GRAHAM MASTERTON
Rytuał
(PrzełoŜyła: Danuta Górska)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nad drzewami za oknem restauracji zawisła ogromna burzowa chmura, rozdęta,
apokaliptyczna, trupio sina w popołudniowym słońcu. Na takich chmurach galopują
Walkirie.
- No więc - zagadnął Charlie z twarzą do połowy ukrytą w cieniu - jak myślisz,
czy to zwierzę od dawna nie Ŝyje?
Martin spojrzał na stół.
- Nic nie widać pod tą papką.
- Ta papka, jak ją nazwałeś, to sos kolonialny - poprawił go Charlie.
- Właśnie Ŝe papka - upierał się Martin. - Sam zobacz, jaka papkowata.
Charlie pochylił głowę tak nisko nad talerzem pełnym grudkowatego, szkarłatnego
sosu, jak gdyby chciał umoczyć w nim twarz. Wąchał sos, Ŝeby sprawdzić, z czego
jest zrobiony. Próbował równieŜ ustalić, czy znajdujący się pod spodem sznycel
cielęcy został rozmroŜony tak niedawno, Ŝeby usprawiedliwić zuchwały dopisek w
karcie: “ŚwieŜe mięso własnego uboju.”
Nie podnosząc głowy powiedział:
- To jest mieszanka konserwowych pomidorów, nie dogotowanej cebuli i przyprawy
ziołowej Spice Island prosto ze słoika. Główna jej funkcja to ukrywanie faktu,
Ŝe leŜący pod nią sznycel cierpi na uwiąd starczy.
- Masz zamiar to napisać? - zapytał Martin. W jego głosie Charlie usłyszał
wyzwanie. Wyprostował się i spojrzał Martinowi prosto w oczy.
- Muszę być praktyczny, nie tylko krytyczny. Gdzie jeszcze moŜe się poŜywić
zgłodniały komiwojaŜer, przemierzający dolinę Housatonic w jesienne deszczowe
popołudnie?
Wziął widelec, wytarł go starannie w serwetkę i dodał:
- Chyba napiszę po prostu: “Sos kolonialny był nie za bardzo kolonialny.”
- To się nazywa wykręcać kota ogonem - stwierdził Martin. Z rozbawieniem
obserwował, jak Charlie podnosi na końcu widelca cały sznycel i uwaŜnie ogląda
najpierw jedną, potem drugą stronę, jak gdyby próbował ustalić płeć cielaka.
- Czasami trzeba być wyrozumiałym - oświadczył Charlie. - To prawda, Ŝe sznycel
jest okropny, a sos jeszcze gorszy, ale w okolicy nie znajdziemy nic lepszego.
Poza tym jadałem juŜ bardziej nieapetyczne dania. W hotelu “Imperial” w
Filadelfii kiedyś podano mi befsztyk tatarski, w którym była krowia warga razem
z włosami. Kelner próbował mi wytłumaczyć, Ŝe to jest befsztyk tatarski po
napoleońsku. Powiedziałem, Ŝe raczej po fryzjersku.
Martin uśmiechnął się tym dziwacznym łobuzerskim uśmieszkiem piętnastolatka,
który udaje, Ŝe z zainteresowaniem słucha wszystkich nudnych, odgrzewanych
anegdotek czterdziestoletniego ojca, chociaŜ słyszał je juŜ wiele razy. Zaczął
grzebać w swoim gulaszu z kluskami.
- Nie odebrałem ci apetytu? - zapytał Charlie.
Martin potrząsnął głową.
- Ale chyba odebrałeś tym paniom.
Pokazał dwie siwowłose matrony z Nowej Anglii, które siedziały przy sąsiednim
stoliku i gapiły się na Charliego zza okularów, ślepych jak cztery błyszczące
monety.
Charlie obrócił się na krześle i uśmiechnął się do matron dobrotliwie jak
ksiądz. Zawstydzone sąsiadki zajęły się swoją smaŜoną rybą.
- Tutaj jest dobre jedzenie - oznajmił Charlie. - Wszystkie jarzyny uprawiają
sami, podają świeŜe bułeczki, a kiedy przypadkiem upuszczą czyjś lunch na
podłogę, zwykle wyrzucają go do śmieci. Opowiadałem ci, jak kiedyś w “Royalty
Inn” w Seattle kelner upuścił sałatkę z homara w słuŜbowej windzie? Tak... i
zgarnął ją między dwie karty win, i podał na zjeździe legionistów. Nic dziwnego,
Ŝe legioniści wynaleźli gorączkę legionową.
- Owszem, chyba mi opowiadałeś - odparł Martin i powoli zaczął jeść. Na dworze
spadły pierwsze krople deszczu. W powietrzu wisiała dziwna, złowroga cisza,
którą mąciło jedynie szczękanie noŜy i widelców.
- To miejsce ma wdzięk - dodał Charlie. - W naszych czasach wdzięk jest rzadkim
towarem. A dla wielu ludzi, rozumiesz, wdzięk jest równie waŜny jak jedzenie.
Czasami nawet waŜniejszy. Jeśli zabierasz dziewczynę na obiad, Ŝeby ją potem
przelecieć, to co cię obchodzi, Ŝe cebula w sosie kolonialnym jest nie
dogotowana?
Martin doskonale wiedział, Ŝe Charlie próbuje z nim rozmawiać jak męŜczyzna z
męŜczyzną. Ale kiedy tak siedzieli obok siebie, ojciec i syn, dwie ciemne
sylwetki na tle szarego październikowego nieba - widać było, Ŝe są sobie obcy.
Zbyt wiele było przerw w rozmowie, zbyt wiele nieznanych terenów, zbyt wiele
pytań, jakich ojciec zwykle nie musi zadawać synowi.
- Jak twój gulasz? - zainteresował się Charlie. - Nie wiedziałem, Ŝe lubisz
gulasz.
- Nie lubię - odparł Martin. - Ale nie miałem wielkiego wyboru. Ta ryba wygląda,
jak gdyby zdechła ze starości.
- Nie wyśmiewaj się ze starości - ostrzegł Charlie. - Starość zasługuje na
szacunek.
- W takim razie twój sznycel jest najbardziej szanownym kawałkiem mięsa, jaki
widziałem w Ŝyciu.
Charlie kroił cielęcinę z profesjonalną dokładnością.
- Nie jest najgorsza, uwzględniając koszt netto, miejsce i porę roku.
- Zawsze tak mówisz. Mówisz tak, odkąd skończyłem pięć lat. Mówiłeś to o
pierwszej rękawicy baseballowej, którą mi kupiłeś.
Charlie odłoŜył widelec.
- Tłumaczyłem ci. Muszę być praktyczny, nie tylko krytyczny. Muszę pamiętać, Ŝe
większość ludzi nie jest specjalnie wybredna.
- Ty zjadłbyś wszystko, prawda? - powiedział Martin jadowicie, po raz pierwszy
uŜywając takiego tonu wobec ojca.
Charlie popatrzył z troską na syna.
- To mój zawód - powiedział wreszcie, jakby to wyjaśniało wszystko.
Przez parę minut jedli w milczeniu. Charlie zawsze czuł się nieswojo, kiedy
rozmowa zamierała. Miał tyle do powiedzenia, tyle do wyjaśnienia, a jednak nie
potrafił wyrazić tego, co czuje. Jak mógł wyjaśnić synowi, Ŝe Ŝałuje kaŜdej
minuty, którą spędził z dala od niego - skoro nic mu w tym nie przeszkadzało
oprócz własnych wypaczonych ambicji?
Nosił ze sobą plastykowy portfel, napęczniały od pogiętych fotografii, a kaŜda
była dla niego równie bolesna jak kolejne stacje drogi krzyŜowej. Oto Martin w
wieku trzech lat na podwórku, bawiący się jaskrawoczerwonym wozem straŜackim, z
oczami przymruŜonymi w letnim słońcu. A to Martin na koncercie w szkole
podstawowej, ubrany jak Paul Revere1, bez uśmiechu, z niepewną miną. Zdjęcie
zrobiono w 1978 roku, kiedy Charliego nie było w domu przez ponad cztery
miesiące. A tutaj Martin po zwycięstwie swojej druŜyny baseballowej w
międzyszkolnych rozgrywkach, z ręką podniesioną triumfalnie przez jakiegoś
ryŜego, gorylowatego faceta, którego Charlie nie znał.
Charlie stracił to wszystko. Zamiast tego jadał obiady w hotelach całej Ameryki,
Charlie McLean, inspektor restauracyjny, zapomniany gość na niezliczonych
zapomnianych bankietach. Ale jak miał wyjaśnić Martinowi, Ŝe musiał to robić i
co to dla niego znaczyło? Puste hotelowe pokoje z telewizorem hałasującym za
kaŜdą ścianą; okna na piętnastym piętrze z bezdusznym widokiem szybów
wentylacyjnych i mokrych ulic, po których płynęły jak krew tylne światła
przejeŜdŜających samochodów. KaŜdy posiłek zjadany samotnie, jak pokuta.
Martin powiedział, obserwując twarz ojca:
- Zdaje się, Ŝe burza przejdzie tędy.
- Tak - mruknął Charlie. - Tutaj, w Litchfield Hills, istnieje legenda, Ŝe burze
są wywoływane przez dawne indiańskie demony, zwane Wielkimi Staruchami. Szaman z
plemienia Narragansettów walczył z tymi demonami, pokonał je i przykuł do chmur,
Ŝeby nie mogły uciec. Ale czasami demony budzą się i wpadają w złość, potrząsają
łańcuchami i zgrzytają zębami, i to powoduje burze.
Martin odłoŜył widelec.
- Tato? Mogę dostać jeszcze jeden Seven Up?
- Wiesz - powiedział Charlie - moŜesz do mnie mówić Charlie. To znaczy nie
musisz, ale jeśli chcesz, to proszę bardzo.
Martin nic nie odpowiedział. Charlie wezwał kelnerkę.
- Proszę podać jeszcze jeden Seven Up bez wiśni i jeszcze jeden kieliszek
chardonnay.
- Pan tu nie jest na wakacjach - powiedziała kelnerka. To nie było pytanie.
Kelnerka miała na sobie błękitną satynową sukienkę, która przylegała ściśle jak
elastyczny bandaŜ do jej bioder i pośladków, podkreślając wszystkie mankamenty.
Była nawet ładna, ale lewa połowa jej twarzy nie pasowała do prawej, co nadawało
jej wygląd megiery. Jej włosy barwy Ŝółtka sterczały sztywno na wszystkie
strony.
- Jesteśmy tu przejazdem - oświadczył Charlie, mrugając do Martina. Gdzieś
daleko zahuczał grzmot. Charlie z uśmiechem wskazał na okno. - Opowiadałem
właśnie synowi o tych indiańskich demonach, przykutych łańcuchami do chmur.
Kelnerka przestała pisać na bloczku i wytrzeszczyła na niego oczy.
- Słucham?
- To taka legenda - Martin pospieszył ojcu na pomoc.
- Pan nie Ŝartuje - rzuciła kelnerka. Zerknęła na talerz Charliego. - Okropnie
panu nie smakuje ta cielęcina, co?
- Nie jest najgorsza - odparł Charlie, nie patrząc na kelnerkę. Nie wolno mu
było, podobnie jak pozostałym pięciu inspektorom, rozmawiać o posiłkach czy
obsłudze z kierownictwem wizytowanych restauracji. Za ujawnienie swojej
toŜsamości groziła natychmiastowa dymisja. Jego pracodawcy uwaŜali, Ŝe jeśli
inspektor się ujawni, moŜe otrzymywać propozycje łapówek. Co gorsza, moŜe
przyjmować te propozycje. Kolega Charliego, Barry Hunsecker, opłacał większość
swoich alimentów z łapówek, ale Ŝył w nieustannym strachu, dopóki nie został
przyłapany i wyrzucony z pracy.
Kelnerka nachyliła się i szepnęła do Charliego:
- Nie ma się czego wstydzić. To paskudztwo. Niech pan tego nie je, jeśli pan nie
ma ochoty. Nikt panu nie kaŜe tego zjeść. Załatwię, Ŝeby pan zapłacił tylko za
gulasz.
- Nie trzeba - odparł Charlie. - Sznycel jest całkiem smaczny.
- Jeśli ten sznycel jest smaczny, to ja jestem Chinką. - Kelnerka oparła ręce na
biodrach i zmierzyła wzrokiem kapryśnego klienta.
- Jest smaczny - powtórzył Charlie. PrzecieŜ nie mógł jej wyjaśnić, Ŝe musi
zjeść wszystko, wepchnąć w siebie całą porcję, poniewaŜ to naleŜy do jego
zawodowych obowiązków. Powinien równieŜ zamówić deser, kawę i sery; i odwiedzić
toaletę, Ŝeby sprawdzić czystość ręczników.
- Ano, wzięłam pana za smakosza - powiedziała kelnerka. Nagryzmoliła “7-Up +
Char” i wsadziła bloczek do kieszeni.
- Za smakosza? - zdziwił się Charlie.
Podniósł lekko głowę. W ostatnich promieniach słońca jego twarz zdradzała wiek,
ale nic więcej. Okrągła twarz męŜczyzny po czterdziestce, którą uszlachetniały
zmarszczki wokół oczu, przydające mu kultury i doświadczenia, niczym pęknięcia -
miśnieńskiej porcelanie. Włosy miał krótko obcięte i starannie zaczesane, jak
gdyby ciągle wierzył w ideały z 1959 roku. NieduŜe dłonie zdobiła samotna złota
obrączka. Nosił szarą sportową marynarkę w cętki i zwykłe szare spodnie. Jedynym
elementem wyróŜniającym się w jego wyglądzie był zegarek, złoty
osiemnastokaratowy Corum Romulus. Otrzymał go w bardzo smutnych okolicznościach
i często o tym myślał.
Przez dwadzieścia jeden lat nikt nie odgadł, w jaki sposób Charlie zarabia na
Ŝycie. Zazwyczaj ta anonimowość przynosiła mu satysfakcję, zaprawioną lekką
goryczą; czasami jednak czuł się tak samotny i zagubiony, Ŝe ledwo mógł
oddychać.
- Naturalnie ten lokal schodzi na psy, odkąd kierownictwo przejęła pani Foss -
oświadczyła kelnerka takim tonem, jak gdyby wszyscy powinni doskonale wiedzieć,
kim jest pani Foss i dlaczego wywiera taki degenerujący wpływ. Zesznurowała
usta. - Pani Foss i reszta Fossów.
- Ilu dokładnie jest tych Fossów? - zapytał Charlie. Martin zasłonił ręką usta,
Ŝeby ukryć rozbawienie. Lubił, kiedy jego ojciec Ŝartował sobie z ludzi.
- Ano, jest ich sześcioro, jeśli policzyć Ednę Foss Lawrence. Dawniej oczywiście
było siedmioro, ale Ivy zaginęła dwa lata temu, tydzień przed Świętem
Dziękczynienia.
Charlie kiwnął głową udając, Ŝe pamięta zniknięcie Ivy Foss, jakby to było
wczoraj.
- Wygląda na to, Ŝe gdzie Fossów sześć, tam nie ma co jeść - zaŜartował.
- Ta baba nie potrafi nawet odgrzać puszki fasoli - oświadczyła kelnerka. -
Przyniosę panu rybę, zgoda? Powinnam pana ostrzec przed tą cielęciną.
Rozległ się ostry trzask i cała restauracja zamigotała jak scena z filmu Macka
Senneta2. Jedna z ma tron przycisnęła ręce do twarzy i krzyknęła: “Litości!”
Przez chwilę widać było tylko jaskrawozielony ślad błyskawicy odbity na
siatkówce. Potem uderzył piorun. Od huku zadźwięczały talerze, zadzwoniły
szklanki, zabrzęczały szyby w starych kolonialnych oknach.
- Chyba Bóg mi rozkazuje, Ŝebym grzecznie zjadł mięso do końca - stwierdził
Charlie.
- Mówiłeś, Ŝe to demony - przypomniał Martin.
- Nie wierzę w demony.
- A w Boga wierzysz?
Charlie zmruŜonymi oczami przyjrzał się Martinowi. Deszcz zaczął bębnić w szyby.
- Czy to ci zrobi jakąś róŜnicę, jeśli powiem, Ŝe nie wierzę?
- Marjorie zawsze twierdziła, Ŝe trzeba w coś wierzyć.
- Dlaczego mówisz do mamy “Marjorie”, a do mnie nie chcesz mówić “Charlie”?
- Dlaczego nigdy nie powiesz, Ŝe coś ci nie smakuje? Charlie spojrzał na talerz.
Potem po raz pierwszy od lat odłoŜył nóŜ i widelec, chociaŜ jeszcze nie
wyskrobał talerza do czysta.
- MoŜe trudno ci to zrozumieć, ale kiedy zaczniesz pracować, będziesz musiał
wykonywać swoje obowiązki niezaleŜnie od osobistych opinii.
- Nawet jeśli nie masz szacunku dla siebie? Charlie milczał przez chwilę. Potem
powiedział:
- Jeśli zaleŜy ci na naszej przyjaźni, przestań cytować przy mnie twoją matkę.
Martin zarumienił się. Podeszła kelnerka i postawiła na stole zamówione napoje.
- Oszczędził pan Ŝołądkowi dodatkowych męczarni - zauwaŜyła zabierając talerz
Charliego.
- Na deser weźmiemy szarlotkę - oznajmił Charlie.
- Czy panu Ŝycie niemiłe?! - zawołała kelnerka. Deszcz zalewał parking i
szeleścił w cisowym Ŝywopłocie, otaczającym restauracyjny ogród. Znowu
oślepiająco błysnęło i kolejny grzmot wstrząsnął jadalnią. Charlie łyknął wina i
poŜałował, Ŝe nie jest zimniejsze i bardziej wytrawne. Martin patrzył w okno.
- Mogłeś zamieszkać u Harrisonów - odezwał się Charlie.
Martin zmarszczył brwi, jak gdyby zobaczył coś za oknem, ale nie wiedział, co to
jest.
- Nie chciałem mieszkać z Harrisonami. Chciałem pojechać z tobą. Poza tym Gerry
Harrison to taki obciachowiec.
- Nie wyraŜaj się - napomniał go Charlie. Otarł usta serwetką. - I właściwie co
to znaczy “obciachowiec”?
- Ktoś tam jest na dworze - powiedział Martin. Charlie odwrócił się na krześle i
wyjrzał do ogrodu.
Zobaczył tylko pochyły trawnik, otoczony krzywo przyciętym Ŝywopłotem. Pośrodku
trawnika stał stary kamienny zegar słoneczny, przechylony ze starości, a jeszcze
dalej garbiła się mokra, opleciona pnącym mchem, na wpół rozwalona szopa.
- Nikogo nie widzę - powiedział Charlie. - Zresztą, kto by tam stał na deszczu.
- Patrz... tam! - przerwał mu Martin i pokazał ręką. Charlie wytęŜył wzrok.
Pomimo deszczu zalewającego szyby przez chwilę zdawało mu się, Ŝe ktoś stoi na
lewo od szopy, osłonięty welonem pnączy niczym oblubienica. Ktoś ciemny,
pochylony, z niepokojąco bladą twarzą. Kimkolwiek był, męŜczyzną czy kobietą,
stał nieruchomo i wpatrywał się w okno restauracji, podczas gdy ulewa chłostała
ogród tak zaciekle, Ŝe było to niemal śmieszne; zupełnie jak sztorm na filmie,
gdzie wszyscy aktorzy co pewien czas są oblewani wiadrami wody.
Błyskawica zajaśniała po raz trzeci, jeszcze silniej niŜ poprzednio. Na ułamek
sekundy światło wybieliło kaŜdy cień w ogrodzie. Ale ten, kto ukrywał się wśród
cieni, zniknął. Pozostały tylko pnącza, zrujnowana szopa i krzaki przygięte pod
nieubłaganą chłostą deszczu.
- Złudzenie optyczne - stwierdził Charlie. Martin nie odpowiedział, tylko ciągle
patrzył w okno.
- Duch? - podsunął Charlie.
- Nie wiem - odparł Martin. - Po prostu miałem jakieś niesamowite uczucie.
Kelnerka wróciła z dwiema porcjami szarlotki i dzbankiem wiejskiej śmietanki.
Krzywiła się przechodząc między stolikami. Za nią szła niska, otyła kobieta w
obszernej błękitno-turkusowej sukni. Promieniowała groźnym autorytetem, toteŜ
Charlie domyślił się od razu, Ŝe jest to słynna pani Foss, pod której
kierownictwem “śelazny Imbryczek” schodzi na psy.
Pani Foss nosiła okulary przypominające tylne reflektory plymoutha fury z 1958
roku. Wokół ust miała gęstą sieć zmarszczek. Grudki jasnobeŜowego podkładu
zlepiały włoski na jej policzkach.
- Halo, witam! - zawołała. - Zawsze miło widzieć nowych gości.
Charlie wstał niezręcznie i uścisnął jej dłoń, wiotką i miękką, ale kłującą od
brylantów.
- Harriet mówiła mi, Ŝe nie smakowała panu cielęcina - oznajmiła pani Foss.
Zmarszczki wokół jej ust pogłębiły się.
- Nie była najgorsza - odparł Charlie, starannie unikając wzroku Martina.
- Pan jej nie zjadł - oskarŜyła go pani Foss. - Zwykle klienci wyskrobują
talerz.
Protekcjonalny ton nie uszedł uwagi człowieka, który jadał i sypiał w ponad
czterech tysiącach amerykańskich lokali.
- Przepraszam, jeśli dołoŜyłem pani zmywania - powiedział Charlie.
- Zmywanie nie ma tu nic do rzeczy. Chodzi o to, Ŝe pan nie zjadł swojego
obiadu.
Charlie spuścił wzrok i zaczął bawić się łyŜeczką.
- Widocznie nie byłem taki głodny, jak myślałem.
- Nigdzie w okręgu Litchfield nie znajdzie pan lepszej restauracji, gwarantuję
panu - oświadczyła pani Foss.
Charlie miał wielką ochotę powiedzieć, Ŝe w takim razie niech Bóg zmiłuje się
nad okręgiem Litchfield, ale kelnerka Harriet wtrąciła:
- “Le Reposoir”.
Pani Foss odwróciła się do Harriet, dziko błyskając oczami.
- Nie wymawiaj przy mnie tej nazwy! - warknęła, aŜ policzki jej się zatrzęsły. -
Nawet szeptem!
- Domyślam się, Ŝe to konkurencyjna restauracja? - podsunął Charlie, Ŝeby
osłonić Harriet przed straszliwym gniewem pani Foss. Błyskawica zajaśniała za
oknem i na sekundę wszystko stało się białe.
- Ten lokal nie zasługuje nawet na nazwę mordowni, a co dopiero restauracji -
prychnęła pani Foss.
- Przepraszam - powtórzył Charlie. - Osobiście nigdy o nim nie słyszałem.
- Dla własnego dobra niech pan trzyma się od tego z daleka - poradziła mu pani
Foss. - Ci wykolejeni Francuzi ze swoimi obrzydliwymi pomysłami. - Sądząc po
akcencie, pani Foss wychowała się setki mil na południe od okręgu Litchfield w
stanie Connecticut. - Dzieci z sąsiedztwa chodzą okręŜną drogą przez Allen's
Corners, odkąd otwarto ten lokal. Zapewniam pana, Ŝe nikt z miejscowych nigdy
nie pójdzie tam na obiad.
Charlie sięgnął do kieszeni swojej sportowej marynarki i wyjął zniszczony notes
w skórzanej oprawie.
- Mówiła pani, Ŝe jak się nazywa ten lokal?
- “Le Reposoir” - podpowiedziała Harriet, przechylając się przez ramię pani Foss
niczym papuga Długiego Johna Silvera. - “Le” jak Jerry Lee Lewis,, “repo” jak
reporter, “soir” jak...
- Harriet! Stolik szósty! - wrzasnęła pani Foss.
- Idę, idę - burknęła Harriet, podnosząc rękę obronnym gestem.
- Muszę pana przeprosić za Harriet - zatrajkotała pani Foss. - Obiecałam jej
matce, Ŝe dam jej posadę kelnerki. Nie nadawała się do niczego innego. - Pani
Foss postukała się w czoło. - Niedorozwinięta to moŜe przesada, ale geniuszem
teŜ nie jest.
Charlie kiwnął głową i schował notes do kieszeni marynarki.
- RóŜnie to bywa.
- Pan chyba nie zamierza odwiedzić tego lokalu? - zapytała pani Foss i wykonała
gest w stronę jego marynarki.
- Czy jest jakiś powód, Ŝeby tego nie robić?
