jest powszechne zjawisko. Jupitery „jedenastek” Więckowskiego też ledwie zipią. — A co słychać na froncie, panie pułkowniku? We trójkę z szefem sztabu podeszli do stołu z rozłożonymi mapami. Podpułkownik Adamecki zaczął mówić o zadaniach armii „Modlin”. — Od wczesnych godzin rannych trwa bitwa pod Mławą na umocnionych pozycjach 20 DP i Mazowieckiej Brygady Kawalerii. Pomimo znacznej przewagi nieprzyjaciela, piechurzy 20 DP zupełnie dobrze dają sobie radę. Gorzej jest z ułanami. Początkowo główny wysiłek nieprzyjaciela znajdował się na kierunku Mławy. Po południu przesunął się na prawe skrzydło i tu Niemcy zajęli miejscowość Krzynowłoga. 53 eskadra wykonała kilka lotów trafnie rozpoznając główny kierunek uderzenia. Ich rozpoznanie ze zrozumiałych powodów było bardzo płytkie, jutro od rana musicie je pogłębić, aby stwierdzić, czy nie koncentrują się tam większe siły niemieckie, jakie jest ich rozmieszczenie, rodzaje oraz wykonywane ruchy. Pułkownik kolejno pokazywał na mapie miasta, w rejonie których miało się odbywać rozpoznanie. Były to: Ostróda, Olsztyn, Wielbark, Nidzica. — Meldunki, panie kapitanie, proszę przekazywać mnie osobiście — powiedział pułkownik Prauss — gdyby było coś ciekawego, proszę zabrać ze sobą obserwatora. — Tak jest, panie pułkowniku. Kapitan Chrzanowski opuścił kazamatę. W tym momencie zawyły syreny. — Alarm przeciwlotniczy! W ciągu kilkunastu sekund plac ćwiczeń i dziedziniec opustoszał. Chrzanowski zatrzymał się w drzwiach fortu. Do niego dołączyło kilku oficerów sztabu dowództwa lotnictwa. Czujnie spoglądali w bezchmurne niebo szukając na nim nieprzyjaciela. Z północnego wschodu nadlatywało nad Modlin, połyskując w zachodzącym słońcu, dziewięć niemieckich bombowców. Artyleria przeciwlotnicza otworzyła ogień, ale wkrótce go przerwała. Samoloty leciały poza zasięgiem skutecznego ognia czterdziestomilimetrowych działek, nie mówiąc już o karabinach maszynowych. Niemcy minęli bokiem twierdzę. Rozległ się wysoki, przejmujący świst lecących bomb. — Bombardują mosty na Narwi i na Wiśle — powiedział podpułkownik Adamecki. Powietrzem targnęły silne eksplozje. Ukazały się czarne dymy wybuchów w okolicy mostu na Narwi. Po kilkunastu sekundach rąbnęła druga seria, tym razem w pobliżu mostu na Wiśle koło Kazunia. Bombowce mrucząc silnikami rozpłynęły się na tle nieba. Syreny odwołały alarm. Kapitan Chrzanowski zajął miejsce w samochodzie. — Na lotnisko! — rozkazał kierowcy.

Rozpoznać kierunek północny! Na północno-wschodnim pasie działania SGO „Narew” panował spokój. Poza wzajemnym ostrzeliwaniem się patroli nie było żadnej akcji bojowej. Natomiast na lewym skrzydle Niemcy opanowawszy Myszyniec i Kadzidło powoli, lecz nieustannie, posuwali się na Ostrołękę. Jeszcze w nocy dowódca Grupy polecił rozpoznać w godzinach porannych obszar Kadzidło—Myszyniec aż do zachodniej granicy pasa działania, to jest szosę Chorzele—Drążdżewo. Na zadanie to polecieli około godziny szóstej porucznik obserwator Taraszewski ze starszym sierżantem pilotem Podwysockim. Poranek był słoneczny, lecz miejscami zalegała na ziemi przyziemna mgiełka. Przyjęli kurs na Ostrołękę. W mieście było kilka oddziałków piechoty i kawalerii. Na Ostrołękę ciągnęły liczne wozy uciekinierów, znad granicy. Pod Dylewem znów zobaczyli kilka oddziałów piechoty. W pobliskim Kadzidle płonęło parę obejść. Kto trzyma Kadzidło? — zastanawiał się obserwator. Istotnie, z wysokości tysiąca metrów trudno było się zorientować, czy to nasi wyrzucają Niemców z wioski czy też odwrotnie. W powietrzu nie było nikogo obcego, z ziemi też nie strzelano do polskiego samolotu. Pilot wykonał krąg i zszedł na mniejszą wysokość. Dopiero teraz nie było wątpliwości, że to polscy piechurzy wyparli Niemców z Kadzidła i zajęli pozycje na północnym skraju osiedla. Czapla wykonała jeszcze jeden krąg i wzdłuż szosy skierowała się na Chorzele. Lecieli prawie wzdłuż wschodniopruskiej granicy. Na drodze panowała kompletna pustka. Chorzele to spora wieś czy też małe miasteczko położone na samej granicy. W odległości 2—3 kilometrów na północ przy szosie na Wielbark—Szczytno stały dwie duże strażnice graniczne: polska i niemiecka. Szosą na miasteczko ciągnęła kolumna samochodowa. Taraszewski nie zdążył jednak określić jej długości, gdy wpadli w silny ogień artylerii przeciwlotniczej. Do samotnej Czapli strzelano ze wszystkich stron. W ciągu kilku sekund samolot został obramowany przez dziesiątki ognistych smug. Podwysocki zrobił gwałtownie kilka uników w prawo, w lewo, w lewo, w prawo. Podusił Czaplę i szczęśliwie wyrwał się z ognia. Z Chorzel prowadziły ponadto szosy na Janowo, Przasnysz i na Drążdżewo. Obserwator postanowił rozpoznać tę ostatnią, ponieważ biegła na ważną przeprawę przez Narew w Różanie. Zbliżyli się do szosy wysadzanej drzewami. Znów się odezwała artyleria przeciwlotnicza, znów pilot unikami wyrwał się z ognia, ale tym razem nie odbyło się to ulgowo. W skrzydłach i kadłubie Czapli ukazało się kilka przestrzelin. A co się dzieje na szosie? Przez gęste korony drzew obserwator zobaczył stojące, czy też posuwające się w tumanach kurzu pojazdy. Mogły to być samochody, transportery lub nawet czołgi, Taraszewski wychylił się z kabiny obserwatora i usiłując przekrzyczeć silnik wrzeszczał do pilota: — W poprzek szosy na małej wysokości! Pilot przymknął gaz, Taraszewski powtórzył wołanie. Pilot odpowiedział kiwnięciem głowy, że zrozumiał. Dał pełny gaz stawiając samolot „na uszy”. Czapla z prędkością ponad trzystu kilometrów pomknęła do ziemi. Podwysocki skręcił i na wysokości niespełna stu metrów, pod prawie prostym kątem, przeleciał nad szosą, Na kilka sekund rozpętało się piekło. Pociski różnych kalibrów ze wszystkich stron, biły do polskiego samolotu: Kilka razy rozległ się niebezpieczny metaliczny dźwięk. Taraszewski poczuł uderzenie w lewe ramię. Szosą jechały czołgi. Ale on już wiedział, co robić. Pilot przeszedł do lotu koszącego. Przykłeił się do ziemi, przemknął nad laskiem i już byli bezpieczni. Jeszcze piętnaście, dwadzieścia sekund lotu kosiakiem i świecą wyrwą w górę. Poruszał sterami i spojrzał na przyrządy pokładowe. — Wszystko w porządku — powiedział sam do siebie. — A mogło być znacznie gorzej. Jeden celny pocisk i już byśmy się dopalali na podlaskim polu. Na ich powrót z niecierpliwością oczekiwał kapitan Fijut. Z dowództwa lotnictwa dwukrotnie telefonował kapitan obserwator Szubert dopytując się o wyniki rozpoznania. — Jeszcze nie wrócili — odpowiadał Fijut. — Jeżeli będzie jakiś interesujący i ważny meldunek, oproszę przyjechać do dowództwa. Wiadomość o broni pancernej pod Chorzelami była naturalnie ważnym meldunkiem. — Do Łomży — rozkazał kapitan sadowiąc się w terenowym fiaciku. Samodzielną Grupą Operacyjną „Narew” dowodził generał brygady Czesław Młot-Fijałkowski, który wraz ze swym sztabem znajdował się w koszarach piechoty położonych przy szosie do Ostrołęki. Łazik zatrzymał się przed wjazdową bramą. Zanim kapitan Fijut zdążył się wytłumaczyć, do kogo się udaje, ukazał się kapitan Szubert. — I cóż tam rozpoznaliście, panie kapitanie? — zapytał bez wstępów. — Czołgi pod Chorzelami... Kapitan Szubert, absolwent Wyższej Szkoły Lotniczej, pojął wagę tego meldunku stwierdzając, że na pewno trzeba będzie się udać bezpośrednio do generała, dowódcy Grupy. Tak się też stało. Wraz z szefem

