ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję983
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Rozważny i romantyczna - McMahon Barbara

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :590.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Rozważny i romantyczna - McMahon Barbara.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M McMahon Barbara
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 152 stron)

BARBARA McMAHON Rozważny i romantyczna

ROZDZIAŁ PIERWSZY Marc Foster w milczeniu obserwował zgromadzonych w wielkiej sali gości. Stał z boku, nie mieszając się z tłumem. Upił łyk szampana. Dom Perignon, poznał doskonałą markę. Jasne, w tym towarzystwie nie uchodzi pić niczego innego, skonstatował z ironią. Rozejrzał się, szukając wzrokiem Suzan­ ne Barclay, z którą przyszedł na przyjęcie. Przyglądał się jej beznamiętnie. Wypracowana fryzura z gładko przyczesanych, krótko przyciętych jasnych włosów podkreślała wystające kości policzkowe i migdałowe, kocie oczy. Ekstrawagancka czarna sukienka eksponowała zgrabną, kobiecą figurę dziewczyny. Ale jej zbyt piskliwy śmiech raził ucho. I za często sięgała po kolejny kieliszek. Suzanne to olśniewająca kobieta, w dodatku świadoma swo­ jej urody. Tylko że jego to wcale nie bierze. Nie takiej szuka. Trochę żal, bo na pierwszy rzut oka nie powinien mieć żadnych zastrzeżeń. Spełnia wszystkie wymagania. - Marc? Podążył wzrokiem za głosem i uśmiechnął się szeroko. Keith Hazelwood, stary przyjaciel. Właściwie mógł się spodziewać, że go tu zastanie. - Witaj. Miło cię widzieć. - Marc, co ty tutaj robisz? Raczej nie bywasz na takich imprezach. - Przyszedłem z Suzanne Barclay - mruknął i widząc scep­ tyczną minę Keitha, dorzucił: - Coś nie tak?

6 ROZWAŻNY I ROMANTYCZNA Keith pokręcił głową. - Nie, po prostu Suzanne nie ma u mnie zbyt dobrych no­ towań - powiedział, z dezaprobatą spoglądając na brylującą wśród gości wysoką blondynkę. - Jak się plasuje na twojej liście? - dociekał Marc. - To ostatnia osoba, z jaką chciałbym zostać na bezludnej wyspie - bez zastanowienia odrzekł Keith. - Nie miałem poję­ cia, że się znacie. - Od niedawna. - Aha. - Czy na tych dobroczynnych imprezach zawsze są takie tłumy? - zainteresował się Marc, z uwagą przypatrując się go­ ściom. Sala balowa hotelu St. Francis niemal pękała w szwach. Blask brylantów i szafirów pogłębiał nasycone barwy wyrafi­ nowanych wieczorowych sukien pochodzących z pracowni naj­ słynniejszych kreatorów mody; na ich tle jeszcze mocniej odci­ nała się czerń smokingów. Marc, wykorzystując fakt, że dzięki swojemu wzrostowi górował nad tłumem, bacznie lustrował zgromadzonych. Już dawno się nauczył, by wykorzystywać każ­ dą okazję. - Gdybyś częściej na nich bywał, nie miałbyś złudzeń. Po prostu należy się pokazać i, rzecz jasna, dać odpowiedni datek, którego wysokość przyćmi datek sąsiada. Oczywiście jedynie wtedy, gdy z góry wiesz, że suma wypisana na twoim czeku nie pozostanie tajemnicą - skwitował Keith. - Na stare lata zaczynasz się robić cyniczny - mruknął Marc, nie odrywając wzroku od zgromadzonych. Znał wiele obecnych tu osób, część towarzysko, lecz wię­ kszość z kontaktów zawodowych. Keith był tu jego jedynym bliskim znajomym. Przyjaźnili się od lat. - Jeśli nawet, to tylko podciągam się do ciebie - odparł

7 Keith. - Ale co się stało, że ty przyszedłeś? I to z Suzanne Barclay? - zapytał. - O ile wiem, nigdy cię nie interesowały takie akcje. Chodzi o jakiś biznes? Marc wzruszył ramionami. - Chciałem się rozejrzeć. - Za czym? Zawahał się. Nie miał zwyczaju zdradzać swych osobistych zamierzeń, ale w końcu z Keithem znali się jeszcze z czasów, gdy łapiąc dorywcze prace, zarywał noce, by zdobyć w szkole jak najlepsze oceny i zasłużyć na uniwersyteckie stypendium. Keith pochodził ze znakomitej i bogatej rodziny, pod względem społecznym dzieliła ich cała przepaść, a mimo to, choć zdawało się to całkiem nieprawdopodobne, zostali przyjaciółmi od pier­ wszego dnia nauki w Stanford University. - Za żoną - odrzekł, odwracając się, by ujrzeć reakcję kum­ pla. Nie zawiódł się. - Za żoną? - Keith wybałuszył oczy. - Byłem pewien, że ty nie wierzysz w miłość i te rzeczy. - Bo tak jest. Ale co to ma do rzeczy? - zniecierpliwił się Marc. - Chcesz powiedzieć, że nie znajdę tu żadnej, która zgo­ dzi się za mnie wyjść, mimo że jej nie kocham? - Daj spokój, Marc. Obaj wiemy, że co najmniej połowa kobiet w tym mieście natychmiast rzuci dla ciebie wszystko. Szałowy facet z milionami w kieszeni. Ale dla ciebie to byłby fatalny układ. - I czegoś takiego wcale bym nie chciał. - A co chcesz? - Kogoś, z kim mógłbym założyć rodzinę; wreszcie mieć to, czego do tej pory nie miałem. - Suzanne Barclay? - skrzywił się Keith. - Powiedzmy, że biorę ją pod uwagę. - Marc, wybij ją sobie z głowy, ona się dla ciebie nie nadaje.