- Mogę panu podać sto powodów. Od dawna znam tych ludzi. Kiedyś prowadziłam
restaurację na Chartres Street w Nowym Orleanie: “Czerwona Fasola i RyŜ Pauli
Foss”, tak się nazywała restauracja. Wtedy znałam takich ludzi. Sfrancuziali i
bardzo wytworni. Nazywaliśmy ich celestynami. Nietowarzyscy, a właściwie
tajemniczy. Tak, bardzo tajemniczy.
- On tu znowu jest, popatrz - odezwał się Martin. Charlie początkowo nie
zrozumiał, o co chodzi.
- Tam za oknem, patrz! - ponaglił go Martin. Pani Foss zerknęła na ogród.
- O czym ten chłopiec mówi?
Martin wstał i na sztywnych nogach podszedł do szerokiego francuskiego okna.
Matrony obejrzały się za nim. Chłopiec osłonił dłonią oczy i wpatrywał się w
deszcz.
- Martin? - zapytał Charlie.
- Widziałem go - powiedział Martin nie odwracając się. - Stał obok słonecznego
zegara.
Pani Foss popatrzyła na Charliego, a potem podeszła do Martina i stanęła obok.
- Tam nikogo nie ma, skarbie. To mój prywatny ogród. Nikt tam nie wejdzie bez
pozwolenia.
- Daj spokój, Martinie - zawołał Charlie. - Chodź, szarlotka czeka.
Martin niechętnie odszedł od okna. Charlie pomyślał, Ŝe chłopiec wygląda blado.
Pewnie jest zmęczony podróŜowaniem. Charlie tak się przyzwyczaił do spędzania
całego dnia za kierownicą i za stołem, Ŝe zapomniał juŜ, jak męczący jest taki
tryb Ŝycia. Przed trzema dniami wyruszyli z Nowego Jorku na północny wschód
autostradą Major Deegan. Przez ten czas przejechali grubo ponad siedemset mil i
jedli w dziewięciu rozmaitych hotelach i restauracjach, od przegrzanej
“Rodzinnej Chatki” w White Plains z lepkimi czerwonymi winylowymi siedzeniami do
pretensjonalnej “Garkuchni” na przedmieściach Darien, utrzymanej w angielskim
stylu, gdzie kaŜde danie miało dickensowską nazwę: Bułki Pana Micawbera, Stek
Dombeya i Kurczęta Copperfield.
- Nie wpuścisz go tutaj, prawda, tato? - odezwał się Martin głosem zdławionym
przez strach.
Charlie właśnie podnosił do ust pierwszy kęs szarlotki. Zawahał się z łyŜką przy
ustach. Nie słyszał takiego tonu, odkąd Martin był malutki.
- Co mówiłeś?
Martin szybko obejrzał się na okno.
- Nic. JuŜ w porządku.
- Nie przejmuj się - uspokajał go Charlie. - Zjedz deser.
Martin powoli odsunął talerz.
- Nie jesteś głodny? - zapytał Charlie. - To dobre. Spróbuj. Chyba najlepsze, co
tu mają.
Martin potrząsnął głową. Charlie przez chwilę przyglądał mu się z ojcowską
troską, po czym zajął się szarlotką.
- Mam nadzieję, Ŝe nic nie złapałeś. - Przełknął i sięgnął po kieliszek wina. -
Twojej matki nie będzie w domu jeszcze przez dziesięć dni, a ze mną nie moŜesz
zostać, jeśli się rozchorujesz.
- Wszystko w porządku - oświadczył Martin z niespodziewaną gwałtownością. - Nie
jestem chory, po prostu nie mam apetytu. Zrozum, tato, przez te trzy cholerne
dni zjadałem trzy cholerne posiłki dziennie. W Ŝyciu tak się nie przejadłem.
Charlie zagapił się na niego. Martin miał wypieki na twarzy, jak gdyby nagle
dostał gorączki.
- Kto cię nauczył takich wyraŜeń? - zapytał Charlie cicho, ale z gniewem. - To
matka tak cię podszkoliła? Cholerne to i cholerne tamto? Ja tylko zadałem ci
uprzejme pytanie.
Martin spuścił oczy.
- Przepraszam.
Charlie pochylił się do przodu.
- Co w ciebie nagle wstąpiło? Słuchaj, nie Ŝądam, Ŝebyś się zachowywał jak
archanioł Gabriel. Nigdy tego nie wymagałem. Ale byliśmy przyjaciółmi, ty i ja.
Przynajmniej tak powinno być między ojcem a synem, prawda?
Martin nie podniósł głowy. Charlie z teatralną przesadą dokończył szarlotkę. W
gruncie rzeczy uwaŜał, Ŝe jest obrzydliwa. Kucharz dodał do niej chyba z pół
słoika cynamonu, na skutek czego smakowała jak mahoniowe trociny. Zamierzał
napisać w raporcie: “ciasto świeŜe, dość apetyczne, ale zbyt mocno
przyprawione”.
Deszcz bulgotał w Ŝelaznych gardłach rynien. Francuskie okna były ciemne jak
okulary ślepca.
- Wiesz co, ta sytuacja jest juŜ dostatecznie trudna, więc nie powinniśmy jej
pogarszać - zwrócił się Charlie do Martina.
- Powiedziałem, Ŝe przepraszam.
Na dworze przelotna błyskawica oświetliła ogród. Charlie ponownie odwrócił się
do okna i doznał uczucia, jakby ktoś przejechał mu szczotką po kręgosłupie. Do
szyby przywierała biała twarz, której oddech utworzył owalną plamę pary na
szkle. Twarz zaglądała do restauracji. Malowała się na niej tęsknota zmieszana z
lękiem. To mogła być twarz dziecka. Jej właściciel był za niski jak na
dorosłego. Charliemu niepokojąco przypominał Gapcia z “Królewny ŚnieŜki”, z
pustymi bladoniebieskimi oczami i rozdętą głową.
Charlie nigdy w Ŝyciu nie widział nic równie przeraŜającego jak ta twarz
cierpiącego dziecka. Błyskawica zamigotała po raz ostatni i zgasła, ogród okrył
się ciemnością i twarz znikła. Charlie siedział sztywno, z dłońmi płasko
ułoŜonymi na stole, wpatrując się w okno. Martin podniósł głowę i spojrzał na
niego.
- Tato? - zapytał. A potem ciszej: - Tato...?
Charlie nie odrywał wzroku od pociemniałej szyby.
- Co ty tam zobaczyłeś w ogrodzie? - zapytał.
- Nic - odparł Martin. - Mówiłem ci.
- Mówiłeś, Ŝe kogoś widziałeś - nalegał ojciec. - Powiedz mi, jak on wyglądał.
- Pomyliłem się i tyle. Chyba zobaczyłem krzak, sam nie wiem.
Charlie chciał juŜ obsztorcować Martina, kiedy spostrzegł w oczach chłopca coś,
co go powstrzymało. To nie był gniew. To nie była pogarda. To była jakaś
skrytość, głęboka niechęć do dyskutowania o tym, co widział. Charlie odchylił
się do tyłu i przez chwilę przyglądał się Martinowi. Potem podniósł rękę, Ŝeby
przywołać kelnerkę Harriet.
- Nie zamawiajcie kawy - poradziła Harriet podchodząc do nich.
- Nie mam zamiaru. Proszę tylko ostatni kieliszek chardonnay i rachunek.
- Dopilnuję, Ŝeby pani Foss nie dopisała do rachunku tej cielęciny.
- Proszę sobie nie robić kłopotu.
Harriet zabierała się juŜ do odejścia, kiedy Charlie zatrzymał ją podniesioną
ręką.
- Harriet, powiedz mi coś. Czy pani Foss ma dzieci?
Harriet pogardliwie pociągnęła nosem.
- Troje... ale wystarczą za trzy tysiące. Darren prowadzi rachunki. Lloyd
zajmuje się zaopatrzeniem. I jest jeszcze Henry, ale o nim lepiej nie mówić,
niech mi pan wierzy. Henry jest naprawdę niesamowity.
- Chodzi mi o małe dzieci.
Martin podniósł wzrok. Jego nagłe zainteresowanie nie umknęło uwagi Charliego.
Był pewien, Ŝe chłopiec widział tę postać w ogrodzie. Nie rozumiał, dlaczego nie
chce się do tego przyznać.
- Małe dzieci - powtórzyła Harriet - nie. Pyta pan o kilkuletnie pędraki? Ona
jest juŜ na to za stara o dwieście lat.
Po drugiej stronie restauracji pani Foss wyłapała swoją anteną lekcewaŜący ton
głosu Harriet, podniosła głowę i spojrzała na kelnerkę zwęŜonymi oczami.
- Harriet! - powiedziała i w tym jednym słowie zabrzmiało dziesięć biblijnych
pogróŜek.
Płacąc rachunek Charlie poinformował Martina:
- MoŜe ty nic nie widziałeś, ale ja widziałem. Martin nie odpowiedział. Charlie
odczekał chwilę, ale postanowił na razie go nie naciskać. Widocznie Martin miał
jakiś powód, Ŝeby nie mówić o tym, co widział. MoŜe po prostu nie miał zaufania
do Charliego. Trudno mu się dziwić, skoro Charlie nie spisywał się najlepiej w
roli ojca.
- Gdzie będziemy nocować? - zapytał Martin.
- Według pierwotnego planu mieliśmy dojechać do Hartford i zatrzymać się w
“Welcome Inn”.
- Ale teraz chcesz pojechać do tej francuskiej restauracji, o której mówiliście?
- Miałem taki pomysł - przyznał Charlie. - Zawsze lubiłem poznawać nowe miejsca.
Poza tym wtedy będziemy mieli wolne popołudnie. MoŜe pójdziemy do kina albo do
kręgielni. Jak ojciec i syn, prawda?
- Chyba tak.
Charlie zdobył się na uśmiech.
- No to chodźmy. Zaczekasz na mnie w samochodzie. Muszę jeszcze umyć ręce, jak
to mówią w wytwornym towarzystwie.
- Och, to znaczy, Ŝe musisz iść do klozetu. Charlie poklepał syna po plecach.
- Właśnie, kolego.
Męska toaleta była słabo oświetlona. W rurach wyło, a pisuary wyglądały jak
odratowane z wraku “Lusitanii”. Pokryte brązowymi plamami lustro nad umywalką
zamieniało odbicie twarzy Charliego w portret pędzla średniowiecznego duńskiego
malarza. Przyjrzał się sobie uwaŜnie i pomyślał, Ŝe widać po nim przemęczenie.
To nieprawda, Ŝe Ŝycie zaczyna się po czterdziestce. Wmawiają człowiekowi takie
bzdury, Ŝeby nie pomaszerował prosto do łazienki i nie poderŜnął sobie gardła od
ucha do ucha. W tym wieku człowiek zaczyna się juŜ rozkładać. Najpierw
obumierają marzenia, potem ciało.
Nachylił się nad zlewem i namydlił ręce. Przez małe okienko po prawej stronie
wpadało trochę słabego, wodnistego światła. Za oknem Charlie widział wierzchołki
drzew i szare, pierzchające chmury. MoŜe po południu pogoda się poprawi.
W westybulu “śelaznego Imbryczka”, wyłoŜonym czerwonym dywanem, stał automat z
papierosami. Charlie nie palił od jedenastu lat, ale teraz kusiło go, Ŝeby kupić
paczkę. Doszedł do wniosku, Ŝe to napięcie wywołane stałą obecnością Martina.
Nie przywykł do codziennego okazywania uczuć. Właśnie dlatego tak rzadko
zostawał w domu na dłuŜej. Bał się, Ŝe jego miłość zacznie się przecierać jak
zuŜyta tkanina.
Zapinał płaszcz, kiedy zjawiła się pani Foss. Stała z załoŜonymi rękami i
obserwowała go przez szkła okularów.
- Mam nadzieję, Ŝe jeszcze tu pana zobaczymy - powiedziała. - Obiecuję, Ŝe
następnym razem lepiej się postaramy.
- Dziękuję. Cielęcina była nie najgorsza.
Pani Foss otworzyła mu drzwi, oszklone i wzmocnione drucianą siatką.
- Mam nadzieję, Ŝe wyperswadowałam panu wizytę w “Le Reposoir”.
Charlie zrobił enigmatyczną minę.
- To byłoby nierozsądne. Zwłaszcza z tym pańskim synem.
Charlie popatrzył na nią.
- Nie bardzo panią rozumiem.
- Skoro pan tam nie pójdzie, nie muszę panu tłumaczyć. Poprawiła mu krawat z
nieświadomą fachowością kobiety, która była męŜatką przez czterdzieści lat i
wychowała trzech synów.
Charlie nie wiedział, co odpowiedzieć. Odwrócił się i wyjrzał na dwór, gdzie na
asfaltowym, pełnym kałuŜ parkingu stał jego jasnoŜółty oldsmobile. Nowy samochód
co dwa lata to była jedyna premia, jaką otrzymywał od wydawców; zresztą nie tyle
premia, ile prosta konieczność, poniewaŜ przeciętnie przejeŜdŜał 55 000 mil w
ciągu roku, a po osiemnastu miesiącach takiej eksploatacji prawie kaŜdy samochód
zaczyna się sypać.
Zobaczył Martina, który stał po drugiej stronie samochodu, osłaniając głowę
gazetą przed ostatnimi, rzadkimi kroplami deszczu. Charlie zmarszczył brwi.
Martin wymachiwał ręką w taki sposób, jak gdyby z kimś rozmawiał. A jednak z
miejsca, gdzie stał Charlie, nikogo nie było widać.
Przez chwilę przyglądał się Martinowi, potem odwrócił się do pani Foss i podał
jej rękę. Znowu te kłujące brylantowe pierścionki.
- Dziękuję za gościnność. Na pewno jeszcze tu zajrzę, jeśli będę w okolicy.
- Niech pan zapamięta, co panu mówiłam - dodała pani Foss. - Nikt nie udziela
takiej rady bez powodu.
- No, chyba nie - zgodził się Charlie.
Przeszedł przez parking spoglądając na niebo, które stopniowo się oczyściło. Nie
zawołał Martina, ale kiedy podszedł bliŜej, Martin nagle ściągnął gazetę z
głowy, odwrócił się i wybiegł przed maskę samochodu, zadając ciosy urojoną
szpadą, jak gdyby zamienił się w d'Artagnana. Teraz zachowuje się jak typowy
piętnastolatek, pomyślał Charlie. Ale dlaczego urządza takie przedstawienie? Co
on próbuje mi pokazać? A przede wszystkim, co próbuje przede mną ukryć?
- Gotów do drogi? - zapytał. Szybko rozejrzał się po parkingu, ale nikogo nie
było w zasięgu wzroku. Tylko zmierzwiona trawa w ogrodzie i nieruchome drzewa,
ociekające wodą. Tylko niebo odbite w kałuŜach, niczym odblask innego świata.
- Myślisz, Ŝe mógłbym nauczyć się szermierki? - zapytał go Martin, parując i
ripostując pchnięcia urojonych muszkieterów.
- Pewnie tak - odparł Charlie. - Chodź, mamy tylko trzy albo cztery mile do
Allen's Corners.
Otworzył drzwi samochodu i wsunął się za kierownicę. Na przedniej szybie drŜały
przejrzyste krople deszczu. Martin wsiadł z drugiej strony i zapiął pas.
- W szkole są lekcje szermierki. Danny DeMarto chodzi na te lekcje. To
fantastyczne.
Charlie włączył silnik oldsmobile'a i powoli wycofał się z parkingu.
- MoŜe powinieneś poprosić matkę.
- To kosztuje tylko dwadzieścia pięć dolarów za lekcję.
- W takim razie na pewno powinieneś poprosić matkę. Poza tym... dlaczego chcesz
się uczyć szermierki? Lepiej naucz się grać na giełdzie.
- Sam nie wiem. Mógłbym dostać pracę w filmie, gdybym potrafił się fechtować.
- W filmie? CzyŜbym siedział obok ostatniego wcielenia Errola Flynna?
- Myślałem, Ŝeby zostać kaskaderem albo czymś takim - całkiem powaŜnie
oświadczył Martin.
- To trochę zbzikowany pomysł - zaryzykował Charlie.
- No, na pewno nie zostanę restauracyjnym inspektorem - stwierdził Martin. W
jego głosie nie było pogardy, ale właśnie dlatego ta uwaga zabolała jeszcze
mocniej. Zwyczajny, prosty fakt.
Charlie wyjechał z parkingu i skręcił w prawo na drogę do Allen's Corners. Przez
dwie czy trzy minuty jechali w milczeniu. Po obu stronach drogi wznosił się las
dymiący mgłą, niczym hałdy popiołów po masowej kremacji.
Wreszcie Charlie zapytał niedbałym tonem:
- Z kim rozmawiałeś przed chwilą?
Martin wydawał się zmieszany.
- O co ci chodzi? Z nikim nie rozmawiałem.
- Na parkingu. Widziałem cię. Wymachiwałeś rękami, jakbyś z kimś rozmawiał. Daj
spokój, Martinie, przecieŜ wiem, jak wygląda rozmowa.
Martin odwrócił się i zaczął wyglądać przez okno.
- Wcale cię nie sprawdzam ani nic z tych rzeczy - powiedział Charlie. - Po
prostu próbuję opiekować się tobą. Przyznam równieŜ, Ŝe jestem ciekawy, z kim
mogłeś rozmawiać w tym zapomnianym przez Boga miejscu.
- Śpiewałem - wyjaśnił Martin. - No wiesz, udawałem, Ŝe gram na gitarze. -
Szarpnął struny niewidzialnego Fendera.
Charlie zerknął na własne odbicie we wstecznym lusterku. Chciał powiedzieć
Martinowi, Ŝe jego obecne ruchy gitarzysty wcale nie przypominają gestów
wykonywanych na parkingu. Tamte gesty były urywane, zamaszyste, deklamatorskie,
jak gdyby chłopiec coś wyjaśniał albo czegoś Ŝądał. Z pewnością nie przypominały
urojonych akordów.
Martin sięgnął do przodu i włączył magnetofon. Zgiełkliwa rockowa muzyka
natychmiast wypełniła wnętrze samochodu. Martin zaczął podśpiewywać do taktu,
czu-czu-czu, tak jak wtedy, kiedy był mały i naśladował warkot plastykowej
cięŜarówki, mozolnie wjeŜdŜającej na skrzynię z zabawkami. Proponując Martinowi
tę podróŜ Charlie nie zdawał sobie sprawy, Ŝe Martin będzie potrzebował w
samochodzie jakiejś rozrywki. Charlie zawsze prowadził w ciszy. Lubił słyszeć
Amerykę przesuwającą się obok samochodu mila za milą. To równieŜ była część
kary.
- Tom Petty i “The Heartbreakers” - oznajmił Martin, uderzając w struny urojonej
gitary.
- Dziwne, Ŝe o nim nie słyszałem - zgryźliwie rzucił Charlie, a potem pomyślał:
Dlaczego ciągle gderam? Nic dziwnego, Ŝe Martin uwaŜa mnie za zgreda.
Martin nie odpowiedział. Charlie dalej jechał przez złocistą mgiełkę. Czuł się
coraz bardziej nieswojo, jak gdyby razem z Martinem przenieśli się w dziewiąty
wymiar, niczym podróŜni w “Strefie mroku”.
Zerknął ukradkiem na syna. Najnormalniejszy nastolatek pod słońcem. Czasami
bywał agresywny i złośliwy, ale to normalne u nastolatków. Przynajmniej nie
malował się i nie nosił kolczyków. Był zwyczajnym, chudym chłopakiem z krótkimi
włosami i bladą twarzą, w obcisłych levisach, obszernej kraciastej kurtce i
kolorowych trampkach.
MoŜe Charlie był za bardzo podejrzliwy, poniewaŜ tak mu zaleŜało na nawiązaniu
kontaktu z synem. MoŜe Martin mówił prawdę, moŜe widział tylko krzak w ogrodzie.
Ale dlaczego powiedział: “Nie wpuścisz go tutaj, prawda, tato?” Nie mówiłby tego
o krzaku. I przecieŜ rozmawiał z kimś na parkingu, Charlie był tego pewien,
chociaŜ parking wydawał się pusty.
MoŜe mówił do siebie. Albo do kogoś, kto był tak mały, Ŝe schował się za
samochodem.
ROZDZIAŁ DRUGI
Dojechali do Allen's Corners akurat wtedy, kiedy dzwon georgiańskiego
kongregacjonalistycznego kościoła wybijał trzecią. Charlie zaparkował samochód
dokładnie przed wejściem do Pierwszego Okręgowego Banku i wysiadł. Było
słonecznie, powietrze pachniało dymem z ogniska i wilgocią po niedawnym deszczu.
Allen's Corners leŜało siedem mil od Waszyngtonu i pięć mil od Betlejem, w
zalesionej kotlinie, przeciętej dopływem rzeki Quassapaug. W centrum miasteczka
na pochyłym skwerku rosły czerwone klony. Skwer otaczały z trzech stron białe
kolonialne budynki. Na krańcu pochyłości stała kolonialna armata, a szprychy jej
kół rzucały pasiasty cień na ławkę, gdzie siedziało dwóch staruszków. Gazety
starannie rozłoŜone na mokrych deskach chroniły ich spodnie przed wilgocią.
- Najlepiej zapytajmy tych dwóch o drogę - zaproponował Charlie.
Martin rozejrzał się z rękami w kieszeniach dŜinsów.
- Myślisz, Ŝe w tej dziurze jest kręgielnia?
- W południowej części miasta, obok supermarketu i stacji kolejowej. Mieszkańcy
historycznej dzielnicy nazywają to dzielnicą handlową.
Charlie wyciągnął sczytany egzemplarz “MARII” z rozepchanej kieszeni marynarki,
poślinił palec i przekartkował ksiąŜkę, dopóki nie znalazł Allen's Corners:
ludność 671, jedna stacja benzynowa (otwarta tylko w ciągu dnia), dwie
restauracje (“Billy's Beer & Bite” i “Angielska Bułka”), jeden pensjonat na
ulicy Naugatuck 313 (tylko sześć miejsc, zakaz wprowadzania psów).
“MARIA” była popularnym akronimem przewodnika pod tytułem: “Motele, Apartamenty,
Restauracje i Inne Lokale Ameryki”. Zdaniem Charliego kobiece imię bardzo do
niego pasowało, poniewaŜ właśnie “MARIA” rozbiła jego małŜeństwo. “MARIA” była
syreną, która wywabiała go z domu i kazała jeździć po całej Ameryce w
poszukiwaniu iluzorycznego spełnienia. JuŜ dawno zrozumiał, Ŝe goni za
złudzeniem, ale nie czuł goryczy. Wiedział, Ŝe nie potrafi usiedzieć na miejscu,
więc nie pozostawało mu nic innego, tylko podróŜować dalej... aŜ pewnego ranka
pokojówka w jakimś hoteliku na Środkowym Zachodzie nie będzie mogła go dobudzić.
“MARIĘ” załoŜył w 1927 roku komiwojaŜer handlujący flaneletą, nazwiskiem Wilbur
Burke, który o jeden raz za wiele wylądował w jakiejś dziurze zabitej deskami
“sans befsztyk, sans łóŜko”. Od dwudziestu lat “MARIA” była Biblią podróŜników.
We wstępie do pierwszego wydania Burkę napisał: “Ten przewodnik dedykuję
wszystkim, którym wierny ford odmówił posłuszeństwa w jakimś zapomnianym zakątku
kontynentu amerykańskiego, na bezkresnej równinie lub wśród górskich szczytów; i
którzy nie znając okolicy musieli zadowolić się świeŜym powietrzem na kolację, a
noc spędzić na tylnym siedzeniu”.
Obecnie “MARIA” pod względem nakładu ustępowała wytwornemu przewodnikowi
Michelina oraz “Obiadom w Ameryce”. KomiwojaŜerowie latali samolotami, jadali i
sypiali wysoko ponad preriami, które dawniej musieli przemierzać w wyładowanych
samochodach. Ale “MARIA” nadal rozchodziła się w trzydziestu tysiącach
egzemplarzy rocznie, co usprawiedliwiało nieustanne podróŜe Charliego i jego
pięciu kolegów, wiecznie poprawiających i aktualizujących informacje, niczym
urzędnicy w orwellowskim Ministerstwie Prawdy.
Restauracyjni inspektorzy “MARII” wytrzymywali przeciętnie trzy lata w tym
zawodzie. Pod koniec trzeciego roku zwykle cierpieli na wyczerpanie nerwowe,
alkoholizm oraz nieŜyt Ŝołądka. Inspektorzy przewaŜnie byli nieŜonaci, a
Ŝonatych prawie na pewno czekał rozwód lub separacja. Charlie stracił Marjorie,
ale wytrwał pięciokrotnie dłuŜej od inspektora z najdłuŜszym staŜem.
Pani Verity Burkę Trafford, właścicielka “MARII”, zauwaŜyła bez cienia sympatii,
Ŝe Charlie widocznie jest urodzonym Ŝarłokiem i masochistą. Charlie nic na to
nie odpowiedział.
