Wiesław Brodziński
Tadeusz Stępień
SOS „Laconia”
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1986
Okładkę projektował: Marek Soroka
Redaktor: Wanda Włoszczak
Redaktor techniczny: Grażyna Woźniak
Korektor: Krystyna Stachowiak
Zamiast wstępu
Autorzy tego tomiku długo zastanawiali się, w jaki sposób wprowadzić Czytelników w meritum
omawianych wydarzeń. Minioną wojnę cechowało szczególne okrucieństwo — można się też spotkać z
opinią, że to okrucieństwo i bezwzględność w stosowaniu metod walki znalazły wyjątkowe nasilenie w
warunkach morskich. Może więc zamiast komentarza na ten temat wystarczy posłużyć się cytatami z
dokumentów, które zostały ujawnione po wojnie.
Oto fragment protokołu z konferencji z udziałem wyższych dowódców hitlerowskich sił zbrojnych —
wojsk lądowych, marynarki i lotnictwa — z 3 stycznia 1942 roku:
„... Po dalszych wywodach führer zwrócił uwagę na fakt, że niezależnie od tego, jak wiele statków
zbudują Amerykanie, ich głównym problemem będą braki personalne. Z tego względu należy zatapiać bez
ostrzeżenia statki handlowe, aby jak największa część załogi poniosła przy tym śmierć (...) okręty podwodne
po storpedowaniu jednostki nieprzyjacielskiej powinny wynurzać się i ostrzeliwać łodzie ratunkowe...”
Z przemówienia prezydenta Stanów Zjednoczonych AP — Franklina Delano Roosevelta, wygłoszonego
we wrześniu 1942 roku do społeczeństwa amerykańskiego:
„By zdobyć panowanie nad swiatem, Hitler musi opanować morza. Musi zniszczyć pomost z okrętów
budowany przez Atlantyk, po którym płyną narzędzia, za pomocą których on i jego zbrodnie zostaną
zmiecione z powierzchni ziemi...”
Z rozkazu operacyjnego Oberkommando der Kriegsmarine zakodowanego jako „Atlantyk nr 16”, a
wydanego z datą 7 października 1943 roku:
„Do każdego konwoju należy zwykle tzw. reserve ship, statek specjalny o wyporności do 3000 BRT,
przeznaczony do przyjmowania na pokład rozbitków po ataku okrętów podwodnych. Zatapianie tych
statków ma szczególne znaczenie ze względu na zamiar zniszczenia załóg parowców”.
Słowa zawarte w zacytowanych wyżej dokumentach nie wymagają chyba komentarzy...
Sąd narodów
Norymberga. Jesień 1945 roku...
Wiekowe — historyczne wzmianki o tym grodzie sięgają XI wieku — położone nad niezbyt szeroką i
leniwie płynącą rzeką Pegnitz, pełne historycznych zabytków, północnobawarskie miasto. Miało ono swe
świetne i jasne okresy, okresy rozkwitu gospodarczego, promieniowania kulturą i sztuką (tu przecież czas
jakiś działał tak nam bliski, genialny rzeźbiarz i snycerz gotyku, twórca Ołtarza Mariackiego w Krakowie,
Wit Stwosz). Miała też dni ciemne i ponure, gdy po dojściu Hitlera do władzy stała się nieformalną stolicą
faszyzmu, słynną z gigantycznych, pełnych złowieszczego i butnego ceremoniału parteitagów,
celebrowanych na kolosalnym, specjalnie w tym celu wzniesionym stadionie.
Jesienią 1945 roku Norymberga — podobnie jak większość niemieckich miast w zdruzgotanej wojną III
Rzeszy — była inna niż ta, której obraz prezentują kroniki, przewodniki turystyczne, barwne foldery i
kolorowe pocztówki. Kilka nalotów dywanowych przeprowadzonych przez strategiczne siły powietrzne
aliantów zrobiło swoje, obracając w gruz i popiół całe kwartały zabudowy. W gruzach legła śliczna,
wypieszczona norymberska starówka — wyglądająca podobnie jak inne historyczne centra starych miast,
choćby w Warszawie, Gdańsku czy Wrocławiu. Zawalone rumowiskami kaniony ulic, sterczące samotnie
ściany wypalonych kamienic.
Z tej scenerii totalnego niemal zniszczenia wyłaniał się w centrum miasta, przy prostej i szerokiej
Furtherstrasse, bardziej przypominający teatralną dekorację niż rzeczywistość obrazek: kompleks prawie
nienaruszonych, nie tkniętych wojenną zawieruchą budynków. Dostępu do nich broni niskie, kamienne
ogrodzenie z dwiema kutymi w żelazie bramami. W środku tkwi brzydkie i bezstylowe — a właściwie
upozowane na pruski styl „monumentalny” — czteropiętrowe gmaszysko.
Fronton tworzą przyciężkie, jakby wrośnięte w ziemię, kolumny, podtrzymujące zwieńczenie elewacji.
Na galerii jednego z pięter nisze, w których tkwią posągi jakichś anonimowych postaci. Nie wszystkie
zastygły na swych miejscach, nie zniszczony bowiem gmach też nosi ślady wojny. Część kamiennych
postaci wymiotła z nisz fala uderzeniowa jakiejś bomby solidnego kalibru, która upadła w pobliżu. Inne
detonacje urwały z murów płaty tynku, kolumny też są posiekane odłamkami, wyszczerbione, mur i kamień
jest „ospowaty”, pełno na nim dziobów od uderzeń serii wielkokalibrowych pocisków z kaemów. Nad
gmachem głównym wznosi się lekko nadwerężona, ale solidnie trzymająca się kopuła, pod którą znajduje się
główna, dwukondygnacyjna, otoczona galerią sala budynku.
To dawny Pałac Sprawiedliwości, siedziba sądu bawarskiego Landu, a później hitlerowskiej Rzeszy.
Scena, na której rozegra się wielki spektakl Sądu Narodów.
Do głównego budynku przylega połączony krytym przejściem budynek administracyjny, dziś rzec by
można typowy „biurowiec”, z labiryntem korytarzy pociętych jednakowo wyglądającymi drzwiami
wiodącymi do urzędniczych pokojów. W głębi dziedzińca znajduje się długi, też czteropiętrowy, budynek
więzienia o murach otynkowanych na brudnoszary, nijaki kolor, którego monotonię przerywają małe,
zakratowane okienka, symetrycznie umieszczone jedno przy drugim w równych szeregach. Budynek
więzienia łączy się z gmachem głównym podziemnym przejściem.
Dość tych „krajobrazowych” opisów. Istotne bowiem jest tylko jedno. Właśnie w tym gmachu,
oszczędzonym przez kaprys wojny, dokonać się ma dziejowy akt sprawiedliwości, może najdonioślejszy w
historii prawa. Za stołem sędziowskim w Pałacu Sprawiedliwości zasiądzie Międzynarodowy Trybunał
Wojskowy, a na ławie oskarżonych główni hitlerowscy przestępcy, odpowiedzialni za wtrącenie całego
niemal świata w koszmar i gehennę II wojny, za nie spotykane dotąd w takiej skali masowe ludobójstwo.
Zanim rozpocznie się ten proces i zajmiemy się bliżej jedną z postaci występujących na tej „scenie”,
musimy cofnąć się o parę lat...