8 - Nie nadaje się? - Nie. Powiedz mi, o co ci chodzi? Chcesz dostać się do najlepszego towarzystwa w San Francisco? Czy może idzie o pieniądze? Rodzinę? Korzenie? - O pochodzenie - odparł, zniżając głos. Keith potoczył wzrokiem po zatłoczonej sali, po chwili po­ patrzył na przyjaciela. - Marc, znam cię nie od dziś, wiem, z jakiej jesteś rodziny. Ale coś mi się widzi, że naprawdę przesadzasz. To nie jest powód, by się żenić. - Owszem, jest, jeśli chcesz mieć pewność, że twoje dzieci nigdy nie będą miały takich problemów, jak ja kiedyś. - Zastanów się. Twoje dzieci, mając tak bogatego ojca, na­ wet nie będą wiedziały, że takie problemy istnieją. - Chcę więcej, niż można mieć za pieniądze. Zależy mi, żeby mój syn pochodził z dobrej rodziny, uczył się w dobrych szkołach, obracał we właściwych kręgach. I nie musiał jak ja walczyć i szarpać się, by iść do przodu, dodał w duchu. Od samego początku wszystko będzie miał zapewnione, łącznie z ojcem, który przez cały czas będzie przy nim. W końcu czas leci, najwyższa pora, by się ożenić i założyć rodzinę. - Suzanne za dużo pije. Jej matka też lubi sobie pociągnąć, a ojciec stoi na progu bankructwa. Potrafią się prezentować i robią wokół siebie dużo hałasu, ale to tylko pozory. W towa­ rzystwie nie mają najlepszej opinii. Zajęty robieniem pieniędzy, chyba zbyt długo przebywałeś w tej swojej wieży z kości sło­ niowej, skoro nic o tym nie wiesz. Powinieneś częściej bywać, lepiej poznać ludzi, nim zdecydujesz się na tak poważny krok jak małżeństwo. Jeśli okaże się niewypałem, nie wypłacisz się z alimentów. - Nie zamierzam się żenić, z góry zakładając, że może nic z tego nie będzie - zareplikował Marc.

9 - Tym bardziej więc powinieneś się upewnić, że nie popeł­ niasz błędu. - Zgadzam się. Keith, wyraźnie przejęty, przeciągnął palcami po włosach. - Chyba aż tak ci się nie pali? - Niedługo skończę trzydzieści sześć lat. Chyba nie po­ wiesz, że mam czas i nie muszę się spieszyć? Trochę minie, nim przyjdzie dziecko, będę wtedy koło czterdziestki. A chciałbym się jeszcze nim nacieszyć. - Nie możesz ożenić się na siłę. - Nie mam zamiaru żenić się z byle kim. Wiem, czego chcę. - Wiesz co? Jesteś specem w biznesie, ale nie masz bladego pojęcia, z kim warto się zadawać, a kogo należy unikać. Musisz poznać środowisko, nawiązać kontakty. Biznes to jedno, a tu rządzą zupełnie inne prawa. - Zapewniam cię, że dam sobie radę - uciął Marc. - Przydałby ci się ktoś, kto by cię poprowadził, pokierował tobą - zamyślił się Keith. - Ktoś, kto poznał ich od podszewki, zna układy i wie o sprawach, które są trzymane w tajemnicy. I zechce cię oświecić. Marc uśmiechnął się kpiąco, potrząsnął głową. - Czyżbyś zamierzał osądzać moje wybory? - Kto wie, może. Nie znasz tych ludzi tak dobrze, jak ja. Nie wiesz, kto jest w trudnej sytuacji, kto spadł w notowaniach. Ja przez całe życie obracam się wśród nich. Dochodzą mnie plotki, nie przeznaczone dla postronnych uszu. - Do większości z nich sam mogę dotrzeć. Daje mi satysfak­ cję prognozowanie, które akcje przyniosą dochód, jakie powią­ zania dobrze rokują, które inicjatywy mają przyszłość. - Marc, kochanie. - Wysoka, olśniewająca blondynka za­ trzymała się z wdziękiem i zaborczym gestem położyła rękę na jego ramieniu. Wydęła lekko usta, obrzuciła Keitha uważnym

10 spojrzeniem i z uwielbieniem popatrzyła na Marka. - Kochanie, mam już dość. Może wyjdźmy stąd i zróbmy sobie własne przy­ jęcie? - Jeśli czujesz się zmęczona, to zaraz wyjdziemy - odparł uprzejmie. Ale niech się nie łudzi, że ten wieczór będzie miał ciąg dalszy. Ani mu się śni. Suzanne nie nadaje się na matkę jego syna. - Miło cię było zobaczyć, Keith. Zadzwoń do mnie, umówimy się na jakiś lunch - dodał, przykrywając ręką dłoń dziewczyny. Jego uwagi nie uszły znaczące spojrzenia, jakie wywołał ten niewinny gest. Suzanne oparła się o niego pieszczotliwie. Ona również zauważyła reakcję otoczenia i wyciągnęła te same wnioski. Ale nic z tego. Jest za sprytny, by dać się wciągnąć w pułapkę. Robi tylko to, co jemu samemu odpowiada. - Odezwę się w poniedziałek - oznajmił Keith. - Będę w pobliżu twojego biura. Zjemy razem lunch. Odwiózł Suzanne do domu. Nie była zachwycona niespo­ dziewanym zakończeniem wieczoru, ale Marc wcale się tym nie przejął. Za bardzo ceni swój czas, by tracić go na niewłaściwą osobę. - Dobranoc, Suzanne - pożegnał ją przy drzwiach do mie­ szkania. - Zadzwoń do mnie, Marc - poprosiła, z trudem ukrywając rozczarowanie. Uśmiechnął się, ale nic nie odpowiedział. - Przyszedł pan Hazelwood - oficjalnym tonem oznajmiła przez interkom sekretarka. Było poniedziałkowe południe. Marc już wczoraj żałował, że się przed nim wygadał. Teraz pewnie Keith zacznie go pouczać, jako że jest jedną z niewielu osób, które nie czują się przy nim onieśmielone. Stare znajomości mają pewne minusy.