sztabu dowództwa lotnictwa majorem pilotem Żarskim zameldowali się u generała Fijałkowskiego. Dowodzenie samodzielnym związkiem operacyjnym nie było łatwe. Pas działania Grupy był bardzo długi, od Chorzel do styku granicy z Niemcami i Litwą. SGO „Narew” dysponowała jedną dywizją czynną, jedną rezerwową, dwoma brygadami kawalerii. Wprawdzie na razie na prawie całym pasie panował spokój, ale jeżeli Niemcy uderzą gdzieś większymi siłami, to co będzie wtedy? Niespodziewane pojawienie się czołgów pod Chorzelami było zapowiedzią jakiejś większej akcji. Wprawdzie szły one od Różanu leżącego poza pasem działania Grupy, ale był to kierunek wprowadzający na tyły wojsk generała Fijałkowskiego. -— Czy na pewno były to czołgi? — zapytał generał po wysłuchaniu meldunku. — Na pewno, panie generale, Ryzykując zastrzelenie samolot przeleciał szosę na wysokości zaledwie stu metrów. Długości kolumny nie był w stanie już rozpoznać. Generał zamyślił się posępnie -— Musimy zawiadomić natychmiast dowódco armii „Modlin” — polecił szefowi sztabu Grupy. — A my, panie generale, zawiadomimy naczelnego dowódcę lotnictwa, prosząc o interwencje brygady bombowej — wtrącił major Żarski. Generał, na wspomnienie brygady bombowej jakby się nieco skrzywił. — Czy wczoraj rozpoznane lotnisko pod Szczytnem zostało zbombardowane? — Nie wiem, panie generale. — Możecie prosić o interwencję. Czy odniesie to skutek, wątpię. Dziękuję panom. * Poranek 2 września w rejonie Zdunowa był mglisty. Gęsta, niska mgła ograniczała widoczność do kilkudziesięciu metrów uniemożliwiając starty i lądowania. Mobilizacja posterunków i stacji meteorologicznych przewidziana była podobnie jak wszystkich służb lotniczych w mobilizacji powszechnej. W drugim dniu wojny nie było jeszcze komunikatów, nikt też nie potrafił wyjaśnić, czy taka pogoda panuje na całym obszarze operacyjnym armii. Czekano więc. Poprzedniego dnia na wieczornej odprawie kapitan Chrzanowski zaznajomił personel latający z położeniem na froncie, z zadaniami armii, lotnictwa armijnego i 41 eskadry rozpoznawczej. Na pierwsze bojowe zadanie wyznaczona została załoga w składzie: porucznik obserwator Czesław Malinowski, podporucznik pilot Bolesław Kuzian i starszy szeregowiec strzelec samolotowy Rybacki. Eskadra posiadała spore nadwyżki personelu latającego (15 pilotów; 16 obserwatorów i 11 strzelców samolotowych). Ich doświadczenie i poziom wyszkolenia przedstawiały się różnie. Najmniejszy staż posiadali podchorążowie (mianowani niebawem do stopnia podporucznika), absolwenci Szkoły Podchorążych Lotnictwa, skierowani zaledwie kilka miesięcy temu do pułków. Wśród obserwatorów, mających przecież do spełnienia bardzo istotną rolę w załodze samolotu rozpoznawczego, było tylko trzech legitymujących się ponad dwuletnim stażem w eskadrze. Do nich należał porucznik Czesław Malinowski. Miał on za sobą jeden lot z sierpnia, który można by było nazwać bojowym. Poleciał wówczas z kapitanem Kołodziejkiem na rozpoznanie lotnisk niemieckich na terenie Prus Wschodnich. Lot ten odbył się na specjalny rozkaz inspektora armii w Toruniu generała Bortnowskiego. Rozpoznawszy wzrokowo i fotograficznie lotniska pod Olsztynem, Malborkiem i Elblągiem przez wąską kichę polskiego Pomorza szczęśliwie wrócili do Torunia. Lot nad Prusami Wschodnimi nie był więc dla Malinowskiego nowością. Podporucznik pilot Kuzian Szkołę Podchorążych Lotnictwa ukończył w roku 1937. W pułku miał opinię bardzo dobrą, uważano, że jest typowym pilotem bombowym. Potwierdziło się to całkowicie później w Anglii, gdzie dowodził dywizjonem bombowym. Latał dużo w 1943, niestety, nie wrócił już z kolejnej wyprawy nad III Rzeszę. O świcie mechanicy podgrzali silniki Karasi, uzupełnili paliwo. Kapitan Chrzanowski pojechał do Modlina, na lotnisku zastępował go kapitan Kołodziejek, oficjalnie pełniący funkcję oficera taktycznego eskadry. — Czesiek — zaproponował Malinowskiemu — weź ze sobą kilka lekkich bomb. Mogą ci się przydać. —- A po co i tak nam nie wolno bombardować terenów niemieckich! — Nie w tym jednak rzecz. Nie chodzi tu o bombardowanie w ścisłym tego słowa znaczeniu. Musisz się liczyć z tym, że Niemcy będą stosowali maskowanie. Gdy zobaczysz na przykład podejrzany lasek, rzuć kilka bombek. — Masz rację — zgodził się Malinowski. Eskadra dysponowała dwoma rodzajami bomb (o ciężarze 50 i 12,5 kg). Na polecenie Kołodziejka do Karasia Malinowskiego podwieszono szesnaście bomb 12,5- kilogramowych, razem 200 kg. Niewiele. O godzinie ósmej mgła zaczęła ustępować. Tu i ówdzie ukazało się słońce. O dziewiątej można już było

startować. Załoga zajęła miejsca w kabinie, Mechanicy usunęli gałęzie udające maskowanie. Pilot zapuścił silnik i powoli wykołował na pole wzlotów. Nikogo w powietrzu nie było. Kołodziejek podniósł rękę w górę, co oznaczało „powodzenia” oraz „możecie startować”. Pole wzlotów było spore, ale nieco podmokłe. Dzięki temu w czasie rozbiegu nie powstawały tumany kurzu zdradzające lotnisko, ale za to wydłużał się start, pomimo iż Karaś był obciążony zaledwie dwustoma kilogramami bomb. Kuzian po oderwaniu się od ziemi ciągnął powoli w górę biorąc kurs na Chorzele, od tej miejscowości miał bowiem przeprowadzać rozpoznanie przedpola armii. Z wysokości tysiąca metrów świetnie rysowały się pozycje obronne 20 DP i Mazowieckiej Brygady Kawalerii. Osnute były dymami pożarów i wybuchow pocisków artyleryjskich, toczył się tam krwawy, zacięty bój. Walczono o każdy metr terenu. Umocnione pozycje pod Mławą nie były ostatecznym, miejscem oporu armii „Modlin”. W razie niepowodzenia miała się ona wycofać na linię Bugo- Narwi. Zadaniem armii jednak w pierwszej fazie było się bronić na mławskiej pozycji. Kilka minut po dziesiątej Karaś Malinowskiego znalazł się w rejonie Chorzel. Na szosie wiodącej do Przasnysza obserwator rozpoznał kolumnę kawalerii. Krótki zapis w bloku meldunkowym i ukazuje się następna długa kolumna piechoty z artylerią. Kuzian prowadził samolot idealnie po nakazanym kursie trzymając wysokość tysiąca metrów. Strzelec samolotowy obrócony tyłem do kierunku lotu wpatrywał się w niebo. Wiedział, że skoro pojawi się nieprzyjacielski myśliwiec, to będzie usiłował zaatakować ich właśnie z tego kierunku. Jeżeli nie dadzą się zaskoczyć, będą mieli szansę na skuteczną obronę. Dolatywali do Wielbarka. Jak dotąd, nikt do nich nie strzelał, nikt nie pojawia się w powietrzu. Skręcili na zachód w kierunku Nidzicy. — Walniemy bomby na stację — zaproponował Kuzian obracając się. do obserwatora. — Dobrze — zgodził się Malinowski. Na moment przerwał obserwację terenu. Pochylił się i odbezpieczył bomby. Następnie nastawił na celowniku dwie salwy po osiem bomb w odstępie pięciu sekund. Dolatywali do przedmieść Nidzicy. Obserwator przywarł do celownika naprowadzając samolot na cel. Korzystając z ciszy niemieckiej OPL w ostatniej chwili zdecydował się zmienić kurs bojowy i nadlecieć z północy. Zasygnalizował ten zamiar pilotowi czerwonym światełkiem. Kuzian zrozumiał. Wykonał zakręt w prawo, a potem zawrócił o sto osiemdziesiąci stopni. Lecąc nad torem zbliżał się do rozbudowanej stacji kolejowej; Tu obserwator zdecydował się na zwolnienie bomb Nacisnął spust. Pierwszą salwa poszła w dół, druga pięć sekund później. Dopiero teraz odezwała się niemiecka artyleria przeciwlotnicza. Do tej pory artyterzyści nieprzyjacielscy prawdopodobnie uważali, że ten krążący nad miastem samolot należy do Luftwaffe. Kuzian zobaczywszy smugi obramowujące jego samolot oddał drążek i przeszedł do lotu nurkującego. Na torach i pomiędzy nimi rozrywały się polskie bombki. Pilot Karasia wyprowadził z nurkowania nad samą ziemią. Lotem koszącym polecieli wzdłuż szosy na Mławę. Miasto minęli od wschodu. O godzinie jedenastej dwadzieścia siedem wylądowali w Zdunowie. — Bierz samochód i ganiaj do Modlina — rozkazał Kołodziejek. — tam już na ciebie czekają. Szosa na Modlin była zapchana. W kierunku frontu podążały jednostki 8 DP kończącej mobilizację w rejonie Modlina. Natomiast w stronę Warszawy kierowały się wozy uciekinierów i pojazdy ewakuacyjne przeróżnych urzędów oraz instytucji. Kierowca trąbiąc przemykał pomiędzy nimi nie szczędząc wyzwisk. Około godziny jedenastej stanęli przed bramą wjazdową do twierdzy. Potem nastąpiło tłumaczenie: do kogo i po co tu przyjechali, i dopiero po dwunastej Malinowski stanął przed obliczem dowódcy lotnictwa armii. Pułkownik Prauss uważnie przeczytał meldunek, zadał kilka pytań i wyszedł na parę minut. — Generał prosi nas do siebie — oznajmił po powrocie. Armią „Modlin” dowodził generał brygady Emil Przedrzymirski-Krukowicz, z wyszkolenia artylerzysta. Dowódca armii przyjął lotników w towarzystwie pułkownika dyplomowanego Grodzkiego, szefa sztabu. Generał uważnie przeczytał meldunek porucznika Malinowskiego i zadał kilka pytań. — Widzę, że pod Chorzelami odkrył pan dwa balony niemieckie. — Tak jest, panie generale. Napełnione, ale na biwaku. — Chyba były to balony obserwacyjne? — wtrącił szef sztabu. — Na pewno, panie pułkowniku — powiedział pułkownik Prauss — któż by tu wystawiał zapory z balonów. — Czyżby Niemcy uważali, że walki pod Mławą będą miały charakter wojny pozycyjnej i zastosowali ten relikt przeszłości z okresu poprzedniej wojny? — zadał pytanie dowódca armii. — Możliwe, panie generale. My też posiadamy kompanię balonów obserwacyjnych. — Wiem. Gdzie się ona obecnie znajduje? — W miejscowości Cybuliee na lewym brzegu Wisły — wyjaśnił pułkownik Prauss. — Pułkowniku, zaktywizujcie ją. Może się nam przydać, skoro Niemcy posiadający silne lotnictwo nie gardzą balonami.