Już w kilka tygodni po wybuchu II wojny światowej do stolic państw sojuszniczych — w pierwszym
etapie do Paryża i Londynu, w następnym do Moskwy i Waszyngtonu — zaczęły z podbitych przez
Niemców krajów napływać alarmujące doniesienia. Informacje te mówiły o faszystowskim terrorze,
zbrodniach popełnianych na jeńcach wojennych i ludności cywilnej, o mordach i grabieży, wysiedleniach,
masowych wywózkach na przymusowe roboty do Reichu, egzekucjach, pacyfikacjach, szczególnym
znęcaniu się nad ludnością żydowską. W przestępstwach tych brał udział nie tylko wyspecjalizowany w
sprawach eksterminacji aparat, jak np. budząca grozę tajna policja, czyli gestapo, ale także specjalne
oddziały SS, jednostki „rycerskiego” ponoć Wehrmachtu, fanatycy z SA i NSDAP, ślepo posłuszna
führerowi administracja, a nawet otumanieni wielkogermańskim „mitem” i „posłannictwem” zwykli
obywatele brunatnej Rzeszy. Pierwsze sygnały nadeszły z Polski, kolejne z Norwegii, Belgii, Holandii,
Francji, Grecji i Jugosławii, wreszcie z terenów Związku Radzieckiego.
Nie mogły one pozostać bez echa.
W rezultacie już w styczniu 1942 roku w szacownym pałacu St. James w Londynie z inicjatywy
emigracyjnych rządów Polski i Czechosłowacji zwołano konferencję przedstawicieli tych krajów, których
tereny znalazły się pod niemiecką okupacją. Na niej to po raz pierwszy postawiono kategoryczne żądanie
sądowego ścigania wszystkich winnych pogwałcenia prawa ujętego w międzynarodowych konwencjach
precyzujących sposób prowadzenia działań wojennych i podkreślono z naciskiem, że jednym z celów wojny
podjętej przez koalicję antyhitlerowską jest ściganie i ukaranie przestępców wojennych. Bez względu na to,
czy wydawali oni rozkazy popełniania tych zbrodni, czy brali w nich czynny udział, czy pomagali innym, a
nawet nie przeciwstawiali się — jeśli mieli taką możliwość — realizacji programu zagłady ludów Europy. I
nie tylko, bo przecież w grę wchodziły również przestępstwa popełnione w Afryce i na neutralnych,
międzynarodowych obszarach, np. na morzu!
Deklarację tę poparły solidarnie wszystkie kraje, które znalazły się w zasięgu hitlerowskiej przemocy.
Związek Radziecki dał temu wyraz w trzech notach — z listopada 1941 roku oraz stycznia i kwietnia 1942
roku — informując o gwałtach popełnianych na zajętych w wyniku agresji obszarach ZSRR, potępiając je i
zapowiadając kategorycznie surowe ukaranie wszystkich winnych odpowiedzialnych za te przestępstwa.
Końcowym rezultatem tych przedsięwzięć było opublikowanie 1 listopada 1943 roku w Moskwie
deklaracji trzech mocarstw wielkiej koalicji: Związku Radzieckiego, Wielkiej Brytanii i Stanów
Zjednoczonych, zapowiadającej, że wszyscy przestępcy wojenni wydani zostaną tym krajom, na terenie
których dopuścili się dokonania zbrodni. Deklaracja ta głosiła również, że tzw. główni przestępcy
hitlerowscy, których działalność jest „międzynarodowa”, gdyż nie da się określić granicami obszarów
geograficznych, sądzeni będą na podstawie wspólnej decyzji sojuszniczej przez specjalnie powołany w tym
celu Międzynarodowy Trybunał Wojskowy. Te właśnie akta stanowiły podstawę prawną do norymberskiego
„Procesu Stulecia”, gdyż tak określiła ten sąd międzynarodowa opinia publiczna.
Jednocześnie rozpoczęła w Londynie działanie Komisja Narodów Zjednoczonych do Spraw Zbrodni
Wojennych, która publikowała listy oskarżonych i poszukiwanych morderców. Komisja ta uznała, że pojęcie
zbrodni wojennej obejmuje: naruszenie praw i zwyczajów wojennych, czyli zbrodnie wojenne w ścisłym
tego słowa znaczeniu, planowanie, wszczęcie i prowadzenie wojny agresywnej oraz czyny dokonywane
przed rozpoczęciem wojny, ale sprzeczne z elementarnymi zasadami prawnymi obowiązującymi
cywilizowane narody, tzw. przestępstwa wobec ludzkości.
Po tej dygresji czas wrócić na arenę będących tematem tego tomiku wydarzeń.
Jest jesień 1945 roku. Norymberga, miasto, które znalazło się — zgodnie z powziętymi przez
sojuszników ustaleniami o podziale okupowanych Niemiec — na terenie zajętym przez wojska
amerykańskie. W morzu ruin ocalałe, wielkie, ponure gmaszysko z szarego piaskowca, budynek dawnego
Pałacu Sprawiedliwości. Może nigdy wcześniej jego mury nie odpowiadały tak dokładnie pojęciu
„sprawiedliwość”, jak właśnie w tych dniach... W kilka dni po zajęciu tego miasta przez oddziały armii
amerykańskiej zakwaterowano tu oddział artylerii przeciwlotniczej. W wielkiej sali rozpraw, straszącej
powybijanymi szybami, ulokowano bar, w którym wiecznie żujący gumę żołnierze popijali piwo. I raczej
obojętnie spoglądali na wycięte z ilustrowanych magazynów fotografie roznegliżowanych „girls”, którymi
załatano liszaje odpadającego tynku. Nawet nie podejrzewali, że już za parę miesięcy rozegra się w tej sali
historyczny akt dziejowej sprawiedliwości.
Uwaga, sąd idzie!
Amerykańskie służby kwatermistrzowskie działają sprawnie. Gdy tylko zapadła decyzja, że
Międzynarodowy Trybunał Wojskowy zbierze się w Norymberdze, właśnie w tym ocalałym budynku byłego
sądu, szybko wysiedlono z gmachu chłopców z „pelotki”, W rekordowo krótkim czasie, rzucając do roboty
całe kolumny jeńców (głównie byłych esesmanów!), wyremontowano i przerobiono kompleks budynków.
Prowizorycznie, lecz solidnie naprawiono szkody poczynione przez alianckie bomby. Z całego miasta
zwieziono meble. Jakieś ławy, fotele dawnych patrycjuszy, setki biurek i krzeseł. Zmodernizowano też
gmach więzienia. A nade wszystko zmontowano specjalny węzeł łączności (otrzymał on symboliczny
kryptonim „Justice”, czyli „Sprawiedliwość”) — przeciągnięto ok. 200 km kabli, podłączono baterię
aparatów telefonicznych i dalekopisów (głównie na użytek prasy, bowiem korespondenci zagraniczni
zapowiedzieli liczny udział w procesie), zainstalowano radiostację dużego zasięgu.
I zmieniono wystrój głównej sali rozpraw, właśnie tej pod górującą nad budynkiem kopułą. Może
niezbyt fortunnie, bo, jak zauważył jeden z brytyjskich dziennikarzy, bardziej w stylu „made in Hollywood”
niż zgodnie z sądowym dostojeństwem. Ze starego wnętrza pozostawiono tylko niezbyt udaną, eklektyczną
w stylu, ale może z tego względu pasującą do atmosfery przygotowywanej rozprawy, rzeźbę pod
symboliczno-dwuznacznym mianem „Grzech pierworodny”.