1 1 Marc przemyślał wszystko. Wybierze na żonę dziewczynę z którejś z najlepszych rodzin w mieście. To będzie dobre i dla dzieci, i dla interesów. Zawsze działał pragmatycznie. Połącze­ nie dużych pieniędzy i dobrego pochodzenia powinno zagwa­ rantować powodzenie i dobrą przyszłość. - Niech wejdzie - powiedział, zatrzymując się przy ogrom­ nym oknie, wychodzącym na sięgające nieba biurowce San Francisco. Odwrócił się, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Podszedł do wchodzącego Keitha. Uścisnęli sobie ręce na powitanie. - Już mam - z miejsca powiedział Keith. - Co takiego? - spytał Marc, wkładając marynarkę. - Mam nadzieję, że nie grypę? - Nie, rozwiązanie twojego problemu. A właściwie naszego. - Nie wiedziałem, że mamy wspólny problem - zdziwił się Marc. Poszli do mieszczącej się na rogu niewielkiej restauracji. Było w niej tłoczno, ale kelnerka, znająca Marka z widzenia, znalazła im zaciszny stolik. Gdy zamówili potrawy, Keith oparł się wygodniej i wzniósł toast kieliszkiem z wodą. - Znalazłem sposób na twój problem - oznajmił. - W za­ mian liczę na twoją pomoc. Marc uniósł brew. - Rozumiem. Uważasz, że to jest mój cel? Keith potrząsnął głową, zaśmiał się lekko. - Raczej wątpię, ale dobrze ci zrobi, jak raz na jakiś czas wyświadczysz przysługę przyjacielowi. - Zwłaszcza że miałem ich tak niewielu. - Miałbyś ich więcej, gdybyś tylko nie dystansował się tak od ludzi - Keith wypalił prosto z mostu. - Żyję tak, jak mi to odpowiada - uciął Marc.

12 Keith doskonale wiedział, kiedy się wycofać. Skinął głową i po chwili dodał: - To prawda. I dlatego chcesz się ożenić. - A ty nigdy o tym nie myślałeś? - zainteresował się Marc. Są w tym samym wieku. Czyżby Keith nie pragnął mieć rodziny, dzieci? - Jasne, że tak. Planowaliśmy to z Betsy, chcieliśmy mieć mnóstwo dzieci. Po jej śmierci nie poznałem dziewczyny, którą mógłbym pokochać. Marc przyjął to wyznanie milczeniem. Wiedział, jak bardzo Keith kochał Betsy. Jej śmierć była dla niego ogromnym ciosem. - Ale teraz nie mówimy o mnie, stary, tylko o tobie i twoim pomyśle na znalezienie sobie żony z wyższych sfer. Z rodziny, której korzenie sięgają kolonistów z „Mayflower". - Wystarczą czasy gorączki złota - mruknął Marc. Znał Keitha i wiedział, że nie da się zbić z tropu. - Mam pewien plan - oświadczył Keith. - I wiesz, w jaki sposób znaleźć odpowiednią dziewczynę? - Marc nie krył sceptycyzmu. - Rennie - z dumą oznajmił Keith. - Rennie? - powtórzył za nim Marc. - To moja siostra cioteczna. Wprowadzi cię w towarzystwo, pozna z właściwymi osobami, podszepnie, co trzeba. Zna ich doskonale, dobierze ci pannę. - Miałaby mnie wyswatać? - z wolna zapytał Marc, uważ­ nie przyglądając się Keithowi. - Coś w tym stylu. - Coś w tym stylu - powtórzył Marc, nie odrywając od nie­ go wzroku. - A w czym to tobie pomoże? Keith nerwowo poprawił krawat. - Ona pomoże tobie, ty pomożesz jej. A przez to wyświad­ czysz mi przysługę. - Chrząknął.

1 3 Marc jeszcze bardziej zmrużył oczy. - Powiedz wszystko do końca, Keith. Wal śmiało. - Rennie jest w podbramkowej sytuacji. Poniekąd przez ciebie. - Przecież ja jej nie znam. - Ty nie, ale Brad Peterson, owszem. - Aha, zaczynam się domyślać - skinął głową Marc i spo- chmurniał. - Prawdopodobnie namówiła go do zainwestowania w jakiś niepewny interes i teraz nie ma pieniędzy na spłatę długu. - Mniej więcej, tyle że to nie jest niepewny interes. Wydaje mi się, że ruszyłby z miejsca, gdyby jej ktoś trochę pomógł, coś podpowiedział. Ale ponieważ Brad odszedł... - Chcesz powiedzieć, został zwolniony. On nie miał pojęcia o biznesie. Gdyby został dłużej, puściłby nas z torbami - ostro przerwał mu Marc. - Tak czy inaczej twoja firma udzieliła Rennie pożyczki i teraz, kiedy Brada już nie ma, jego następca domaga się jej zwrotu. Dziewczyna nie ma pieniędzy. Zależy mi, by stanęła na nogi. Daj jej trochę czasu, o nic więcej nie proszę. Myślę, że da sobie radę. Gdyby tak nie było, nie zawracałbym ci tym głowy. Przecież mnie znasz... Marc przyglądał mu się w milczeniu. - I w zamian za to ona znajdzie mi żonę? Keith uśmiechnął się figlarnie. - Ujmijmy to inaczej. Powiedzmy, że pozna cię z odpowied­ nimi pannami. Oczywiście nie jest w stanie żadnej zmusić, by zechciała z tobą chodzić czy wyjść za ciebie, ale może przed­ stawić ci osoby dokładnie takie, jakich szukasz. - Jak dużo ta twoja Rennie jest mi winna? - Sporo. - Przecież ty nie należysz do najbiedniejszych - mruknął.