— A czy pan, poruczniku, ma jeszcze coś więcej do wyjaśnienia? — zwrócił się generał do Malinowskiego. Malinowski miał wielką chęć pochwalić się przed generałem bombardowaniem stacji w Nidzicy W ostatniej chwili ugryzł się jednak w język. Nie wiedział, jak dowódca armii mógłby zareagować. Bądź co bądź było to naruszenie dyscypliny, w dodatku w czasie wojny. — Nie, nie mam nic — odpowiedział po chwili. — Wobec tego dziękuję panom. * Poranne rozpoznanie przeprowadzone przez 41 eskadrę potwierdziło wyniki rozpoznania naziemnego. Niemcy przesunęli główny kierunek uderzenia z Mławy na prawe skrzydło. Należało się liczyć z tym, że celem ich manewru jest obejście rejonu umocnień pod Mławą. Przeprowadzone w godzinach południowych rozpoznania przez załogi: podporucznik obserwator B. Strejmik, kapral pilot J. Janicki, kapral strzelec samolotowy B. Jankowski, podporucznik obserwator T. Tuszyński, kapitan pilot M. Leszkiewicz, starszy szeregowy strzelec samolotowy Z. Komorski, znów potwierdziły te przypuszczenia. Oba Karasie zostały silnie postrzelone przez niemiecką OPL. 2 pluton 53 eskadry obserwacyjnej, który tak dzielnie spisywał się w dniu poprzednim, wykonał trzy loty rozpoznawcze ograniczające się do krótkich wypadów za linię frontu. I te loty potwierdziły koncentrację znacznych sił niemieckich na prawym skrzydle armii. 1 pluton 53 eskadry wykonał dwa loty rozpoznawcze na korzyść Nowogródzkiej Brygady Kawalerii. W jednym z lotów załoga: porucznik obserwator Nowak i plutonowy pilot Gryc, zapuściła się aż po Iławę. Nigdzie nie stwierdzono obecności niemieckich wojsk. Podobnie przedstawiała się sytuacja na prawym skrzydle SGO „Narew”. Rozpoznana broń pancerna pod Chorzelami zniknęła w terenie. W sztabie Grupy przypuszczano, że był to oddział rozpoznawczy, który po wykonaniu zadania wycofał się na północ. Ani 151, ani 152 eskadry myśliwskie tego dnia nie odniosły żadnych sukcesów w powietrzu. 151 eskadra wykonała dwa loty rozpoznawcze, nie mające większego znaczenia. Natomiast 152 eskadra leczyła rany poniesione 1 września, tego dnia straciła bowiem 1 zestrzelony samolot, 4 były postrzelane i niezdolne do lotów, 4 postrzelane, ale nadające się do lotów. Dzięki wysiłkowi i pracy mechaników pod dowództwem ich szefa starszego sierżanta Władysława Domagały wieczorem 2 września eskadra dysponowała siedmioma sprawnymi „jedenastkami”. W osłonie przemarszu 8 DP Ze względu na wymuszony odwrót Mazowieckiej Brygady Kawalerii pomiędzy tą jednostką a 20 DP powstała groźna luka. Dowódca armii wieczorem 2 września postanowił przesunąć w rejon Ciechanowa odwodową 8 DP. 152 eskadra myśliwska otrzymała zadanie osłony z powietrza przemarszu dywizji pomiędzy godziną piątą a ósmą trzydzieści — zadanie zupełnie niewykonalne dla siedmiosamolotowej eskadry. Dowódca postanowił pięć samolotów trzymać w alarmie na lotnisku, a nakazany rejon patrolować zaczepnie dwusamolotowym kluczem zmieniającym się co godzina. W wypadku pojawienia się większej liczby niemieckich maszyn dowódca klucza miał przez radio alarmować stojące na lotnisku „jedenastki”. Była to naturalnie iluzja osłony, która poza tym, że podnosiła na duchu piechurów, nie była w stanie nic innego dać. W skład pierwszego klucza wyznaczeni zostali: podporucznik pilot Mieczysław Waszkiewicz, kapral pilot Stanisław Brzeski. Zanim klucz wystartował na kierunku Przasnysz, ukazał się niemiecki balon obserwacyjny. Nie był to zbyt groźny środek rozpoznawczy, przy bowiem mało przejrzystym powietrzu, a takie z zasady występuje nad naszym obszarem, obserwator może prowadzić skuteczne rozpoznanie na odległość kilku kilometrów. Jednakże widok balonu deprymuje żołnierzy, którym się wydaje, że ich każdy ruch jest obserwowany przez argusowe oko. — Patrolowanie zacznijcie od zestrzelenia go — polecił kapitan Łazoryk. — Atakować z góry czy z dołu? — zapytał podporucznik Waszkiewicz. — Balon nie jest uzbrojony. Ale należy się liczyć z silną GPL naziemną. Proponuję, żebyście do balonu zbliżyli się lotem koszącym. Potem jeden z was wyrwie świecą i zaatakuje go z dołu, a drugi w tym czasie ostrzela naziemną OPL. — Dobrze, panie kapitanie. Ja zaopiekuję się OPL, a ty Waszkiewicz — zwrócił się do Brzeskiego — zestrzelisz w tym czasie tę kichę.

Wystartowali. Nie nabierając wysokości pędzili lotem koszącym w stronę dyndającego na siedmiuset metrach balonu obserwacyjnego, który zbliżał się w błyskawicznym tempie. Już go dzieliła odległość tysiąca... pięciuset metrów. Brzeski zdecydował się na atak. Dał pełny gaz i ściągnął na brzuch drążek sterowy. Samolot prysnął w górę wyjąc silnikiem na pełnej mocy. Kilka sekund i w celowniku ukazało się cielsko balonu z czarnymi krzyżami na bokach. Brzeski oddał dwie krótkie serie z obu kaemów. Eksplozja, czarny dym i resztki balonu poleciały na ziemię. Pilot wykonał zakręt w lewo. Nie widział nawet, czy z kosza balonu wyskoczyli obserwatorzy. W tym czasie Waszkiewicz ostrzelał stanowisko przeciwlotniczego karabinu, oddalił się lotem koszącym i poszedł w górę. Dołączył do Brzeskiego, kiwając głową na znak, że wszystko odbyło się prawidłowo. Klucz „jedenastek” wszedł na wysokość dwóch tysięcy, patrolując nakazany rejon. O godzinie szóstej nadleciał następny klucz. „Jedenastki” Waszkiewicza wróciły na lotnisko. O godzinie siódmej znów nastąpiła zmiana: podporucznik pilot Jan Bury-Burzymski, kapral pilot Marian Bełc. Przez pierwsze dwie godziny Niemcy w powietrzu nie pokazywali się. Nikt nie przeszkadzał żołnierzom 8 DP w marszu do rejonu Ciechanowa. Nie wynikało z tego oczywiście, że tak będzie do godziny ósmej trzydzieści. Około godziny ósmej „jedenastki” wykonały zakręt na północny-wschód, obaj piloci prawie jednocześnie zauważyli nadlatującą z północy grupę samolotów — około dziesięciu, a może dwunastu. Były to niemieckie bombowce. Znajdowały się trochę wyżej niż polskie maszyny. Bury- Burzymski podjął decyzję natychmiast — wejść na większą wysokość, wykonać krąg i zaatakować je z tyłu, z góry. Od razu przekazał na lotnisko wiadomość o pojawieniu się wrogich samolotów. Jeszcze nie skończył meldunku, gdy zobaczył wyżej, w sporej odległości, eskortę w postaci trzech Messerschmittów Me-109. Polacy zorientowali się, iż sytuacja jest inna niż sobie wyobrażali. Zanim zaatakują bombowce, będą musieli stoczyć walkę z osłoną. Gdyby były przynajmniej cztery „jedenastki”, to dwie usiłowałyby związać w walce myśliwce, a dwie atakowałyby bombowce — marzyli. A tak nie pozostało nic innego, jak walczyć tylko dwiema „jedenastkami” z trójką groźnych myśliwców. Na rychłe pojawienie się pary ze Szpondowa nie było co liczyć. Piloci bombowców prawdopodobnie poinformowali myśliwców o pojawieniu się „jedenastek”, bowiem trójka Messerschmittów groźnie sunęła na parę Polaków. W ciągu kilku sekund doszło do spotkania. Messerschmitty zaatakowały Polaków czołowo. Wskutek ogromnej prędkości żadna ze stron nie zdążyła nawet otworzyć ognia i samoloty rozsypały się po niebie. Polacy błyskawicznie rozszyfrowali zamiar przeciwnika. Dwa „messery” usiłowały wejść na ogony „jedenastkom”, by - roznieść je ogniem swych kaemów i działek, trzeci natomiast krążył w pobliżu, stanowiąc niejako odwód walczącej pary. Polacy gwałtownymi unikami utrudnili Niemcom atak z tyłu. Trwało to jakiś czas, ale ta defensywna taktyka nie mogła im dać jednakże zwycięstwa. Polscy lotnicy nie rezygnowali jednak, czyhali na każdy błąd przeciwnika, by posłać na ziemię przynajmniej jedną ich maszynę. Walka w pionie toczyła się od wysokości tysiąca do dwóch tysięcy metrów, powietrze przeszywały szare i błyszczące smugi, jazgot karabinów maszynowych i gdakanie działek. Jeden z Messerschmittów dostał się na ogon samolotu Bury-Burzymskiego. Zanim jednakże zdążył nacisnąć spusty, „jedenastka” wykonała gwałtowny unik. Rozpędzony Niemiec przemknął nad polskim samolotem i prawie pionową świecą wyskoczył w górę. Niemiecki pilot popełnił przy tym poważny błąd. Przeciągnął świecę i Messerschmitt zawisł na moment w powietrzu. Prawdopodobnie runąłby w dół, gdyby nie obecność w pobliżu Bełca. Polak błyskawicznie zorientował się w sytuacji. Z zakrętu oddał długą serię prosto w środek kabiny wiszącego pionowo w powietrzu wroga. Buchnął dym. Niemiecka maszyna przewróciła się przez skrzydło i niekontrolowanym korkociągiem powędrowała na mazowiecką ziemię. Belc nie mógł się przyjrzec swej ofierze, musiał bowiem opędzać się przed trzecim myśliwcem stanowiącym odwód. Szanse Polaków zwiększyły się. Dwie „jedenastki” miały przeciwko sobie dwóch Niemców. Można było teraz zaatakować, licząc na kolejny sukces. Naraz, zdumieni, zobaczyli, jak Messerschmitty na pełnym gazie odlatują na południe zostawiając Polaków. Prawdopodobnie przypomniano im, że ich zasadniczym zadaniem jest osłona bombowców, a nie uganianie się za „jedenastkami”. Pogonili więc w ich kierunku — południowym kursem na Warszawę i Modlin. Obaj Polacy polecieli w stronę Szpondowa. Po drodze spotkali lecący naprzeciw klucz „jedenastek”. Był już niepotrzebny. Po przylocie na lotnisko Bełc wykonał beczkę. Tak w czasie pierwszej wojny światowej myśliwcy oznajmiali powietrzne zwycięstwo. Co się dzieje za pruską granicą? Od wczesnych godzin porannych na przedpolu armii „Modlin” i SGO „Narew” lotnictwo rozpoznało liczne oddziały pancerno-motorowe. Pierwszy lot 13 eskadry w rejon Chorzel zakończył się niepowodzeniem. Załoga w składzie: kapitan obserwator Misiewicz i podporucznik pilot Morawski nie