Charlie ruszył przez trawnik nakrapiany cieniem w stronę dwóch staruszków.
Martin poszedł za nim. Zostawiali podwójny ślad na trawie, srebrzystej od rosy.
Staruszkowie obserwowali ich nadejście, osłaniając oczy dłońmi. Jeden był
rumiany i niebieskooki, na pozór okaz zdrowia, jak to bywa u ludzi z wysokim
ciśnieniem. Drugi był zgarbiony, miał ziemistą cerę i rzadkie kępki siwych
włosów, które przypomniały Charliemu pewną fotografię indiańskiego zwiadowcy
oskalpowanego przez Apaczów.
- Ładna pogoda się zrobiła - zagaił Charlie na przywitanie.
- Przed nocą znowu będzie padać - odparł rumiany staruszek. - MoŜe pan się
załoŜyć.
- Chciałem panów prosić o pomoc - powiedział Charlie. - Szukam restauracji.
- Obok stacji kolejowej jest knajpa Billy'ego - powiedział rumiany. ChociaŜ
kościelny zegar widać było wyraźnie pomiędzy gałęziami klonów, staruszek wyjął z
kieszeni zegarek i przyglądał mu się przez chwilę, jak gdyby sprawdzał, czy
mechanizm działa. - Ale juŜ zamknięta. Pięć po trzeciej.
- Interesuje mnie jedna konkretna restauracja, “Le Reposoir”.
Rumiany zastanawiał się przez chwilę, po czym potrząsnął głową.
- Nigdy nie słyszałem o takim lokalu. Na pewno jest w Allen's Corners? Nie w
Betlejem?
- Jadłem lunch w “śelaznym Imbryczku” - wyjaśnił Charlie. - Pani Foss
powiedziała mi o tym.
- Co on mówi?! - krzyknął siwowłosy staruszek, pochylając się do przodu i
przykładając dłoń zwiniętą w trąbkę do owłosionego ucha.
- Mówi, Ŝe jadł lunch w “śelaznym Imbryczku” - odkrzyknął rumiany.
- No, ja bym tam nie poszedł - oświadczył jego towarzysz. - Zawsze nie znosiłem
tej rodziny Wicksów.
- Teraz to naleŜy do Fossów - przypomniał mu rumiany.
- Och, do Fossów - powtórzył siwowłosy. - Pamiętam. Ta kobieta w wymyślnych
okularach, z głupimi synami. I ta córka, co zginęła... jak miała na imię?
- Ivy - oznajmił rumiany. - I to nie była córka, tylko bratanica.
- Wszystkiego się czepiasz, Christopherze Prescott - warknął siwowłosy.
- A ty, Oliverze T. Burack, chorujesz na ksenofobię.
- Więc nie wiecie, gdzie jest ta restauracja? - przerwał im Charlie.
Rumiany Christopher Prescott stwierdził:
- Moim zdaniem wprowadzono pana w błąd, przyjacielu. Ktoś pana wpuścił w maliny.
- Mówiła mi o tym kelnerka Harriet. Nawet przeliterowała nazwę.
- Harriet? Harriet Greene?
- Chyba tak.
Christopher Prescott wyciągnął rękę i lekko ścisnął Charliego za ramię.
- Drogi panie, Harriet Greene jest znana w okolicy z wyjątkowej ocięŜałości
umysłu. Innymi słowy jest trochę stuknięta.
- Pani Foss równieŜ wspomniała o tym lokalu - oświadczył Charlie. Obok niego
Martin przestępował z nogi na nogę z narastającym zniecierpliwieniem.
- Co on mówi? - chciał wiedzieć Oliver T. Burack.
- Mówi o Fossach! - wrzasnął Christopher Prescott.
- Dobry Foss to martwy Foss - zarechotał Oliver T. Burack. - Zawsze to mówiłem.
Dobry Foss to martwy Foss.
- Cicho bądź, Oliverze - upomniał go Christopher Prescott.
Wtedy właśnie na skwerze pojawił się młody zastępca szeryfa. Był chudy, z duŜym
nosem i opadającymi blond wąsami, które zapuścił widocznie po to, Ŝeby dodać
sobie powagi. Oczy miał ukryte za szkłami ciemnych okularów. Podszedł do
Charliego i Martina, stanął z rękami na wąskich biodrach i przyglądał im się
uwaŜnie.
- To pański samochód? Ten olds z rejestracją Michigan?
- Tak, mój - potwierdził Charlie. - Coś nie w porządku?
- Chciałbym, Ŝeby pan go przestawił, to wszystko - odparł zastępca szeryfa.
- Zaparkowałem zgodnie z przepisami - zaprotestował Charlie.
- A czy ktoś mówi, Ŝe nie? - odparł zastępca.
Charlie, który wykłócał się z zastępcami szeryfów i gliniarzami z drogówki
prawie na kaŜdej szosie od Walia Walia w stanie Waszyngton po Wind River w
stanie Wyoming, wziął głęboki oddech i uzbroił się w cierpliwość.
- Jeśli samochód jest zaparkowany prawidłowo, szeryfie, to szczerze mówiąc
wolałbym go nie przestawiać.
Zastępca spojrzał na dwóch staruszków na ławce.
- Jak zdrówko, panie Prescott? Panie Burack?
- Dziękuję, Clive, czujemy się świetnie - odpowiedział Christopher Prescott.
- Ci dwaj osobnicy nie naprzykrzają się wam przypadkiem?
- Nie, proszę pana, skądŜe. Pytali tylko o drogę. ,
- Zabłądziliście? - zapytał zastępca odwracając się do Charliego.
- Nie całkiem. Szukam tylko restauracji. “Le Reposoir”. Zastępca z namysłem
pogładził swój blond wąsik. Na końcu nosa miał czerwony, zaogniony pryszcz.
- Wie pan co? Są prawa i są zwyczaje.
- Co pan chce przez to powiedzieć? - zapytał Charlie.
- Chcę powiedzieć, bez obrazy, Ŝe zaparkował pan samochód w miejscu, gdzie
zwykle parkuje prezes banku. Wyszedł na lunch, ale niedługo wróci. MoŜe pan
sobie wyobrazić minę prezesa, kiedy zobaczy, Ŝe jakiś pojazd spoza stanu zajął
jego zwykłe miejsce.
Charlie z niedowierzaniem popatrzył na zastępcę. Wiatr szeptał w gałęziach
klonów, gdzieś w dzielnicy handlowej szczekał pies. Wreszcie Charlie powiedział
z chłodną stanowczością:
- Niech pan zdejmie te okulary.
Zastępca zawahał się, a potem powoli zdjął okulary. Oczy miał zielone, jedno
było lekko przekrwione.
- Nie wie pan przypadkiem, gdzie mogę znaleźć francuską restaurację o nazwie “Le
Reposoir”?
Zastępca zerknął na dwóch staruszków.
- O to pan pytał tych dŜentelmenów?
- Tak. Ale teraz pytam pana.
- No więc, proszę pana, “Le Reposoir” jest zamknięta dla publiczności. To raczej
klub niŜ restauracja. O ile się orientuję, moŜe pan tam wejść tylko za
specjalnym zaproszeniem.
- Rozumiem. Ale czy moŜe mi pan powiedzieć, gdzie to jest?
Zastępca wydawał się zmieszany.
- Ludzie, którzy prowadzą “Le Reposoir”, nie lubią nie zapowiedzianych gości,
proszę pana. Kilkakrotnie wzywali nas i kazali usunąć intruzów.
- Poradzę sobie z tym na miejscu, szeryfie. Chcę tylko dowiedzieć się od pana,
gdzie to jest.
- Proszę pana, niech pan mi wierzy, to miejsce ma nie najlepszą reputację. Nie
wiem, gdzie pan o tym usłyszał, ale tutaj ludzie nie gadają o tym za duŜo. Na
pana miejscu dałbym sobie spokój. “Billy's” to chyba najlepsza knajpa w Allen's
Corners, jeśli pan szuka dobrego wiejskiego jedzenia. Moja kuzynka pracuje w
kuchni i tam jest tak czysto, Ŝe moŜna zrobić operację wyrostka.
- Ale pan jeszcze mi nie powiedział, gdzie znaleźć ,,Le Reposoir” - nalegał
Charlie.
Zastępca ponownie nałoŜył okulary na nos.
- Przykro mi, proszę pana, ale chyba nie powinienem tego robić. Prawdę mówiąc
staramy się odstręczać ludzi od “Le Reposoir”.
- Ubiję z panem interes - zaproponował Charlie. - Pan mi powie, gdzie jest “Le
Reposoir”, a ja przestawię samochód.
Zastępca nie wyglądał na zachwyconego.
- Coś panu powiem, pan Musette wcale nie będzie zadowolony.
- Pan Musette? Kto to jest?
- On chyba prowadzi “Le Reposoir” razem z panią Musette. No... przynajmniej tak
mi się zdaje. Nigdy nie widziałem tam nikogo innego, oprócz jednego wysokiego
faceta, który pracuje w ogrodzie.
Jakiś dŜip z hałasem przemknął wokół skweru. Zastępca obejrzał się w obawie, Ŝe
to prezes banku wraca z lunchu i za chwilę odkryje, Ŝe jakiś uzurpator zajął
jego uświęcone miejsce do parkowania.
- Daj pan spokój - nalegał Charlie. - Umowa to umowa. Nic pan nie ryzykuje.
- Nie mogę panu powiedzieć nic więcej oprócz nazwiska Musette - oświadczył
zastępca. - Niech pan poszuka w ksiąŜce telefonicznej.
- Daj pan spokój - powtórzył Charlie. - PrzecieŜ moŜe pan mi powiedzieć w
przybliŜeniu, gdzie to jest.
Zastępca popatrzył na Christophera Prescotta, jak gdyby szukając aprobaty.
Charlie miał wraŜenie, Ŝe Prescott niemal niedostrzegalnie pokręcił głową.
- Lepiej niech pan najpierw zadzwoni do pana Musette - poradził zastępca. -
Jeśli pan tam pojedzie bez zaproszenia, on znowu narobi krzyku, kaŜe mi
natychmiast przyjechać i aresztować pana za włamanie. Pan Musette ma prawdziwą
obsesję na punkcie nieproszonych gości.
Martin wtrącił:
- Chodźmy, tato, bo nie starczy nam czasu na kręgle.
- Kręgle? - powtórzył zastępca. - Tutaj nie ma kręgielni. NajbliŜsza jest w
Hartford. Owszem, kiedyś była kręgielnia obok stacji kolejowej, ale zamknęli ją
dziewięć miesięcy temu. Nie opłacała się, bo w Allen's Corners mieszka za mało
młodzieŜy.
- Byłem tu w zeszłym roku - powiedział zdumiony Charlie. - Pamiętam, Ŝe na
kręgielni było pełno dzieciaków.
- Czasy się zmieniają - wtrącił Christopher Prescott. Głos miał suchy jak
szelest liści na wietrze. - Sporo młodych małŜeństw doszło do wniosku, Ŝe nie
pozwolą swoim dzieciom dorastać w Allen's Corners. Za spokojnie, rozumie pan, i
Ŝadnych perspektyw, chyba Ŝe dzieciak chce zostać końskim doktorem albo wiejskim
adwokatem. No i jeszcze te zaginięcia, tyle dzieciaków zniknęło...
- Łącznie z dziewczyną Fossów? - zagadnął Charlie.
- Zgadza się - potwierdził Christopher Prescott. -Najpierw zniknął młody David
Unsworth, potem Ivy Foss, potem Geraldine Immanelli. Potem jeszcze sześcioro czy
siedmioro. Niektórzy rodzice przestraszyli się. Ci, którzy mieszkali w mieście,
wyprowadzili się. Ci, którzy mieszkali poza miastem, nie puszczali swoich dzieci
do Allen's Corners. Tak więc kręgielnia, moŜna powiedzieć, obumarła z braku
młodej krwi.
- Czy wykryto, co się stało z tymi dziećmi? Christopher Prescott wzruszył
ramionami.
- Przetrałowali rzekę Quassapaug. Przeszukali wzgórza w promieniu piętnastu mil.
Ale moim zdaniem te dzieciaki uciekły do Nowego Jorku albo do Bostonu. Nie
znaleźli Ŝadnego. Znikły bez śladu.
Po drugiej stronie skweru pojawił się srebrny cadillac. Zastępca nagle chwycił
Charliego za ramię.
- Słuchaj pan, niech pan przestawi ten swój samochód. Prezes właśnie wrócił z
lunchu.
- Gdzie on się stołuje? - ironicznie zapytał Charlie.
- Na pewno nie w “Le Reposoir” - wtrącił Oliver T. Burack. - Powiedział mi
kiedyś, Ŝe pan Musette przypomina mu kozła chodzącego na tylnych nogach.
- Myślałem, Ŝe pana przyjaciel jest głuchy - zwrócił się Charlie do Christophera
Prescotta. - Myślałem teŜ, Ŝe Ŝaden z was nigdy nie słyszał o “Le Reposoir”.
- Och, Oliver rzeczywiście jest głuchy - uśmiechnął się Christopher Prescott. -
Ale wie, o czym ludzie mówią. Ma szósty zmysł. Jak to się nazywa? Intuicja.
- Znowu mnie obgadujecie? - odezwał się Oliver T. Burack.
- Proszę - powiedział zastępca do Charliego, kiedy cadillac objechał ostatni róg
skweru. Ale Charlie uparł się. Zaintrygowali go ci ludzie i chciał wiedzieć, co
się dzieje.
- Restauracja - mruknął. - Dlaczego nie przyznaliście się, Ŝe znacie tę
restaurację?
Christopher Prescott popatrzył na niego wodnistymi oczami.
- Czasami lepiej siedzieć cicho, lepiej nic nie mówić, niŜ powiedzieć coś złego.
- Co złego jest w “Le Reposoir”?
Zastępca cofnął się o parę kroków i znowu pociągnął Charliego za ramię. Samochód
prezesa zatrzymał się przed bankiem. Prezes pochylił się do przodu i
wytrzeszczył oczy na samochód Charliego, jak gdyby zobaczył fatamorganę.
- Chce pan wylądować w pudle za utrudnianie obowiązków? - zapytał zastępca
ogarnięty paniką.
- Lepiej niech pan się zgodzi - poradził Christopher Prescott. - Pakuje się pan
w kłopoty.
- No dobrze - ustąpił Charlie. Nie chciał wywoływać zamieszania. Inspektorzy
“MARII” powinni zachowywać się “dyskretnie i bez ostentacji w kaŜdych
okolicznościach”. Ruszył za zastępcą po trawiastym zboczu do swojego samochodu.
Prezes banku siedział w cadillacu, nie wyłączywszy silnika. Charlie nie widział
jego twarzy, ukrytej za j geometrycznym odbiciem nieba i drzew w przedniej
szybie, ale mimo to wesoło i zuchwale pomachał mu ręką.
Martin usiadł obok Charliego i zatrzasnął drzwi oldsmobile'a.
- Widzisz, znowu się wykręcasz - oświadczył.
- Kto się wykręca? - zaprotestował Charlie włączając silnik. - Zawarłem umowę.
- TeŜ mi umowa - pogardliwie rzucił Martin. - Wcale nie musiałeś go pytać, Ŝeby
się dowiedzieć, gdzie jest ta głupia restauracja.
- Och, czyŜby? Więc co miałem robić?
- Zapytać mnie.
- Ciebie? PrzecieŜ ty nie wiesz więcej ode mnie. Martin sięgnął do kieszeni
kurtki i wyjął małą białą wizytówkę. Podał ją Charliemu bez słowa. Charlie
podniósł wizytówkę do światła, ignorując rozpaczliwe miny zastępcy, który stał
obok samochodu i czekał na zwolnienie miejsca.
Na wizytówce znajdował się wytłaczany, pozłacany herb przedstawiający odyńca
oraz miedziorytowany napis: “Les Celestines”. Pod spodem biegły słowa: “Le
Reposoir. Societe de la Cuisine Exceptionelle. 6633 Quassapaug Road, Allen's
Corners, Connecticut.”
Charlie odwrócił wizytówkę. Na drugiej stronie widniało napisane ołówkiem jedno
słowo: “Ból”.
- Co jest, do cholery? - zdenerwował się Charlie. - Najpierw ci geriatrycy
udają, Ŝe nigdy nie słyszeli o tym lokalu. Potem dostaję to od ciebie. Skąd ty
to masz, na litość boską? I dlaczego, do cholery, wcześniej mi tego nie
pokazałeś?
Zastępca zastukał w okno kłykciami palców.
- Proszę odjechać - wysylabizował bezgłośnie. Charlie opuścił szybę i wyciągnął
do niego wizytówkę.
- Czy to ten adres? Sześćdziesiąt sześć trzydzieści trzy Quassapaug Road?
Zastępca wytrzeszczył na niego oczy. Skoro Charlie znał ten adres, to dlaczego
zrobił taką awanturę? - Tak, proszę pana.
- Okay - mruknął Charlie. - Nareszcie do czegoś dochodzimy.
Zamierzał właśnie odjechać, kiedy prezes Pierwszego Okręgowego Banku w
Litchfield - wysoki, barczysty, siwowłosy męŜczyzna z wielką lwią głową -
podszedł do samochodu i nachylił się do Charliego.
- Dzień dobry. Mam nadzieję, Ŝe nie uwaŜa mnie pan za miejscowego tyrana.
- Nic się nie stało - zapewnił Charlie. - Właśnie chciałem odjechać. Mój
przyjaciel szeryf poinformował mnie, Ŝe to miejsce naleŜy do pana prawem
zasiedzenia.
Prezes banku zmierzył Charliego ostrym spojrzeniem, a potem uśmiechnął się.
- Chyba moŜna to nazwać prawem zasiedzenia. Moja rodzina mieszka w tym mieście
od 1845 roku. Większość gruntów naleŜy do nas, a na pozostałych mamy hipoteki.
Więc niech mi pan wybaczy, jeśli traktuję ten kawałek parkingu jak swoją
prywatną własność.
- Jestem tu tylko przejazdem - uspokoił go Charlie. Bladoszare oczy prezesa
banku spoczęły na Martinie.
- Razem z synem?
- Właśnie. Mała rodzinna wycieczka po gościnnej Nowej Anglii.
- Naprawdę bardzo pana przepraszam - powiedział prezes banku. - Niech pan nie
odjeŜdŜa. Powiem Clive'owi, Ŝeby zaparkował mój samochód. Allen's Corners to
gościnne miasto. Wcale nie chciałem, Ŝeby miejscowi przedstawiciele prawa
napastowali gości z mojego powodu. Wyciągnął rękę i przedstawił się:
- Walter Haxalt. Witamy w Allen's Corners.
- Charlie McLean. A to jest Martin McLean.
- Cieszę się, Ŝe was poznałem - stwierdził Walter Haxalt. - Proszę parkować w
tym miejscu, jak długo chcecie.
- Właściwie wybieramy się na Quassapaug Road. Walter Haxalt zerknął na zastępcę
szeryfa, a potem znowu odwrócił się do Charliego.
- Nie wiedziałem, Ŝe tam jest coś ciekawego dla turystów. Quassapaug Road to
zwyczajna droga. W dodatku niezbyt wygodna. Same zakręty od początku do końca.
- Chcemy odwiedzić ,,Le Reposoir” -wyjaśnił Charlie. Pokazał wizytówkę, którą
dał mu Martin.
Wyraz twarzy Waltera Haxalta uległ subtelnej, lecz widocznej zmianie. Wyglądało
to tak, jak gdyby jego rysy były wymodelowane z róŜowego wosku, który zaczął się
roztapiać, kiedy w pobliŜu otworzono drzwiczki pieca.
- Clive chyba panu powiedział, Ŝe “Le Reposoir” to prywatny lokal.
Charlie wyłączył silnik oldsmobile'a.
- No dobrze - rzucił ze złością. - Czy ktoś mi powie, o co chodzi, do cholery?
- Przepraszam, ale nie rozumiem - odparł Walter Haxalt. - Nie chciałem pana
obrazić.
- Mówię o tej restauracji, “Le Reposoir” - oświadczył Charlie. - Pani Foss w
“śelaznym Imbryczku” ostrzegała mnie, Ŝebym tam nie chodził. Ci dwaj mili
staruszkowie na ławce twierdzą, Ŝe nigdy o niej nie słyszeli, chociaŜ oczywiście
to nieprawda. Pański uroczy zastępca szeryfa robi, co moŜe, Ŝeby mnie zniechęcić
do tej wizyty. A teraz pan.
Walter Haxalt nic nie odpowiedział. Clive, zastępca szeryfa, pogłaskał swój wąs,
jakby to było małe puszyste zwierzątko.
- Chcę tylko wiedzieć, dlaczego wszyscy tak mi odradzają ten lokal - warknął
Charlie. Milczenie Haxalta wyprowadzało go z równowagi i wprawiało w
zakłopotanie. - Czy jedzenie jest rzeczywiście takie niedobre?
Walter Haxalt wyprostował się.
- Przykro mi, panie McLean, ale Allen's Corners chyba się nie nadaje dla pana.
Proponuję, Ŝeby pojechał pan prosto do Betlejem. Jest tam dobra restauracja w
nowoan-gielskim stylu. Podają domowe szynki i świetną gotowaną wołowinę.
- Tato, jedźmy juŜ, proszę - powiedział Martin. Charlie zawahał się,
przygryzając wargę.
Potem znowu przekręcił kluczyk w stacyjce tak gwałtownie, Ŝe rozrusznik zaczął
rzęzić. OdjeŜdŜając od krawęŜnika spostrzegł, Ŝe coś poruszyło się wśród klonów
po drugiej stronie skweru. MoŜe to był tylko cień chmury albo gazeta trzepocząca
na wietrze. Po chwili wszystko znikło. Ale Charlie był pewien, Ŝe zobaczył małą
figurkę, odzianą w przybrudzoną biel; figurkę z ciałem dziecka i normalną głową
dorosłego męŜczyzny.
ROZDZIAŁ TRZECI
Wyjechali z Allen's Corners na pomocny zachód, pomiędzy dwoma rzędami białych
drewnianych domów. Nie widzieli Ŝywej duszy, Ŝadnych przechodniów, Ŝadnych
samochodów. Przejechawszy ćwierć mili znaleźli się znowu w lesie, otoczeni
rdzawym przepychem kolejnego odchodzącego lata. ChociaŜ było jeszcze wcześnie,
słońce zniŜyło się do linii drzew i przeświecało między gałęziami, niedostępne i
kuszące.
Charlie milczał-przez jakiś czas, ale kiedy Martin wyciągnął ręką, Ŝeby włączyć
magnetofon, chwycił go za nadgarstek.
- Nie teraz - powiedział. - Chcę z tobą porozmawiać. Martin załoŜył ręce i oparł
się wygodnie.
- Chcę wiedzieć, skąd masz tę wizytówkę. Martin wzruszył ramionami.
- Z “śelaznego Imbryczka”.
- Gdzie? Nie widziałem tam Ŝadnych wizytówek.
- Znalazłem ją na podłodze. Charlie opuścił daszek przeciwsłoneczny.
- Nie mówisz prawdy, Martinie. Nie wiem, dlaczego kłamiesz, ale lepiej wytłumacz
się, bo inaczej ta podróŜ zaraz się skończy i wrócisz do Harrisonów.
- To prawda, tato. Znalazłem ją - powtórzył Martin.
- Rozmawialiśmy o “Le Reposoir” i akurat wtedy przypadkiem znalazłeś ich
wizytówkę? Na litość boską, za kogo ty mnie uwaŜasz?
Nadąsany Martin spuścił głowę.
- Koniec, rozumiesz? - oświadczył Charlie. - Jutro dzwonie do Harrisonów, a
potem odwiozę cię prosto do Nowego Jorku.
Martin nic nie odpowiedział.
- Zrozumiałeś? - nalegał Charlie.
- Tak, zrozumiałem - odparł Martin opryskliwym tonem.
Charlie zwolnił wjeŜdŜając na pochyłe skrzyŜowanie z drogowskazem, który
pokazywał po jednej stronie Waszyngton, a po drugiej Betlejem. Zatrzymał
samochód na poboczu drogi i otworzył mapę.
- To chyba będzie Quassapaug Road.
Skręcił w prawo i ostroŜnie wprowadził oldsmobile'a w ciasny, stromy zakręt, pod
gałęziami dębów i amerykańskich buków. Słońce przeświecało przez liście. Gdzieś
za gęstymi koronami drzew były kremowe obłoki i blady błękit nieba; ale tutaj, w
lesie, Charlie zaczął odczuwać klaustrofobię jak w więzieniu.
- No dobrze, przyznaję, Ŝe nie byłem najlepszym ojcem - powiedział do Martina. -
Ale nigdy nie okłamałem twojej matki. Zawsze byłem jej wierny i zawsze
przysyłałem pieniądze. Zawsze.