1 4 - Rennie jest w potrzebie, ale nie chce pomocy od rodziny. Nie dość, że jest dumna, to jeszcze uparta. Stąd ten mój pomysł. Potraktujmy to jako interes dla obu stron. - Interes? Dla mnie interes oznacza zupełnie co innego. - Nie jestem tego taki pewien. W twoim podejściu do zna­ lezienia żony trudno doszukać się choćby odrobiny romanty­ zmu. Bardziej przypomina to robienie interesu. Przemyśl to sobie, Marc. O nic więcej nie proszę. Rennie ma niewielki sklep, salon sukni ślubnych. Zabrała się za to kilka lat temu, ale idzie jej słabo, choć ma spory ruch i nie narzeka na brak klientów. Mam wrażenie, że potrzeba jej fachowej porady w sprawach finansowych. W końcu nic nie stracisz, przedłużając jej termin. Daj jej szansę, zorientuj się, czy kilka fachowych wskazówek nie pchnie jej w dobrym kierunku. W ten sposób nie dość, że łatwiej odzyskasz swój kapitał, to może także upolujesz najle­ pszą partię w San Francisco. - Keith, nie zajmuję się prowadzeniem sklepów - z urazą powiedział Marc. - Jasne, że nie. Ale mógłbyś przejrzeć jej księgi rachunko­ we, upewnić się, czy nie popełnia błędów. I wskazać słabe pun­ kty, podsunąć nowe pomysły. To miałem na myśli. Robota na jedno popołudnie. - Czy zdajesz sobie sprawę, ile biorę za taką usługę? - za­ pytał groźnym tonem. Keith uśmiechnął się. - Domyślam się. Rennie nie byłaby w stanie zapłacić nawet za jedną minutę twojego czasu. Ale właśnie na tym polega piękno mojego planu. Ona da ci coś, czego nie dostaniesz za żadne pieniądze: pozna z właściwymi osobami i poinformuje o sprawach, o których inaczej nigdy w życiu byś się nie do­ wiedział. Marc potrząsnął głową.

1 5 - Ty chyba zwariowałeś, Keith. - Zastanów się, Marc. Jak tylko namówię Rennie, możecie zaczynać - z entuzjazmem podsumował Keith. - A kim dokładnie jest ta twoja Rennie? - zapytał Marc, próbując zyskać na czasie, nim definitywnie mu odmówi. - Już ci mówiłem, że to moja cioteczna siostra. Jej ma­ ma jest młodszą siostrą mojej mamy. Jako młoda dziewczy­ na zakochała się w policjancie i uciekła z nim. Bardzo się ko­ chali... Marc upił łyk przyniesionego przez kelnerkę wina. Powoli zaczynał mieć dość romantycznych historyjek Keitha. Sam naj­ lepiej czuł się w sytuacjach biznesowych, gdzie z góry wszystko było wiadome i można było coś zaplanować. Miłosne uniesienia mało do niego przemawiały. - Potem pobrali się i byli ze sobą szczęśliwi - dokończył za niego. Keith skinął głową. - Aż do chwili, gdy wujek Will zginął z rąk narkomana. Nic po sobie nie zostawił. Jego żona i córka zostały na lodzie. - To twoja ciotka nie wróciła do rodziny? Potrząsnął głową. - Nie, była zbyt dumna. I zbyt uparta. Rennie ma to po niej. Zostały na swoim, z trudem wiążąc koniec z końcem i, z tego co mówiła moja mama, biedne jak myszy kościelne. - Czyli teraz chcesz pomóc swojej biednej jak mysz kościel­ na kuzynce... - Poczekaj, posłuchaj, co było dalej, bo to dlatego Rennie może odegrać tak ważną rolę. Marc z niecierpliwością zerknął na zegarek. Co się dzieje, że jeszcze nie podano lunchu? Zwykle obsługa jest tu nienaganna. Niepotrzebnie zdradził się przed Keithem ze swoimi planami. Teraz musi przebrnąć przez wspólny posiłek; gdy skończą, po-

1 6 wie, by przestał zawracać sobie nim głowę. Jak tylko wróci do biura, każe Fieldingowi odszukać umowę z Rennie. - Kiedy Rennie miała dziesięć lat, ciocia Susan wyszła za Theo Quackenbusha. - Stara rodzina i stare pieniądze - mruknął Marc ze wzra­ stającym zainteresowaniem. - Właśnie. Theo zadbał, by Rennie chodziła do najlepszych szkół. Dziewczyna jest za pan brat z najlepszym towarzystwem San Francisco. Zna te szlachetne panienki niemal od dziecka, w dodatku doskonale wie, co w trawie piszczy. O każdej z nich ma sporo do powiedzenia - dokończył Keith z bardzo zadowo­ loną miną. - I sądzisz, że chętnie wyszuka mi kandydatkę na żonę? - zapytał Marc, choć świetnie wiedział, że do tego zmierzał pomysł przyjaciela. - Tak właśnie sądzę - odparł. - Aha - zastanowił się. - Dostaliśmy coś wreszcie - zauwa­ żył, gdy kelnerka postawiła przed nimi talerze. Marc przez moment przyglądał się smakowicie wyglądają­ cemu stekowi. Jakże inne to było jedzenie od tego, jakie zwykł oglądać biedny chłopak z Tenderloin. Na szczęście tamte lata minęły jak zły sen, nie lubił nawet wracać do nich pamięcią. Ale też nigdy ich nie zapomniał. Wspomnienia motywowały go do pracy i wysiłku. Był gotów do największych wyrzeczeń, byle tylko jego dzieci nigdy nie zaznały tego, co było jego udziałem. Rozejrzał się po sali. To szybkie spojrzenie upewniło go, że rzeczywiście odniósł sukces. Należy do tego samego kręgu, co inni siedzący przy stolikach mężczyźni: biznesmeni, bankierzy, finansiści, maklerzy, członkowie zarządów firm. Ludzie, którzy trzęsą całym miastem. Dołączył do nich wyłącznie dzięki sobie, swojej determinacji i ciężkiej pracy. Przeniósł spojrzenie na przyjaciela.