wróciła z zadania. Samolot został zestrzelony przez niemiecką artylerię przeciwlotniczą w rejonie Chorzel. Załoga zginęła. Zadanie to powtórzyła załoga: porucznik obserwator Taraszewski, starszy sierżant pilot Podwysocki. Obserwator rozpoznał kolumnę pancerną posuwającą się po szosie Chorzele—Drążdżewo. To już nie był oddział rozpoznawczy, aczkolwiek długości kolumny nie udało się określić, Czapla została bowiem przepędzona przez dwa Messerschmitty patrolujące ten obszar. Czterdziesta pierwsza eskadra rozpoznawcza wykonała tego dnia pięć lotów w czasie od godziny piątej trzynaście do siedemnastej pięćdziesiąt jeden stwierdzając na prawym skrzydle armii liczne oddziały motorowo-pancerne o różnej liczebności. Czołgi z czarnymi krzyżami rozpoznano pod Krzynowłogą, Gruduskiem, Rzęgnowem i Przasnyszem. 53 eskadra obserwacyjna otrzymała zadanie wykonania po dwa loty na korzyść 20 i 8 DP oraz Mazowieckiej BK. Obserwatorzy mieli obowiązek przekazywać bezpośrednio dowódcom dywizji i BK meldunki o stwierdzonej broni pancernej. Ze względu na mniejsze zagrożenie na skrzydle zachodnim dowódca lotnictwa polecił ściągnąć na lotnisko eskadry pluton przydzielony do Nowogródzkiej BK, zostawiając przy brygadzie jeden samolot z załogą. Eskadra w dniu 3 września straciła od ognia własnej OPL dwa samoloty. Dowódca armii „Modlin” widząc zagrożenie tyłów umocnionej pozycji pod Mławą zwrócił się do naczelnego wodza z propozycją wycofania 20 DP na południe w rejon Opinogóry. Zgoda nadeszła dopiero wieczorem, co jak się okazało później przyniosło fatalne skutki. * Ruch niemieckiej broni pancernej w kierunku Różanu wywołał poważne zaniepokojenie dowódcy SGO „Narew”. Jeszcze tego dnia zdecydował się na przegrupowanie swych wojsk. 18 DP miała się ześrodkować w obszarze na południe od Ostrołęki, 33 DP w rejonie lasów Troszyn, a pułk piechoty z 41 DP, będącej w odwodzie naczelnego wodza, obsadził przyczółek mostowy pod Różanem. Cisza panująca na prawym skrzydle Grupy niepokoiła generała Fijałkowskiego i jego sztab. Wydawało im się to niemożliwe, by niemieckie dowództwo nie usiłowało wykorzystać wschodnich obszarów Prus dla obejścia otwartego skrzydła polskiego ugrupowania. Rano 3 września dowódca 51 eskadry rozpoznawczej został wezwany do dowódcy lotnictwa w Śniadowie. — Generałowi Fijałkowskiemu bardzo zależy na wyjaśnieniu, jakie siły niemieckie znajdują się przed prawym skrzydłem Grupy — zagaił szef lotniczego sztabu major pilot Żarski. Szczegóły wyjaśnił na mapie. — Niemcy na pruskim pograniczu wybudowali silnie umocnioną linię obrony. Jej przebieg jest nam znany dość dokładnie. Co się jednak kryje za umocnieniami, nie wiadomo. Wypady piechoty i kawalerii nie są w stanie nawet nadgryźć niemieckich umocnień. Co się tam dzieje, musi rozpoznać lotnictwo — mówił dalej major — generał za główny kierunek uważa Białą Piską—Orzysz i Giżycko. Tam coś może być. Na samej bowiem granicy, jak to wiemy od jeńców, znajdują się dywizje Landwehry nie nadające się do działań zaczepnych. Kapitan Hrapkiewicz jak urzeczony przyglądał się mapie. Jeziora i jeziora, dziesiątki, setki jezior i lasy. Wszędzie lasy. Tam wszystko może się kryć. — Jak pan, kapitanie, zamierza wykonać zadanie? — Wyślę dwa Karasie, jeden rozpozna na szerokim i płytkim pasie, drugi zapuści się aż pod Giżycko. — Dobrze. Akceptuję pańską propozycję. Sprawa nie jest alarmowa, ale do południa chciałbym mieć wyniki rozpoznania. — Tak jest, panie majorze. Po powrocie na lotnisko kapitan Hrapkiewicz wyznaczył do wykonania zadania dwie załogi. Główny ciężar spoczywał na załodze rozpoznającej rejon Giżycka. W tym czasie, gdy mechanicy szykowali samoloty, obserwator zapoznał się z terenem, który był wyjątkowo trudny. Dotychczas niemieccy myśliwcy nie pokazali się, ale należało się tego spodziewać. Skoro zakładano, że Niemcy coś tam knują, to niewątpliwie będą koncentrację osłaniali. Głębokość pięćdziesięciu kilometrów dla samotnego, słabo uzbrojonego i powolnego Karasia była spora. Mechanicy sprawnie przygotowali samolot do lotu, załadowali amunicję i można było startować, ale na przeszkodzie stanęły niemieckie bombowce sunące na wysokim pułapie w stronę Białegostoku. Odczekano pół godziny, ale znów się pojawiły bombowce, tym razem wracające do Prus. Gdy się nareszcie uspokoiło, Karaś ruszył na start. Nie obciążony bombami samolot szybko piął się w górę. Na wysokości tysiąca pięciuset metrów pilot przerwał wznoszenie i zredukował gaz. Po dwudziestu minutach lotu na ziemi ukazały się potężne leśne kompleksy Puszczy Piskiej rozciągającej się już na terenie Prus Wschodnich. Tu należało się liczyć z możliwością spotkania myśliwców oraz z ogniem artylerii przeciwlotniczej. Obserwator wpatrywał się w lesisty teren. Ale tam nic podejrzanego nie widzieli,

Niemcy bowiem swoje umocnienia starannie maskowali. Odezwała się artyleria przeciwlotnicza. Pilot wykonał kilka uników i bez trudu wydostał się z tego anemicznego ognia. Po chwili przekonał się, że było to tylko preludium. W lewo od trasy lotu rozciągała się olbrzymia tafla jeziora Śniardwy okolona wianuszkiem mniejszych i większych zbiorników wodnych. W pobliżu jeziora znajdowało się spore miasto Orzysz z węzłem drogowo-kolejowym. Tam już mogło się coś dziać. Obserwator spojrzał w tamtym kierunku i w tym momencie odezwała się artyleria przeciwlotnicza. To już była uwertura. Pilot bez chwili namysłu oddał drążek sterowy i postawił Karasia „na uszy”. Obserwatora rzuciło na podłogę kabiny, a strzelec nagle ujrzał nad sobą błękitne niebo. Smugi i pociski zostały za samolotem. Pilot przerwał nurkowanie. Chwila ciszy i znów zagrała artyleria. Postanowili miasto oblecieć od wschodu. Ta sama historia. Na trasie stanęła gęsta, wypiętrzona zapora ogniowa. Na skrzydłach Karasia pojawiły się groźne przestrzeliny. Lada moment mogli pojawić się myśliwcy. — Nie przelecimy przez zaporę — zawołał pilot. — Zawracamy na lotnisko — zdecydował obserwator. Skręcili na wschód. Minęli bokiem Ełk i pod Prostkami przelecieli granicę. Potem Karaś powoli wytracając wysokość leciał spokojnie w kierunku lotniska. Drugi samolot startujący nieco później nic ciekawego nie wykrył. Meldunek o silnej, wiele mówiącej OPL w rejonie Orzysza, przekazany został do Naczelnego Dowództwa Lotnictwa. Nikt jednakże nie zwrócił na niego uwagi. Nie stwierdziwszy na prawym skrzydle bezpośredniego zagrożenia, dowódca Grupy postanowił ściągnąć Suwalską BK z rejonu Zambrowa, a dowódca lotnictwa rozkazał, by 2 pluton 13 eskadry obserwacyjnej przeleciał spod Suwałk na lotnisko w miejscowości Wierzbowo. W czasie przelotu trzy Czaple zostały znienacka zaatakowane przez dwa Messerschmitty. W rezultacie tego ataku zginęli: dowódca plutonu kapitan obserwator Łaźniewski: i jego pilot podporucznik Chojnacki. Pozostałe dwie Czaple przeszły do lotu koszącego i ogniem kaemów wybroniły się. Eskadra tego dnia straciła w powietrzu dwie załogi i dwa samoloty. Wiadomość o wypowiedzeniu Niemcom wojny przez Anglię i Francję jeszcze tego dnia dotarła na wszystkie lotniska lotnictwa armii „Modlin” i SGO „Narew”, wywołała entuzjazm i przedwczesny optymizm. Na ogół sądzono, że jest to jednoznaczne z rozpoczęciem francuskiej ofensywy odciążającej i silnymi działaniami lotnictwa brytyjsko-francuskiego, ogólnie uważanego za znacznie silniejsze od niemieckiego. Niefortunne bombardowanie W nocy z trzeciego na czwartego września zaszły na obszarze operacyjnym armii „Modlin” wypadki o zasadniczym dla bitwy pod Mławą znaczeniu. Około północy podszedł z kierunku Przasnysza do Mławy niewielki podjazd pancerny. Jego zadanie było typowo dywersyjne. Zanim wdarł się do miasta, nastąpiła panika, bowiem jego pojawienie się sygnalizowały liczne pożary i silna strzelanina. W Ciechanowie znajdowały się służby 20 DP, między innymi rzeźnia i piekarnia, a ponadto ośrodek łączności armii. Na szczęście znalazł się tu batalion saperów, a na stacji kolejowej