To zresztą nie było ważne. Ważny był ustawiony na podwyższeniu stół trybunału, który miał w tle stale
podświetlone cztery flagi o narodowych barwach: ozdobioną złocistym sierpem i młotem czerwień Związku
Radzieckiego, francuskie „tricolore”, krzyżujące się pola brytyjskiego „Union Jack” oraz gwiaździsto-
pasiasty amerykański „Strips and stars”. Amfiladą tłoczyły się miejsca dla sprawozdawców sadowych.
Zainstalowano stanowiska dla kamer filmowych, a na jednej ze ścian umocowano zwijany ekran. Stanęły
stoliki dla protokolantów i stenografów, w centrum wyróżniał się samotny pulpit dla świadków. I wreszcie
ustawiona w dwóch rzędach ława oskarżonych, przed którą przygotowano miejsca dla obrońców. Na
zapleczu ulokowano kabiny dla tłumaczy, połączone systemem przewodów z całą salą. Wszyscy uczestnicy
rozprawy mogli jej słuchać w wybranym przez siebie języku: po angielsku, rosyjsku, francusku lub
niemiecku. Nie zapomniano też o stanowiskach do nagrań na płyty najważniejszych momentów procesu (tak
powszechnie obecnie stosowany system magnetofonowy był wtedy jeszcze w powijakach).
Sprawą ważną była zewnętrzna ochrona obiektu, krążyły bowiem uporczywe plotki, nie wiadomo kto je
rozsiewał, że mityczne podziemie zbrojne ma zamiar odbić i uwolnić oskarżonych! Najbliższy rejon sądu
otoczyła więc gęsta sieć posterunków amerykańskiej żandarmerii wojskowej, znanej powszechnie pod
nazwą „Military Police”.
Dowódcą jednostki ochrony był pułkownik B. C. Andrus z korpusu sądownictwa i sprawiedliwości
armii USA. Podlegli mu żołnierze prezentowali się doskonale. Specjalnie dobrani, liczący niemal 2 metry
wzrostu chłopcy w nieskazitelnie czystych, wyprasowanych mundurach budzili respekt. Wyróżniały ich białe
hełmy, na których w miejscu znanego powszechnie skrótu „MP” wymalowano symbol jednostki specjalnej:
stylizowaną wagę będącą dla każdego czytelnym znakiem sprawiedliwości. Do tego białe, z wysokimi
mankietami rękawice, białe getry nad butami i białe pasy, przy których w „kowbojskich olstrach” takiegoż
koloru tkwiły poręczne colty.
Najważniejszym jednak atrybutem ich wszechpotężnej władzy były białe pałki, za pomocą których
sprawnie dyrygowali pieszym i zmotoryzowanym ruchem w pobliżu gmachu sądowego.
Dla ścisłości historycznej dodajmy, że na sąsiednich ulicach ulokowano dyskretnie kilka wozów
pancernych, wyposażonych w karabiny maszynowe i szybkostrzelne działka. Nic nie mogło zakłócić
spokoju i powagi obrad Międzynarodowego Trybunału...
Nadszedł 20 listopada 1945 roku. Rozpoczyna się rozprawa „Sądu Narodów”.
Od wczesnych godzin rannych sala jest wypełniona do ostatniego miejsca. Tylko ława oskarżonych i
stół sędziowski świecą jeszcze pustkami. Wreszcie niemal bezszelestnie otwierają się drzwi i rosłe chłopaki
z „MP” wprowadzają oskarżonych, którzy zajmują miejsca w kolejności, nie zmienionej do końca trwania
procesu.
W pierwszym rzędzie od lewej: Goering, Hess, Ribbentrop, Kaltenbrunner (ten zajmie miejsce dopiero
po około dwóch tygodniach od chwili rozpoczęcia procesu, gdyż przebywa w szpitalu po ostrym zapaleniu
opon mózgowych), Keitel, Rosenberg, Frank, Frick, Streicher, Funk i Schacht. Rząd drugi — Dönitz,
Raeder, Schirach, Sauckel, Jodl, Papen, Seyss-Inquart, Speer, Neurath i jako ostatni Fritsche.
Czy są wszyscy, których ściga ujarzmiona przez nich ludzkość podbitych narodów? Nie.
Na ławie oskarżonych brak pierwszego z pierwszych wśród ludobójców, czyli samego „wodza narodu
niemieckiego” Adolfa Hitlera, i jego „najwierniejszego z wiernych”, realizatora ludobójczych planów, szefa
SS, gestapo i innych organizacji, reischsführera Himmlera. Już wiadomo, że obaj popełnili samobójstwo na
gruzach brunatnego mocarstwa. Jest tylko trzeci z „wielkiej trójcy” — reichsmarschall Hermann Goering —
stwórca i dowódca Luftwaffe, pełnomocnik planu zbrojeniowego, Wielki Łowczy Rzeszy, kabotyn i
narkoman, obwieszający się brylantowymi orderami, a czasem występujący wśród zaufanych w todze
rzymskich cezarów.
Co wcale nie przeszkadza, że właśnie Goering przez blisko rok trwania rozprawy będzie odgrywał
śmieszną rolę „primadonny procesu”, jak to trafnie określił jeden z korespondentów obserwujących jej
przebieg. Nic mu to nie da.
Spośród przestępców objętych międzynarodowym aktem oskarżenia brakuje jeszcze czterech. Leya,
kierownika niewolniczej służby pracy, który również popełnił, już w więzieniu, samobójstwo. Potentata
przemysłu zbrojeniowego Gustawa Kruppa (jest ponoć beznadziejnie chory i lekarze mają zadecydować, czy
może stanąć przed Trybunałem). Szarej eminencji III Rzeszy, wszechwładnego i powszechnie
znienawidzonego zastępcy Hitlera w aparacie władzy NSDAP, Bormanna (zniknął bez śladu, dziś już
wiadomo, że zginął w czasie próby przedarcia się z oblężonego Berlina). I ministra propagandy doktora
Goebbelsa, który poszedł w ślady umiłowanego wodza i popełnił samobójstwo w podziemnym bunkrze
kancelarii führera.
Pozostali siedzą na ławie oskarżonych. Sama śmietanka hitlerowskiego reżimu.
Nerwowe, przedłużające się chwile wyczekiwania...
I wreszcie ten doniosły moment. Amerykański sekretarz Trybunału, pułkownik Charles W. Mayes,
stając w przejściu pomiędzy ławą oskarżonych a sędziowskim podestem, wygłasza sakramentalną formułę:
— Attention! The court!
Te słowa błyskawicznie przełożone na pozostałe oficjalne języki obrad, docierają do wszyskich.
— Uwaga! Sąd!
I wszyscy wstają z miejsc zgodnie z rytuałem obowiązującym w przybytku sprawiedliwości. W sali
„pod kopułą” zalega cisza. Co bardziej skrupulatni korespondenci zerkają ukradkiem pod mankiety
mundurów i cywilnych marynarek. Jest dokładnie 10.03. Warto to odnotować — historyczna data 20
listopada 1945 roku i historyczna godzina. 10.03...
W niepokaźnych, bocznych i nie rzucających się w oczy drzwiach pojawia się sędziowski korowód.
Czterech sędziów głównych i czterech zastępców. Spokojnie, dostojnie zajmują swoje miejsca.