1 7 - Daj mi się zastanowić - poprosił, by odwlec odmowę. Zwykle nie bawił się w delikatność, ale z Keithem było inaczej. Nie chciał robić mu przykrości. Może dlatego, że przed laty pochodzący z bogatej rodziny chłopiec nie odepchnął od siebie biednego dzieciaka z Tenderloin. I nigdy go nie za­ wiódł. - Zadzwonię do Rennie, jak wrócę do siebie. Podam jej twój numer. Myślę, że się dogadacie, co? - spytał z nadzieją. - Jasne - zapewnił go Marc, postanawiając w duchu, że po­ dziękuje dziewczynie za jej usługi, bo pewnie ona też nie ma zbytniej ochoty aranżować randki dla kogoś, kogo nie widziała na oczy. - A zostawiając w spokoju twoje życie uczuciowe, co u cie­ bie słychać? - zagadnął Keith, zmieniając temat. Nie minęła chwila, a obu pochłonęła rozmowa o biznesie i skutecznych strategiach. Był późny wieczór, gdy Marc podniósł głowę znad biurka i, wygodnie rozparty w fotelu, zapatrzył się w widoczną za taflą ogromnego okna iskrzącą się światłami panoramę miasta. Jasne punkciki latarń rysowały na tle atramentowej toni zarys mostu Bay Bridge, światła w oknach wyrastających w niebo biurow­ ców rozjaśniały ciemności. Podniósł się, podszedł bliżej, by lepiej widzieć. Kocha to miasto. To jego miejsce na ziemi. Zdziwił się, gdy ciszę przerwał dźwięk telefonu. Kto może dzwonić na prywatną linię o tej porze? Idąc do biurka, zerknął na zegarek. Było po wpół do dziewiątej. - Foster. - Halo, czy to Marc Foster? - W słuchawce rozległ się zdy­ szany kobiecy głos. - Jestem przy telefonie. - Strasznie trudno cię złapać. Od szóstej wydzwaniam do

1 8 ciebie do domu, ale nikt nie odpowiada. Zawsze pracujesz tak długo? - Z kim mam przyjemność? - zapytał. Nie miał zamiaru tłumaczyć się ze swoich zwyczajów. To jego sprawa. - Och, przepraszam, zdaje się, że nie zdążyłam się przedsta­ wić. Rennie Morgan. Jestem kuzynką Keitha Hazelwooda. Po­ wiedział, że czekasz na mój telefon. Próbowałam dzwonić po południu, to znaczy chciałam, ale niestety tak się złożyło, że nie mogłam. Stale się coś działo, a na te tematy wolę nie rozmawiać w obecności klientek. Dlatego postanowiłam poczekać, aż bę­ dziesz w domu. Wydzwaniam przez cały wieczór. Wreszcie wpadłam na pomysł, że może jesteś w pracy i okazuje się, że trafiłam. Całe szczęście. To znaczy, szczęście, że cię znalazłam, a nie, że pracujesz tak długo. Zastanawiał się, czy kiedyś przerwie ten potok słów i pozwo­ li mu dojść do głosu. - Zależało mi, by skontaktować się z tobą jeszcze dziś i wy­ jaśnić kilka spraw. Bardzo lubię Keitha, ale jego pomysły cza­ sami są naprawdę nie z tej ziemi. Zresztą sam na pewno o tym wiesz, skoro znacie się jeszcze ze Stanford. Nie mam pojęcia, jak to się stało, że nigdy się nie spotkaliśmy. Zapewne nie przychodziłeś na wydawane przez niego przyjęcia, co tylko dobrze o tobie świadczy, bo to, co się tam czasami działo, często przekraczało wszelkie granice. Niezłe było ziółko z tego Keitha, co? Nie to, co teraz. Zrobił się okropnie konserwatywny. Pewnie za bardzo przejął się pracą, zbyt poważnie do niej podchodzi. Wujek Keith pewnie się cieszy. - Panno Morgan... - Mów do mnie Rennie. Rzecz w tym, że nie zajmuję się swataniem. Keith powiedział, że chciałbyś poznać kilka moich koleżanek w celu matrymonialnym. Małżeństwo to piękna spra­ wa, sama bym chciała kiedyś tego zakosztować. Ale ja nie

19 prowadzę biura matrymonialnego, zajmuję się organizowaniem ślubów, co zwykle następuje dopiero w jakiś czas po pierwszej randce. - Keith mówił, że to salon z sukniami ślubnymi. - Tak, Brides and Bows. Zabawnie brzmi, prawda? Myślę, że się podoba. Dobrze, byś o tym wiedział, bo to twoja firma dała mi pieniądze na start. Dlatego trudno mi się pogodzić z tym, że teraz chce je z powrotem. Na razie nie mogę spłacić pożyczki, ale staram się, jak mogę, i nadejdzie dzień, że oddam wszystko co do grosza. Problem w tym, że pan Fielding nie podziela mojego punktu widzenia i chce mnie zmusić, bym zlikwidowała mój salon. Co jest bez sensu, bo w ten sposób nigdy nie odzyska pieniędzy. - Keith sugerował ewentualne porady finansowe. Dziewczyna umilkła na chwilę. - Domyślam się, że to jego pomysł. I cioci Patty. Idzie mi naprawdę całkiem nieźle. Gdyby tylko uspokoić pana Fieldin- ga... Postawmy sprawę jasno. Po co firma Marc Foster of Foster Associates, jedna z największych i najlepszych firm doradztwa finansowego w mieście, miałaby przejmować mały salon z suk­ niami? Daje on pewien dochód, ja lubię tę pracę, ale to nie jest jakiś oszałamiający interes. Nie to co twój. Nic się nie stanie, jak dostaniecie te pieniądze troszeczkę później. Poruszyła go jej sugestia, że nie będzie chciał zawracać sobie głowy tak niewielkim biznesem. Sam od tego zaczynał. Raz, żeby przy okazji pomóc innym, po drugie, by zarobić niewielkie pieniądze. I choć pierwotnie był gotów z miejsca odrzucić jej usługi, teraz, gdy niczego nie proponowała, zapragnął z nich skorzystać. - Czy to znaczy, że nie chcesz mi pomóc? - zapytał miękko. - Wydaje mi się, że ktoś, kto należy do najlepszych partii w mieście, nie powinien mieć żadnego problemu ze znalezie-