zatrzymał się pociąg pancerny. Saperzy wsparci silnym ogniem pociągu w ciągu półgodzinnej walki wyrzucili Niemców w kierunku Przasnysza. Ale znajdujące się w mieście tabory ogarnęła panika i rzuciły się do bezładnej ucieczki. Plotka o pojawieniu się niemieckich czołgów i kawalerii lotem błyskawicy rozeszła się na tyłach armii. Wieści te dotarły do Modlina. Na szczęście działała łączność pomiędzy dowództwem armii i 41 eskadrą rozpoznawczą. Jeszcze było ciemno, gdy kapitan Chrzanowski otrzymał rozkaz przeprowadzenia we wczesnych godzinach porannych rozpoznania w obszarze Nidzica—Wielbark—Chorzele—Krzynowłoga. Zadanie to wykonała pomiędzy godziną piątą trzydzieści a siódmą załoga porucznika obserwatora B. Strejmika (pilot kapral Głydziak, strzelec kapral Tęgorowski). W nakazanym rejonie nie stwierdzono nic podejrzanego, OPL bardzo słaba. Myśliwcy nie pojawili się. Dowódca eskadry udał się natychmiast z meldunkiem do sztabu armii. Na szosie wyminęli szereg wozów taborowych, podążających w stronę Modlina. Byli to nocni uciekinierzy spod Ciechanowa rozprzestrzeniający wieści o „strasznej klęsce, z której tylko oni wyszli z życiem”. W sztabie panował również nastrój podniecenia i podenerwowania. Chrzanowski przekazał meldunek pułkownikowi Praussowi. Po przeczytaniu mruknął pod nosem: — Nic istotnego! — Powinno to uspokoić generała. — Wątpię. Nadeszły jakieś nowe, niezbyt pomyślne wieści. Usiłowałem przekonać generała o konieczności przeprowadzenia rozpoznania na bliskim przedpolu armii. Ale jeden ze sztabowców miał inny

pogląd. Ostatecznie Karaś poleciał na stosunkowo dużą odległość, podczas gdy ciężar walki przesuwa się na południe. Pójdę z tym do generała. Minęło prawie pół godziny, pułkownik Prauss od dowódcy armii wrócił wyraźnie podenerwowany. — Panie kapitanie! Jest niedobrze. Ośrodek łączności w Ciechanowie meldował o wdarciu się do miasta niemieckich czołgów. Potem łączność się urwała, panuje złowroga cisza. Chciałem natychmiast wysłać na rozpoznanie samolot z 53 eskadry obserwacyjnej. Niestety, nie posiadamy już łączności z eskadrą. — Wobec tego my wykonamy rozpoznanie. Karaś może wystartować już za trzydzieści minut. — Pańska eskadra otrzymała inne zadanie. Dowódca armii rozkazał wszystkimi rozporządzalnymi samolotami natychmiast zbombardować niemiecką broń pancerną pod Ciechanowem — powiedział z naciskiem pułkownik Prauss... — To znaczy, że natychmiast mamy przeprowadzić rozpoznanie? — Nie, panie kapitanie. Dowódca armii uważa sytuację za nader krytyczną. Na pocieszenie mogę powiedzieć, że waszą wyprawę będzie osłaniała 152 eskadra myśliwska. Proszę natychmiast rozkazać kapitanowi Kołodziejkowi, by jak najszybciej wyruszył w powietrze. Spotkanie z myśliwcami nad Szpondowem. — Tak jest, panie pułkowniku — skwitował Chrzanowski łącząc się z eskadrą. — Panie kapitanie Kołodziejek — zaczął służbowo — ile pan ma samolotów, które mogą natychmiast wyruszyć? — Siedem. Ósmy, który powrócił z rozpoznania, nie jest jeszcze całkiem sprawny. — Proszę natychmiast podwiesić bomby i zbombardować niemieckie czołgi pod Ciechanowem. — Tak.jest, zrozumiałem! Gdzie się czołgi znajdują, na południe, wschód czy zachód od Ciechanowa? — Tego nikt nie wie. Musicie je rozpoznać i zbombardować. — Panie kapitanie, kto z nas robi żarty? — Nikt. Taki jest rozkaz dowódcy armii. I musimy go wykonać. Wyprawę będzie osłaniała eskadra myśliwska. Spotkanie z myśliwcami nad Szpondowem. — Jeszcze jedno pytanie, ile mamy zabrać bomb? — Po osiem pięćdziesiątek na Karasia. — To niemożliwe! Przy tym miękkim i podmokłym lotnisku możemy wziąć najwyżej po cztery pięćdziesiątki. W praktyce okazało się, że kapitan Kołodziejek umiejętności młodych pilotów oceniał zbyt optymistycznie, według własnych umiejętności nabytych w trakcie dziesięcioletniej służby w lotnictwie morskim i lądowym. Zorientował się, jak jest naprawdę, w chwili startu. Pomimo słabego obciążenia koła Karasia kleiły się do powierzchni. Rozbieg przedłużał się w nieskończoność. Pilot usiłował trzymać samolot z lekko opuszczonym ogonem. Gdy Karaś nabrał szybkości, ściągnął nieco drążek na siebie. Był już najwyższy czas. Granica lotniska znajdowała się tuż, tuż. Samolot oderwał się od ziemi i z opuszczonym ogonem nabierał prędkości, wyjąć silnikiem na pełnej mocy. Pilot odetchnął. Wykonał zakręt w lewo obserwując startujące maszyny. Drugiemu, trzeciemu i czwartemu powiodło się. Piąty „przesmarował” pole i rozłożył się. To samo szósty. Nad Szpondowo przyleciało ich pięć. Myśliwcy już czekali i na widok bombowców natychmiast cztery „jedenastki” ruszyły w powietrze. Myśliwcy ustawili się z tyłu Karasi, nieco wyżej. Nabrawszy tysiąc metrów wysokości cały zespół skierował się w stronę Ciechanowa, z którego rozchodziło się promieniście sześć bitych dróg. Na każdej z nich mogły znajdować się poszukiwane czołgi. Do Ciechanowa dolecieli szosą prowadzącą na Przasnysz, ale tu czołgów nie było. Kołodziejek zaczął analizować sytuację. Jeżeli czołgi chcą wyjść na tyły 20 DP, należy szukać ich na szosie wiodącej do Glinojecka. Nad miastem, zapełnionym niemieckim wojskiem, wykonali w ogniu artylerii przeciwlotniczej krąg i złapali szosę na Glinojeck. Myśliwcy rozluźnili szyk. Wszyscy wpatrywali się w teren. Czotgi ukazały się nagle zza niewielkiego lasku. Nie było czasu na wykonanie dokładnych pomiarów i nawet na określenie kursu bojowego. Nadlecieli nad kolumnę. Jeszcze podporucznik Tuszyński obserwator Kołodziejka nie zdążył zwolnić bomb, a już strzelała artyleria. Dowódca zespołu nie posiadał żadnych środków łączności i mógł liczyć jedynie na obserwatorów. Istotnie, nie zawiódł się. Natychmiast po serii bomb z samolotu dowódcy na ziemię poleciały bomby z pozostałych Karasi. Niemieccy myśliwcy nie pojawili się. Bomby padały daleko na pobocza, tylko kilka znalazło się na jezdni. Myśliwcy odprowadzili Karasie na lotnisko w Zdunowie. Przy lądowaniu rozbił się trzeci samolot. Kapitan Chrzanowski tak napisał w swym sprawozdaniu: „Wynik bombardowania był bardzo nikły. Gdyby zezwolono przed bombardowaniem przeprowadzić rozpoznanie, wynik wyprawy byłby osiągnięty”. W tym czasie, gdy Karasie 41 eskadry bombardowały czołgi, na północ od Ciechanowa rozegrały się tragicznie wypadki. Wskutek późnej decyzji naczelnego wodza 20 DP odwrót rozpoczęła o świcie. Poranek

4 września zastał ją w otwartym terenie. Jej ruch natychmiast. został rozpoznany przez Niemców i ściągnął na siebie silne związki lotnictwa bombowego, atakującego przemęczone wojska przez kilka godzin. Wiele oddziałów zostało rozproszonych. Jeszcze gorzej było z 8 DP. W czasie natarcia na Mławę nastąpiło skrzydłowe uderzenie silnej broni pancernej. Dywizja, poza 21 pułkiem piechoty, przestała prawie istnieć. W ręce nieprzyjaciela wpadła część artylerii i kwatera główna dywizji. Po pierwszej fali panikarzy z nocnej akcji na Ciechanów w rejonie lotnisk armijnych pojawiła się druga, znacznie liczniejsza. — Front już właściwie nie istnieje — meldował oficer sztabu armijnego lotnictwa naczelnemu dowódcy lotnictwa — sytuacja ta zmusza do wycofania lotnictwa z przedpola Modlina za Wisłę lub Narew. Pułkownik Prauss zamierzał przesunąć podległe mu trzy eskadry za Wisłę w godzinach porannych 5 września. Tymczasem dowódcy, nie mając od południa łączności z dowództwem i wskutek potęgujących się wieści o zagrożeniu lotnisk, decydują się nie czekając na rozkazy na zmianę miejsc postoju. Rzut powietrzny 41 eskadry rozpoznawczej liczący pięć samolotów około godziny osiemnastej przelatuje na lotnisko Okęcie, natomiast rzut kołowy skierował się na lotnisko polowe Zielonka koło Rembertowa. 