- Święty Charlie McLean - zadrwił Martin. Charlie zjechał na pobocze i wcisnął
stopą hamulec.
Niezręcznie próbował trzepnąć Martina w głowę, ale Martin uchylił się i chwycił
ojca za ręce. Przez chwilę patrzyli na siebie z nienawiścią, dysząc i zaciskając
chwyt - wysportowany piętnastolatek walczący ze zmęczonym męŜczyzną po
czterdziestce.
- Słuchaj - powiedział Charlie - albo jakoś dojdziemy do porozumienia, albo
koniec z nami. Mówię powaŜnie. Jesteś dość dorosły, Ŝeby dać sobie radę beze
mnie, jeśli o to ci chodzi. Ja nie mam zastrzeŜeń.
Martin puścił nadgarstki ojca i odwrócił głowę. Charlie wiedział, Ŝe syn płacze.
Dawno, dawno temu, w Milwaukee, ktoś inny tak samo płakał w jego samochodzie.
Charlie miał uczucie, Ŝe Ŝycie to wieczne pasmo udręki, powtarzającej się w
nieskończoność. Kłótnia, łzy, chwilowe pojednanie, które nie potrwa długo, o
czym obaj wiedzieli. Ścisnął ramię Martina, ale nie było w tym miłości. Równie
dobrze mógł ścisnąć awokado, Ŝeby sprawdzić, czy jest dojrzałe.
- Przepraszam - powiedział, chociaŜ nie czuł skruchy. Ruszył dalej, pokonując
karkołomne zakręty Quassapaug Road. Dziki indyk człapał skrajem drogi. Charlie
zakręcił kierownicą i bez powodzenia spróbował go przejechać.
- Jadłeś kiedyś dzikiego indyka pieczonego w całości, ze świeŜą dynią?
- Nigdy nie mieliśmy indyka, nawet na Dziękczynienie - odparł Martin. - Marjorie
tego nie lubi.
- Marjorie, Marjorie! Dlaczego, do cholery, nie mówisz mi Charlie?
- Dlatego, Ŝe ty jesteś tatą.
Minęli wjazd do “Le Reposoir” tak niespodziewanie, Ŝe pojechali sto stóp za
daleko. Charlie przelotnie dostrzegł bramę z kutego Ŝelaza pomalowaną na czarno
i dyskretny czarny szyld. Opony oldsmobile'a pośliznęły się na smołowanej
nawierzchni. Potem Charlie wykręcił się na siedzeniu i podjechał tyłem do bramy,
zgrzytając skrzynią biegów.
- To jest to, “Le Reposoir”. Societe de la Cuisine Exceptionelle.
Martin bez entuzjazmu popatrzył na szyld.
- Tak, ale zobacz, co jeszcze jest napisane. “Wstęp wyłącznie za rezerwacją.
Uwaga, posiadłość strzeŜona przez psy”.
- MoŜemy przynajmniej z nimi porozmawiać - stwierdził Charlie. Zaparkował
samochód tuŜ obok drogi, w zatoczce przed bramą. Wysiadł i zobaczył domofon
zainstalowany w lewym słupie bramy. Nacisnął guzik, po czym odwrócił się do
Martina siedzącego w samochodzie i zdobył się na zachęcający uśmiech. Martin
udał, Ŝe tego nie widzi. W końcu Charlie odwrócił się tyłem. BoŜe, pomyślał, te
nastolatki zachowują się jak primadonny. Wystarczy, Ŝe podniesiesz na takiego
głos, a zaraz zaczynają się dąsy i płacze.
Ponownie nacisnął guzik domofonu. Tym razem rozległ się ostry trzask i jakiś
głos zapytał:
- Qui? Qu'est-ce que vous voulez?
Charlie odchrząknął.
- Czy to pan Musette?
- Kto mówi? - zapytał głos tym razem po angielsku, ale z silnym francuskim
akcentem.
- Nazywam się McLean. Chciałem zapytać, czy macie dziś wieczorem wolny stolik na
dwie osoby?
- Pan chyba się pomylił, monsieur. To jest prywatna restauracja. Rezerwujemy
miejsca tylko na wcześniejsze zamówienia.
- No więc składam zamówienie.
- Je regrette, monsieur, zamówienie składamy na piśmie, a przyjęcie zamówienia
zaleŜy od zgody kierownictwa,
- Jak moŜna w ten sposób prowadzić restaurację? - zdziwił się Charlie.
- MoŜna, monsieur. ChociaŜ muszę pana poprawić. To jest raczej klub smakoszy, a
nie restauracja.
- Tak mi mówiono. Czy moŜna do was wstąpić?
- Oczywiście, monsieur, za osobistym poręczeniem. Charlie przesunął ręką po
włosach.
- Wy naprawdę utrudniacie ludziom Ŝycie.
- Tak, monsieur, nie da się ukryć.
- Więc potrzebuje osoby wprowadzającej? O to chodzi?
- Tak, monsieur.
Charlie zastanawiał się przez chwilę, a potem zapytał:
- Czy wszystko, co o was słyszałem, to prawda?
- ZaleŜy, co pan słyszał, monsieur.
- Słyszałem, Ŝe jesteście wyjątkowi.
- Tak, monsieur.
Charlie nie znalazł nic więcej do powiedzenia. Głos na drugim końcu domofonu nie
zamierzał zdradzić Ŝadnych tajemnic. Charlie potrząsnął prętami bramy, Ŝeby
sprawdzić, czy na pewno jest zamknięta, po czym wrócił do samochodu i usiadł za
kierownicą. Sięgnął do schowka na rękawiczki i wyjął pudełeczko pigułek. Sos
kolonialny w jego Ŝołądku uparcie nie dawał się strawić. Tak to jest z kiepskim
jedzeniem - zawsze broni się do upadłego.
- Nie przyjmują rezerwacji, chyba Ŝe ktoś za nas poręczy - powiedział Charlie.
- Co to znaczy? - zapytał Martin.
- To znaczy, Ŝe są chyba najbardziej ekskluzywną restauracją w całych Stanach
Zjednoczonych. Niełatwo dostać się do “Czterech Pór Roku”, ale oni przynajmniej
chcą zdobyć klienta. Ten lokal... kto wie? Jak moŜna prowadzić restaurację na
zupełnym odludziu, bez ogłoszeń, bez reklamy, nawet bez znaków drogowych
pokazujących, jak tam dojechać? Rezerwacja tylko za osobistym poręczeniem, z
wyprzedzeniem, na piśmie?
- MoŜe są naprawdę dobrzy - zasugerował Martin.
- Co to znaczy “naprawdę dobrzy”?! - prychnął Charlie. - “Montpellier” jest
naprawdę dobry! ,,L'Ermitage” jest naprawdę dobry! W Ameryce jest dwadzieścia i
restauracji, które są naprawdę dobre! Ale, do cięŜkiej cholery, nawet najlepsze
restauracje muszą się reklamować. Nawet najlepsze restauracje muszą wpuszczać
klientów!
- Po co tak się denerwujesz? - zapytał Martin. - Nie wpuszczą, to nie wpuszczą.
Zapomnij o nich. Nie ma sensu i włączać tej restauracji do “MARII”, jeśli nikt
tam nie wejdzie.
Charlie rzucił ostatnie spojrzenie na nieubłaganie zamkniętą bramę “Le
Reposoir”, po czym uruchomił silnik j i zawrócił w stronę Allen's Corners.
- Jeśli są tacy dobrzy, jeśli naprawdę są tacy dobrzy, to chcę tam zjeść obiad.
Nawet mój Ŝołądek nie moŜe juŜ wytrzymać tego smacznego, zdrowego wiejskiego
jedzenia! Przyda mi się odmiana. Nie wspominając o tym, Ŝe bardzo! mnie
interesuje, dlaczego wszyscy w Allen's Corners są tacy przewraŜliwieni na
punkcie “Le Reposoir”.
Wracali tą samą drogą wśród lasów. Następna burzowa! chmura przesłoniła słońce i
krajobraz nagle nabrał ponurego wyglądu.
- Gdzie będziemy nocować? - zapytał Martin. - pojedziemy do Hartford?
Charlie potrząsnął głową.
- Dzisiaj zanocujemy w pensjonacie pani Kemp, 313 Staugatuck. Nie wyjadę z
Allen's Corners, dopóki nie załatwię dwuosobowego stolika w “Le Reposoir”.
- Tato... będziemy mieli kilka dni opóźnienia. Co powiedzą w “MARII”?
- Mogę wstawić inne daty, nie martw się. Chcę zjeść obiad w tym cholernym
ekskluzywnym prywatnym klubie i koniec. Na pewno ktoś tutaj naleŜy do klubu. Ten
prezes banku, Haxalt, nie mów mi, Ŝe on nie jest członkiem. Potrzebuję tylko
jednej osoby, która zgodzi się za mnie poręczyć.
Martin milczał przez całą drogę do Allen's Corners. Niebo przybrało barwę bladej
purpury. Zapalono juŜ latarnie uliczne. Christopher Prescott i Oliver T. Burack
znikli, ale na piętrze Pierwszego Okręgowego Banku w Litchfield paliły się
światła, a po drugiej stronie trawnika widać było kilka osób wracających z
supermarketu. W gałęziach klonów ptaki śpiewały smutną, urywaną piosenkę
wczesnego wieczoru.
- Sam nie wiem - powiedział Charlie. - To mi coś przypomina. Pewnie deja vu.
OkrąŜył trawnik i wjechał w aleję Naugatuck. Była to jedna z najstarszych ulic w
Allen's Corners; zaczynała się w centrum i biegła prosto z zachodu na wschód.
Dawniej, zanim u stóp trawnika przeprowadzono główną szosę, aleja Naugatuck
stanowiła jedyne połączenie z Hartford. Tędy maszerowali z bębnami angielscy
Ŝołnierze, a mieszkańcy Allen's Corners obserwowali ich z najwyŜszych okien
domów.
Pensjonat pani Kemp stał na rogu alei Naugatuck i ulicy Bukowej - ponury
drewniany budynek z dwoma piętrami od frontu, a jednym od tyłu. Ściany były
oszalowane odstającymi deskami, brudne koronkowe firanki zasłaniały okna. Przed
domem znajdowało się brukowane podwórko z samotnym klonem, ogrodzone krzywym
płotem. Charlie zaparkował za płotem i wysiadł z samochodu.
- Idziesz? - ponaglił Martina.
- Jesteś pewien, Ŝe to tutaj? - zapytał Martin marszcząc brwi. - Wygląda jak
opuszczony dom.
- Przydałoby się trochę farby - przyznał Charlie. Otworzył drewnianą furtkę i
ruszył ścieŜką. - Ostatnim razem, kiedy tu byłem, pensjonat wyglądał
nieskazitelnie. Przyznałem mu Złote Pióro za komfort. MoŜe pani Kemp zamknęła
interes.
Martin nieufnie poszedł za Charliem do frontowych drzwi, ozdobionych dwiema
witraŜowymi szybami. Jedna szybka miała brzydkie pęknięcie, jak gdyby ktoś
trzasnął drzwiami w trakcie gwałtownej kłótni. Pośrodku wisiała zniszczona
kołatka z brązu w kształcie wyszczerzonej paszczy - coś pośredniego pomiędzy
wilkiem a demonem. Charlie wskazał ją ruchem głowy i powiedział:
- To coś nowego. Urocze, prawda?
Martin popatrzył na obluzowane dachówki, które zsunęły się po dachu jak lawina.
- Na pewno zamknięte. A jeśli nawet otwarte, nie chcę tutaj nocować.
- Nie znajdziemy innego miejsca, przynajmniej w Allen's Corners.
Charlie podniósł kołatkę, która okazała się wyjątkowo zimna i cięŜka. Miał
nieprzyjemne wraŜenie, Ŝe wilk próbuje go ugryźć w dłoń. Nie wiadomo dlaczego,
kołatka wydawała mu się znajoma. Niejasno pamiętał, Ŝe czytał gdzieś o kołatkach
w kształcie wilczej paszczy, ale nie mógł sobie przypomnieć, co to była za
ksiąŜka.
Zastukał i usłyszał stłumione echo wewnątrz domu. Czekał, rozcierając ręce i
uśmiechając się do Martina. O zachodzie słońca zerwał się zimny wiatr i Charlie
nagle zaczął marznąć.
- Nikogo nie .ma - powiedział do Martina, stojąc z rękami w kieszeniach. - Chyba
jednak będziemy musieli pojechać do Hartford.
Zamierzali juŜ odejść, kiedy usłyszeli czyjś kaszel wewnątrz domu. Charlie po
raz drugi uderzył kołatką. Po chwili w korytarzu rozległy się kroki. Za
witraŜowymi szybkami pojawiła się drobna, jasna figurka. Po chwili wahania
odsunęła dwie zasuwy i uchyliła drzwi, nie zdejmując łańcucha. Zobaczyli twarz
kobiety, bladą i schorowaną. Oczy miała ciemno podkrąŜone z wyczerpania, włosy
nieporządnie spięte plastykowymi spinkami. Ubrana była w brudny, niebieski,
pikowany szlafrok. Z wnętrza domu doleciał kwaśny odór stęchlizny i gotowania.
- Pani Kemp? - odezwał się Charlie.
- Czego chcecie? - zapytała kobieta.
- W przewodniku napisali, Ŝe tu jest pensjonat. Pani Kemp przyjrzała mu się
uwaŜnie.
- Tu był pensjonat - oznajmiła.
- Rozumiem. Pani go zlikwidowała.
- Sam się zlikwidował. Nie chciałam zwijać interesu, ale zabrakło klientów.
- Gdzie tu jeszcze moŜna przenocować?
- Niedaleko Bristolu jest motel “Wayside” na Pequabuck Road.
- A bliŜej, w Allen's Corners? Pani Kemp potrząsnęła głową.
- No - stwierdził Charlie - to załatwia sprawę. Chyba teraz mogę się
przedstawić. Nazywam się Charlie McLean, jestem restauracyjnym inspektorem
“MARII”. Chyba powinienem wykreślić pani pensjonat z przewodnika.
Oczy pani Kemp zwęziły się.
- Pamiętam pana. Nocował pan tutaj trzy albo cztery lata temu.
- Zgadza się, pani ma świetną pamięć.
- Zapamiętałam pana, bo pan zamawiał jabłeczny budyń. To był ulubiony deser
mojego męŜa, dlatego zawsze miałam to w jadłospisie. Przez siedem lat najwyŜej
dwie osoby oprócz pana zamówiły jabłeczny budyń. No, no. Gdybym wiedziała, Ŝe
pan jest inspektorem, na pewno lepiej bym pana obsłuŜyła.
Charlie uśmiechnął się.
- Dlatego nigdy tego nie mówię. Chcę, Ŝeby mnie traktowano jak zwykłego klienta.
- Cofnął się o krok i objął spojrzeniem dom.;- Szkoda, Ŝe pani zamknęła interes.
Podobało mi się tutaj. Miły, przytulny pensjonat.
- MoŜe wstąpicie na kawę i ciasto? - zaproponowała pani Kemp. - A jeśli
rzeczywiście nie macie gdzie przenocować, przygotuję dla was dwa łóŜka. Za
darmo, będziecie moimi gośćmi.
Charlie zerknął na Martina. Wyrazem twarzy chłopiec jasno dawał do zrozumienia,
Ŝe wcale nie ma ochoty tutaj nocować. Prawdę mówiąc Charlie równieŜ nie palił
się do tego pomysłu. Ale rozbudzona ciekawość nie pozwalała mu wyjechać z
Allen's Corners, zanim nie dowie się czegoś więcej o “Le Reposoir”. A Martin
powinien wreszcie zrozumieć, kto tu rządzi.
- Będziemy bardzo wdzięczni - powiedział. Pani Kemp zdjęła łańcuch.
- Przepraszam za mój strój. Nie spodziewałam się gości. Wprowadziła ich do
hallu, lodowatego i cuchnącego stęchlizną. Stoły, dawniej wypolerowane,
pokrywała teraz cienka warstwa kurzu. Na kremowych ścianach wisiały stare,
ręcznie kolorowane sztychy z widoczkami Connecticut.
Pani Kemp podała kawę w najlepszym salonie, mrocznym pokoju zastawionym
masywnymi dębowymi meblami z epoki Teddy'ego Roosevelta, kiedy panowała moda na
brzuchy i obwisłe wąsy. Przebrała się w prostą szarą suknię z białym koronkowym
kołnierzykiem i skropiła się kwiatowymi perfumami. Kawa była świeŜa i gorąca;
ciasto stęchłe i gumowate. Martin siedział w ciemnym bujanym fotelu, milczący i
znudzony.
- Jeden zły sezon prowadzi do następnego, jak widać - powiedziała pani Kemp. Bez
przerwy zacierała ręce albo obracała na palcu obrączkę, jakby sprawdzając jej
rozmiar. - Interes szedł dobrze aŜ do zeszłego roku. Miałam swoich stałych
klientów, pana Kinga z Amerykańskich Farb, pana Goldberga od macy... tak go
zawsze nazywałam, Pan Od Macy. A przez całe lato i jesień ciągle przyjeŜdŜały
jakieś rodziny, aŜ do Dziękczynienia.
- Co się stało? - zapytał Charlie, odstawiając filiŜankę z kawą. - PrzecieŜ nie
zbudowali nowego objazdu.
Pani Kemp przez chwilę wpatrywała się we własne kolana. Wreszcie przemówiła
zmienionym, zdławionym głosem:
- Pan chyba nie pamięta, od pańskiej wizyty minęły trzy albo cztery lata, ale
wtedy była tu dziewczyna, która pomagała w kuchni.
- Chyba pamiętam - powiedział Charlie.
- Nazywała się Caroline. Była moją bratanicą. Brat i jego Ŝona zginęli w wypadku
samochodowym w Ohio, kiedy miała siedem lat. Od tego czasu opiekowałam się nią.
Kiedy mój mąŜ odszedł, tylko ona mi została.
Pani Kemp umilkła na chwilę, po czym dodała:
- MoŜe pan sobie wyobrazić, Ŝe byłyśmy bardzo zŜyte. Charlie nic nie
odpowiedział, tylko czekał na dalszy ciąg.
- W zeszłym roku, osiemnastego listopada, Caroline zniknęła - oznajmiła pani
Kemp. - Pojechała do New Milford z wizytą do przyjaciółki, ale nigdy nie
wróciła. Oczywiście minęło parę godzin, zanim się zorientowałam. Zadzwoniłam na
policję i policja szukała wszędzie, ale nie znaleźli ani śladu. Nigdy. Nic po
niej nie zostało, oczywiście oprócz ubrań i rzeczy osobistych. Policja
powiedziała, Ŝe to się ciągle zdarza, młodzi ludzie uciekają od rodziców albo
opiekunów i zwykle trafiają do Kalifornii albo do jakiegoś podobnego miejsca.
Pracują jako tancerze albo kelnerki, albo... no, wie pan, panie McLean, w jakich
czasach Ŝyjemy.
- Mam na imię Charlie - powiedział Charlie.
Pani Kemp kiwnęła głową, chociaŜ Charlie nie był pewien, czy go usłyszała.
Ciągnęła w roztargnieniu:
- Chyba to, co później stało się z pensjonatem, to moja wina. Wszystkim
komiwojaŜerom, którzy tu przyjeŜdŜali, dawałam zdjęcie Caroline i prosiłam ich,
Ŝeby rozglądali się za nią. Pewnie za bardzo się narzucałam, a ludzie tego nie
lubią. Stali klienci przestali przyjeŜdŜać, z sezonowymi teŜ się urwało.
Chciałam utrzymać interes, naprawdę się starałam, ale jeszcze bardziej chciałam
odnaleźć Caroline i tylko to się liczyło.
- Wydaje mi się, Ŝe sporo młodych ludzi zniknęło z Allen's Corners - zauwaŜył
Charlie.
- Szeryf mówił, Ŝe to się często zdarza w takich spokojnych miejscowościach.
Dzieciaki się nudzą, mówił, ale zdają sobie sprawę, Ŝe rodzice nie pozwolą im
wyjechać. Więc uciekają z domu i ślad po nich ginie. Nie tylko młodzieŜ w wieku
Caroline. Niektóre dzieci mają nie więcej niŜ dziewięć, dziesięć lat. Widywał
pan ich zdjęcia na kartonach mleka Knudsena. Dawniej patrząc na te zdjęcia
zastanawiałam się, jak rodzice mogą dopuścić do tego, Ŝeby ich dziecko zginęło.
Ale mnie to równieŜ spotkało i wiem, jak to boli. Człowiek nigdy nie potrafi się
z tym pogodzić.
Rozmawiali przez chwilę o Caroline. Pani Kemp otworzyła Ŝaluzjowe biurko i
wyjęła kilka drukowanych fotografii, które rozdawała swoim gościom. Charlie i
Martin obejrzeli je posłusznie. Zdjęcia pokazywały ładną jasnowłosą dziewczynę z
zadartym nosem i szerokim uśmiechem. Mogła być liderką szkolnej druŜyny dopingu
albo kelnerką na wrotkach w samochodowym barze. Pod zdjęciem znajdowała się
krótka informacja: “ZAGINIONA: Caroline Heyward, 17 lat, 5 stóp 4,5 cala
wzrostu, szczupła budowa ciała. Ostatnie miejsce pobytu: Allen's Corners,
Connecticut, 18 listopada ubiegłego roku. Ubrana w biało-brązowy wełniany
płaszcz, brązowy wełniany kapelusz. 500 $ nagrody za informację.”
- Ładna dziewczyna - stwierdził Charlie zwracając ulotkę.
- Niech pan to zatrzyma - powiedziała pani Kemp. - Nigdy nie wiadomo, skoro
inspektorzy restauracyjni ciągle podróŜują, moŜe pewnego dnia pan ją znajdzie.
Charlie złoŜył ulotkę i schował do portfela. - Czy nie narobimy za duŜo
kłopotów, jeśli zostaniemy u pani na noc?
- AleŜ skąd - odparła pani Kemp. - Chętnie was
przenocuję. Dam wam ten wielki pokój od tyłu, który zawsze dawałam nowoŜeńcom.
No... nie wszyscy byli nowoŜeńcami. “Romantyczne pary”, tak ich nazywałam.
- Chciałem zjeść obiad w tym francuskim lokalu - oznajmił Charlie.
Pani Kemp uniosła głowę. W świetle lampy ciemne sińce pod jej oczami wyglądały
jak ślady pobicia.
- W jakim francuskim lokalu? - zapytała ostro. Widocznie dobrze wiedziała, o
czym mówił.
- “Le Reposoir” na Quassapaug - wyjaśnił Charlie. - Mają tutaj niezłą reputację.
- Gdybym miała wybierać, nie chciałabym mieć takich sąsiadów - oświadczyła pani
Kemp.
- O? - mruknął Charlie.
- Trzymają się we własnym gronie, to wszystko. Mieszkają tutaj, ale nie naleŜą
do miejscowej społeczności. A jednak robią, co im się podoba. Dobudowali całe
nowe skrzydło do tego domu na Quassapaug i nigdy nie słyszałam ani słówka o
przepisach okręgowych. Zapytałam o to pana Haxalta... pan Haxalt jest
przewodniczącym naszego zarządu miejskiego...
- Tak - wtrącił Charlie - miałem przyjemność poznać pana Haxalta dziś po
południu. Zaparkowałem samochód na jego świętym miejscu do parkowania.
- No więc pan wie, co to za człowiek - stwierdziła pani Kemp. - Jest mistrzem
wykrętów. Próbowałam z nim porozmawiać o “Le Reposoir”, ale wykręcił się. “Niech
pani się nie martwi, pani Kemp, ci ludzie oŜywią handel w Allen's Corners.” Ale
czy oŜywili handel? Wcale. Powiem panu, Ŝe duŜo ludzi tam do nich jeździ, duŜo
bogatych ludzi, w limuzynach, a jakŜe. Ale nie zatrzymują się w Allen's Corners,
a nawet gdyby się zatrzymywali, wątpię, czy kupowaliby wiejską śmietanę albo
domowy boczek. Powiem panu, panie McLean...
- Charlie, proszę.
- No więc powiem panu, Charlie, Ŝe to miejsce jest przekleństwem dla Allen's
Corners. Zabiera wszystko i nic nie daje w zamian. Miejscowi ludzie nie poszliby
tam nawet za grube pieniądze. I niech pan mnie nie pyta dlaczego, bo nie wiem.
Ale to się czuje. Allen's Corners jest jak odmienione, odkąd otwarto ten lokal,
i nigdy nie będzie takie jak dawniej, dopóki go nie zamkną. Dawniej to było
szczęśliwe miasto, a niech pan teraz na nie popatrzy. Ponure, zdziwaczałe i
niespokojne, ot co. MoŜe to nie jest wina “Le Reposoir”. Kto wie? MoŜe wszędzie
tak wygląda, z powodu recesji i tak dalej. Ale ja wierzę, Ŝe to miejsce rzuciło
klątwę na Allen's Corners i dopóki ono istnieje, tutaj nigdy nie zaświeci
słońce.