20 niem odpowiedniej partnerki. Widziałam twoje zdjęcie w gaze­ cie. Jesteś... Urwała nagle. Dopiero Marc przerwał ciszę. - Jaki? - No cóż, powiedzmy, że całkiem niezły. To go rozbawiło, więc zaśmiał się cicho. Nikt nigdy o nim w ten sposób nie mówił. - Może mi powiesz coś więcej. - Uważam, że to nie ma sensu. Cieszę się, że sobie to wy­ jaśniliśmy. Nie daj Keithowi wrabiać się w coś, na co nie masz ochoty. - Zapewniam cię, że nigdy nie robię niczego wbrew sobie. - To dobrze, że możesz robić tylko to, co chcesz. Przepra­ szam, że zadzwoniłam do pracy, ale skoro siedzisz w biurze tak długo, musisz się liczyć z tym, że ludzie będą cię tam ścigać w sprawach prywatnych. Dlaczego jeszcze nie jesteś w domu? - Przepraszam? - Wiem, że to nie moja sprawa, ale jest późno... Założę się, że jesteś bez obiadu. Nie powinieneś tyle pracować - zbeształa go łagodnie. - Mnie czasami też zdarza się pracować w nocy, gdy jest taka konieczność. Ale staram się tego unikać i znaleźć czas na przyjemności. Warto czasem zabawić się, to wyzwala w człowieku ożywcze soki. Też powinieneś o tym pomyśleć. - Ożywcze soki? - Ta tryskająca energią rozmówczyni za­ czynała go intrygować. Oparł się wygodniej, położył nogi na krawędzi biurka. - Zapewniam cię, że dobrze się odżywiam, Rennie. Ale może będę lepiej pilnował godzin, gdy już będę miał żonę. Naprawdę nie chcesz mi pomóc? - zagadnął gładko, cie­ kawy, co na to odpowie. - Problem nie polega jedynie na tym, że nie zajmuję się swataniem. Rzecz w tym, że nic o tobie nie wiem. No, może niezupełnie, bo przecież czytam gazety, ale chodzi o coś innego.

2 1 Nic nie wiem na temat twojej rodziny, środowiska, upodobań, planów na przyszłość. Jak mam dobrać ci właściwą dziewczynę, skoro jesteś dla mnie jedną niewiadomą? Rozumiesz, o co mi chodzi? Poza tym nie mam czasu, pracuję. Skoro grozicie mi egzekucją długu, tym bardziej muszę się starać. - Rozumiem. - Keith jest szalenie impulsywny. Ale tu chodzi o moje ko­ leżanki. Muszę mieć pewność, że dla nich to też byłby dobry układ... - Wydaje mi się, że Keithowi nie chodziło o to, żebyś zaraz przyprowadziła je do ołtarza, tylko byś mnie z nimi poznała -przerwał jej. - No tak, to prawda, ale mimo to... Naprawdę nie mogę. - Chętnie przejrzę twoje księgi rachunkowe, może przesunę termin spłaty - powiedział wolno, zaintrygowany i postanowił koniecznie ją poznać. - Ty naprawdę mówisz poważnie? Jesteś pewny, że chcesz, bym pomogła ci znaleźć żonę? - Nie, to niezupełnie tak. Chciałbym jedynie, byś poznała mnie z kilkoma odpowiednimi kobietami. To duża różnica. Re­ szta należy do mnie. Milczała przez długą chwilę. - Jakiej osoby szukasz? - zapytała wreszcie. - Kogoś ze starej rodziny, kto potrafi obracać się w towa­ rzystwie i będzie dodatkowym atutem w interesach. Kogoś, dzięki komu wejdę w odpowiednie środowisko, a mój syn zyska dobre koneksje rodzinne, dodał w duchu. - Mówisz zupełnie tak, jakby chodziło o wybór rasowego psa czy coś w tym stylu. Większość ludzi nie ma jakiegoś szcze­ gólnego pochodzenia - mruknęła. - Nie chodzi mi o psa, tylko o efektowną i elegancką kobie­ tę z dobrym nazwiskiem.

22 - Potrafisz zakochać się na zawołanie? - zapytała, wyraźnie podając to w wątpliwość. - Tego nie zakładam. Ale jestem pewien, że po pewnym czasie w jakimś stopniu się do niej przywiążę. - No nie, teraz mówisz zupełnie jak o psie. W jakim stopniu się przywiążesz? Co to w ogóle znaczy? To takie wyrachowane. Wydaje mi się, że musisz jednak spróbować znaleźć sobie kogoś na własną rękę. Powiem Keithowi, że rozmawialiśmy i posta­ nowiliśmy zostawić sprawy ich losowi. - Czyli termin spłaty zostaje bez zmian? - zapytał cierpko. Rennie zawahała się. - Więc tak to widzisz? Albo się godzę, albo przejmujesz mój salon? - Z tego, co wiem, to ty nie dopełniasz zobowiązań, a ja jedynie dochodzę moich praw. Był ciekawy, czy zależy jej aż tak na tym salonie, że zgodzi się na jego warunki, czy może zrezygnuje. Nauczył się twardo negocjować i nie zamierzał zmieniać metody. - Nie wiem, czy tak jest. Ale czy ze względu na przyjaźń z Keithem nie zgodzisz się na przedłużenie terminu? - Nie. - Och! Cisza, jaka zapadła po tym okrzyku, ciągnęła się w nieskoń­ czoność. - Ale w zamian za twoją pomoc zaproponuję maksymalne przedłużenie terminu spłaty. Wystarczające, by ruszyć do przodu i zgromadzić pieniądze - dokończył, sam zaskoczony swoją propozycją. Po co ją tak naciska? Skoro nie chce, to trudno, powinien dać jej spokój. Zostawi sprawę pracownikom, co go to w końcu obchodzi? To przecież nie był jego pomysł, tylko Keitha. Ale z drugiej strony ta Rennie Morgan zaciekawiła go. Chciałby ją