152 eskadra myśliwska przesunęła się do Kłoczewa koło Zakroczymia, a 53 eskadra obserwacyjna przeszła na opuszczone przez myśliwców lotnisko w Szpondowie. Eskadry myśliwska i rozpoznawcza miały duże trudności z załadowaniem sprzętu i ludzi na samochody. Podporucznik techniczny Dyszlewski z 41 eskadry rozwiązał to zadanie w ten sposób, że samochody wykonały w nocy kilka nawrotów na trasie Zdunowo—Zielonka. Natomiast oficer techniczny dywizjonu myśliwskiego uważając, że lada moment w Szpondowie pojawią się Niemcy, na samochody zabrał tyle ludzi, ile się dało, benzynę natomiast polecił wyłać i zostawiając resztę personelu technicznego odjechał do Kłoczewa. Decyzji wylania paliwa przeciwstawił się stanowczo lekarz dywizjonu porucznik dr Alfred Kramer. Z pozostałą częścią rzutu kołowego zamierzał on przenocować w Szpondowie, a rano zorganizować jakiś transport. Odszukać Mazowiecką Brygadę Kawalerii Przez cały dzień 4 września, dywizje i brygady SGO „Narew” prowadziły przegrupowanie w myśl wytycznych z poprzedniego dnia, 51 eskadra rozpoznawcza wykonała pod osłoną myśliwców dwa loty rozpoznawcze w rejonie Myszyńca i Chorzel. W pierwszym napotkano niemiecki samolot rozpoznawczy typu Do-17. Został on zaatakowany przez myśliwca ze 151 eskadry. W decydującym momencie zacięły się karabiny maszynowe i strzelec Dorniera zestrzelił polską „siódemkę”. Pilot wyskoczył, a niemiecka maszyna przeszła do lotu koszącego i uciekła do Prus Wschodnich. Pod Myszyńcem obserwator stwierdził, że sytuacja jest opanowana. Niemcy opuścili Kadzidło. Żadne. większe siły nieprzyjaciela nie posuwały się na Myszyniec. Inaczej wyglądała sytuacja w rejonie Chorzel. Przez miasto szosą na Różan ciągnęły liczne kolumny zmotoryzowane i pancerne. Obszar Chorzel rozpoznawała również załoga: porucznik obserwator W. Pęski i pilot starszy sierżant Madaliński z 13 eskadry obserwacyjnej. Z Wierzbowa wystartowali około godziny jedenastej. Przedtem przez pół godziny czekali na ziemi z zamaskowanym samolotem, wokół bowiem kręcili się w powietrzu Niemcy, rozpoznający linie kolejowe ze Śniadowa do Łomży i z Ostrołęki przez Śniadowo do Białegostoku. Położenie lotniska w niewielkiej odległości od linii kolejowej i stacji węzłowej Śniadowo od początku niepokoiło lotników eskadry, tym bardziej że warunki do maskowania były bardzo złe. Spory folwark Wierzbowo położony w znacznej odległości od lasu zapewniał dobre zakwaterowanie, ale samoloty można było tylko ukryć w sadzie. Mieściły się w nim najwyżej Czaple 2 plutonu. Gdy wrócił spod Suwałk 1 pluton, stało się tu ciasno, a tym samym niebezpiecznie. Ale teraz nie był odpowiedni czas na rozmyślania o tym, przynajmniej dla załogi porucznika Pęskiego lecącej kursem prawie zachodnim w rejon Chorzel. Co się dzieje w sztabie Grupy, wiedziano z meldunków 51 eskadry, natomiast o wypadkach, które rozegrały się w armii „Modlin”, nie dotarły żadne wieści. Jeszcze poprzedniego dnia urwał się kontakt z Mazowiecką Brygada Kawalerii działającą na prawym skrzydle armii. Porucznik Pęski otrzymał zadanie nawiązania łączności z brygadą i zorientowania się w położeniu. W tym celu miał w kabinie podchwytywacz, meldunki ciężarkowe i kolorowe rakiety. Gdyby zaistniała konieczność, otrzymał polecenie lądowania w przygodnym, terenie. Po półgodzinnym locie nie natknąwszy się w powietrzu na nieprzyjaciela znaleźli się pod Chorzelami. Tu zostali ostrzelani przez niemiecką artylerię przeciwlotniczą. Pilot wykonał kilka uników i bez trudu wydostali się z ognia. Szosą ciągnęli Niemcy. Pęski postanowił lecieć w rejon Krzynowłogi. Tam się znajdowały pozycje obronne Mazowieckiej Brygady Kawalerii. Ale czy jeszcze trzymają się tam dzielni ułani i szwoleżerowie? Bardzo wątpliwe, skoro szosą na Przasnysz szły niemieckie kolumny. Po kilku minutach sprawa wyjaśniła się. W Krzynowłodze obserwator

zobaczył spalone obejścia, kilka rozbitych schronów, zryte pociskami okopy. W wiosce i na pobliskich drogach kręciły się tabory przeciwnika. Polecieli, na południowy zachód nad Rzęgnowo. Ten sam widok, z tym jeszcze, że w spalonej wsi biwakowała niemiecka piechota. Wszystko wskazywało, że Mazowiecka Brygada Kawalerii dokonała głębokiego odskoku na południe. Gdzie się obecnie znajduje, trudno powiedzieć. Jak ich szukać w rojowisku niemieckich wojsk zalewających północne Mazowsze? Pęski zdecydował się wracać do Wierzbowa. W powietrzu panowała cisza. Nie było nikogo obcego. Pilot okrążył miejscowość. W pobliżu sadu wyłożono białą literę T zapraszającą do lądowania. Starszy sierżant Madaliński zredukował gaz, wykonał ostatni skręt i poszedł do lądowania. Po chwili kołami dotknął ziemi. Podkołował pod skraj sadu i wyłączył silnik. Porucznik Pęski wyskoczył z kabiny udając się kierunku kapitana Fijuta stojącego obok domku ogrodnika. W tym momencie rozległ się potężny szum silników lotniczych. Zanim ktokolwiek się zorientował, nad wioską przemknęła trójka Heinkli. Ponieważ eskadry obserwacyjne nie posiadały środków OPL, nie pozostało nic innego, jak wykonać przepisowe „Lotnik! Kryj się” i czekać. Heinkle przefastrygowały nad bronią pokładową i rzuciły kilka lekkich bomb. Zaledwie zniknęły, ukazał się drugi klucz, a potem trzeci. Po odlocie ostatniego Niemca na lotnisku zapanowała cisza. Liczono się z powtórnym nalotem. Pierwszy z ziemi wstał kapitan Fijut. Otrzepał mundur z piasku i zawołał: — Szefie! Ilu jest zabitych i rannych? Co z samolotami? Wydawało się zgoła nieprawdopodobne, by eskadra nie poniosła strat. A jednak tak było. Nikt nie został nawet ranny. Ani jeden samolot nie był uszkodzony. — Mieliśmy wielkie szczęście — stwierdził porucznik Pęski. Jeszcze tego popołudnia eskadra przeniosła się na lotnisko Jabłonka Kościelna koło Zambrowa. Brygada bombowa spieszy z pomocą armii „Modlin” Od dnia, kiedy na prawym skrzydle armii „Modlin” pojawiły się czołgi, generał Przedrzymirski domagał się interwencji lotnictwa bombowego. Jego stanowcze nalegania nie były jednak uwzględniane, ponieważ na innych kerunkach także operowała niemiecka broń pancerna, a za najbardziej zagrożony uznano kierunek prowadzący przez Częstochowę na Warszawę. Tam też zostały skierowane główne siły brygady bombowej liczącej zaledwie 86 samolotów, w tym tylko 36 nowoczesnych Łosi. Dzień 4 września był dniem największego wysiłku brygady, odniosła ona największe sukcesy, ale i poniosła również największe straty. Po południu Naczelne Dowództwo Lotnictwa chcąc ulżyć armii „Modlin” poleciło, aby VI dywizjon bombowy dokonał bombardowania w obszarze pomiędzy Pułtuskiem a Ciechanowem. Dywizjon zajmował lotnisko w miejscowości Ząbków koło Sokołowa Podlaskiego. Ostatnią akcję bombową eskadry dywizjonu przeprowadziły 2 września siłami osiemnastu Karasi w rejonie Częstochowy, tracąc pięć samolotów. Pozostałe wróciły na lotnisko silnie postrzelone. Trzeciego i czwartego września personel naziemny prowadził naprawę sprzętu, co też nastręczało duże trudności ze względu na brak technicznego zaplecza. Gdy w godzinach popołudniowych nadszedł rozkaz z Naczelnego Dowództwa Lotnictwa, jednostka posiadała osiem sprawnych samolotów. Jeden z nich powrócił postrzelany z rozpoznania rejonu Częstochowy, a drugi miał przeprowadzić rozpoznanie obszaru Pułtusk—Ciechanów. Bliższych bowiem danych o znajdującej się tam broni pancernej NDL nie podało. Na bombardowanie dowódca dywizjonu kapitan Peszke mógł więc wysłać zaledwie sześć Karasi. Rozkaz przeprowadzenia rozpoznania otrzymała załoga: porucznik obserwator Modrzewski, plutonowy pilot T. Kulesza i strzelec samolotowy kapral Czech. Zaledwie obsługa techniczna przystąpiła do zapuszczania silnika, na niebie ukazała się ciągnąca na zachód niemiecka wyprawa bombowa. Trzeba było przerwać przygotowania do chwili, aż na horyzoncie zniknęły bombowce z czarnymi krzyżami. Dochodziła godzina siedemnasta trzydzieści, gdy Karaś pilotowany przez plutonowego Kuleszę oderwał się od ziemi. Do zachodu słońca pozostawała jedna godzina. Pomimo iż obserwator miał przekazywać meldunki do lotniskowej radiostacji otwartym tekstem, czasu było mało. Czyniono jednocześnie przygotowania do wyprawy. Przywieziono bomby — po osiem pięćdziesiątek na Karasia. Wszystkiego niecałe dwie i pół tony! O osiemnastej odezwała się radiostacja lotniskowa. Porucznik Modrzewski meldował o rozpoznanej w miejscowości Gostkowo niewielkiej zmotoryzowanej kolumnie długości kilkuset metrów. Za kilka minut nadszedł następny meldunek. W odstępie około pięciu kilometrów za pierwszą kolumną posuwała się następna, tym razem pancerna długości ponad dwóch kilometrów. Mogła być nawet dłuższa, jej ogon znajdował się bowiem w Ciechanowie. Posuwała się szosą na Pułtusk. Ta mała pierwsza kolumna, to pewnie oddział rozpoznawczy. Dowódca dywizjonu postanowił nie czekając na dalsze meldunki wysłać w powietrze szóstkę samolotów. Przygotowania dobiegały końca. Podwieszono ostatnie bomby. I znów na horyzoncie pojawiły