- To tylko restauracja - odezwał się Martin. Charlie obrócił się w fotelu i
popatrzył na niego. Martin powtórzył:
- To tylko restauracja, nic więcej.
- Ach tak - rzucił Charlie. - Odkąd to jesteś takim ekspertem?
Martin nadąsał się, ale nie odpowiedział. Pani Kemp przeniosła spojrzenie z
Charliego na Martina i uśmiechnęła się, jak gdyby chciała ich pogodzić.
W nagłym przypływie szczerości Charlie oznajmił:
- Martin i ja rzadko się widujemy... nie widzieliśmy się od lat. Jestem
rozwiedziony z jego matką. Chyba naleŜy uwzględnić opinię obu stron.
Martin spojrzał na ojca z mieszaniną szacunku i zakłopotania. “Wolałbym, Ŝebyś
tego nie mówił, tato, a poza tym kogo nigdy nie było w domu?” Ale zmilczał.
Czasami ojciec i syn rozumieją się bez słów, poniewaŜ pewnych rzeczy lepiej nie
wypowiadać na głos.
- Na pewno pani zna pana Musette - powiedział Charlie do pani Kemp.
- Tak, spotkałam go, ale tylko dwa razy.
GRAHAM MASTERTON Rytuał (PrzełoŜyła: Danuta Górska) ROZDZIAŁ PIERWSZY Nad drzewami za oknem restauracji zawisła ogromna burzowa chmura, rozdęta, apokaliptyczna, trupio sina w popołudniowym słońcu. Na takich chmurach galopują Walkirie. - No więc - zagadnął Charlie z twarzą do połowy ukrytą w cieniu - jak myślisz, czy to zwierzę od dawna nie Ŝyje? Martin spojrzał na stół. - Nic nie widać pod tą papką. - Ta papka, jak ją nazwałeś, to sos kolonialny - poprawił go Charlie. - Właśnie Ŝe papka - upierał się Martin. - Sam zobacz, jaka papkowata. Charlie pochylił głowę tak nisko nad talerzem pełnym grudkowatego, szkarłatnego sosu, jak gdyby chciał umoczyć w nim twarz. Wąchał sos, Ŝeby sprawdzić, z czego jest zrobiony. Próbował równieŜ ustalić, czy znajdujący się pod spodem sznycel cielęcy został rozmroŜony tak niedawno, Ŝeby usprawiedliwić zuchwały dopisek w karcie: “ŚwieŜe mięso własnego uboju.” Nie podnosząc głowy powiedział: - To jest mieszanka konserwowych pomidorów, nie dogotowanej cebuli i przyprawy ziołowej Spice Island prosto ze słoika. Główna jej funkcja to ukrywanie faktu, Ŝe leŜący pod nią sznycel cierpi na uwiąd starczy. - Masz zamiar to napisać? - zapytał Martin. W jego głosie Charlie usłyszał wyzwanie. Wyprostował się i spojrzał Martinowi prosto w oczy. - Muszę być praktyczny, nie tylko krytyczny. Gdzie jeszcze moŜe się poŜywić zgłodniały komiwojaŜer, przemierzający dolinę Housatonic w jesienne deszczowe popołudnie? Wziął widelec, wytarł go starannie w serwetkę i dodał: - Chyba napiszę po prostu: “Sos kolonialny był nie za bardzo kolonialny.” - To się nazywa wykręcać kota ogonem - stwierdził Martin. Z rozbawieniem obserwował, jak Charlie podnosi na końcu widelca cały sznycel i uwaŜnie ogląda najpierw jedną, potem drugą stronę, jak gdyby próbował ustalić płeć cielaka. - Czasami trzeba być wyrozumiałym - oświadczył Charlie. - To prawda, Ŝe sznycel jest okropny, a sos jeszcze gorszy, ale w okolicy nie znajdziemy nic lepszego. Poza tym jadałem juŜ bardziej nieapetyczne dania. W hotelu “Imperial” w Filadelfii kiedyś podano mi befsztyk tatarski, w którym była krowia warga razem z włosami. Kelner próbował mi wytłumaczyć, Ŝe to jest befsztyk tatarski po napoleońsku. Powiedziałem, Ŝe raczej po fryzjersku. Martin uśmiechnął się tym dziwacznym łobuzerskim uśmieszkiem piętnastolatka, który udaje, Ŝe z zainteresowaniem słucha wszystkich nudnych, odgrzewanych
anegdotek czterdziestoletniego ojca, chociaŜ słyszał je juŜ wiele razy. Zaczął grzebać w swoim gulaszu z kluskami. - Nie odebrałem ci apetytu? - zapytał Charlie. Martin potrząsnął głową. - Ale chyba odebrałeś tym paniom. Pokazał dwie siwowłose matrony z Nowej Anglii, które siedziały przy sąsiednim stoliku i gapiły się na Charliego zza okularów, ślepych jak cztery błyszczące monety. Charlie obrócił się na krześle i uśmiechnął się do matron dobrotliwie jak ksiądz. Zawstydzone sąsiadki zajęły się swoją smaŜoną rybą. - Tutaj jest dobre jedzenie - oznajmił Charlie. - Wszystkie jarzyny uprawiają sami, podają świeŜe bułeczki, a kiedy przypadkiem upuszczą czyjś lunch na podłogę, zwykle wyrzucają go do śmieci. Opowiadałem ci, jak kiedyś w “Royalty Inn” w Seattle kelner upuścił sałatkę z homara w słuŜbowej windzie? Tak... i zgarnął ją między dwie karty win, i podał na zjeździe legionistów. Nic dziwnego, Ŝe legioniści wynaleźli gorączkę legionową. - Owszem, chyba mi opowiadałeś - odparł Martin i powoli zaczął jeść. Na dworze spadły pierwsze krople deszczu. W powietrzu wisiała dziwna, złowroga cisza, którą mąciło jedynie szczękanie noŜy i widelców. - To miejsce ma wdzięk - dodał Charlie. - W naszych czasach wdzięk jest rzadkim towarem. A dla wielu ludzi, rozumiesz, wdzięk jest równie waŜny jak jedzenie. Czasami nawet waŜniejszy. Jeśli zabierasz dziewczynę na obiad, Ŝeby ją potem przelecieć, to co cię obchodzi, Ŝe cebula w sosie kolonialnym jest nie dogotowana? Martin doskonale wiedział, Ŝe Charlie próbuje z nim rozmawiać jak męŜczyzna z męŜczyzną. Ale kiedy tak siedzieli obok siebie, ojciec i syn, dwie ciemne sylwetki na tle szarego październikowego nieba - widać było, Ŝe są sobie obcy. Zbyt wiele było przerw w rozmowie, zbyt wiele nieznanych terenów, zbyt wiele pytań, jakich ojciec zwykle nie musi zadawać synowi. - Jak twój gulasz? - zainteresował się Charlie. - Nie wiedziałem, Ŝe lubisz gulasz. - Nie lubię - odparł Martin. - Ale nie miałem wielkiego wyboru. Ta ryba wygląda, jak gdyby zdechła ze starości. - Nie wyśmiewaj się ze starości - ostrzegł Charlie. - Starość zasługuje na szacunek. - W takim razie twój sznycel jest najbardziej szanownym kawałkiem mięsa, jaki widziałem w Ŝyciu. Charlie kroił cielęcinę z profesjonalną dokładnością. - Nie jest najgorsza, uwzględniając koszt netto, miejsce i porę roku. - Zawsze tak mówisz. Mówisz tak, odkąd skończyłem pięć lat. Mówiłeś to o pierwszej rękawicy baseballowej, którą mi kupiłeś. Charlie odłoŜył widelec. - Tłumaczyłem ci. Muszę być praktyczny, nie tylko krytyczny. Muszę pamiętać, Ŝe większość ludzi nie jest specjalnie wybredna. - Ty zjadłbyś wszystko, prawda? - powiedział Martin jadowicie, po raz pierwszy uŜywając takiego tonu wobec ojca. Charlie popatrzył z troską na syna. - To mój zawód - powiedział wreszcie, jakby to wyjaśniało wszystko. Przez parę minut jedli w milczeniu. Charlie zawsze czuł się nieswojo, kiedy rozmowa zamierała. Miał tyle do powiedzenia, tyle do wyjaśnienia, a jednak nie
potrafił wyrazić tego, co czuje. Jak mógł wyjaśnić synowi, Ŝe Ŝałuje kaŜdej minuty, którą spędził z dala od niego - skoro nic mu w tym nie przeszkadzało oprócz własnych wypaczonych ambicji? Nosił ze sobą plastykowy portfel, napęczniały od pogiętych fotografii, a kaŜda była dla niego równie bolesna jak kolejne stacje drogi krzyŜowej. Oto Martin w wieku trzech lat na podwórku, bawiący się jaskrawoczerwonym wozem straŜackim, z oczami przymruŜonymi w letnim słońcu. A to Martin na koncercie w szkole podstawowej, ubrany jak Paul Revere1, bez uśmiechu, z niepewną miną. Zdjęcie zrobiono w 1978 roku, kiedy Charliego nie było w domu przez ponad cztery miesiące. A tutaj Martin po zwycięstwie swojej druŜyny baseballowej w międzyszkolnych rozgrywkach, z ręką podniesioną triumfalnie przez jakiegoś ryŜego, gorylowatego faceta, którego Charlie nie znał. Charlie stracił to wszystko. Zamiast tego jadał obiady w hotelach całej Ameryki, Charlie McLean, inspektor restauracyjny, zapomniany gość na niezliczonych zapomnianych bankietach. Ale jak miał wyjaśnić Martinowi, Ŝe musiał to robić i co to dla niego znaczyło? Puste hotelowe pokoje z telewizorem hałasującym za kaŜdą ścianą; okna na piętnastym piętrze z bezdusznym widokiem szybów wentylacyjnych i mokrych ulic, po których płynęły jak krew tylne światła przejeŜdŜających samochodów. KaŜdy posiłek zjadany samotnie, jak pokuta. Martin powiedział, obserwując twarz ojca: - Zdaje się, Ŝe burza przejdzie tędy. - Tak - mruknął Charlie. - Tutaj, w Litchfield Hills, istnieje legenda, Ŝe burze są wywoływane przez dawne indiańskie demony, zwane Wielkimi Staruchami. Szaman z plemienia Narragansettów walczył z tymi demonami, pokonał je i przykuł do chmur, Ŝeby nie mogły uciec. Ale czasami demony budzą się i wpadają w złość, potrząsają łańcuchami i zgrzytają zębami, i to powoduje burze. Martin odłoŜył widelec. - Tato? Mogę dostać jeszcze jeden Seven Up? - Wiesz - powiedział Charlie - moŜesz do mnie mówić Charlie. To znaczy nie musisz, ale jeśli chcesz, to proszę bardzo. Martin nic nie odpowiedział. Charlie wezwał kelnerkę. - Proszę podać jeszcze jeden Seven Up bez wiśni i jeszcze jeden kieliszek chardonnay. - Pan tu nie jest na wakacjach - powiedziała kelnerka. To nie było pytanie. Kelnerka miała na sobie błękitną satynową sukienkę, która przylegała ściśle jak elastyczny bandaŜ do jej bioder i pośladków, podkreślając wszystkie mankamenty. Była nawet ładna, ale lewa połowa jej twarzy nie pasowała do prawej, co nadawało jej wygląd megiery. Jej włosy barwy Ŝółtka sterczały sztywno na wszystkie strony. - Jesteśmy tu przejazdem - oświadczył Charlie, mrugając do Martina. Gdzieś daleko zahuczał grzmot. Charlie z uśmiechem wskazał na okno. - Opowiadałem właśnie synowi o tych indiańskich demonach, przykutych łańcuchami do chmur. Kelnerka przestała pisać na bloczku i wytrzeszczyła na niego oczy. - Słucham? - To taka legenda - Martin pospieszył ojcu na pomoc. - Pan nie Ŝartuje - rzuciła kelnerka. Zerknęła na talerz Charliego. - Okropnie panu nie smakuje ta cielęcina, co? - Nie jest najgorsza - odparł Charlie, nie patrząc na kelnerkę. Nie wolno mu było, podobnie jak pozostałym pięciu inspektorom, rozmawiać o posiłkach czy obsłudze z kierownictwem wizytowanych restauracji. Za ujawnienie swojej
toŜsamości groziła natychmiastowa dymisja. Jego pracodawcy uwaŜali, Ŝe jeśli inspektor się ujawni, moŜe otrzymywać propozycje łapówek. Co gorsza, moŜe przyjmować te propozycje. Kolega Charliego, Barry Hunsecker, opłacał większość swoich alimentów z łapówek, ale Ŝył w nieustannym strachu, dopóki nie został przyłapany i wyrzucony z pracy. Kelnerka nachyliła się i szepnęła do Charliego: - Nie ma się czego wstydzić. To paskudztwo. Niech pan tego nie je, jeśli pan nie ma ochoty. Nikt panu nie kaŜe tego zjeść. Załatwię, Ŝeby pan zapłacił tylko za gulasz. - Nie trzeba - odparł Charlie. - Sznycel jest całkiem smaczny. - Jeśli ten sznycel jest smaczny, to ja jestem Chinką. - Kelnerka oparła ręce na biodrach i zmierzyła wzrokiem kapryśnego klienta. - Jest smaczny - powtórzył Charlie. PrzecieŜ nie mógł jej wyjaśnić, Ŝe musi zjeść wszystko, wepchnąć w siebie całą porcję, poniewaŜ to naleŜy do jego zawodowych obowiązków. Powinien równieŜ zamówić deser, kawę i sery; i odwiedzić toaletę, Ŝeby sprawdzić czystość ręczników. - Ano, wzięłam pana za smakosza - powiedziała kelnerka. Nagryzmoliła “7-Up + Char” i wsadziła bloczek do kieszeni. - Za smakosza? - zdziwił się Charlie. Podniósł lekko głowę. W ostatnich promieniach słońca jego twarz zdradzała wiek, ale nic więcej. Okrągła twarz męŜczyzny po czterdziestce, którą uszlachetniały zmarszczki wokół oczu, przydające mu kultury i doświadczenia, niczym pęknięcia - miśnieńskiej porcelanie. Włosy miał krótko obcięte i starannie zaczesane, jak gdyby ciągle wierzył w ideały z 1959 roku. NieduŜe dłonie zdobiła samotna złota obrączka. Nosił szarą sportową marynarkę w cętki i zwykłe szare spodnie. Jedynym elementem wyróŜniającym się w jego wyglądzie był zegarek, złoty osiemnastokaratowy Corum Romulus. Otrzymał go w bardzo smutnych okolicznościach i często o tym myślał. Przez dwadzieścia jeden lat nikt nie odgadł, w jaki sposób Charlie zarabia na Ŝycie. Zazwyczaj ta anonimowość przynosiła mu satysfakcję, zaprawioną lekką goryczą; czasami jednak czuł się tak samotny i zagubiony, Ŝe ledwo mógł oddychać. - Naturalnie ten lokal schodzi na psy, odkąd kierownictwo przejęła pani Foss - oświadczyła kelnerka takim tonem, jak gdyby wszyscy powinni doskonale wiedzieć, kim jest pani Foss i dlaczego wywiera taki degenerujący wpływ. Zesznurowała usta. - Pani Foss i reszta Fossów. - Ilu dokładnie jest tych Fossów? - zapytał Charlie. Martin zasłonił ręką usta, Ŝeby ukryć rozbawienie. Lubił, kiedy jego ojciec Ŝartował sobie z ludzi. - Ano, jest ich sześcioro, jeśli policzyć Ednę Foss Lawrence. Dawniej oczywiście było siedmioro, ale Ivy zaginęła dwa lata temu, tydzień przed Świętem Dziękczynienia. Charlie kiwnął głową udając, Ŝe pamięta zniknięcie Ivy Foss, jakby to było wczoraj. - Wygląda na to, Ŝe gdzie Fossów sześć, tam nie ma co jeść - zaŜartował. - Ta baba nie potrafi nawet odgrzać puszki fasoli - oświadczyła kelnerka. - Przyniosę panu rybę, zgoda? Powinnam pana ostrzec przed tą cielęciną. Rozległ się ostry trzask i cała restauracja zamigotała jak scena z filmu Macka Senneta2. Jedna z ma tron przycisnęła ręce do twarzy i krzyknęła: “Litości!” Przez chwilę widać było tylko jaskrawozielony ślad błyskawicy odbity na siatkówce. Potem uderzył piorun. Od huku zadźwięczały talerze, zadzwoniły
szklanki, zabrzęczały szyby w starych kolonialnych oknach. - Chyba Bóg mi rozkazuje, Ŝebym grzecznie zjadł mięso do końca - stwierdził Charlie. - Mówiłeś, Ŝe to demony - przypomniał Martin. - Nie wierzę w demony. - A w Boga wierzysz? Charlie zmruŜonymi oczami przyjrzał się Martinowi. Deszcz zaczął bębnić w szyby. - Czy to ci zrobi jakąś róŜnicę, jeśli powiem, Ŝe nie wierzę? - Marjorie zawsze twierdziła, Ŝe trzeba w coś wierzyć. - Dlaczego mówisz do mamy “Marjorie”, a do mnie nie chcesz mówić “Charlie”? - Dlaczego nigdy nie powiesz, Ŝe coś ci nie smakuje? Charlie spojrzał na talerz. Potem po raz pierwszy od lat odłoŜył nóŜ i widelec, chociaŜ jeszcze nie wyskrobał talerza do czysta. - MoŜe trudno ci to zrozumieć, ale kiedy zaczniesz pracować, będziesz musiał wykonywać swoje obowiązki niezaleŜnie od osobistych opinii. - Nawet jeśli nie masz szacunku dla siebie? Charlie milczał przez chwilę. Potem powiedział: - Jeśli zaleŜy ci na naszej przyjaźni, przestań cytować przy mnie twoją matkę. Martin zarumienił się. Podeszła kelnerka i postawiła na stole zamówione napoje. - Oszczędził pan Ŝołądkowi dodatkowych męczarni - zauwaŜyła zabierając talerz Charliego. - Na deser weźmiemy szarlotkę - oznajmił Charlie. - Czy panu Ŝycie niemiłe?! - zawołała kelnerka. Deszcz zalewał parking i szeleścił w cisowym Ŝywopłocie, otaczającym restauracyjny ogród. Znowu oślepiająco błysnęło i kolejny grzmot wstrząsnął jadalnią. Charlie łyknął wina i poŜałował, Ŝe nie jest zimniejsze i bardziej wytrawne. Martin patrzył w okno. - Mogłeś zamieszkać u Harrisonów - odezwał się Charlie. Martin zmarszczył brwi, jak gdyby zobaczył coś za oknem, ale nie wiedział, co to jest. - Nie chciałem mieszkać z Harrisonami. Chciałem pojechać z tobą. Poza tym Gerry Harrison to taki obciachowiec. - Nie wyraŜaj się - napomniał go Charlie. Otarł usta serwetką. - I właściwie co to znaczy “obciachowiec”? - Ktoś tam jest na dworze - powiedział Martin. Charlie odwrócił się na krześle i wyjrzał do ogrodu. Zobaczył tylko pochyły trawnik, otoczony krzywo przyciętym Ŝywopłotem. Pośrodku trawnika stał stary kamienny zegar słoneczny, przechylony ze starości, a jeszcze dalej garbiła się mokra, opleciona pnącym mchem, na wpół rozwalona szopa. - Nikogo nie widzę - powiedział Charlie. - Zresztą, kto by tam stał na deszczu. - Patrz... tam! - przerwał mu Martin i pokazał ręką. Charlie wytęŜył wzrok. Pomimo deszczu zalewającego szyby przez chwilę zdawało mu się, Ŝe ktoś stoi na lewo od szopy, osłonięty welonem pnączy niczym oblubienica. Ktoś ciemny, pochylony, z niepokojąco bladą twarzą. Kimkolwiek był, męŜczyzną czy kobietą, stał nieruchomo i wpatrywał się w okno restauracji, podczas gdy ulewa chłostała ogród tak zaciekle, Ŝe było to niemal śmieszne; zupełnie jak sztorm na filmie, gdzie wszyscy aktorzy co pewien czas są oblewani wiadrami wody. Błyskawica zajaśniała po raz trzeci, jeszcze silniej niŜ poprzednio. Na ułamek sekundy światło wybieliło kaŜdy cień w ogrodzie. Ale ten, kto ukrywał się wśród cieni, zniknął. Pozostały tylko pnącza, zrujnowana szopa i krzaki przygięte pod nieubłaganą chłostą deszczu.
- Złudzenie optyczne - stwierdził Charlie. Martin nie odpowiedział, tylko ciągle patrzył w okno. - Duch? - podsunął Charlie. - Nie wiem - odparł Martin. - Po prostu miałem jakieś niesamowite uczucie. Kelnerka wróciła z dwiema porcjami szarlotki i dzbankiem wiejskiej śmietanki. Krzywiła się przechodząc między stolikami. Za nią szła niska, otyła kobieta w obszernej błękitno-turkusowej sukni. Promieniowała groźnym autorytetem, toteŜ Charlie domyślił się od razu, Ŝe jest to słynna pani Foss, pod której kierownictwem “śelazny Imbryczek” schodzi na psy. Pani Foss nosiła okulary przypominające tylne reflektory plymoutha fury z 1958 roku. Wokół ust miała gęstą sieć zmarszczek. Grudki jasnobeŜowego podkładu zlepiały włoski na jej policzkach. - Halo, witam! - zawołała. - Zawsze miło widzieć nowych gości. Charlie wstał niezręcznie i uścisnął jej dłoń, wiotką i miękką, ale kłującą od brylantów. - Harriet mówiła mi, Ŝe nie smakowała panu cielęcina - oznajmiła pani Foss. Zmarszczki wokół jej ust pogłębiły się. - Nie była najgorsza - odparł Charlie, starannie unikając wzroku Martina. - Pan jej nie zjadł - oskarŜyła go pani Foss. - Zwykle klienci wyskrobują talerz. Protekcjonalny ton nie uszedł uwagi człowieka, który jadał i sypiał w ponad czterech tysiącach amerykańskich lokali. - Przepraszam, jeśli dołoŜyłem pani zmywania - powiedział Charlie. - Zmywanie nie ma tu nic do rzeczy. Chodzi o to, Ŝe pan nie zjadł swojego obiadu. Charlie spuścił wzrok i zaczął bawić się łyŜeczką. - Widocznie nie byłem taki głodny, jak myślałem. - Nigdzie w okręgu Litchfield nie znajdzie pan lepszej restauracji, gwarantuję panu - oświadczyła pani Foss. Charlie miał wielką ochotę powiedzieć, Ŝe w takim razie niech Bóg zmiłuje się nad okręgiem Litchfield, ale kelnerka Harriet wtrąciła: - “Le Reposoir”. Pani Foss odwróciła się do Harriet, dziko błyskając oczami. - Nie wymawiaj przy mnie tej nazwy! - warknęła, aŜ policzki jej się zatrzęsły. - Nawet szeptem! - Domyślam się, Ŝe to konkurencyjna restauracja? - podsunął Charlie, Ŝeby osłonić Harriet przed straszliwym gniewem pani Foss. Błyskawica zajaśniała za oknem i na sekundę wszystko stało się białe. - Ten lokal nie zasługuje nawet na nazwę mordowni, a co dopiero restauracji - prychnęła pani Foss. - Przepraszam - powtórzył Charlie. - Osobiście nigdy o nim nie słyszałem. - Dla własnego dobra niech pan trzyma się od tego z daleka - poradziła mu pani Foss. - Ci wykolejeni Francuzi ze swoimi obrzydliwymi pomysłami. - Sądząc po akcencie, pani Foss wychowała się setki mil na południe od okręgu Litchfield w stanie Connecticut. - Dzieci z sąsiedztwa chodzą okręŜną drogą przez Allen's Corners, odkąd otwarto ten lokal. Zapewniam pana, Ŝe nikt z miejscowych nigdy nie pójdzie tam na obiad. Charlie sięgnął do kieszeni swojej sportowej marynarki i wyjął zniszczony notes w skórzanej oprawie. - Mówiła pani, Ŝe jak się nazywa ten lokal?