23 poznać. Czy w bezpośrednim kontakcie też jest taka rozmowna jak przez telefon? Jak ona może wyglądać? Z całą pewnością nie tak, jak jego wyimaginowana przyszła żona, tego był pe­ wien. Ktoś, kto tyle gada i to w taki sposób, nie może jedno­ cześnie być wyrafinowany i wyniosły. Może ona wcale nie zna kandydatek odpowiadających jego oczekiwaniom? Właściwie ma na to tylko słowo Keitha, ręczącego, że jego kuzynka zna kogo trzeba. - Szukasz żony, którą mógłbyś się szczycić, prawda? Która potwierdzi twoją pozycję, będzie się wspaniale prezentować, demonstrując rodowe klejnoty, a inni mężczyźni będą się skrę­ cać z zazdrości - dokończyła zmienionym, ostrym tonem. - Rodzinne klejnoty? - mruknął. - Każdy je wyciąga, gdy jest okazja. Nabyte przez wcześ­ niejsze pokolenia jako dowód bogactwa. Do tej pory ani słowem nie wspomniałeś o dzieciach. Planujesz jakieś? - Owszem, chciałbym mieć syna. Przecież właściwie tylko o to chodziło. O potomka, któremu zostawi firmę i fortunę. Będzie dla niego lepszym ojcem niż jego ojciec dla niego. I jego syn będzie miał najlepszą matkę, jaką można zdobyć za pieniądze. - Żeby mu wszystko zostawić, jak się domyślam. Żadnych córek? - zapytała zjadliwie. Przez chwilę milczał, zaskoczony pytaniem. - Tak, chciałbym też córkę, może dwie - powiedział wolno, coraz bardziej zachęcony tą ewentualnością. Nie bardzo jednak wiedział, czy potrafiłby wychować dziewczynkę. Ale matka sobie poradzi. Powinna być ekspertem od tych spraw. - To dobrze. Wolę małe dziewczynki niż małych chłopców. Może dlatego, że do tej pory pamiętam, co wyrabiał Keith, kiedy był mały. Był wprost nieznośny. Wydaje mi się, że znajdziesz właściwą dziewczynę bez mojej pomocy. Postaraj się, by w ga-

2 4 zecie znów pojawiło się twoje zdjęcie i zacznij bywać na przy­ jęciach. - Nie sądzę, by to coś dało - wymamrotał, szukając prete­ kstu, by przedłużyć rozmowę, bo domyślał się, że dziewczyna zamierza się rozłączyć. - Dlaczego? - Byłem właśnie z Suzanne Barclay w... - Z Suzanne? Nic dziwnego, że Keith poważnie zatroszczył się o ciebie. Suzanne ma problem z alkoholem. Jej matka pije, a ojciec gra hazardowo. Kiedyś rzeczywiście mieli pieniądze, ale teraz rozpaczliwie szukają sposobu, by wyjść z kryzysu. Bogaty mąż dla Suzanne byłby wybawieniem. Umówiłeś się z nią? - Tak. Czyli nieźle wpadł. Potrząsnął głową. Gdy zaczynał działać w biznesie, też musiał się wiele nauczyć. Doszedł do mistrzo­ stwa, może dlatego przeoczył prosty fakt, że w innych dziedzi­ nach też czyhają pułapki. Może Keith rzeczywiście ma rację, twierdząc, że nie obejdzie się bez znającego realia przewodnika? - Czyli raczej powinienem trzymać się od niej z daleka? - Jeśli cenisz swoje zdrowie psychiczne, to jak najbardziej. Również jeśli chodzi ci o kogoś, kto dobrze wpłynie na twój image w biznesie. Lepiej nie wiązać się z osobą, której matka pije, a ojciec jest hazardzistą. - Widzę, że twoje usługi rzeczywiście mogą być nieocenio­ ne. I że muszę się wielu rzeczy nauczyć. Może spotkamy się jutro, żeby o tym porozmawiać? - Nie rób z siebie takiego biedaczka, nic ci z tego nie przy­ jdzie. Dobrze wiem, że potrafisz być bezlitosny. Nie potrzebu­ jesz ani mnie, ani nikogo innego, by zdobyć to, co chcesz. To by było na tyle. Nie jestem zainteresowana. A z moim salonem zrób, co chcesz, dam sobie radę. Dobranoc.

25 - Dobranoc, Rennie - powiedział do słuchawki, w której rozległ się sygnał. Odłożył ją wolno. Jak sięgał pamięcią, nikt nie ośmielił się zachować w stosunku do niego w ten sposób. Powoli odwrócił się do okna, zapatrzył w migoczące na dole morze świateł. Może jej się wydaje, że do niej należało ostatnie słowo. Bóg z nią. Jeszcze nie mieli okazji się spotkać, nie zdążyła go poznać. Ale to się zmieni. Jutro nakłoni ją, by jednak mu pomogła. Coś mu mówiło, że jest bardzo zaangażowana w ten swój salon, bardziej niż to zwykle bywa. Możliwe, że kocha tę pracę. Keith ma rację, potrzeba mu kogoś, kto poprowadzi go przez meandry wyższego towarzystwa. Rennie jest wymarzona do tej roli. Jeśli jutro to się potwierdzi, zagrozi jej likwidacją salonu i zmusi, by mu pomogła. Ciekawe, jak zachowa się w tej sytuacji. Sięgnął po telefon, wybrał numer. - Keith? Tu Marc. Chciałbym ci zadać kilka pytań na temat twojej kuzynki Rennie.