Międzynarodowemu Trybunałowi Wojskowemu przewodniczy lord Geoffrey Lawrence z Wielkiej
Brytanii. W czarnej, klasycznej todze. Obok niego w oliwkowych mundurach dwaj sędziowie radzieccy —
generał major I. T. Nikitczenko i jego zastępca pułkownik A. F. Wołkow. Majestat sądu ze strony USA
reprezentuje Fr. Biddle...
Nieco niżej zajmują miejsca oskarżyciele. Jest ich wielu. - Prokuraturę ZSRR reprezentują: generał R.
Rudenko, pułkownik L. N. Smirnow, W. W. Kuchin, J. A. Ozol. W imieniu Zjednoczonego Królestwa
Wielkiej Brytanii oskarżają sir Hartley Shawcross i jego pomocnicy, między innymi sir Dawid Maxwell-
Fyfe. Stronę francuską reprezentuje Charles Dubost. Liczne grono oskarżycieli amerykańskich —
prokuratorzy Robert H. Jackson, Sidney Aldermann, doktor Robert Kempner, pułkownik John H. Amer,
podpułkownik Brookhart Smith i Thomas J. Dodd... Nie wymieniamy wszystkich spoza sądowego stołu.
Niektórzy zabierali głos tylko w wymagających ich wiedzy, „specjalistycznych”, momentach rozprawy.
Z kronikarskiego obowiązku dodajmy jeszcze, że w przewodzie sądowym uczestniczyła — jako strona
wspomagająca oskarżenie — także delegacja polskich prawników w składzie: Jerzy Sawicki, Tadeusz
Cyprian, dr. dr. Piotrowski i Kurowski.
A teraz wszystkie światła — filmowcy zamontowali swe jupitery — na ławę oskarżonych. Wyglądają
niezbyt dobrze. Zwłaszcza ci w cywilnych garniturach i nominalny zastępca „wodza”, czyli „gruby
Hermann”, w feldmarszałkowskim mundurze. Najlepiej trzymają się wojskowi, a wśród nich ten, który
interesuje nas najbardziej. Grossadmiral Karl Dönitz.
„Grossadmiral”
Siedzi na ławie oskarżonych jako pierwszy z lewej w drugim rzędzie. Prezentuje się dobrze. Mimo lat
zachował prostą żołnierską sylwetkę. Granatowy mundur, w który jest ubrany, wyczyszczony starannie,
zaprasowane kanty spodni... Tylko na rękawach ciemną smugą znaczy się ślad po odprutych, złocistych
„wielopiętrowych” galonach.
Grossadmiral Karl Dönitz.
Z jego udziałem rozpoczyna się, jak to określił amerykański korespondent wojenny, ostatni parteitag w
Norymberdze! To skrótowe sformułowanie zrobiło światową karierę. Ostatni parteitag w Norymberdze! I na
dodatek z udziałem ostatniego „formalnego” wodza walącej się w gruzy III Rzeszy.
Swą karierę wojskową i polityczną rozpoczął Dönitz dość wcześnie. Urodził się w roku 1891 i kiedy
skończył 18 lat, wstąpił do szkoły oficerskiej cesarskiej Kriegsmarine. W przeddzień wybuchu I wojny —
nosząc już porucznikowskie szlify — otrzymał przydział służbowy na krążownik „Breslau”. Ale młodego
oficera nie interesowały zbytnio okręty nawodne, będące w tamtej epoce główną siłą uderzeniową
wszystkich flot wojennych świata. Jego fascynuje nowy rodzaj broni morskiej, okręty podwodne. Poświęca
więc mnóstwo czasu na teoretyczne i praktyczne studiowanie ich możliwości. Jego wiedza na ten temat musi
być poważna i wszechstronna, skoro mimo młodego wieku dowództwo sił morskich kajzerowskich Niemiec
powierza mu odpowiedzialne stanowisko wykładowcy w szkole dla dowódców U-bootów.
Karl Dönitz nie przyjmuje jednak bezpiecznej „posady” na lądzie. Woli morze i walkę na nim.
Zwłaszcza zaś w jego głębinach. Czyni więc starania, by znaleźć się na pokładzie jednego z U-bootów,
których pod koniec I wojny światowej cesarska flota miała około 140. Jego zabiegi kończą się pomyślnie. W
latach 1916—1918 dowodzi kolejno kilkoma „podwodniakami” i zdobywa opinię nie tylko świetnego
teoretyka, ale i praktyka wojny podwodnej (U-booty pod jego dowództwem odnoszą kilka liczących się
sukcesów bojowych).
Mało znany epizod z życia Dönitza to fakt, że pod koniec wojny dostał się do niewoli brytyjskiej. I tam,
w obozie jenieckim, nie bardzo wiadomo dlaczego, nic mu bowiem nie groziło ze strony dżentelmeńskich
wyspiarzy, symuluje chorobę umysłową! Krąży po terenie obozu ze zwieszoną głową i wydaje odgłosy
mające imitować... pracę silników okrętowych. Psychiatrzy angielscy dość szybko rozszyfrowali i
zdemaskowalifgego „wariata”, a kuracja w postaci umieszczenia w izolatce okazała się skuteczna.
W roku 1919 wychodzi z niewoli i wraca do kraju, gdzie trafia do szeregów mocno okrojonych i
kontrolowanych przez Ententę sił zbrojnych Republiki Weimarskiej. Zostaje zatrudniony w sztabie sił
morskich obszaru Morza Północnego. Jak wiadomo, traktat wersalski zabraniał pokonanym Niemcom
posiadania okrętów podwodnych, które uznano za broń wybitnie ofensywną (zwycięskie państwa miały
świeżo w pamięci straty, jakie zadały ich flotom - zwłaszcza handlowej - nieprzyjacielskie U-booty). Ale
Dönitz wierzy, że to tylko przejściowy kryzys. Że miłość jego życia, okręty podwodne, prędzej czy później
znajdą się na morzach i oceanach. I to pod niemiecką banderą. A zatem nie przestaje się nimi zajmować.
Analizuje raporty z działań okrętów podwodnych w czasie minionej wojny, pilnie czyta prasę fachową,
interesuje się wszystkimi nowinkami technicznymi z tej dziedziny. Przekonanie, że się nie myli, potwierdza
fakt, iż mimo nadzoru i kontroli (coraz liberalniejszej) w Niemczech prowadzi się tajnie badania i
eksperymenty w tym zakresie.
Tymczasem Dönitz awansuje. Obejmuje coraz to wyższe i bardziej odpowiedzialne stanowiska — jest
dowódcą dywizjonu niszczycieli (według ówczesnej nomenklatury kontrtorpedowców), a następnie staje na
kapitańskim mostku krążownika. Wielki dzień Dönitza nadchodzi wraz z dojściem do władzy Hitlera, który
jawnie łamie wszelkie ograniczenia narzucone w Wersalu i szykując się do podboju Europy w
błyskawicznym tempie odbudowuje siły lądowe, powietrzne i morskie nowej Rzeszy. W czerwcu 1935 roku
pierwszy okręt podwodny odrodzonej Kriegsmarine spływa na wodę! Dönitz jest w swoim żywiole. Ma już
stopień komandora i wkrótce — jako powszechnie uznany specjalista walki podwodnej — obejmuje
stanowisko dowódcy pierwszej flotylli U--bootów, noszących banderę ze swastyką. We wrześniu 1938 roku
znów awansuje otrzymując oficjalny tytuł „Führer der Unterseeboote”, czyli „wódz okrętów podwodnych”.