- “Le Reposoir” - podpowiedziała Harriet, przechylając się przez ramię pani Foss niczym papuga Długiego Johna Silvera. - “Le” jak Jerry Lee Lewis,, “repo” jak reporter, “soir” jak... - Harriet! Stolik szósty! - wrzasnęła pani Foss. - Idę, idę - burknęła Harriet, podnosząc rękę obronnym gestem. - Muszę pana przeprosić za Harriet - zatrajkotała pani Foss. - Obiecałam jej matce, Ŝe dam jej posadę kelnerki. Nie nadawała się do niczego innego. - Pani Foss postukała się w czoło. - Niedorozwinięta to moŜe przesada, ale geniuszem teŜ nie jest. Charlie kiwnął głową i schował notes do kieszeni marynarki. - RóŜnie to bywa. - Pan chyba nie zamierza odwiedzić tego lokalu? - zapytała pani Foss i wykonała gest w stronę jego marynarki. - Czy jest jakiś powód, Ŝeby tego nie robić? - Mogę panu podać sto powodów. Od dawna znam tych ludzi. Kiedyś prowadziłam restaurację na Chartres Street w Nowym Orleanie: “Czerwona Fasola i RyŜ Pauli Foss”, tak się nazywała restauracja. Wtedy znałam takich ludzi. Sfrancuziali i bardzo wytworni. Nazywaliśmy ich celestynami. Nietowarzyscy, a właściwie tajemniczy. Tak, bardzo tajemniczy. - On tu znowu jest, popatrz - odezwał się Martin. Charlie początkowo nie zrozumiał, o co chodzi. - Tam za oknem, patrz! - ponaglił go Martin. Pani Foss zerknęła na ogród. - O czym ten chłopiec mówi? Martin wstał i na sztywnych nogach podszedł do szerokiego francuskiego okna. Matrony obejrzały się za nim. Chłopiec osłonił dłonią oczy i wpatrywał się w deszcz. - Martin? - zapytał Charlie. - Widziałem go - powiedział Martin nie odwracając się. - Stał obok słonecznego zegara. Pani Foss popatrzyła na Charliego, a potem podeszła do Martina i stanęła obok. - Tam nikogo nie ma, skarbie. To mój prywatny ogród. Nikt tam nie wejdzie bez pozwolenia. - Daj spokój, Martinie - zawołał Charlie. - Chodź, szarlotka czeka. Martin niechętnie odszedł od okna. Charlie pomyślał, Ŝe chłopiec wygląda blado. Pewnie jest zmęczony podróŜowaniem. Charlie tak się przyzwyczaił do spędzania całego dnia za kierownicą i za stołem, Ŝe zapomniał juŜ, jak męczący jest taki tryb Ŝycia. Przed trzema dniami wyruszyli z Nowego Jorku na północny wschód autostradą Major Deegan. Przez ten czas przejechali grubo ponad siedemset mil i jedli w dziewięciu rozmaitych hotelach i restauracjach, od przegrzanej “Rodzinnej Chatki” w White Plains z lepkimi czerwonymi winylowymi siedzeniami do pretensjonalnej “Garkuchni” na przedmieściach Darien, utrzymanej w angielskim stylu, gdzie kaŜde danie miało dickensowską nazwę: Bułki Pana Micawbera, Stek Dombeya i Kurczęta Copperfield. - Nie wpuścisz go tutaj, prawda, tato? - odezwał się Martin głosem zdławionym przez strach. Charlie właśnie podnosił do ust pierwszy kęs szarlotki. Zawahał się z łyŜką przy ustach. Nie słyszał takiego tonu, odkąd Martin był malutki. - Co mówiłeś? Martin szybko obejrzał się na okno. - Nic. JuŜ w porządku.
- Nie przejmuj się - uspokajał go Charlie. - Zjedz deser. Martin powoli odsunął talerz. - Nie jesteś głodny? - zapytał Charlie. - To dobre. Spróbuj. Chyba najlepsze, co tu mają. Martin potrząsnął głową. Charlie przez chwilę przyglądał mu się z ojcowską troską, po czym zajął się szarlotką. - Mam nadzieję, Ŝe nic nie złapałeś. - Przełknął i sięgnął po kieliszek wina. - Twojej matki nie będzie w domu jeszcze przez dziesięć dni, a ze mną nie moŜesz zostać, jeśli się rozchorujesz. - Wszystko w porządku - oświadczył Martin z niespodziewaną gwałtownością. - Nie jestem chory, po prostu nie mam apetytu. Zrozum, tato, przez te trzy cholerne dni zjadałem trzy cholerne posiłki dziennie. W Ŝyciu tak się nie przejadłem. Charlie zagapił się na niego. Martin miał wypieki na twarzy, jak gdyby nagle dostał gorączki. - Kto cię nauczył takich wyraŜeń? - zapytał Charlie cicho, ale z gniewem. - To matka tak cię podszkoliła? Cholerne to i cholerne tamto? Ja tylko zadałem ci uprzejme pytanie. Martin spuścił oczy. - Przepraszam. Charlie pochylił się do przodu. - Co w ciebie nagle wstąpiło? Słuchaj, nie Ŝądam, Ŝebyś się zachowywał jak archanioł Gabriel. Nigdy tego nie wymagałem. Ale byliśmy przyjaciółmi, ty i ja. Przynajmniej tak powinno być między ojcem a synem, prawda? Martin nie podniósł głowy. Charlie z teatralną przesadą dokończył szarlotkę. W gruncie rzeczy uwaŜał, Ŝe jest obrzydliwa. Kucharz dodał do niej chyba z pół słoika cynamonu, na skutek czego smakowała jak mahoniowe trociny. Zamierzał napisać w raporcie: “ciasto świeŜe, dość apetyczne, ale zbyt mocno przyprawione”. Deszcz bulgotał w Ŝelaznych gardłach rynien. Francuskie okna były ciemne jak okulary ślepca. - Wiesz co, ta sytuacja jest juŜ dostatecznie trudna, więc nie powinniśmy jej pogarszać - zwrócił się Charlie do Martina. - Powiedziałem, Ŝe przepraszam. Na dworze przelotna błyskawica oświetliła ogród. Charlie ponownie odwrócił się do okna i doznał uczucia, jakby ktoś przejechał mu szczotką po kręgosłupie. Do szyby przywierała biała twarz, której oddech utworzył owalną plamę pary na szkle. Twarz zaglądała do restauracji. Malowała się na niej tęsknota zmieszana z lękiem. To mogła być twarz dziecka. Jej właściciel był za niski jak na dorosłego. Charliemu niepokojąco przypominał Gapcia z “Królewny ŚnieŜki”, z pustymi bladoniebieskimi oczami i rozdętą głową. Charlie nigdy w Ŝyciu nie widział nic równie przeraŜającego jak ta twarz cierpiącego dziecka. Błyskawica zamigotała po raz ostatni i zgasła, ogród okrył się ciemnością i twarz znikła. Charlie siedział sztywno, z dłońmi płasko ułoŜonymi na stole, wpatrując się w okno. Martin podniósł głowę i spojrzał na niego. - Tato? - zapytał. A potem ciszej: - Tato...? Charlie nie odrywał wzroku od pociemniałej szyby. - Co ty tam zobaczyłeś w ogrodzie? - zapytał. - Nic - odparł Martin. - Mówiłem ci. - Mówiłeś, Ŝe kogoś widziałeś - nalegał ojciec. - Powiedz mi, jak on wyglądał.
- Pomyliłem się i tyle. Chyba zobaczyłem krzak, sam nie wiem. Charlie chciał juŜ obsztorcować Martina, kiedy spostrzegł w oczach chłopca coś, co go powstrzymało. To nie był gniew. To nie była pogarda. To była jakaś skrytość, głęboka niechęć do dyskutowania o tym, co widział. Charlie odchylił się do tyłu i przez chwilę przyglądał się Martinowi. Potem podniósł rękę, Ŝeby przywołać kelnerkę Harriet. - Nie zamawiajcie kawy - poradziła Harriet podchodząc do nich. - Nie mam zamiaru. Proszę tylko ostatni kieliszek chardonnay i rachunek. - Dopilnuję, Ŝeby pani Foss nie dopisała do rachunku tej cielęciny. - Proszę sobie nie robić kłopotu. Harriet zabierała się juŜ do odejścia, kiedy Charlie zatrzymał ją podniesioną ręką. - Harriet, powiedz mi coś. Czy pani Foss ma dzieci? Harriet pogardliwie pociągnęła nosem. - Troje... ale wystarczą za trzy tysiące. Darren prowadzi rachunki. Lloyd zajmuje się zaopatrzeniem. I jest jeszcze Henry, ale o nim lepiej nie mówić, niech mi pan wierzy. Henry jest naprawdę niesamowity. - Chodzi mi o małe dzieci. Martin podniósł wzrok. Jego nagłe zainteresowanie nie umknęło uwagi Charliego. Był pewien, Ŝe chłopiec widział tę postać w ogrodzie. Nie rozumiał, dlaczego nie chce się do tego przyznać. - Małe dzieci - powtórzyła Harriet - nie. Pyta pan o kilkuletnie pędraki? Ona jest juŜ na to za stara o dwieście lat. Po drugiej stronie restauracji pani Foss wyłapała swoją anteną lekcewaŜący ton głosu Harriet, podniosła głowę i spojrzała na kelnerkę zwęŜonymi oczami. - Harriet! - powiedziała i w tym jednym słowie zabrzmiało dziesięć biblijnych pogróŜek. Płacąc rachunek Charlie poinformował Martina: - MoŜe ty nic nie widziałeś, ale ja widziałem. Martin nie odpowiedział. Charlie odczekał chwilę, ale postanowił na razie go nie naciskać. Widocznie Martin miał jakiś powód, Ŝeby nie mówić o tym, co widział. MoŜe po prostu nie miał zaufania do Charliego. Trudno mu się dziwić, skoro Charlie nie spisywał się najlepiej w roli ojca. - Gdzie będziemy nocować? - zapytał Martin. - Według pierwotnego planu mieliśmy dojechać do Hartford i zatrzymać się w “Welcome Inn”. - Ale teraz chcesz pojechać do tej francuskiej restauracji, o której mówiliście? - Miałem taki pomysł - przyznał Charlie. - Zawsze lubiłem poznawać nowe miejsca. Poza tym wtedy będziemy mieli wolne popołudnie. MoŜe pójdziemy do kina albo do kręgielni. Jak ojciec i syn, prawda? - Chyba tak. Charlie zdobył się na uśmiech. - No to chodźmy. Zaczekasz na mnie w samochodzie. Muszę jeszcze umyć ręce, jak to mówią w wytwornym towarzystwie. - Och, to znaczy, Ŝe musisz iść do klozetu. Charlie poklepał syna po plecach. - Właśnie, kolego. Męska toaleta była słabo oświetlona. W rurach wyło, a pisuary wyglądały jak odratowane z wraku “Lusitanii”. Pokryte brązowymi plamami lustro nad umywalką zamieniało odbicie twarzy Charliego w portret pędzla średniowiecznego duńskiego malarza. Przyjrzał się sobie uwaŜnie i pomyślał, Ŝe widać po nim przemęczenie.
To nieprawda, Ŝe Ŝycie zaczyna się po czterdziestce. Wmawiają człowiekowi takie bzdury, Ŝeby nie pomaszerował prosto do łazienki i nie poderŜnął sobie gardła od ucha do ucha. W tym wieku człowiek zaczyna się juŜ rozkładać. Najpierw obumierają marzenia, potem ciało. Nachylił się nad zlewem i namydlił ręce. Przez małe okienko po prawej stronie wpadało trochę słabego, wodnistego światła. Za oknem Charlie widział wierzchołki drzew i szare, pierzchające chmury. MoŜe po południu pogoda się poprawi. W westybulu “śelaznego Imbryczka”, wyłoŜonym czerwonym dywanem, stał automat z papierosami. Charlie nie palił od jedenastu lat, ale teraz kusiło go, Ŝeby kupić paczkę. Doszedł do wniosku, Ŝe to napięcie wywołane stałą obecnością Martina. Nie przywykł do codziennego okazywania uczuć. Właśnie dlatego tak rzadko zostawał w domu na dłuŜej. Bał się, Ŝe jego miłość zacznie się przecierać jak zuŜyta tkanina. Zapinał płaszcz, kiedy zjawiła się pani Foss. Stała z załoŜonymi rękami i obserwowała go przez szkła okularów. - Mam nadzieję, Ŝe jeszcze tu pana zobaczymy - powiedziała. - Obiecuję, Ŝe następnym razem lepiej się postaramy. - Dziękuję. Cielęcina była nie najgorsza. Pani Foss otworzyła mu drzwi, oszklone i wzmocnione drucianą siatką. - Mam nadzieję, Ŝe wyperswadowałam panu wizytę w “Le Reposoir”. Charlie zrobił enigmatyczną minę. - To byłoby nierozsądne. Zwłaszcza z tym pańskim synem. Charlie popatrzył na nią. - Nie bardzo panią rozumiem. - Skoro pan tam nie pójdzie, nie muszę panu tłumaczyć. Poprawiła mu krawat z nieświadomą fachowością kobiety, która była męŜatką przez czterdzieści lat i wychowała trzech synów. Charlie nie wiedział, co odpowiedzieć. Odwrócił się i wyjrzał na dwór, gdzie na asfaltowym, pełnym kałuŜ parkingu stał jego jasnoŜółty oldsmobile. Nowy samochód co dwa lata to była jedyna premia, jaką otrzymywał od wydawców; zresztą nie tyle premia, ile prosta konieczność, poniewaŜ przeciętnie przejeŜdŜał 55 000 mil w ciągu roku, a po osiemnastu miesiącach takiej eksploatacji prawie kaŜdy samochód zaczyna się sypać. Zobaczył Martina, który stał po drugiej stronie samochodu, osłaniając głowę gazetą przed ostatnimi, rzadkimi kroplami deszczu. Charlie zmarszczył brwi. Martin wymachiwał ręką w taki sposób, jak gdyby z kimś rozmawiał. A jednak z miejsca, gdzie stał Charlie, nikogo nie było widać. Przez chwilę przyglądał się Martinowi, potem odwrócił się do pani Foss i podał jej rękę. Znowu te kłujące brylantowe pierścionki. - Dziękuję za gościnność. Na pewno jeszcze tu zajrzę, jeśli będę w okolicy. - Niech pan zapamięta, co panu mówiłam - dodała pani Foss. - Nikt nie udziela takiej rady bez powodu. - No, chyba nie - zgodził się Charlie. Przeszedł przez parking spoglądając na niebo, które stopniowo się oczyściło. Nie zawołał Martina, ale kiedy podszedł bliŜej, Martin nagle ściągnął gazetę z głowy, odwrócił się i wybiegł przed maskę samochodu, zadając ciosy urojoną szpadą, jak gdyby zamienił się w d'Artagnana. Teraz zachowuje się jak typowy piętnastolatek, pomyślał Charlie. Ale dlaczego urządza takie przedstawienie? Co on próbuje mi pokazać? A przede wszystkim, co próbuje przede mną ukryć? - Gotów do drogi? - zapytał. Szybko rozejrzał się po parkingu, ale nikogo nie
było w zasięgu wzroku. Tylko zmierzwiona trawa w ogrodzie i nieruchome drzewa, ociekające wodą. Tylko niebo odbite w kałuŜach, niczym odblask innego świata. - Myślisz, Ŝe mógłbym nauczyć się szermierki? - zapytał go Martin, parując i ripostując pchnięcia urojonych muszkieterów. - Pewnie tak - odparł Charlie. - Chodź, mamy tylko trzy albo cztery mile do Allen's Corners. Otworzył drzwi samochodu i wsunął się za kierownicę. Na przedniej szybie drŜały przejrzyste krople deszczu. Martin wsiadł z drugiej strony i zapiął pas. - W szkole są lekcje szermierki. Danny DeMarto chodzi na te lekcje. To fantastyczne. Charlie włączył silnik oldsmobile'a i powoli wycofał się z parkingu. - MoŜe powinieneś poprosić matkę. - To kosztuje tylko dwadzieścia pięć dolarów za lekcję. - W takim razie na pewno powinieneś poprosić matkę. Poza tym... dlaczego chcesz się uczyć szermierki? Lepiej naucz się grać na giełdzie. - Sam nie wiem. Mógłbym dostać pracę w filmie, gdybym potrafił się fechtować. - W filmie? CzyŜbym siedział obok ostatniego wcielenia Errola Flynna? - Myślałem, Ŝeby zostać kaskaderem albo czymś takim - całkiem powaŜnie oświadczył Martin. - To trochę zbzikowany pomysł - zaryzykował Charlie. - No, na pewno nie zostanę restauracyjnym inspektorem - stwierdził Martin. W jego głosie nie było pogardy, ale właśnie dlatego ta uwaga zabolała jeszcze mocniej. Zwyczajny, prosty fakt. Charlie wyjechał z parkingu i skręcił w prawo na drogę do Allen's Corners. Przez dwie czy trzy minuty jechali w milczeniu. Po obu stronach drogi wznosił się las dymiący mgłą, niczym hałdy popiołów po masowej kremacji. Wreszcie Charlie zapytał niedbałym tonem: - Z kim rozmawiałeś przed chwilą? Martin wydawał się zmieszany. - O co ci chodzi? Z nikim nie rozmawiałem. - Na parkingu. Widziałem cię. Wymachiwałeś rękami, jakbyś z kimś rozmawiał. Daj spokój, Martinie, przecieŜ wiem, jak wygląda rozmowa. Martin odwrócił się i zaczął wyglądać przez okno. - Wcale cię nie sprawdzam ani nic z tych rzeczy - powiedział Charlie. - Po prostu próbuję opiekować się tobą. Przyznam równieŜ, Ŝe jestem ciekawy, z kim mogłeś rozmawiać w tym zapomnianym przez Boga miejscu. - Śpiewałem - wyjaśnił Martin. - No wiesz, udawałem, Ŝe gram na gitarze. - Szarpnął struny niewidzialnego Fendera. Charlie zerknął na własne odbicie we wstecznym lusterku. Chciał powiedzieć Martinowi, Ŝe jego obecne ruchy gitarzysty wcale nie przypominają gestów wykonywanych na parkingu. Tamte gesty były urywane, zamaszyste, deklamatorskie, jak gdyby chłopiec coś wyjaśniał albo czegoś Ŝądał. Z pewnością nie przypominały urojonych akordów. Martin sięgnął do przodu i włączył magnetofon. Zgiełkliwa rockowa muzyka natychmiast wypełniła wnętrze samochodu. Martin zaczął podśpiewywać do taktu, czu-czu-czu, tak jak wtedy, kiedy był mały i naśladował warkot plastykowej cięŜarówki, mozolnie wjeŜdŜającej na skrzynię z zabawkami. Proponując Martinowi tę podróŜ Charlie nie zdawał sobie sprawy, Ŝe Martin będzie potrzebował w samochodzie jakiejś rozrywki. Charlie zawsze prowadził w ciszy. Lubił słyszeć Amerykę przesuwającą się obok samochodu mila za milą. To równieŜ była część
kary. - Tom Petty i “The Heartbreakers” - oznajmił Martin, uderzając w struny urojonej gitary. - Dziwne, Ŝe o nim nie słyszałem - zgryźliwie rzucił Charlie, a potem pomyślał: Dlaczego ciągle gderam? Nic dziwnego, Ŝe Martin uwaŜa mnie za zgreda. Martin nie odpowiedział. Charlie dalej jechał przez złocistą mgiełkę. Czuł się coraz bardziej nieswojo, jak gdyby razem z Martinem przenieśli się w dziewiąty wymiar, niczym podróŜni w “Strefie mroku”. Zerknął ukradkiem na syna. Najnormalniejszy nastolatek pod słońcem. Czasami bywał agresywny i złośliwy, ale to normalne u nastolatków. Przynajmniej nie malował się i nie nosił kolczyków. Był zwyczajnym, chudym chłopakiem z krótkimi włosami i bladą twarzą, w obcisłych levisach, obszernej kraciastej kurtce i kolorowych trampkach. MoŜe Charlie był za bardzo podejrzliwy, poniewaŜ tak mu zaleŜało na nawiązaniu kontaktu z synem. MoŜe Martin mówił prawdę, moŜe widział tylko krzak w ogrodzie. Ale dlaczego powiedział: “Nie wpuścisz go tutaj, prawda, tato?” Nie mówiłby tego o krzaku. I przecieŜ rozmawiał z kimś na parkingu, Charlie był tego pewien, chociaŜ parking wydawał się pusty. MoŜe mówił do siebie. Albo do kogoś, kto był tak mały, Ŝe schował się za samochodem. ROZDZIAŁ DRUGI Dojechali do Allen's Corners akurat wtedy, kiedy dzwon georgiańskiego kongregacjonalistycznego kościoła wybijał trzecią. Charlie zaparkował samochód dokładnie przed wejściem do Pierwszego Okręgowego Banku i wysiadł. Było słonecznie, powietrze pachniało dymem z ogniska i wilgocią po niedawnym deszczu. Allen's Corners leŜało siedem mil od Waszyngtonu i pięć mil od Betlejem, w zalesionej kotlinie, przeciętej dopływem rzeki Quassapaug. W centrum miasteczka na pochyłym skwerku rosły czerwone klony. Skwer otaczały z trzech stron białe kolonialne budynki. Na krańcu pochyłości stała kolonialna armata, a szprychy jej kół rzucały pasiasty cień na ławkę, gdzie siedziało dwóch staruszków. Gazety starannie rozłoŜone na mokrych deskach chroniły ich spodnie przed wilgocią. - Najlepiej zapytajmy tych dwóch o drogę - zaproponował Charlie. Martin rozejrzał się z rękami w kieszeniach dŜinsów. - Myślisz, Ŝe w tej dziurze jest kręgielnia? - W południowej części miasta, obok supermarketu i stacji kolejowej. Mieszkańcy historycznej dzielnicy nazywają to dzielnicą handlową. Charlie wyciągnął sczytany egzemplarz “MARII” z rozepchanej kieszeni marynarki, poślinił palec i przekartkował ksiąŜkę, dopóki nie znalazł Allen's Corners: ludność 671, jedna stacja benzynowa (otwarta tylko w ciągu dnia), dwie restauracje (“Billy's Beer & Bite” i “Angielska Bułka”), jeden pensjonat na ulicy Naugatuck 313 (tylko sześć miejsc, zakaz wprowadzania psów). “MARIA” była popularnym akronimem przewodnika pod tytułem: “Motele, Apartamenty, Restauracje i Inne Lokale Ameryki”. Zdaniem Charliego kobiece imię bardzo do niego pasowało, poniewaŜ właśnie “MARIA” rozbiła jego małŜeństwo. “MARIA” była syreną, która wywabiała go z domu i kazała jeździć po całej Ameryce w poszukiwaniu iluzorycznego spełnienia. JuŜ dawno zrozumiał, Ŝe goni za złudzeniem, ale nie czuł goryczy. Wiedział, Ŝe nie potrafi usiedzieć na miejscu, więc nie pozostawało mu nic innego, tylko podróŜować dalej... aŜ pewnego ranka pokojówka w jakimś hoteliku na Środkowym Zachodzie nie będzie mogła go dobudzić. “MARIĘ” załoŜył w 1927 roku komiwojaŜer handlujący flaneletą, nazwiskiem Wilbur
Burke, który o jeden raz za wiele wylądował w jakiejś dziurze zabitej deskami “sans befsztyk, sans łóŜko”. Od dwudziestu lat “MARIA” była Biblią podróŜników. We wstępie do pierwszego wydania Burkę napisał: “Ten przewodnik dedykuję wszystkim, którym wierny ford odmówił posłuszeństwa w jakimś zapomnianym zakątku kontynentu amerykańskiego, na bezkresnej równinie lub wśród górskich szczytów; i którzy nie znając okolicy musieli zadowolić się świeŜym powietrzem na kolację, a noc spędzić na tylnym siedzeniu”. Obecnie “MARIA” pod względem nakładu ustępowała wytwornemu przewodnikowi Michelina oraz “Obiadom w Ameryce”. KomiwojaŜerowie latali samolotami, jadali i sypiali wysoko ponad preriami, które dawniej musieli przemierzać w wyładowanych samochodach. Ale “MARIA” nadal rozchodziła się w trzydziestu tysiącach egzemplarzy rocznie, co usprawiedliwiało nieustanne podróŜe Charliego i jego pięciu kolegów, wiecznie poprawiających i aktualizujących informacje, niczym urzędnicy w orwellowskim Ministerstwie Prawdy. Restauracyjni inspektorzy “MARII” wytrzymywali przeciętnie trzy lata w tym zawodzie. Pod koniec trzeciego roku zwykle cierpieli na wyczerpanie nerwowe, alkoholizm oraz nieŜyt Ŝołądka. Inspektorzy przewaŜnie byli nieŜonaci, a Ŝonatych prawie na pewno czekał rozwód lub separacja. Charlie stracił Marjorie, ale wytrwał pięciokrotnie dłuŜej od inspektora z najdłuŜszym staŜem. Pani Verity Burkę Trafford, właścicielka “MARII”, zauwaŜyła bez cienia sympatii, Ŝe Charlie widocznie jest urodzonym Ŝarłokiem i masochistą. Charlie nic na to nie odpowiedział. Charlie ruszył przez trawnik nakrapiany cieniem w stronę dwóch staruszków. Martin poszedł za nim. Zostawiali podwójny ślad na trawie, srebrzystej od rosy. Staruszkowie obserwowali ich nadejście, osłaniając oczy dłońmi. Jeden był rumiany i niebieskooki, na pozór okaz zdrowia, jak to bywa u ludzi z wysokim ciśnieniem. Drugi był zgarbiony, miał ziemistą cerę i rzadkie kępki siwych włosów, które przypomniały Charliemu pewną fotografię indiańskiego zwiadowcy oskalpowanego przez Apaczów. - Ładna pogoda się zrobiła - zagaił Charlie na przywitanie. - Przed nocą znowu będzie padać - odparł rumiany staruszek. - MoŜe pan się załoŜyć. - Chciałem panów prosić o pomoc - powiedział Charlie. - Szukam restauracji. - Obok stacji kolejowej jest knajpa Billy'ego - powiedział rumiany. ChociaŜ kościelny zegar widać było wyraźnie pomiędzy gałęziami klonów, staruszek wyjął z kieszeni zegarek i przyglądał mu się przez chwilę, jak gdyby sprawdzał, czy mechanizm działa. - Ale juŜ zamknięta. Pięć po trzeciej. - Interesuje mnie jedna konkretna restauracja, “Le Reposoir”. Rumiany zastanawiał się przez chwilę, po czym potrząsnął głową. - Nigdy nie słyszałem o takim lokalu. Na pewno jest w Allen's Corners? Nie w Betlejem? - Jadłem lunch w “śelaznym Imbryczku” - wyjaśnił Charlie. - Pani Foss powiedziała mi o tym. - Co on mówi?! - krzyknął siwowłosy staruszek, pochylając się do przodu i przykładając dłoń zwiniętą w trąbkę do owłosionego ucha. - Mówi, Ŝe jadł lunch w “śelaznym Imbryczku” - odkrzyknął rumiany. - No, ja bym tam nie poszedł - oświadczył jego towarzysz. - Zawsze nie znosiłem tej rodziny Wicksów. - Teraz to naleŜy do Fossów - przypomniał mu rumiany. - Och, do Fossów - powtórzył siwowłosy. - Pamiętam. Ta kobieta w wymyślnych