się hitlerowskie Heinkle. Dopiero o godzinie osiemnastej trzydzieści na start ruszył Karaś z załogą oficera taktycznego dywizjonu kapitana Kazimierza Jaklewicza, on to prowadził wyprawę. Pole wzlotów w Ząbkowie było niewielkie i należało startować pojedynczymi maszynami. Kapitan Jaklewicz zamierzał dolecieć do miejscowości Gostkowo na wysokości czterystu metrów kluczami w ciągu, po czym przejść na ciąg pojedynczymi samolotami i z wysokości stu metrów zaatakować rozpoznaną kolumnę pancerną, która w tym czasie powinna dochodzić do Gostkowa. Może nie było to zupełnie zgodne z regulaminem, ale logiczne. Lot w zwartym szyku kluczami zapewniał względnie silną obronę przed myśliwcami, a nagłe pojawienie się polskich bombowców o zmroku na małej wysokości miało być dla niemieckich czołgistów całkowitym zaskoczeniem. Po uformowaniu nakazanego szyku szóstka Karasi leciała w kierunku ginącej za horyzontem złotej tarczy słonecznej. Pod Pułtuskiem przelecieli nad połyskującą wstęgą Narwi, potem ukazała się prosta jak strzelił szosa do Ciechanowa. Kapitan Jaklewicz kiwaniem skrzydeł dał znak do zmiany szyku. Karasie pozornie bezładnie rozsypały się w powietrzu. Po chwili jednakże sprawnie uformowały szyk przechodząc jednocześnie do lotu nurkowego. Na czele kolumny leciał Karaś kapitana Jaklewicza, a zamykał ją samolot z załogą: porucznik obserwator Stangret, pilot kapral Nowakowski i strzelec kapral Sawicki. Na północnym zachodzie widniały łuny pożarów. Tam gdzieś znajdowali się Hunnowie XX wieku! Na szosie ukazał się zauważony przez porucznika Modrzewskiego niemiecki oddział rozpoznawczy, ale to nie był cel godny ich bomb. Zaraz powinny ukazać się czołgi. Po niespełna minutę trwającym locie na jezdni szosy zamajaczyły w ciemnościach czarne pudła niemieckich wozów pancernych. Piloci usiłowali trzymać samoloty nad osią drogi, a obserwatorzy zwalniali bombę po bombie. Wybuchy podrzucały w powietrze lecące na małej wysokości polskie bombowce. Tu i ówdzie niemiecka artyleria przeciwlotnicza usiłowała otworzyć ogień. Był mało skuteczny i chaotyczny. Czynnik zaskoczenia i zapadające ciemności sprzyjały Polakom. Ogon kolumny i koniec akcji. Wszystkie bomby poszły na niemieckie czołgi. Karasie schodziły z celu rozsypując się w powietrzu. Do Ząbkowa każda załoga miała wracać na własną rękę. Spotkanie z myśliwcami było wykluczone, a możliwość zderzenia się w powietrzu zupełnie realna. Czy był to ten sam oddział pancerny, który rano bombardowała 41 eskadra, nie wiadomo. Można było założyć, że straty zadane Niemcom przez sześć Karasi VI dywizjonu były na pewno większe od strat chaotycznego, porannego bombardowania. Ale, czy były one w stanie pomóc armii „Modlin”, to bardzo wątpliwe. Jako ostatnia nadleciała nad lotnisko załoga porucznika Stangreta. Panowały tu ciemności. Jedynie lampy stajenne słabo wytyczały niewielkie pole wzlotów Pilot kapral Nowakowski wykonał krąg i umownymi znakami poprosił o zezwolenie do lądowania. Ziemia wyraziła zgodę. Wykonał następny krąg i wszedł na kierunek lądowania. Przymknąwszy gaz usiłował zapalić reflektory, ale przełącznik kręcił się i reflektor nie reagował. Nie było rady, obserwując kątem oka światła lamp stajennych, operując gazem usiłował wymacać ziemię. Udało się! Cała załoga odetchnęła z ulgą. Koła samolotu toczyły się po lekko podmokłej glebie. Karaś szczęśliwie kończył dobieg. Dopiero po wylądowaniu okazało się, że pod skrzydłami wisiała pięćdziesięciokilogramowa piguła. Nowakowskiemu zrobiło się gorąco na myśl, że mogła się urwać, była przecież odbezpieczona. Eskadry zmieniają lotniska Według założeń naczelnego wodza armia „Modlin” na pozycji mławskiej mogła się bronić około siedmiu dni, następnie opóźniając nieprzyjaciela miała się wycofać na ostateczną linię obronną na rzece Narwi. Wprawdzie linia ta nie była umocniona i przygotowana do obrony, ale w oparciu o przeszkody terenowe i forty twierdzy modlińskiej można ją było utrzymać około tygodnia. Razem chodziło tu o piętnaście dni, to jest czas potrzebny do ruszenia francuskiej ofensywy na Zachodzie. Wypadki, które rozegrały się w dniu 4 września, przekreśliły te rachuby. Dowódca armii nie posiadał żadnych odwodów, którymi mógłby powstrzymać marsz Niemców i obsadzić linię Narwi. Generał Przedrzymirski widział już niemieckie czołgi przekraczające bez przeszkód Narew i dalej sunące na Warszawę, która na tym kierunku nie była przygotowana do obrony. Nie mając do wieczora ani łączności, ani meldunków od dowódców 20 i 8 DP dowódca armii wysłał w teren oficerów łącznikowych z zadaniem nawiązania kontaktu z oddziałami i stwierdzenia, jakie jest prawdziwe położenie na froncie. Oficerowie wróciwszy po północy do Modlina meldowali, że jest źle, ale nie tak jak przypuszczano. Istotnie, obie dywizje uległy rozsypce. Ale w godzinach popołudniowych nacisk nieprzyjaciela zupełnie ustał. Jeżeli nie będzie go przez cały dzień 5 września, dywizje doprowadzą się do porządku i będą przedstawiały, jeśli nie pełną, to przynajmniej znaczną wartość bojową. Tego rodzaju stwierdzenie zaskoczyło generała Przedrzymirskiego, który zastanawiał się, dlaczego Niemcy nie ścigają pobitych polskich oddziałów.

— Przypuszczam, panie generale — powiedział obecny pułkownik Prauss — że Niemcy nie zdają sobie sprawy z rozmiarów naszej klęski. Po prostu zawiodło ich lotnictwo rozpoznawcze rzekomo niezawodne. — Albo też przełamanie mławskiej pozycji kosztowało ich tyle wysiłku, źe ich wojska wymagają odpoczynku — stwierdził szef sztabu. — Możliwe jest jedno i drugie. Proszę pana, pułkowniku, by rano nasze lotnictwo, które już dostarczyło tyle cennych informacji, od rana piątego września przeprowadziło rozpoznanie na kierunku Modlin—Mława. — Tak jest, panie generale — odpowiedział pułkownik Prauss. Pułkownik nie wiedział, że wskutek nadmiernej inicjatywy dowódców eskadr samowolnie pozmieniano lotniska, że przez cały dzień 5 września trwało nawiązywanie łączności i poszukiwanie eskadr. W rezultacie lotnictwo armii „Modlin” w tak krytycznym momencie nie mogło przeprowadzić rozpoznania. Dowódcy eskadr, zamiast bezkrytycznie przyjmować do wiadomości wieści o zagrożeniu lotnisk, powinni wysłać w powietrze samoloty, by rozpoznały położenie w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Nie uczyniono tego jednak. Całkowicie zdezorganizowana została sieć dozorowania na kierunku północnym, co poważnie zaciążyło na efektywności działań brygady pościgowej broniącej stolicy. Niezależnie od położenia na ziemi była to druga przyczyna zmuszająca brygadę do opuszczenia obszaru Warszawy. * Kilka minut po północy na lotnisku w Szpondawie pojawił się niespodziewanie lekki czołg rozpoznawczy TK. Przybyły tym pojazdem porucznik broni pancernej zwrócił się do porucznika Kramera z prośbą o dostarczenie benzyny. — Na szosie z braku paliwa stanęło sześć moich czołgów — wyjaśnił — na jednym dociągnąłem do was na resztkach benzyny Dowiedziałem się bowiem od żołnierzy, że tu się znajduje lotnisko. Na pewno macie benzynę i pomożecie w nieszczęściu. — Istotnie benzynę chętnie wam damy, mamy jednak inny kłopot. Brakuje nam samochodów, aby wywieźć nasz sprzęt. — Samochody nie stanowią problemu. Na szosie stoi mnóstwo porzuconych pojazdów z braku paliwa. — A gdzie są naprawdę Niemcy? — zapytał któryś z podoficerów przysłuchujących się rozmowie. — Gdzie? Według panikarzy wszędzie. A gdzie naprawdę? Pod Ciechanowem, czterdzieści kilometrów stąd. Kramer dał czołgistom paliwo, a potem przy ich pomocy ściągnął z szosy dwa porzucone samochody ciężarowe. Wczesnym rankiem dzielny lekarz załadowawszy sprzęt i ludzi podążył w stronę Kłoczewa. Dojeżdżając zobaczyli startujące „jedenastki”. Rzut kołowy dywizjonu też zdążył dojechać, zanim pojawili się na lotnisku. Postanowił udać się do Modlina w poszukiwaniu dowództwa lotnictwa armii „Modlin”. Na teren twierdzy nie wpuszczono go. Mało tego, wyczuł, że jest podejrzany o szpiegostwo lub też dywersję. Na szczęście pojawił się oficer ze sztabu armii, który go poinformował, że MP dowódcy armii znajduje się w Jabłonnie. Tam też pojechał Kramer. Po drodze widać było niszczycielską działalność niemieckiego lotnictwa, wróg bombardował mosty na Wiśle i Narwi, koszary i stację kolejową. Dowództwo armii miało swą siedzibę w pałacu pamiętającym czasy księcia Pepi. Tu znów spoglądano na niego podejrzliwie. — Jeżeli pan jest lekarzem, to dlaczego wozi pan sprzęt nie mający nic wspólnego z medycyną? — dopytywał się oficer żandarmerii. — Całe szczęście, że posiadamy dzielnych lekarzy — uciął dyskusję przybyły podpułkownik Adamecki — proszę porucznika do środka. Sto pięćdziesiątą drugą eskadrę skierowano na lotnisko pod Poniatowem zajmowanym do 3 września przez IV dywizjon brygady pościgowej. Eskadra swą działalność w składzie lotnictwa armii „Modlin” zakończyła w dniu 6 września, po czym skierowana została do brygady pościgowej. Działając w rejonie Lublina piloci eskadry zestrzelili trzy samoloty niemieckie (w tym podporucznik Bury-Burzymski dwa). * Kompletnym niewypałem było skierowanie 41 eskadry rozpoznawczej na lotnisko Okęcie. Niemieckie bombowce omijały największą polską bazę lotniczą i jak dotychczas spadło na nią zaledwie kilka bomb. Każdej jednakże godziny mógł się tu pojawić silny zespół i pomimo bohaterstwa pilotów brygady pościgowej przeorać lotnisko wzdłuż i wszerz. Nic dziwnego, że kapitan Chrzanowski dowiedziawszy się o przelocie rzutu powietrznego na Okęcie natychmiast udał się tam samochodem. Nie było to takie proste.