To nie zaspokaja jednak jego ambicji. Ten wysoki, szczupły, świetnie się prezentujący oficer, noszący z
dumą bojowe odznaczenia zdobyte jeszcze w latach 1914—1918, marzy tylko o dwóch sprawach. Chce
zostać dowódcą naczelnym marynarki wojennej Niemiec, a więc zająć miejsce pełniącego tę funkcję
admirała Ericha Readera, którego po cichu uważa za zniedołężniałego ramola, nie rozumiejącego nowych
zasad prowadzenia wojny morskiej, i ze swych ukochanych U--bootów uczynić główną, rozstrzygającą o
powodzeniu siłę uderzeniową Kriegsmarine. Dönitz chce za pomocą U-bootów wygrać szybko zbliżającą się
II wojnę światową. Pierwsze z tych marzeń się spełni, drugie na szczęścicie, nie.
Führer wysoko ceni swego „podwodnego” admirała, który staje się jego pupilkiem. Ma do Dönitza
bezgraniczne zaufanie, liczy się z jego zdaniem i opinią, nigdy nie beszta go publicznie, jak to czyni
niejednokrotnie w stosunku do innych dowódców — generałów, a nawet marszałków. I okazuje się, że Hitler
właściwie ocenia swego wiernego paladyna w granatowym uniformie.
Karl Dönitz jest bowiem nie tylko zawodowym marynarzem, doświadczonym dowódcą, ale także
fanatycznym hitlerowcem, zwolennikiem ideologii narodowosocjalistycznej. Świadczą o tym dokumenty —
rozkazy Dönitza skierowane do podwładnych. Przytoczyli je skwapliwie oskarżyciele w czasie trwania
procesu norymberskiego.
Dönitz pisał między innymi:
„Jestem gorącym zwolennikiem szkolenia ideologicznego. Cały korpus oficerski należy ustawić tak, by
czuł się współodpowiedzialny za państwo narodowosocjalistyczne... Dlatego żądam od dowódców i
komendantów marynarki wojennej, aby w sposób jasny i jednoznaczny szli drogą wypełniania żołnierskiej
powinności, niezależnie od tego, co się może wydarzyć. Żądam od nich, by dusili w zarodku wszelkie oznaki
i zaczątki takich postaw, które mogą zagrozić realizacji tej drogi w wojsku”.
Mając takiego dowódcę hitlerowska Kriegsmarine szybko osiągnęła „ideologiczne morale” na
najwyższym poziomie!
Świadczyć może o tym jeszcze jeden bardzo znamienny fakt. Gdy po nieudanym zamachu na Hitlera w
lipcu 1944 roku niedoszła ofiara bomby podłożonej przez pułkownika von Stauffenberga w „Wilczym
Szańcu” pod Kętrzynem wraz z oberkatem Himmlerem krwawo rozprawiła się z opozycją w niemieckich
siłach zbrojnych, wśród represjonowanych, aresztowanych i wymordowanych było zaledwie trzech oficerów
Kriegsmarine, i to wcale nie najwyższych stopniem.
To jednak tylko dygresja, mająca przybliżyć Czytelnikom sylwetkę wielkiego admirała. Bo przecież na
sądowej sali, przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym w Norymberdze, nie znalazł się on jedynie
za swe przekonania polityczne czy wyznawaną ideologię. Ciążyły na nim o wiele poważniejsze zarzuty:
planowanie, wszczęcie i prowadzenie wojny agresywnej, a nade wszystko naruszanie praw i zwyczajów
wojennych, czyli zbrodnie wojenne w ścisłym tego słowa znaczeniu.
Dönitz był bowiem nie tylko dowódcą i teoretykiem działań taktycznych i operacyjnych hitlerowskiej
broni podwodnej. Interesowały go też ogólne zagadnienia prowadzenia wojny, zwłaszcza organizowania
skrytego najazdu na terytorium przeciwnika. Jako potwierdzenie tej tezy służyć może mało znany fakt,
również ujawniony i skomentowany w Pałacu Sprawiedliwości w Norymberdze.
Gdy w planach hitlerowskich podbojów znalazła się sprawa podstępnego zaatakowania i opanowania
Norwegii (operacja pod kryptonimem „Wesserübung”, czyli „Ćwiczenia nad Wezerą”), Karl Dönitz, który
był wtajemniczony w prace przygotowawcze do inwazji, 9 października 1939 roku z własnej inicjatywy
wysłał do admirała Raedera tajne memorandum, w którym omawiał działania praktyczne mające na celu
opanowanie Trondheim i Narwiku. Memorandum to było rozpatrywane 12 grudnia 1939 roku na konferencji
sztabu marynarki wojennej w Głównej Kwaterze führera, w której obok Hitlera brał udział admirał Raeder
oraz sztabowcy Wehrmachtu, W. Keitel i A. Jodl. A zatem Dönitz interesował się nie tylko okrętami
podwodnymi, ale także był zaangażowany w operacyjne i strategiczne planowanie agresywnej wojny!
Potwierdzają to dokumenty (m. in. własnoręczny protokół Raedera ze wspomnianej konferencji), które
ujawnił i skomentował oskarżyciel brytyjski Elwyn Jones.
Ale i ta sztabowa działalność Dönitza nie była głównym punktem oskarżenia. Grossadmiral Dönitz
odpowiadał za zbrodnie wojenne popełnione na morzu.
Karl Dönitz był rzeczywiście świetnym znawcą broni podwodnej, a zwłaszcza jej taktycznych i
operacyjnych możliwości. Dał tego dowody w czasie, gdy był „flagowym” admirałem i rozkazodawcą
„Unterseeboote”.
Bo przecież z jego to inspiracji III Rzesza oficjalnie proklamowała nieograniczoną wojnę w głębinach
Bałtyku, później Morza Północnego i Śródziemnego, a wreszcie Atlantyku. To on sprawił, że „bitwa o
Atlantyk” nabrała tak okrutnego i bezwzględnego charakteru. Do tego tematu wrócimy jeszcze na kartach
prezentowanego Czytelnikom tomiku.
Dönitz bowiem opracował teoretycznie, a później wprowadził w życie, nową formę walki podwodnej
— był organizatorem tzw. wilczych stad osaczających śmiertelnym pierścieniem płynące głównie ze Stanów
Zjednoczonych konwoje z zaopatrzeniem dla Anglii, samotnej wyspy. Jego ideą stało się hasło: zatopić
Anglię! Właśnie przez totalną blokadę, przez przecięcie żywotnych dla Wielkiej Brytanii morskich arterii
komunikacyjnych. Atlantyk stał się wówczas milczącą mogiłą dla setek i tysięcy statków floty transportowej
państw antyhitlerowskiej koalicji i dla ich załóg.
A te właśnie fragmenty morskiej wojny były szczególnie bezwzględne, brutalne i krwawe...
Zanim potwierdzimy to przytaczając dokumenty z procesu norymberskiego, raz jeszcze wróćmy do
postaci Karla Dönitza i jego spełnionych marzeń o objęciu dowództwa nad całą Kriegsmarine.