okularach, z głupimi synami. I ta córka, co zginęła... jak miała na imię? - Ivy - oznajmił rumiany. - I to nie była córka, tylko bratanica. - Wszystkiego się czepiasz, Christopherze Prescott - warknął siwowłosy. - A ty, Oliverze T. Burack, chorujesz na ksenofobię. - Więc nie wiecie, gdzie jest ta restauracja? - przerwał im Charlie. Rumiany Christopher Prescott stwierdził: - Moim zdaniem wprowadzono pana w błąd, przyjacielu. Ktoś pana wpuścił w maliny. - Mówiła mi o tym kelnerka Harriet. Nawet przeliterowała nazwę. - Harriet? Harriet Greene? - Chyba tak. Christopher Prescott wyciągnął rękę i lekko ścisnął Charliego za ramię. - Drogi panie, Harriet Greene jest znana w okolicy z wyjątkowej ocięŜałości umysłu. Innymi słowy jest trochę stuknięta. - Pani Foss równieŜ wspomniała o tym lokalu - oświadczył Charlie. Obok niego Martin przestępował z nogi na nogę z narastającym zniecierpliwieniem. - Co on mówi? - chciał wiedzieć Oliver T. Burack. - Mówi o Fossach! - wrzasnął Christopher Prescott. - Dobry Foss to martwy Foss - zarechotał Oliver T. Burack. - Zawsze to mówiłem. Dobry Foss to martwy Foss. - Cicho bądź, Oliverze - upomniał go Christopher Prescott. Wtedy właśnie na skwerze pojawił się młody zastępca szeryfa. Był chudy, z duŜym nosem i opadającymi blond wąsami, które zapuścił widocznie po to, Ŝeby dodać sobie powagi. Oczy miał ukryte za szkłami ciemnych okularów. Podszedł do Charliego i Martina, stanął z rękami na wąskich biodrach i przyglądał im się uwaŜnie. - To pański samochód? Ten olds z rejestracją Michigan? - Tak, mój - potwierdził Charlie. - Coś nie w porządku? - Chciałbym, Ŝeby pan go przestawił, to wszystko - odparł zastępca szeryfa. - Zaparkowałem zgodnie z przepisami - zaprotestował Charlie. - A czy ktoś mówi, Ŝe nie? - odparł zastępca. Charlie, który wykłócał się z zastępcami szeryfów i gliniarzami z drogówki prawie na kaŜdej szosie od Walia Walia w stanie Waszyngton po Wind River w stanie Wyoming, wziął głęboki oddech i uzbroił się w cierpliwość. - Jeśli samochód jest zaparkowany prawidłowo, szeryfie, to szczerze mówiąc wolałbym go nie przestawiać. Zastępca spojrzał na dwóch staruszków na ławce. - Jak zdrówko, panie Prescott? Panie Burack? - Dziękuję, Clive, czujemy się świetnie - odpowiedział Christopher Prescott. - Ci dwaj osobnicy nie naprzykrzają się wam przypadkiem? - Nie, proszę pana, skądŜe. Pytali tylko o drogę. , - Zabłądziliście? - zapytał zastępca odwracając się do Charliego. - Nie całkiem. Szukam tylko restauracji. “Le Reposoir”. Zastępca z namysłem pogładził swój blond wąsik. Na końcu nosa miał czerwony, zaogniony pryszcz. - Wie pan co? Są prawa i są zwyczaje. - Co pan chce przez to powiedzieć? - zapytał Charlie. - Chcę powiedzieć, bez obrazy, Ŝe zaparkował pan samochód w miejscu, gdzie zwykle parkuje prezes banku. Wyszedł na lunch, ale niedługo wróci. MoŜe pan sobie wyobrazić minę prezesa, kiedy zobaczy, Ŝe jakiś pojazd spoza stanu zajął jego zwykłe miejsce. Charlie z niedowierzaniem popatrzył na zastępcę. Wiatr szeptał w gałęziach
klonów, gdzieś w dzielnicy handlowej szczekał pies. Wreszcie Charlie powiedział z chłodną stanowczością: - Niech pan zdejmie te okulary. Zastępca zawahał się, a potem powoli zdjął okulary. Oczy miał zielone, jedno było lekko przekrwione. - Nie wie pan przypadkiem, gdzie mogę znaleźć francuską restaurację o nazwie “Le Reposoir”? Zastępca zerknął na dwóch staruszków. - O to pan pytał tych dŜentelmenów? - Tak. Ale teraz pytam pana. - No więc, proszę pana, “Le Reposoir” jest zamknięta dla publiczności. To raczej klub niŜ restauracja. O ile się orientuję, moŜe pan tam wejść tylko za specjalnym zaproszeniem. - Rozumiem. Ale czy moŜe mi pan powiedzieć, gdzie to jest? Zastępca wydawał się zmieszany. - Ludzie, którzy prowadzą “Le Reposoir”, nie lubią nie zapowiedzianych gości, proszę pana. Kilkakrotnie wzywali nas i kazali usunąć intruzów. - Poradzę sobie z tym na miejscu, szeryfie. Chcę tylko dowiedzieć się od pana, gdzie to jest. - Proszę pana, niech pan mi wierzy, to miejsce ma nie najlepszą reputację. Nie wiem, gdzie pan o tym usłyszał, ale tutaj ludzie nie gadają o tym za duŜo. Na pana miejscu dałbym sobie spokój. “Billy's” to chyba najlepsza knajpa w Allen's Corners, jeśli pan szuka dobrego wiejskiego jedzenia. Moja kuzynka pracuje w kuchni i tam jest tak czysto, Ŝe moŜna zrobić operację wyrostka. - Ale pan jeszcze mi nie powiedział, gdzie znaleźć ,,Le Reposoir” - nalegał Charlie. Zastępca ponownie nałoŜył okulary na nos. - Przykro mi, proszę pana, ale chyba nie powinienem tego robić. Prawdę mówiąc staramy się odstręczać ludzi od “Le Reposoir”. - Ubiję z panem interes - zaproponował Charlie. - Pan mi powie, gdzie jest “Le Reposoir”, a ja przestawię samochód. Zastępca nie wyglądał na zachwyconego. - Coś panu powiem, pan Musette wcale nie będzie zadowolony. - Pan Musette? Kto to jest? - On chyba prowadzi “Le Reposoir” razem z panią Musette. No... przynajmniej tak mi się zdaje. Nigdy nie widziałem tam nikogo innego, oprócz jednego wysokiego faceta, który pracuje w ogrodzie. Jakiś dŜip z hałasem przemknął wokół skweru. Zastępca obejrzał się w obawie, Ŝe to prezes banku wraca z lunchu i za chwilę odkryje, Ŝe jakiś uzurpator zajął jego uświęcone miejsce do parkowania. - Daj pan spokój - nalegał Charlie. - Umowa to umowa. Nic pan nie ryzykuje. - Nie mogę panu powiedzieć nic więcej oprócz nazwiska Musette - oświadczył zastępca. - Niech pan poszuka w ksiąŜce telefonicznej. - Daj pan spokój - powtórzył Charlie. - PrzecieŜ moŜe pan mi powiedzieć w przybliŜeniu, gdzie to jest. Zastępca popatrzył na Christophera Prescotta, jak gdyby szukając aprobaty. Charlie miał wraŜenie, Ŝe Prescott niemal niedostrzegalnie pokręcił głową. - Lepiej niech pan najpierw zadzwoni do pana Musette - poradził zastępca. - Jeśli pan tam pojedzie bez zaproszenia, on znowu narobi krzyku, kaŜe mi natychmiast przyjechać i aresztować pana za włamanie. Pan Musette ma prawdziwą
obsesję na punkcie nieproszonych gości. Martin wtrącił: - Chodźmy, tato, bo nie starczy nam czasu na kręgle. - Kręgle? - powtórzył zastępca. - Tutaj nie ma kręgielni. NajbliŜsza jest w Hartford. Owszem, kiedyś była kręgielnia obok stacji kolejowej, ale zamknęli ją dziewięć miesięcy temu. Nie opłacała się, bo w Allen's Corners mieszka za mało młodzieŜy. - Byłem tu w zeszłym roku - powiedział zdumiony Charlie. - Pamiętam, Ŝe na kręgielni było pełno dzieciaków. - Czasy się zmieniają - wtrącił Christopher Prescott. Głos miał suchy jak szelest liści na wietrze. - Sporo młodych małŜeństw doszło do wniosku, Ŝe nie pozwolą swoim dzieciom dorastać w Allen's Corners. Za spokojnie, rozumie pan, i Ŝadnych perspektyw, chyba Ŝe dzieciak chce zostać końskim doktorem albo wiejskim adwokatem. No i jeszcze te zaginięcia, tyle dzieciaków zniknęło... - Łącznie z dziewczyną Fossów? - zagadnął Charlie. - Zgadza się - potwierdził Christopher Prescott. -Najpierw zniknął młody David Unsworth, potem Ivy Foss, potem Geraldine Immanelli. Potem jeszcze sześcioro czy siedmioro. Niektórzy rodzice przestraszyli się. Ci, którzy mieszkali w mieście, wyprowadzili się. Ci, którzy mieszkali poza miastem, nie puszczali swoich dzieci do Allen's Corners. Tak więc kręgielnia, moŜna powiedzieć, obumarła z braku młodej krwi. - Czy wykryto, co się stało z tymi dziećmi? Christopher Prescott wzruszył ramionami. - Przetrałowali rzekę Quassapaug. Przeszukali wzgórza w promieniu piętnastu mil. Ale moim zdaniem te dzieciaki uciekły do Nowego Jorku albo do Bostonu. Nie znaleźli Ŝadnego. Znikły bez śladu. Po drugiej stronie skweru pojawił się srebrny cadillac. Zastępca nagle chwycił Charliego za ramię. - Słuchaj pan, niech pan przestawi ten swój samochód. Prezes właśnie wrócił z lunchu. - Gdzie on się stołuje? - ironicznie zapytał Charlie. - Na pewno nie w “Le Reposoir” - wtrącił Oliver T. Burack. - Powiedział mi kiedyś, Ŝe pan Musette przypomina mu kozła chodzącego na tylnych nogach. - Myślałem, Ŝe pana przyjaciel jest głuchy - zwrócił się Charlie do Christophera Prescotta. - Myślałem teŜ, Ŝe Ŝaden z was nigdy nie słyszał o “Le Reposoir”. - Och, Oliver rzeczywiście jest głuchy - uśmiechnął się Christopher Prescott. - Ale wie, o czym ludzie mówią. Ma szósty zmysł. Jak to się nazywa? Intuicja. - Znowu mnie obgadujecie? - odezwał się Oliver T. Burack. - Proszę - powiedział zastępca do Charliego, kiedy cadillac objechał ostatni róg skweru. Ale Charlie uparł się. Zaintrygowali go ci ludzie i chciał wiedzieć, co się dzieje. - Restauracja - mruknął. - Dlaczego nie przyznaliście się, Ŝe znacie tę restaurację? Christopher Prescott popatrzył na niego wodnistymi oczami. - Czasami lepiej siedzieć cicho, lepiej nic nie mówić, niŜ powiedzieć coś złego. - Co złego jest w “Le Reposoir”? Zastępca cofnął się o parę kroków i znowu pociągnął Charliego za ramię. Samochód prezesa zatrzymał się przed bankiem. Prezes pochylił się do przodu i wytrzeszczył oczy na samochód Charliego, jak gdyby zobaczył fatamorganę. - Chce pan wylądować w pudle za utrudnianie obowiązków? - zapytał zastępca
ogarnięty paniką. - Lepiej niech pan się zgodzi - poradził Christopher Prescott. - Pakuje się pan w kłopoty. - No dobrze - ustąpił Charlie. Nie chciał wywoływać zamieszania. Inspektorzy “MARII” powinni zachowywać się “dyskretnie i bez ostentacji w kaŜdych okolicznościach”. Ruszył za zastępcą po trawiastym zboczu do swojego samochodu. Prezes banku siedział w cadillacu, nie wyłączywszy silnika. Charlie nie widział jego twarzy, ukrytej za j geometrycznym odbiciem nieba i drzew w przedniej szybie, ale mimo to wesoło i zuchwale pomachał mu ręką. Martin usiadł obok Charliego i zatrzasnął drzwi oldsmobile'a. - Widzisz, znowu się wykręcasz - oświadczył. - Kto się wykręca? - zaprotestował Charlie włączając silnik. - Zawarłem umowę. - TeŜ mi umowa - pogardliwie rzucił Martin. - Wcale nie musiałeś go pytać, Ŝeby się dowiedzieć, gdzie jest ta głupia restauracja. - Och, czyŜby? Więc co miałem robić? - Zapytać mnie. - Ciebie? PrzecieŜ ty nie wiesz więcej ode mnie. Martin sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął małą białą wizytówkę. Podał ją Charliemu bez słowa. Charlie podniósł wizytówkę do światła, ignorując rozpaczliwe miny zastępcy, który stał obok samochodu i czekał na zwolnienie miejsca. Na wizytówce znajdował się wytłaczany, pozłacany herb przedstawiający odyńca oraz miedziorytowany napis: “Les Celestines”. Pod spodem biegły słowa: “Le Reposoir. Societe de la Cuisine Exceptionelle. 6633 Quassapaug Road, Allen's Corners, Connecticut.” Charlie odwrócił wizytówkę. Na drugiej stronie widniało napisane ołówkiem jedno słowo: “Ból”. - Co jest, do cholery? - zdenerwował się Charlie. - Najpierw ci geriatrycy udają, Ŝe nigdy nie słyszeli o tym lokalu. Potem dostaję to od ciebie. Skąd ty to masz, na litość boską? I dlaczego, do cholery, wcześniej mi tego nie pokazałeś? Zastępca zastukał w okno kłykciami palców. - Proszę odjechać - wysylabizował bezgłośnie. Charlie opuścił szybę i wyciągnął do niego wizytówkę. - Czy to ten adres? Sześćdziesiąt sześć trzydzieści trzy Quassapaug Road? Zastępca wytrzeszczył na niego oczy. Skoro Charlie znał ten adres, to dlaczego zrobił taką awanturę? - Tak, proszę pana. - Okay - mruknął Charlie. - Nareszcie do czegoś dochodzimy. Zamierzał właśnie odjechać, kiedy prezes Pierwszego Okręgowego Banku w Litchfield - wysoki, barczysty, siwowłosy męŜczyzna z wielką lwią głową - podszedł do samochodu i nachylił się do Charliego. - Dzień dobry. Mam nadzieję, Ŝe nie uwaŜa mnie pan za miejscowego tyrana. - Nic się nie stało - zapewnił Charlie. - Właśnie chciałem odjechać. Mój przyjaciel szeryf poinformował mnie, Ŝe to miejsce naleŜy do pana prawem zasiedzenia. Prezes banku zmierzył Charliego ostrym spojrzeniem, a potem uśmiechnął się. - Chyba moŜna to nazwać prawem zasiedzenia. Moja rodzina mieszka w tym mieście od 1845 roku. Większość gruntów naleŜy do nas, a na pozostałych mamy hipoteki. Więc niech mi pan wybaczy, jeśli traktuję ten kawałek parkingu jak swoją prywatną własność. - Jestem tu tylko przejazdem - uspokoił go Charlie. Bladoszare oczy prezesa
banku spoczęły na Martinie. - Razem z synem? - Właśnie. Mała rodzinna wycieczka po gościnnej Nowej Anglii. - Naprawdę bardzo pana przepraszam - powiedział prezes banku. - Niech pan nie odjeŜdŜa. Powiem Clive'owi, Ŝeby zaparkował mój samochód. Allen's Corners to gościnne miasto. Wcale nie chciałem, Ŝeby miejscowi przedstawiciele prawa napastowali gości z mojego powodu. Wyciągnął rękę i przedstawił się: - Walter Haxalt. Witamy w Allen's Corners. - Charlie McLean. A to jest Martin McLean. - Cieszę się, Ŝe was poznałem - stwierdził Walter Haxalt. - Proszę parkować w tym miejscu, jak długo chcecie. - Właściwie wybieramy się na Quassapaug Road. Walter Haxalt zerknął na zastępcę szeryfa, a potem znowu odwrócił się do Charliego. - Nie wiedziałem, Ŝe tam jest coś ciekawego dla turystów. Quassapaug Road to zwyczajna droga. W dodatku niezbyt wygodna. Same zakręty od początku do końca. - Chcemy odwiedzić ,,Le Reposoir” -wyjaśnił Charlie. Pokazał wizytówkę, którą dał mu Martin. Wyraz twarzy Waltera Haxalta uległ subtelnej, lecz widocznej zmianie. Wyglądało to tak, jak gdyby jego rysy były wymodelowane z róŜowego wosku, który zaczął się roztapiać, kiedy w pobliŜu otworzono drzwiczki pieca. - Clive chyba panu powiedział, Ŝe “Le Reposoir” to prywatny lokal. Charlie wyłączył silnik oldsmobile'a. - No dobrze - rzucił ze złością. - Czy ktoś mi powie, o co chodzi, do cholery? - Przepraszam, ale nie rozumiem - odparł Walter Haxalt. - Nie chciałem pana obrazić. - Mówię o tej restauracji, “Le Reposoir” - oświadczył Charlie. - Pani Foss w “śelaznym Imbryczku” ostrzegała mnie, Ŝebym tam nie chodził. Ci dwaj mili staruszkowie na ławce twierdzą, Ŝe nigdy o niej nie słyszeli, chociaŜ oczywiście to nieprawda. Pański uroczy zastępca szeryfa robi, co moŜe, Ŝeby mnie zniechęcić do tej wizyty. A teraz pan. Walter Haxalt nic nie odpowiedział. Clive, zastępca szeryfa, pogłaskał swój wąs, jakby to było małe puszyste zwierzątko. - Chcę tylko wiedzieć, dlaczego wszyscy tak mi odradzają ten lokal - warknął Charlie. Milczenie Haxalta wyprowadzało go z równowagi i wprawiało w zakłopotanie. - Czy jedzenie jest rzeczywiście takie niedobre? Walter Haxalt wyprostował się. - Przykro mi, panie McLean, ale Allen's Corners chyba się nie nadaje dla pana. Proponuję, Ŝeby pojechał pan prosto do Betlejem. Jest tam dobra restauracja w nowoan-gielskim stylu. Podają domowe szynki i świetną gotowaną wołowinę. - Tato, jedźmy juŜ, proszę - powiedział Martin. Charlie zawahał się, przygryzając wargę. Potem znowu przekręcił kluczyk w stacyjce tak gwałtownie, Ŝe rozrusznik zaczął rzęzić. OdjeŜdŜając od krawęŜnika spostrzegł, Ŝe coś poruszyło się wśród klonów po drugiej stronie skweru. MoŜe to był tylko cień chmury albo gazeta trzepocząca na wietrze. Po chwili wszystko znikło. Ale Charlie był pewien, Ŝe zobaczył małą figurkę, odzianą w przybrudzoną biel; figurkę z ciałem dziecka i normalną głową dorosłego męŜczyzny. ROZDZIAŁ TRZECI Wyjechali z Allen's Corners na pomocny zachód, pomiędzy dwoma rzędami białych drewnianych domów. Nie widzieli Ŝywej duszy, Ŝadnych przechodniów, Ŝadnych
samochodów. Przejechawszy ćwierć mili znaleźli się znowu w lesie, otoczeni rdzawym przepychem kolejnego odchodzącego lata. ChociaŜ było jeszcze wcześnie, słońce zniŜyło się do linii drzew i przeświecało między gałęziami, niedostępne i kuszące. Charlie milczał-przez jakiś czas, ale kiedy Martin wyciągnął ręką, Ŝeby włączyć magnetofon, chwycił go za nadgarstek. - Nie teraz - powiedział. - Chcę z tobą porozmawiać. Martin załoŜył ręce i oparł się wygodnie. - Chcę wiedzieć, skąd masz tę wizytówkę. Martin wzruszył ramionami. - Z “śelaznego Imbryczka”. - Gdzie? Nie widziałem tam Ŝadnych wizytówek. - Znalazłem ją na podłodze. Charlie opuścił daszek przeciwsłoneczny. - Nie mówisz prawdy, Martinie. Nie wiem, dlaczego kłamiesz, ale lepiej wytłumacz się, bo inaczej ta podróŜ zaraz się skończy i wrócisz do Harrisonów. - To prawda, tato. Znalazłem ją - powtórzył Martin. - Rozmawialiśmy o “Le Reposoir” i akurat wtedy przypadkiem znalazłeś ich wizytówkę? Na litość boską, za kogo ty mnie uwaŜasz? Nadąsany Martin spuścił głowę. - Koniec, rozumiesz? - oświadczył Charlie. - Jutro dzwonie do Harrisonów, a potem odwiozę cię prosto do Nowego Jorku. Martin nic nie odpowiedział. - Zrozumiałeś? - nalegał Charlie. - Tak, zrozumiałem - odparł Martin opryskliwym tonem. Charlie zwolnił wjeŜdŜając na pochyłe skrzyŜowanie z drogowskazem, który pokazywał po jednej stronie Waszyngton, a po drugiej Betlejem. Zatrzymał samochód na poboczu drogi i otworzył mapę. - To chyba będzie Quassapaug Road. Skręcił w prawo i ostroŜnie wprowadził oldsmobile'a w ciasny, stromy zakręt, pod gałęziami dębów i amerykańskich buków. Słońce przeświecało przez liście. Gdzieś za gęstymi koronami drzew były kremowe obłoki i blady błękit nieba; ale tutaj, w lesie, Charlie zaczął odczuwać klaustrofobię jak w więzieniu. - No dobrze, przyznaję, Ŝe nie byłem najlepszym ojcem - powiedział do Martina. - Ale nigdy nie okłamałem twojej matki. Zawsze byłem jej wierny i zawsze przysyłałem pieniądze. Zawsze. - Święty Charlie McLean - zadrwił Martin. Charlie zjechał na pobocze i wcisnął stopą hamulec. Niezręcznie próbował trzepnąć Martina w głowę, ale Martin uchylił się i chwycił ojca za ręce. Przez chwilę patrzyli na siebie z nienawiścią, dysząc i zaciskając chwyt - wysportowany piętnastolatek walczący ze zmęczonym męŜczyzną po czterdziestce. - Słuchaj - powiedział Charlie - albo jakoś dojdziemy do porozumienia, albo koniec z nami. Mówię powaŜnie. Jesteś dość dorosły, Ŝeby dać sobie radę beze mnie, jeśli o to ci chodzi. Ja nie mam zastrzeŜeń. Martin puścił nadgarstki ojca i odwrócił głowę. Charlie wiedział, Ŝe syn płacze. Dawno, dawno temu, w Milwaukee, ktoś inny tak samo płakał w jego samochodzie. Charlie miał uczucie, Ŝe Ŝycie to wieczne pasmo udręki, powtarzającej się w nieskończoność. Kłótnia, łzy, chwilowe pojednanie, które nie potrwa długo, o czym obaj wiedzieli. Ścisnął ramię Martina, ale nie było w tym miłości. Równie dobrze mógł ścisnąć awokado, Ŝeby sprawdzić, czy jest dojrzałe. - Przepraszam - powiedział, chociaŜ nie czuł skruchy. Ruszył dalej, pokonując
karkołomne zakręty Quassapaug Road. Dziki indyk człapał skrajem drogi. Charlie zakręcił kierownicą i bez powodzenia spróbował go przejechać. - Jadłeś kiedyś dzikiego indyka pieczonego w całości, ze świeŜą dynią? - Nigdy nie mieliśmy indyka, nawet na Dziękczynienie - odparł Martin. - Marjorie tego nie lubi. - Marjorie, Marjorie! Dlaczego, do cholery, nie mówisz mi Charlie? - Dlatego, Ŝe ty jesteś tatą. Minęli wjazd do “Le Reposoir” tak niespodziewanie, Ŝe pojechali sto stóp za daleko. Charlie przelotnie dostrzegł bramę z kutego Ŝelaza pomalowaną na czarno i dyskretny czarny szyld. Opony oldsmobile'a pośliznęły się na smołowanej nawierzchni. Potem Charlie wykręcił się na siedzeniu i podjechał tyłem do bramy, zgrzytając skrzynią biegów. - To jest to, “Le Reposoir”. Societe de la Cuisine Exceptionelle. Martin bez entuzjazmu popatrzył na szyld. - Tak, ale zobacz, co jeszcze jest napisane. “Wstęp wyłącznie za rezerwacją. Uwaga, posiadłość strzeŜona przez psy”. - MoŜemy przynajmniej z nimi porozmawiać - stwierdził Charlie. Zaparkował samochód tuŜ obok drogi, w zatoczce przed bramą. Wysiadł i zobaczył domofon zainstalowany w lewym słupie bramy. Nacisnął guzik, po czym odwrócił się do Martina siedzącego w samochodzie i zdobył się na zachęcający uśmiech. Martin udał, Ŝe tego nie widzi. W końcu Charlie odwrócił się tyłem. BoŜe, pomyślał, te nastolatki zachowują się jak primadonny. Wystarczy, Ŝe podniesiesz na takiego głos, a zaraz zaczynają się dąsy i płacze. Ponownie nacisnął guzik domofonu. Tym razem rozległ się ostry trzask i jakiś głos zapytał: - Qui? Qu'est-ce que vous voulez? Charlie odchrząknął. - Czy to pan Musette? - Kto mówi? - zapytał głos tym razem po angielsku, ale z silnym francuskim akcentem. - Nazywam się McLean. Chciałem zapytać, czy macie dziś wieczorem wolny stolik na dwie osoby? - Pan chyba się pomylił, monsieur. To jest prywatna restauracja. Rezerwujemy miejsca tylko na wcześniejsze zamówienia. - No więc składam zamówienie. - Je regrette, monsieur, zamówienie składamy na piśmie, a przyjęcie zamówienia zaleŜy od zgody kierownictwa, - Jak moŜna w ten sposób prowadzić restaurację? - zdziwił się Charlie. - MoŜna, monsieur. ChociaŜ muszę pana poprawić. To jest raczej klub smakoszy, a nie restauracja. - Tak mi mówiono. Czy moŜna do was wstąpić? - Oczywiście, monsieur, za osobistym poręczeniem. Charlie przesunął ręką po włosach. - Wy naprawdę utrudniacie ludziom Ŝycie. - Tak, monsieur, nie da się ukryć. - Więc potrzebuje osoby wprowadzającej? O to chodzi? - Tak, monsieur. Charlie zastanawiał się przez chwilę, a potem zapytał: - Czy wszystko, co o was słyszałem, to prawda? - ZaleŜy, co pan słyszał, monsieur.