ROZDZIAŁ DRUGI Marc zaparkował mercedesa na cudem znalezionym skrawku wolnego miejsca przy chodniku Union Street. To jedna z naj­ droższych i najbardziej zatłoczonych ulic San Francisco, pełna modnych sklepów, butików, eleganckich cukierenek, antykwa­ riatów i wytwornych salonów. Miejsce dla bogatych i dobrze urodzonych. Minął przecznicę, zatrzymał się przy wejściu z dyskretną, utrzymaną w bieli i złocie tabliczką: „Brides and Bows". Zawa­ hał się przez moment, choć było to do niego niepodobne. Zwy­ kle, skoro już raz podjął decyzję, nie roztrząsał jej więcej, tylko szedł prosto do celu. Wczoraj wieczorem postanowił przyjechać i poznać Rennie, by ostatecznie zakończyć sprawę tego wydu­ manego przez Keitha układu. Było już po lunchu, Rennie powinna być w pracy. Wpadnie bez zapowiedzenia, zaskoczy ją. Tak go zaintrygowała, że chce dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Ma ją w ręku - jeśli nie zgodzi się na jego warunki, pożegna się ze swoim salonem. Musi się dobrze rozejrzeć i ocenić, czy ten interes ma jakąś przy­ szłość. Jeśli tak, przyśle tu swojego człowieka, by go poprowa­ dził, może w ten sposób odzyska pieniądze. Pchnął drzwi i wszedł do środka. Zadźwięczał dzwoneczek anonsujący gościa, Marc skrzywił się. Wnętrze, w jakim się znalazł, krańcowo różniło się od tych, z jakimi zazwyczaj miał do czynienia. Obite kwiecistą tkaniną prowansalskie krzesła i stojąca obok błyszcząca brokatem stylowa sofa tworzyły nie-

27 wielką poczekalnię dla klientek. Zachwycała ślubna suknia z białej koronki, w którą ubrany był manekin o uroczej buzi. Na stolikach i półkach w artystycznym nieładzie ułożono różnorod­ ne ślubne akcesoria, piękne przedmioty o nieznanym przezna­ czeniu piętrzyły się również na długiej ladzie po prawej stronie salonu. W tej przepełnionej kobiecością atmosferze poczuł się dziw­ nie nieswojo. Nawykł do sal konferencyjnych, tam czuł się jak ryba w wodzie. Podobnie na meczach. Ale tutaj, wśród koronek, atłasów i jedwabi w pastelowych barawch oraz różnych rekwi­ zytów kojarzących się z romantycznymi westchnieniami i sen­ tymentalnymi opowieściami o miłości i szczęściu, zdawał się być przybyszem z innej planety. Delikatne mebelki wydawały się zbyt kruche, by ktoś z jego wzrostem i posturą mógł na nich spocząć. Nigdy nie mieszkał pod jednym dachem z kobietą; poza wspólnymi nocami, jakie niekiedy mu się zdarzały, nie miał w tym względzie żadnych doświadczeń. Nie mówiąc już o scenerii i akcesoriach związanych ze ślubem. I był przekona­ ny, że los mu tego oszczędzi. - Dzień dobry, w czym mogę pomóc? W drzwiach wiodących na zaplecze pojawiła się wysoka blondynka. Elegancki czerwony kostium, włosy starannie ucze­ sane we francuski warkocz. Dokładnie tak wyobrażał sobie dziewczynę, którą mógłby poślubić. Czy Keith tak to właśnie obmyślił? Wiedział, jakiej kobiety mniej więcej szuka. Czyżby to była Rennie? Wykorzystał nadarzającą się sposobność, by ich poznać i dlatego tak nalegał, by się z nią skontaktował? - Rennie? - zapytał, obrzucając taksującym spojrzeniem zgrabną figurę dziewczyny, długie zgrabne nogi w cieniutkich rajstopach. Blondynka uśmiechnęła się uprzejmie. . - Nie, jest na zapleczu. Zaraz ją poproszę.

28 Marc skinął głową i odetchnął z ulgą. Czekając na Rennie, rozejrzał się po sklepie. Nie znał się na tych ślubnych sprawach. Choć pewnie będzie musiał je poznać, gdy zacznie organizować własny ślub. W tym salonie chyba nie brakuje niczego, by w pełni ziścić marzenia panny młodej. Zerknął spod oka na obszyte koronką i falbankami poduszeczki. Nie miał pojęcia, do czego mogłyby służyć. - No nie! Marc Foster we własnej osobie! Przyszedłeś na kontrolę? Ocenić, czy są jakieś szanse? Odwrócił się, słysząc ten zaskoczony głos. Błękitne, roze­ śmiane oczy patrzyły na niego. Jeszcze nigdy nie widział tak wesołych oczu. Powoli oderwał od nich wzrok, obrzucił spojrzeniem rozjaśnioną w uśmiechu twarz dziewczyny, natychmiast zauważając jej delikatnie zaró­ żowioną cerę i spływającą na ramiona masę złocistych włosów. Patrzyła na niego z niedowierzającym uśmiechem. - Wyglądasz znacznie lepiej niż w gazecie. Te czarno-białe zdjęcia nie oddają jednak wszystkiego, chyba się zgodzisz? - Podeszła bliżej, wyciągając do niego rękę. - Jestem Rennie, jak już się zapewne domyśliłeś. Widzę, że sprawa jest poważniejsza, niż myślałam. A już podejrzewałam, że Keith coś knuje. Jednak chyba nie należysz do tych, których trzymają się żarty, w każ­ dym razie nie przekraczasz pewnych granic. - A więc to ty jesteś Rennie. - Nie wypuszczał jej dłoni. Jej uścisk był stanowczy, ale skóra przyjemnie ciepła i miękka. Chętnie by się przekonał, czy gdzie indziej jest taka sama. Puścił jej rękę i cofnął się nieco, zły na siebie za ten moment dekon­ centracji. - Bardzo tu przyjemnie. - Jeśli lubisz takie miejsca, w co raczej wątpię. Popatrzył na nią badawczo. Niesforne loki opadały na je­ dwabną bluzkę, do której włożyła wełniane spodnie i... To wprost nieprawdopodobne, ale była boso!