Niemieckie okręty nawodne — nawet najsilniejsze pancerniki klasy „Bismarck” czy „Tirpitz” — w
pierwszym okresie wojny nie osiągnęły liczących się sultesów. Przeciwnie, flota Brytyjczyków i floty
sprzymierzonych z nimi państw — także jednostki pływające pod biało-czerwona banderą — wykazywały
swą stale rosnącą przewagę. Era „pływających twierdz” już się kończyła.
W tej sytuacji pomiędzy Hitlerem a Raederem rozpoczął się spór na temat roli i przyszłości wielkich
jednostek — okrętów liniowych i krążowników. Hitler uważał, że ich era już minęła. Raeder zajmował
odmienne stanowisko. W tym momencie należy zwrócić uwagę na rolę Dönitza. Oficjalnie popierał on
stanowisko swego przełożonego admirała Raedera, zaś poza jego plecami rozpowiadał, że tylko U-booty
mogą przechylić szalę zwycięstwa na stronę Niemiec, a zatem przyznawał rację Hitlerowi. Była to w sumie
„wielopiętrowa” gra o wpływy u wodza i najwyższe stanowisko w Kriegsmarine.
Gra uwieńczona sukcesem. Dönitz okazał się chytrym lisem, któremu nie były obce nie tylko arkana
walki podwodnej, ale też zakulisowe rozgrywki o władzę w środowisku dworu wielkiego wodza. I doczekał
się upragnionego sukcesu. Sukcesji także!
Po morskich klęskach nawodnej floty niemieckiej w styczniu 1943 roku zostaje zdymisjonowany jej
głównodowodzący, wielki admirał Erich Raeder. Jego miejsce zajmuje Karl Dönitz, awansując jednocześnie
— wypadek bez precedensu — o dwa stopnie w tabeli rang. Dönitz otrzymuje stopień wielkiego admirała
(grossadmiral), dowództwo Kriegsmarine i jednocześnie zachowuje prawo bezpośredniego dowodzenia flotą
podwodną, która ma „przetrącić transportowy kręgosłup nieprzyjaciela”.
Za tą szybką karierą wielkiego admirała kryje się to co najstraszniejsze w wojnach morskich. Zagłada
bezbronnych statków handlowych i pasażerskich. Śmierć tysięcy rozbitków. A nade wszystko brutalne
łamanie pisanych i zwyczajowych praw, od stuleci przestrzeganych przez wszystkich ludzi morza.
Karl Dönitz zlekceważył te zasady i zwyczaje.
Programował „totalną wojnę morską”, a ta nie mogła się liczyć z jakimiś tam konwencjami
międzynarodowymi. Miał przecież jeden cel: zatopić U-bootami Anglię!
Więc wojna totalna i bezwzględna, wojna według koncepcji i pod rozkazami Karla Dönitza. Jej
przebieg był tragiczny dla tysięcy ludzi. Dodajmy, że rykoszetem odbiła się na dowódczej kadrze
Kriegsmarine. Straty admiralicji hitlerowskiej floty były niemałe. Z dwudziestu admirałów osiemnastu
zginęło w trakcie działań bojowych (np. dowódca „Bismarcka”), zaś pozostałych dwóch stanęło przed sądem
w Norymberdze.
To jednak kolejna, choć niezbędna dla przekazania całego obrazu tej sprawy, dygresja. Wróćmy do
osoby wielkiego admirała, który opracował i forsował bezwzględne, ludobójcze zasady wojny morskiej.
Najlepiej udokumentował to właśnie Trybunał Norymberski.
Jak już pisaliśmy, Dönitz miał rzeczywiście kwalifikacje zawodowe upoważniające go do kierowania
wojną podmorską. Był nie tylko doskonałym fachowcem, ale miał też inne, niezbędne dla dowódcy cechy:
systematyczność, dokładność, a także brak skrupułów połączony z wiarą w ostateczne zwycięstwo Niemiec.
I temu właśnie zwycięstwu poświęcił wszystko, czym dysponował — wiedzę i umiejętności, energię i
zdolności, a nade wszystko wiarę w sukces połączonych sił lądowych, powietrznych i morskich
hitlerowskiego imperium.
Tej sprawie poświęcił też swoje sumienie. I kto wie, czy właśnie nie „za sumienie” stanął przed
Norymberskim Trybunałem.
Skoro wspomnieliśmy znów o Trybunale, czas wrócić na salę rozpraw, czas zająć się dokumentami tam
przedstawionymi, nie tracąc, oczywiście, z oczu j osoby wielkiego admirała Karla Dönitza.
W miarę upływu czasu — proces ciągnął się przez długie tygodnie i miesiące — musiała, siłą rzeczy,
spaść jego „atrakcyjność” w środkach masowego przekazu. Telewizja była w stadium eksperymentalnym,
pozostawały radio i codzienne, wielonakładowe wydania pism. Jak długo można eksploatować jeden temat?
Czytelnicy mogą już być znudzeni, przestają się pasjonować sprawą winy i kary największych w dziejach
współczesnej ludzkości zbrodniarzy. Zainteresowanie świata procesem norymberskim spadło.
Nie spadła natomiast atmosfera napięcia na sali sądowej i to też nikogo nie dziwi. Tutaj przecież toczyła
się gra o życie oskarżonych. W tym tomiku nie obchodzą nas losy ich wszystkich. Interesuje nas tylko jeden
— grossadmiral Karl Dönitz... Zasłużył sobie na to wątpliwe wyróżnienie.
Jest maj 1940 roku. Dönitz nie jest jeszcze naczelnym dowódcą Kriegsmarine, ale niepodzielnie panuje
nad swymi U-bootami. Po upadku Norwegii, Danii, Holandii i Belgii już tylko dni dzielą od klęski Francję.
Pozostanie Anglia — samotna wyspa — skazana przez los na import milionów ton najprzeróżniejszych
towarów, od surowców dla przemysłu i paliwa, po artykuły spożywcze. Transport morski to droga życia, to
krwioobieg, od którego zależy nie tylko możliwość dalszego prowadzenia wojny, ale i życie ludności.
Przerwać tę arterię, to pokonać Anglię. Rozpoczyna się trwająca do końca wojny „bitwa o Atlantyk”,
bowiem właśnie przez jego wody płynie główny nurt zaopatrzenia.
Podejmowane już od jesieni 1939 roku próby zablokowania wyspy i opanowania Atlantyku przez
jednostki floty nawodnej nie przynoszą spodziewanych rezultatów. Samotne wypady rajderów, którym udaje
się zatopić po kilka handlowych statków, nie rozwiązują sprawy. Wielka Brytania ma silną flotę, która
potrafi nie tylko przepędzić, ale i zniszczyć intruzów. Klasycznym tego przykładem jest bitwa morska przy
ujściu La Platy, gdzie zespół „G”, składający się z 3 brytyjskich krążowników, zagnał w pułapkę i zmusił do
samozatopienia nowoczesny, hitlerowski pancernik „Admirał Graf Spee”. Zresztą Hitler lęka się o los swych
pływających twierdz, i słusznie, bo jak pokaże przyszłość, do końca wojny nie odegrały one w praktyce
większej roli w morskich bataliach. Jedyną więc groźbą dla alianckich konwojów są okręty podwodne, coraz
większe, bardziej doskonałe, lepiej uzbrojone, okręty systemem taśmowym wypuszczane z niemieckich
stoczni.