- Słyszałem, Ŝe jesteście wyjątkowi. - Tak, monsieur. Charlie nie znalazł nic więcej do powiedzenia. Głos na drugim końcu domofonu nie zamierzał zdradzić Ŝadnych tajemnic. Charlie potrząsnął prętami bramy, Ŝeby sprawdzić, czy na pewno jest zamknięta, po czym wrócił do samochodu i usiadł za kierownicą. Sięgnął do schowka na rękawiczki i wyjął pudełeczko pigułek. Sos kolonialny w jego Ŝołądku uparcie nie dawał się strawić. Tak to jest z kiepskim jedzeniem - zawsze broni się do upadłego. - Nie przyjmują rezerwacji, chyba Ŝe ktoś za nas poręczy - powiedział Charlie. - Co to znaczy? - zapytał Martin. - To znaczy, Ŝe są chyba najbardziej ekskluzywną restauracją w całych Stanach Zjednoczonych. Niełatwo dostać się do “Czterech Pór Roku”, ale oni przynajmniej chcą zdobyć klienta. Ten lokal... kto wie? Jak moŜna prowadzić restaurację na zupełnym odludziu, bez ogłoszeń, bez reklamy, nawet bez znaków drogowych pokazujących, jak tam dojechać? Rezerwacja tylko za osobistym poręczeniem, z wyprzedzeniem, na piśmie? - MoŜe są naprawdę dobrzy - zasugerował Martin. - Co to znaczy “naprawdę dobrzy”?! - prychnął Charlie. - “Montpellier” jest naprawdę dobry! ,,L'Ermitage” jest naprawdę dobry! W Ameryce jest dwadzieścia i restauracji, które są naprawdę dobre! Ale, do cięŜkiej cholery, nawet najlepsze restauracje muszą się reklamować. Nawet najlepsze restauracje muszą wpuszczać klientów! - Po co tak się denerwujesz? - zapytał Martin. - Nie wpuszczą, to nie wpuszczą. Zapomnij o nich. Nie ma sensu i włączać tej restauracji do “MARII”, jeśli nikt tam nie wejdzie. Charlie rzucił ostatnie spojrzenie na nieubłaganie zamkniętą bramę “Le Reposoir”, po czym uruchomił silnik j i zawrócił w stronę Allen's Corners. - Jeśli są tacy dobrzy, jeśli naprawdę są tacy dobrzy, to chcę tam zjeść obiad. Nawet mój Ŝołądek nie moŜe juŜ wytrzymać tego smacznego, zdrowego wiejskiego jedzenia! Przyda mi się odmiana. Nie wspominając o tym, Ŝe bardzo! mnie interesuje, dlaczego wszyscy w Allen's Corners są tacy przewraŜliwieni na punkcie “Le Reposoir”. Wracali tą samą drogą wśród lasów. Następna burzowa! chmura przesłoniła słońce i krajobraz nagle nabrał ponurego wyglądu. - Gdzie będziemy nocować? - zapytał Martin. - pojedziemy do Hartford? Charlie potrząsnął głową. - Dzisiaj zanocujemy w pensjonacie pani Kemp, 313 Staugatuck. Nie wyjadę z Allen's Corners, dopóki nie załatwię dwuosobowego stolika w “Le Reposoir”. - Tato... będziemy mieli kilka dni opóźnienia. Co powiedzą w “MARII”? - Mogę wstawić inne daty, nie martw się. Chcę zjeść obiad w tym cholernym ekskluzywnym prywatnym klubie i koniec. Na pewno ktoś tutaj naleŜy do klubu. Ten prezes banku, Haxalt, nie mów mi, Ŝe on nie jest członkiem. Potrzebuję tylko jednej osoby, która zgodzi się za mnie poręczyć. Martin milczał przez całą drogę do Allen's Corners. Niebo przybrało barwę bladej purpury. Zapalono juŜ latarnie uliczne. Christopher Prescott i Oliver T. Burack znikli, ale na piętrze Pierwszego Okręgowego Banku w Litchfield paliły się światła, a po drugiej stronie trawnika widać było kilka osób wracających z supermarketu. W gałęziach klonów ptaki śpiewały smutną, urywaną piosenkę wczesnego wieczoru. - Sam nie wiem - powiedział Charlie. - To mi coś przypomina. Pewnie deja vu.
OkrąŜył trawnik i wjechał w aleję Naugatuck. Była to jedna z najstarszych ulic w Allen's Corners; zaczynała się w centrum i biegła prosto z zachodu na wschód. Dawniej, zanim u stóp trawnika przeprowadzono główną szosę, aleja Naugatuck stanowiła jedyne połączenie z Hartford. Tędy maszerowali z bębnami angielscy Ŝołnierze, a mieszkańcy Allen's Corners obserwowali ich z najwyŜszych okien domów. Pensjonat pani Kemp stał na rogu alei Naugatuck i ulicy Bukowej - ponury drewniany budynek z dwoma piętrami od frontu, a jednym od tyłu. Ściany były oszalowane odstającymi deskami, brudne koronkowe firanki zasłaniały okna. Przed domem znajdowało się brukowane podwórko z samotnym klonem, ogrodzone krzywym płotem. Charlie zaparkował za płotem i wysiadł z samochodu. - Idziesz? - ponaglił Martina. - Jesteś pewien, Ŝe to tutaj? - zapytał Martin marszcząc brwi. - Wygląda jak opuszczony dom. - Przydałoby się trochę farby - przyznał Charlie. Otworzył drewnianą furtkę i ruszył ścieŜką. - Ostatnim razem, kiedy tu byłem, pensjonat wyglądał nieskazitelnie. Przyznałem mu Złote Pióro za komfort. MoŜe pani Kemp zamknęła interes. Martin nieufnie poszedł za Charliem do frontowych drzwi, ozdobionych dwiema witraŜowymi szybami. Jedna szybka miała brzydkie pęknięcie, jak gdyby ktoś trzasnął drzwiami w trakcie gwałtownej kłótni. Pośrodku wisiała zniszczona kołatka z brązu w kształcie wyszczerzonej paszczy - coś pośredniego pomiędzy wilkiem a demonem. Charlie wskazał ją ruchem głowy i powiedział: - To coś nowego. Urocze, prawda? Martin popatrzył na obluzowane dachówki, które zsunęły się po dachu jak lawina. - Na pewno zamknięte. A jeśli nawet otwarte, nie chcę tutaj nocować. - Nie znajdziemy innego miejsca, przynajmniej w Allen's Corners. Charlie podniósł kołatkę, która okazała się wyjątkowo zimna i cięŜka. Miał nieprzyjemne wraŜenie, Ŝe wilk próbuje go ugryźć w dłoń. Nie wiadomo dlaczego, kołatka wydawała mu się znajoma. Niejasno pamiętał, Ŝe czytał gdzieś o kołatkach w kształcie wilczej paszczy, ale nie mógł sobie przypomnieć, co to była za ksiąŜka. Zastukał i usłyszał stłumione echo wewnątrz domu. Czekał, rozcierając ręce i uśmiechając się do Martina. O zachodzie słońca zerwał się zimny wiatr i Charlie nagle zaczął marznąć. - Nikogo nie .ma - powiedział do Martina, stojąc z rękami w kieszeniach. - Chyba jednak będziemy musieli pojechać do Hartford. Zamierzali juŜ odejść, kiedy usłyszeli czyjś kaszel wewnątrz domu. Charlie po raz drugi uderzył kołatką. Po chwili w korytarzu rozległy się kroki. Za witraŜowymi szybkami pojawiła się drobna, jasna figurka. Po chwili wahania odsunęła dwie zasuwy i uchyliła drzwi, nie zdejmując łańcucha. Zobaczyli twarz kobiety, bladą i schorowaną. Oczy miała ciemno podkrąŜone z wyczerpania, włosy nieporządnie spięte plastykowymi spinkami. Ubrana była w brudny, niebieski, pikowany szlafrok. Z wnętrza domu doleciał kwaśny odór stęchlizny i gotowania. - Pani Kemp? - odezwał się Charlie. - Czego chcecie? - zapytała kobieta. - W przewodniku napisali, Ŝe tu jest pensjonat. Pani Kemp przyjrzała mu się uwaŜnie. - Tu był pensjonat - oznajmiła. - Rozumiem. Pani go zlikwidowała.
- Sam się zlikwidował. Nie chciałam zwijać interesu, ale zabrakło klientów. - Gdzie tu jeszcze moŜna przenocować? - Niedaleko Bristolu jest motel “Wayside” na Pequabuck Road. - A bliŜej, w Allen's Corners? Pani Kemp potrząsnęła głową. - No - stwierdził Charlie - to załatwia sprawę. Chyba teraz mogę się przedstawić. Nazywam się Charlie McLean, jestem restauracyjnym inspektorem “MARII”. Chyba powinienem wykreślić pani pensjonat z przewodnika. Oczy pani Kemp zwęziły się. - Pamiętam pana. Nocował pan tutaj trzy albo cztery lata temu. - Zgadza się, pani ma świetną pamięć. - Zapamiętałam pana, bo pan zamawiał jabłeczny budyń. To był ulubiony deser mojego męŜa, dlatego zawsze miałam to w jadłospisie. Przez siedem lat najwyŜej dwie osoby oprócz pana zamówiły jabłeczny budyń. No, no. Gdybym wiedziała, Ŝe pan jest inspektorem, na pewno lepiej bym pana obsłuŜyła. Charlie uśmiechnął się. - Dlatego nigdy tego nie mówię. Chcę, Ŝeby mnie traktowano jak zwykłego klienta. - Cofnął się o krok i objął spojrzeniem dom.;- Szkoda, Ŝe pani zamknęła interes. Podobało mi się tutaj. Miły, przytulny pensjonat. - MoŜe wstąpicie na kawę i ciasto? - zaproponowała pani Kemp. - A jeśli rzeczywiście nie macie gdzie przenocować, przygotuję dla was dwa łóŜka. Za darmo, będziecie moimi gośćmi. Charlie zerknął na Martina. Wyrazem twarzy chłopiec jasno dawał do zrozumienia, Ŝe wcale nie ma ochoty tutaj nocować. Prawdę mówiąc Charlie równieŜ nie palił się do tego pomysłu. Ale rozbudzona ciekawość nie pozwalała mu wyjechać z Allen's Corners, zanim nie dowie się czegoś więcej o “Le Reposoir”. A Martin powinien wreszcie zrozumieć, kto tu rządzi. - Będziemy bardzo wdzięczni - powiedział. Pani Kemp zdjęła łańcuch. - Przepraszam za mój strój. Nie spodziewałam się gości. Wprowadziła ich do hallu, lodowatego i cuchnącego stęchlizną. Stoły, dawniej wypolerowane, pokrywała teraz cienka warstwa kurzu. Na kremowych ścianach wisiały stare, ręcznie kolorowane sztychy z widoczkami Connecticut. Pani Kemp podała kawę w najlepszym salonie, mrocznym pokoju zastawionym masywnymi dębowymi meblami z epoki Teddy'ego Roosevelta, kiedy panowała moda na brzuchy i obwisłe wąsy. Przebrała się w prostą szarą suknię z białym koronkowym kołnierzykiem i skropiła się kwiatowymi perfumami. Kawa była świeŜa i gorąca; ciasto stęchłe i gumowate. Martin siedział w ciemnym bujanym fotelu, milczący i znudzony. - Jeden zły sezon prowadzi do następnego, jak widać - powiedziała pani Kemp. Bez przerwy zacierała ręce albo obracała na palcu obrączkę, jakby sprawdzając jej rozmiar. - Interes szedł dobrze aŜ do zeszłego roku. Miałam swoich stałych klientów, pana Kinga z Amerykańskich Farb, pana Goldberga od macy... tak go zawsze nazywałam, Pan Od Macy. A przez całe lato i jesień ciągle przyjeŜdŜały jakieś rodziny, aŜ do Dziękczynienia. - Co się stało? - zapytał Charlie, odstawiając filiŜankę z kawą. - PrzecieŜ nie zbudowali nowego objazdu. Pani Kemp przez chwilę wpatrywała się we własne kolana. Wreszcie przemówiła zmienionym, zdławionym głosem: - Pan chyba nie pamięta, od pańskiej wizyty minęły trzy albo cztery lata, ale wtedy była tu dziewczyna, która pomagała w kuchni. - Chyba pamiętam - powiedział Charlie.
- Nazywała się Caroline. Była moją bratanicą. Brat i jego Ŝona zginęli w wypadku samochodowym w Ohio, kiedy miała siedem lat. Od tego czasu opiekowałam się nią. Kiedy mój mąŜ odszedł, tylko ona mi została. Pani Kemp umilkła na chwilę, po czym dodała: - MoŜe pan sobie wyobrazić, Ŝe byłyśmy bardzo zŜyte. Charlie nic nie odpowiedział, tylko czekał na dalszy ciąg. - W zeszłym roku, osiemnastego listopada, Caroline zniknęła - oznajmiła pani Kemp. - Pojechała do New Milford z wizytą do przyjaciółki, ale nigdy nie wróciła. Oczywiście minęło parę godzin, zanim się zorientowałam. Zadzwoniłam na policję i policja szukała wszędzie, ale nie znaleźli ani śladu. Nigdy. Nic po niej nie zostało, oczywiście oprócz ubrań i rzeczy osobistych. Policja powiedziała, Ŝe to się ciągle zdarza, młodzi ludzie uciekają od rodziców albo opiekunów i zwykle trafiają do Kalifornii albo do jakiegoś podobnego miejsca. Pracują jako tancerze albo kelnerki, albo... no, wie pan, panie McLean, w jakich czasach Ŝyjemy. - Mam na imię Charlie - powiedział Charlie. Pani Kemp kiwnęła głową, chociaŜ Charlie nie był pewien, czy go usłyszała. Ciągnęła w roztargnieniu: - Chyba to, co później stało się z pensjonatem, to moja wina. Wszystkim komiwojaŜerom, którzy tu przyjeŜdŜali, dawałam zdjęcie Caroline i prosiłam ich, Ŝeby rozglądali się za nią. Pewnie za bardzo się narzucałam, a ludzie tego nie lubią. Stali klienci przestali przyjeŜdŜać, z sezonowymi teŜ się urwało. Chciałam utrzymać interes, naprawdę się starałam, ale jeszcze bardziej chciałam odnaleźć Caroline i tylko to się liczyło. - Wydaje mi się, Ŝe sporo młodych ludzi zniknęło z Allen's Corners - zauwaŜył Charlie. - Szeryf mówił, Ŝe to się często zdarza w takich spokojnych miejscowościach. Dzieciaki się nudzą, mówił, ale zdają sobie sprawę, Ŝe rodzice nie pozwolą im wyjechać. Więc uciekają z domu i ślad po nich ginie. Nie tylko młodzieŜ w wieku Caroline. Niektóre dzieci mają nie więcej niŜ dziewięć, dziesięć lat. Widywał pan ich zdjęcia na kartonach mleka Knudsena. Dawniej patrząc na te zdjęcia zastanawiałam się, jak rodzice mogą dopuścić do tego, Ŝeby ich dziecko zginęło. Ale mnie to równieŜ spotkało i wiem, jak to boli. Człowiek nigdy nie potrafi się z tym pogodzić. Rozmawiali przez chwilę o Caroline. Pani Kemp otworzyła Ŝaluzjowe biurko i wyjęła kilka drukowanych fotografii, które rozdawała swoim gościom. Charlie i Martin obejrzeli je posłusznie. Zdjęcia pokazywały ładną jasnowłosą dziewczynę z zadartym nosem i szerokim uśmiechem. Mogła być liderką szkolnej druŜyny dopingu albo kelnerką na wrotkach w samochodowym barze. Pod zdjęciem znajdowała się krótka informacja: “ZAGINIONA: Caroline Heyward, 17 lat, 5 stóp 4,5 cala wzrostu, szczupła budowa ciała. Ostatnie miejsce pobytu: Allen's Corners, Connecticut, 18 listopada ubiegłego roku. Ubrana w biało-brązowy wełniany płaszcz, brązowy wełniany kapelusz. 500 $ nagrody za informację.” - Ładna dziewczyna - stwierdził Charlie zwracając ulotkę. - Niech pan to zatrzyma - powiedziała pani Kemp. - Nigdy nie wiadomo, skoro inspektorzy restauracyjni ciągle podróŜują, moŜe pewnego dnia pan ją znajdzie. Charlie złoŜył ulotkę i schował do portfela. - Czy nie narobimy za duŜo kłopotów, jeśli zostaniemy u pani na noc? - AleŜ skąd - odparła pani Kemp. - Chętnie was przenocuję. Dam wam ten wielki pokój od tyłu, który zawsze dawałam nowoŜeńcom.
No... nie wszyscy byli nowoŜeńcami. “Romantyczne pary”, tak ich nazywałam. - Chciałem zjeść obiad w tym francuskim lokalu - oznajmił Charlie. Pani Kemp uniosła głowę. W świetle lampy ciemne sińce pod jej oczami wyglądały jak ślady pobicia. - W jakim francuskim lokalu? - zapytała ostro. Widocznie dobrze wiedziała, o czym mówił. - “Le Reposoir” na Quassapaug - wyjaśnił Charlie. - Mają tutaj niezłą reputację. - Gdybym miała wybierać, nie chciałabym mieć takich sąsiadów - oświadczyła pani Kemp. - O? - mruknął Charlie. - Trzymają się we własnym gronie, to wszystko. Mieszkają tutaj, ale nie naleŜą do miejscowej społeczności. A jednak robią, co im się podoba. Dobudowali całe nowe skrzydło do tego domu na Quassapaug i nigdy nie słyszałam ani słówka o przepisach okręgowych. Zapytałam o to pana Haxalta... pan Haxalt jest przewodniczącym naszego zarządu miejskiego... - Tak - wtrącił Charlie - miałem przyjemność poznać pana Haxalta dziś po południu. Zaparkowałem samochód na jego świętym miejscu do parkowania. - No więc pan wie, co to za człowiek - stwierdziła pani Kemp. - Jest mistrzem wykrętów. Próbowałam z nim porozmawiać o “Le Reposoir”, ale wykręcił się. “Niech pani się nie martwi, pani Kemp, ci ludzie oŜywią handel w Allen's Corners.” Ale czy oŜywili handel? Wcale. Powiem panu, Ŝe duŜo ludzi tam do nich jeździ, duŜo bogatych ludzi, w limuzynach, a jakŜe. Ale nie zatrzymują się w Allen's Corners, a nawet gdyby się zatrzymywali, wątpię, czy kupowaliby wiejską śmietanę albo domowy boczek. Powiem panu, panie McLean... - Charlie, proszę. - No więc powiem panu, Charlie, Ŝe to miejsce jest przekleństwem dla Allen's Corners. Zabiera wszystko i nic nie daje w zamian. Miejscowi ludzie nie poszliby tam nawet za grube pieniądze. I niech pan mnie nie pyta dlaczego, bo nie wiem. Ale to się czuje. Allen's Corners jest jak odmienione, odkąd otwarto ten lokal, i nigdy nie będzie takie jak dawniej, dopóki go nie zamkną. Dawniej to było szczęśliwe miasto, a niech pan teraz na nie popatrzy. Ponure, zdziwaczałe i niespokojne, ot co. MoŜe to nie jest wina “Le Reposoir”. Kto wie? MoŜe wszędzie tak wygląda, z powodu recesji i tak dalej. Ale ja wierzę, Ŝe to miejsce rzuciło klątwę na Allen's Corners i dopóki ono istnieje, tutaj nigdy nie zaświeci słońce. - To tylko restauracja - odezwał się Martin. Charlie obrócił się w fotelu i popatrzył na niego. Martin powtórzył: - To tylko restauracja, nic więcej. - Ach tak - rzucił Charlie. - Odkąd to jesteś takim ekspertem? Martin nadąsał się, ale nie odpowiedział. Pani Kemp przeniosła spojrzenie z Charliego na Martina i uśmiechnęła się, jak gdyby chciała ich pogodzić. W nagłym przypływie szczerości Charlie oznajmił: - Martin i ja rzadko się widujemy... nie widzieliśmy się od lat. Jestem rozwiedziony z jego matką. Chyba naleŜy uwzględnić opinię obu stron. Martin spojrzał na ojca z mieszaniną szacunku i zakłopotania. “Wolałbym, Ŝebyś tego nie mówił, tato, a poza tym kogo nigdy nie było w domu?” Ale zmilczał. Czasami ojciec i syn rozumieją się bez słów, poniewaŜ pewnych rzeczy lepiej nie wypowiadać na głos. - Na pewno pani zna pana Musette - powiedział Charlie do pani Kemp. - Tak, spotkałam go, ale tylko dwa razy.