Wszędzie bowiem tworzyły się korki i zatory. Przybywszy rano na lotnisko kapitan zobaczył stojącą na polu wzlotów piątkę swych Karasi. Rozkazał natychmiast zapuszczać silniki i lecieć do Zielonki. — Panie kapitanie — zameldował porucznik Malinowski — dowiedziałem się od jednego z pracowników Państwowych Zakładów Lotniczych, że na lotnisko w Bielanach ewakuowano kilka PZL-43 przeznaczonych na eksport do Bułgarii. A może by je zarekwirować? Propozycja przedstawiała się ponętnie. Samoloty liniowe PZL-43 stanowiły ulepszoną wersję Karasia, posiadały większą prędkość i co najważniejsze były uzbrojone w świetne karabiny maszynowe wz. 37, popularnie nazywane „Szczeniakami” o rewelacyjnej szybkostrzelnośei teoretycznej 1200 pocisków na minutę. — Panie poruczniku — zadecydował kapitan Chrzanowski po chwili namysłu — niech pan bierze mój samochód i jedzie na Bielany, a ja przelecę samolotem do Zielonki. Piątka Karasi o godzinie piątej minut dziesięć wystartowała do Zielonki, a Malinowski wyruszył samochodem na drugi kraniec miasta. Istotnie, na bielańskim lotnisku stały nowiutkie PZL-43. Starszy sierżant Miłosz sprawujący pieczę nad tymi i innymi samolotami ewakuowanymi na Bielony nie miał żadnej obiekcji przeciwko przekazaniu ich eskadrze. — Benzyna jest, uzbrojenie jest. Zapuszczajcie silniki i gońcie rąbać szkopów. Malinowski udał się więc do Zielonki po pilotów i mechaników. Pomimo wczesnych godzin porannych miasto tętniło życiem. Na ulicę tłumnie wylegli mieszkańcy wiwatując na cześć Francji i Anglii. Nadal wierzyli, że niebawem nad Warszawą pokażą się alianckie samoloty i przepędzą hitlerowską Luftwaffe. Jedynym plusem tego niezbyt fortunnego dnia było zasilenie 41 eskadry w dwa nowe samoloty PZL-43. Lotnictwo armijne SGO wykonało tego dnia dwa loty rozpoznawcze, a myśliwcy dwukrotnie patrolowali obszar Grupy. Sukcesów nie odniesiono. Składając szefowi sztabu lotnictwa majorowi Żarskiemu meldunek z rozpoznania, kapitan Hrabkiewicz poinformował o silnej działalności niemieckiego lotnictwa w rejonie Zalesia. — Jeżeli nas wykryją, to nie wiem, czy się nam uda wyjść obronną ręką, jak wczoraj Fijutowi. — Zgadzam się. Musicie zmienić lotnisko —-stwierdził major Żarski. — Dam wam największe i najlepsze lotnisko w miejscowości Ceranów. — Niech pan jeszcze dziś dokładnie rozpozna nowe lotnisko — zwrócił się do kapitana Hrabkiewicza — a jutro przenoście się tam. Może będzie ono dla was pomyślniejsze. Była to wyraźna aluzja do porozbijanych Karasi. Kapitan odmeldował się u szefa sztabu i odjechał do Zalesia. Przybył tam późnym popołudniem. — Panie poruczniku — zwrócił się do podporucznika pilota Józefa Ryńskiego.— proszę kazać przygotować „erwudziaka”. Polecimy na rozpoznanie nowego lotniska w Ceranowie. Przydzielony eskadrze samolot łącznikowy RWD-8 dotychczas był prawie nie wykorzystywany. Mechanicy na wieść, że nareszcie będzie potrzebny, wyciągnęli go z lasu, rozłożyli skrzydła do lotu i po dwudziestu minutach podporucznik pilot Ryński z dowódcą eskadry, na pełnym gazie, oderwali się od pola wzlotów. Lecieli na małej wysokości wzdłuż linii kolejowej Ostrołęka—Ostrów Mazowiecka—Małkinia. Minęli po drodze miejscowość Biel, gdzie stały resztki 151 eskadry myśliwskiej, przelecieli Bug i znaleźli się nad sporym leśnym kompleksem. Tu na jego południowo-wschodnim skraju leżała duża wieś Ceranów. Ryński okrążył miejscowość i wylądował na polu w pobliżu lasu. Miejsce istotnie idealnie nadawało się na lotnisko. Pole było równe, gładkie i twarde. Duża miejscowość ze sporym dworem zapewniała dobre zakwaterowanie. — Wracamy do Zalesia — zadecydował dowódca eskadry. Czas był najwyższy, od wsi bowiem biegł tłum ciekawskich. Rozpoznać ugrupowanie niemieckiej 3 armii O tym, że na froncie północnym jest źle, wiedzieli dowódcy obu związków operacyjnych — armii „Modlin” i SGO „Narew”. Naczelny wódz oddał do dyspozycji generała Przedrzymierskiego swój odwód — Grupę Operacyjną „Wyszków”, która otrzymała zadanie obrony przepraw na Narwi. W dalszym ciągu nie wiedziano z całą pewaośeią, gdzie znajduje się główny wysiłek niemieckiej 3 armii. Pomimo iż lotnictwo dyspozycyjne NW przeprowadziło liczne loty rozpoznawcze, sprawa była niejasna *. * Czwartego i piątego września nastąpiło u Niemców przegrupowanie. 3 armia w sile 7 dywizji piechoty, 1 dywizji pancernej i brygady kawalerii, łamiąc twardy polski opór, nacierała w kierunku Narwi na odcinku Pułtusk—Różan. Natomiast na Modlin prawym brzegiem Wisły przesuwał się XXI korpus piechoty.

W związku z tyra dowódca armii „Modlin” po przejściach dnia 5 września zażądał, aby lotnictwo armijne w dniu 6 września wyjaśniło: Co kieruje się z rejonu Ciechanów—Przasnysz na Różan—Pułtusk— Serock? Co kieruje się z tego rejonu na Płońsk—Wyszogród, Zakroczym? Czy jest ruch nieprzyjaciela na zachód od linii kolejowej Działdowo—Mława—Ciechanów? Główny ciężar tego zadania spadł na 41 eskadrę rozpoznawczą, która tego dnia wykonała rekordową ilość lotów, bo aż dziesięć! Latały prawie wszystkie załogi, niektóre wykonały po dwa loty. Strat w ludziach eskadra nie poniosła, stracono natomiast dwa samoloty, które zostały tak postrzelane, że nie nadawały się do remontu we własnym zakresie. A jak wiadomo, służby lotnicze nie zdążyły się zmobilizować i nawet nie było możliwości ewakuowania uszkodzonego sprzętu, podobnie jak to miało miejsce w Zdunowie. Pomimo bardzo silnej naziemnej OPL dostarczono wiele cennych meldunków wyjaśniających w znacznym stopniu sytuację w obszarze na północ od Narwi. Zgodnie z wprowadzonym od 2 września przez kapitana Kołodziejka zwyczajem na loty zabierano małe — 12,5 kg — bomby niszczące lub tak zwane „myszki” — lekkie bomby zapalające. Przy każdej nadarzającej się okazji nasi obserwatorzy obsypywali nimi Niemców, aby nie zapominali, że polskie lotnictwo istnieje i walczy dalej. Kilka razy ostrzeliwano kolumny z karabinów maszynowych. W czasie tej dużej akcji rozpoznawczej trwającej od godziny szóstej trzydzieści cztery do osiemnastej trzynaście stwierdzono, że na zachód od linii kolejowej Działdowo—-Ciechanów jedynie w rejonie Działdowa znajdują się niewielkie siły niemieckie. Z rejonu Ciechanów—Przasnysz na Płońsk posuwają się nieduże siły piechoty. Natomiast na Narew w obszarze Pułtusk—Różan sunęła groźna stalowa lawina niemieckich czołgów, transporterów i artylerii, a to wszystko przeplatane oddziałami piechoty, kawalerii konnych taborów. Kolumny pancerne zbliżały się z Makowa do Różanu, z Przasnysza do Makowa, szły na Pułtusk i Ciechanów. W godzinach popołudniowych Niemcy nawiązali kontakt ogniowy z obsadą przyczółków pod Pułtuskiem, a pod Różanem bitwa toczyła się od 5 września. Rozpoznanie 41 eskadry było płytkie na głębokości do trzydziestu kilometrów. Tylko jedna załoga podporucznika obserwatora Ośmiałowskiego (pilot podporucznik Radwański i strzelec podchorąży rezerwy Tabaczyński) zapuściła się aż pod Wielbark. Aż, bowiem w dniu 1 września Wielbark leżał kilkanaście kilometrów od granicy. Natomiast 6 września front przesunął się nad Narew i Wielbark, znalazłszy się na stosunkowo dalekich tyłach. Była tam stacja kolejowa i sztab armii słusznie przewidywał, że iść przez nią może zaopatrzenie dla niemieckich wojsk posuwających się na Narew. Wyznaczona na lot załoga wystartowała we wczesnych godzinach popołudniowych. Od rana świeciło słońce. Na niebie pętały się nieliczne strzępki altocumulusów. Znad Zielonki Karaś przyjął kurs na Różan. Na wysokości tysiąca metrów przecięli szosę z Warszawy do Wyszkowa, a nieco później Bug i szosę z Serocka do Wyszkowa. Na razie nic nie mówiło o toczącej się wojnie i groźbie broni pancernej wychodzącej na tyły stolicy. Pierwsze wojskowe oddziały zobaczyli dopiero na szosie z Wyszkowa do Pułtuska. Później przelecieli Narew płynącą licznymi zakolami z masą łach i płycizn. Każdy tę rzekę przejdzie w bród — pomyślał podporucznik Ośmiałowski. Za kilka minut, ukazał się Różan. Niewielkie miasto z resztkami starych rosyjskich fortów. Słabo rozbudowane umocnienia miały nie przepuścić Niemców na wschodni brzeg rzeki. Dzielni piechurzy z 41 DPRez., pomimo słabego wsparcia artyleryjskiego, powstrzymali pierwsze uderzenie przeciwnika, a nawet przeciwuderzeniem wyrzucili Niemców na północ. Ale oto nadciągały już niemieckie posiłki. Piechota z artylerią i czołgami posuwała się na Różan z Chorzel i Makowa. Blok meldunkowy Ośmiałkowskiego pęczniał z minuty na minutę. — Popatrz w lewo! — usłyszał wołanie pilota. Przed samolotem, nieco na trawersie, wisiał w powietrzu na wysokości około tysiąca trzystu metrów niemiecki balon obserwacyjny. — Posyłamy go na ziemię? — zapytał obserwator. — Naturalnie. Po co ma zasmradzać powietrze. Ja się z nim uporam, a wy uważajcie, by ktoś nam nie wlazł na tyłek. Radwański dodał nieco gazu i podciągnął maszynę w g»rę. Po chwili balon znalazł się na tle pstrokatej ziemi. Pilot w dalszym ciągu trzymał Karasia na wznoszeniu, by zaatakować z góry. — Zna regulamin — stwierdził Ośmiałkowski. Regulamin bowiem nakazywał atakować balon obserwacyjny z góry, gdy się znajduje na wysokości powyżej tysiąca metrów. Pilot przeszedł do lotu nurkowego. Polacy zauważyli, jak dźwigarka gwatłownie ściąga balon na ziemię. Ale było już za późno. Karaś sunął z prędkością ponad 300 km/godz. Pilot odbezpieczywszy karabin maszynowy czekał na moment do otwarcia skutecznego ognia. Naziemna OPL ujadała strzelając do polskiego samolotu. Pilot miał już w celowniku wrzecionowate cielsko balonu, nacisnął spust i przefastrygował go od stateczników do dziobu. Dwie, trzy sekundy pozornej ciszy i rozległ się jazgot tylnego karabinu maszynowego i jednocześnie okrzyk radości podchorążego Tabaczyńskiego.