I wtedy to właśnie — przypomnijmy: w maju 1940 roku — Dönitz, zdający sobie sprawę z walorów
broni, którą dysponuje, wydaje swym podwładnym rozkaz. Czytamy w nim takie oto słowa:
„Nie wyławiajcie i nie zabierajcie rozbitków. Nie troszczcie się o szalupy ratunkowe statków
handlowych — bez względu na warunki atmosferyczne i na odległość lądu. Dbajcie tylko o własny okręt...
Na wojnie musimy być twardzi. Nieprzyjaciel rozpoczął ją, aby nas zniszczyć, więc wszystko inne nie ma
znaczenia...”
Rozkaz ten, który oczywiście znalazł się w prokuratorskich aktach norymberskiego sądu, jest
pierwszym z całej serii podobnych poleceń. Pierwszym i jednocześnie wyjątkowo ważnym, bowiem swą
treścią przekreśla podpis Niemiec pod międzynarodowymi traktatami i układami o humanitarnych metodach
prowadzenia działań wojennych na morzu. Daje on dowódcom i załogom U-bootów oficjalną,
zalegalizowaną przez ich szefa, zgodę na popełnianie zbrodni wojennych. Akceptując zasadę — Nie ratować
rozbitków! — sprawia, że zmagania na morzach i oceanach stają się coraz bardziej bezwględne i okrutne. Od
tej decyzji, mówiącej, aby rozbitków pozostawiać własnemu losowi, już tylko krok do ich mordowania,
strzelania do pływających marynarzy, taranowania i zatapiania łodzi ratunkowych.
Skoro już jesteśmy przy norymberskich dokumentach, warto przytoczyć i inne, też odczytane na sali
sądowej.
Trzeciego stycznia 1942 roku odbyła się konferencja zwołana przez Hitlera w celu omówienia
dotychczasowego przebiegu, wyników i dalszej strategii walki z transportem morskim aliantów. Oprócz
sztabowców sił lądowych, lotniczych i morskich zaproszono na nią ministra spraw zagranicznych III Rzeszy,
Ribbentropa, oraz „honorowego gościa”, ambasadora sprzymierzonej Japonii w Berlinie, generała Hiroshi
Oshimę. Przebieg konferencji był skrupulatnie protokołowany. Właśnie fragmenty z tego protokołu odczytał
w Norymberdze brytyjski oskarżyciel H. J. Phillimore:
„Po dalszych wywodach führer zwrócił uwagę na fakt, że niezależnie od tego, jak wiele statków
zbudują Amerykanie (w tym czasie ruszyła już w stoczniach USA masowa produkcja standardowych
transportowców typu »Liberty« — przyp. autorów), ich głównym problemem będą braki personelu. Z tego
względu należy zatapiać bez ostrzeżenia również statki handlowe, aby jak największa część załogi poniosła
przy tym śmierć. Jeśli rozejdzie się wieść, że w wyniku torpedowania ginie większość marynarzy, to już
tylko z tego powodu Amerykanie odczują trudności z werbowaniem nowych ludzi. Szkolenie personelu
pływającego trwa długo, my zaś walczymy o istnienie i dlatego nie możemy sobie pozwolić na
humanitaryzm. Z tego względu trzeba również wydać rozkaz, że skoro marynarzy nie można brać do
niewoli, na pełnym morzu jest to zazwyczaj niemożliwe, okręty podwodne po storpedowaniu jednostki
nieprzyjacielskiej powinny wynurzać się i ostrzeliwać łodzie ratunkowe...”
Żółtolicy i skośnooki ambasador Oshima uśmiecha się i kiwa z aprobatą głową. Tak, on zgadza się z
wywodami i argumentacją wodza sojusznicze Rzeszy. Okręty floty Mikada są „zmuszone” do stosowania na
Pacyfiku tej samej metody...
Teoretyczne dywagacje Hitlera nie pozostały bez echa. Podbudowany „naukowymi poglądami” wodza
sztab Oberkommando der Marine z właściwą sobie pedanterią i skrupulatnością przygotowa „przepisy
wykonawcze” w formie pisemnego rozkazu, a sztab Dönitza 17 września 1942 roku przekazał ten rozkaz
drogą radiową do wszystkich dowódców okrętów podwodnych. Do historii II wojny światowej rozkaz ten
przejdzie jako „Triton-Null”, powszechnie zaś będzie znany jako „Lakonia-Befehl”. Oto jego najbardziej
istotne fragmenty:
„Należy zaniechać jakichkolwiek prób ratowania członków załóg zatopionych statków, tzn. wyciągania
osób znajdujących się w wodzie i przekazywania ich na łodzie ratunkowe, stawiania przewróconych łodzi
ratunkowych, podawania żywności i wody. Ratowanie jest sprzeczne z najbardziej podstawowymi
wymogami prowadzenia wojny. Po zniszczeniu nieprzyjacielskich statków na pokład należy zabierać
kapitanów i głównych mechaników, i to tylko ze względu na znaczenie sprawowanych przez nich funkcji.
Pozostałych rozbitków należy ratować tylko wtedy, jeśli ich zeznania mogą mieć wartość dla okrętu. Bądźcie
twardzi...”
Tego samego dnia — 17 września 1942 roku — Dönitz zapisał w swoim dzienniku wojennym
następujące zdanie:
„Wszystkim dowódcom zwraca się ponownie uwagę, że próby ratowania członków załóg zatopionych
statków są sprzeczne z najbardziej podstawowymi wymogami prowadzenia wojny”.
W czasie prezentowania tego materiału dowodowego przed Norymberskim Trybunałem prokurator
Phillimore zwrócił uwagę sądu na użyte w powyżej cytowanym zdaniu słowo „ponownie”. I wysunął z tego
logiczny wniosek, że rozkaz „Triton-Null” nie był pierwszym poruszającym to zagadnienie. Że musiały już
uprzednio zostać wydane inne, o podobnej treści i wymowie. Jak wiemy, jedną z takich właśnie „dyrektyw”
był wspomniany już i załączony do dokumentacji dowodowej Trybunału rozkaz Dönitza z maja 1940 roku.
Były i inne dokumenty. Oto fragment dziennika okrętowego U-37. Jego dowódca, kapitan Oehr, takie
ma uwagi i „refleksje” po zatopieniu angielskiego transportowca „Sfaef Mead”:
„Rufa jest pod wodą. Dziób podnosi się wyżej. Szalupy ratunkowe są teraz na wodzie, w pewnym
oddaleniu. Dziób podnosi się bardzo wysoko. Na przedniej części pojawiają się skądś dwaj ludzie. Skaczą i
wielkimi susami biegną w kierunku rufy. Rufa znika pod wodą. Jedna z szalup wywraca się. Eksplozja
kotłów. Dwóch ludzi z bezładnie rozrzuconymi rękami i nogami wylatuje w powietrze. Trzask i huk. Po
chwili jest już po wszystkim. Wokół pełno unoszących się na fali części wraka. Członkowie załogi czepiają
się pływających szczątków i przewróconych szalup. Jakiś młody chłopak woła z wody: »Help, help, please!«
Pozostali są bardziej opanowani. Wyglądają na zgnębionych i dość zmęczonych. Na ich twarzach maluje się
wyraz chłodnej nienawiści Wracamy na dawny kurs...”
„Wracamy na dawny kurs” oznacza tylko jedno. Okręt opuszcza miejsce tragedii, pozostawiając
rozbitków na łaskę i niełaskę — raczej tę drugą —.okrutnego żywiołu. Ci ludzie nie obchodzą kapitana
Oehrena. Dla niego liczy się fakt, że ma na swym koncie kolejny nieprzyjacielski statek spuszczony w
głębiny. Może mu to przyniesie baretkę „Żelaznego Krzyża”, jeśli tego odznaczenia jeszcze nie otrzymał. W
każdym razie jest zadowolony i dumny z dobrze wykonanej „roboty”. Świadczy o tym ton i styl zapisu.
W archiwach Admiralicji Brytyjskiej odnaleźć można wiele podobnych relacji, pisanych przez
sprawców (wiele dokumentów wpadło po wojnie w ręce alianckie) i przez ich ofiary. Są historie o trwającym
czasem tygodniami błąkaniu się po bezmiarach Atlantyku w otwartych łodziach przy sztormovyej pogodzie.
O ludziach, którzy w lodowatej wodzie przez wiele godzin trzymali się martwiejącymi z zimna dłońmi
brzegów ratunkowej tratwy, aby w końcu bez słowa odpaść od niej i zniknąć w toni morza. O takich, których
ostrzeliwano z karabinów maszynowych, gdy próbowali z pokładu tonącego okrętu spuścić na fale łodzie
ratunkowe, o takich, którzy szli na dno, gdyż seriami pocisków dziurawiono burty ich łodzi.
Bywały bowiem i takie wypadki. A to już nie tylko zbrodnia porzucenia na pewną niemal śmierć załogi
zatopionego transportowca, ale mordowanie, w dosłownym tego słowa znaczeniu, tych, którzy ocaleli po
podstępnym ciosie torpedy. A oto najbardziej drastyczny, udokumentowany przypadek (w czasie procesu
przyparty do muru Dönitz potwierdził go, ale z uporem podkreślał, że był jedynym w czasie działań
podległych mu flotylli). 13 marca 1944 roku kapitan marynarki Heinz Eck, dowódca okrętu podwodnego U-
852, wydał rozkaz otwarcia ognia z broni maszynowej do rozbitków ze storpedowanego parowca „Peleus”.
Za ten czyn jeszcze przed rozpoczęciem przewodu norymberskiego kapitan Eck stanął przed Sądem
Wojennym Brytyjskiej Marynarki. Zapadł wyrok śmierci. Zbrodniarza rozstrzelano.
Na zakończenie tego rozdziału wróćmy jeszcze do sprawy rozkazu „Triton-Null”, znanego powszechnie
jako „Laconia-Befehl”. Trzeba tu wyraźnie podkreślić — uczynił to również oskarżyciel brytyjski w
Norymberdze, referując sądowi ten punkt rozprawy — że został on przez Dönitza sformułowany w sposób
wyjątkowo ostrożny i dwuznaczny. Nie ma w nim bowiem ani jednego słowa mówiącego bezpośrednio i
wyraźnie o zabijaniu rozbitków. Użyto jedynie sformułowania — „niszczenie załóg”, a to pozwalało
dowódcom U-bootów dość szeroko i dowolnie interpretować otrzymane od szefa rozporządzenia. Dönitz
liczył na „domyślność” i „inicjatywę” swych oficerów, na to, że w sposób „właściwy” odczytają zawarte w
rozkazie intencje.
I nie zawiódł się. Czymże bowiem było w ostatecznym wyniku pozostawienie na morzu bez
jakiejkolwiek pomocy bezradnych, częstokroć rannych, rozbitków? Oznaczało to wydanie na nich wyroku
śmierci. Już nie mówiąc o fakcie, że serie z pokładowych kaemów U-boota tę egzekucję przyspieszały,
skracając tylko trwające czasem przez wiele dni męki powolnego konania na morskim bezmiarze.
Kolej też na bliższe wyjaśnienie obiegowego pojęcia „Laconia-Befehl”. Otóż wspomniany „befehl”,
czyli „rozkaz”, wydany został po zatopieniu 12 września 1942 roku przez komandora podpułkownika
Wernera Hartensteina wielkiego transportowca „Laconia”, płynącego pod banderą brytyjską (dawny
liniowiec pasażerski o wyporności blisko 20 tys. BRT). Gdy się okazało, że pod pokładami storpedowanego
statku znajdują się także jeńcy włoscy, dowódca U-boota rozpoczął akcję ratowania rozbitków — ściągnął
też na pomoc inne statki i okręty, między innymi jednostki pływające pod banderą francuską, a podległe
kapitulanckiemu rządowi w Vichy. Wśród ofiar tragedii „Laconii” byli też Anglicy (stanowiący załogę
okrętu) i Polacy (płynący jako oddział wartowniczy pilnujący jeńców). Gdy dowódca U-156 zameldował
drogą radiową o tym incydencie Dönitzowi, otrzymał w odpowiedzi naganę (radiogram z 20 września 1942
roku).
„Sposób postępowania był niewłaściwy — depeszował Dönitz. — Zadaniem okrętu było ratowanie
włoskich sprzymierzeńców, lecz nie Anglików i Polaków”.
A efekt końcowy to właśnie ów „Laconia-Befehl”.
Korsarze keisera i führera
Zapewne imć Cornelius Drebbel, holenderski lekarz (i konstruktor amator), zatrudniony na brytyjskim
dworze króla Jakuba I; nie przypuszczał, że budując dla swego monarchy „łódź podwodną” stanie się
praojcem jednego z najgroźniejszych środków walki na morzach i oceanach. Zresztą owa łódź, która
zanurzyła się poniżej lustra Tamizy w Londynie (i szczęśliwie wypłynęła na powierzchnię!) w roku 1620,
skonstruowana była wyłącznie dla zabawy. Miała dostarczyć niewinnej rozrywki w postaci pływania nie na
wodzie, ale pod jej powierzchnią, królowi i jego dworzanom.
Holenderski medyk długo nie znajdował naśladowców, choć niewątpliwie człowiek nigdy nie porzucił
marzeń o opanowaniu podwodnych głębin. Wiemy, że w Rosji, w roku 1718, pracownik piotrogrodzkiej
stoczni E. Nikonow biedził się nad projektem budowy podwodnego pojazdu uzbrojonego w „ogniste rury”
(czyżby prototyp torped?), a więc okrętu o przeznaczeniu militarnym. Pomysł swój nawet przedstawił carowi
Piotrowi I i uzyskał jego poparcie, ale zbudowany w 1725 roku model nie zdał praktycznego egzaminu i z
dalszych doświadczeń zrezygnowano.
Kolejną próbę skonstruowania okrętu, który mógłby spod wody atakować jednostki przeciwnika, podjął
w 1776 roku Amerykanin D. Bushnel — nazwał on swoje dzieło „Żółw” („Turle”). Bronią „Żółwia” miała
być mina zegarowa podczepiana skrycie pod kadłubem okrętu nieprzyjaciela. Praktyczne próby
zastosowania tego środka walki morskiej podjęto w czasie wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych
(1775—1783), ale one także się nie powiodły.
Na pomysł budowy podwodnej jednostki pływającej wpadł też znany konstruktor amerykański T.
Fulton — prekursor napędu parowego w żegludze — który w roku 1801 skonstruował na terenie... Francji
jednostkę nazwaną „Nautilusem” — projekt był niedojrzały technicznie, choć zawierał wiele nowatorskich
rozwiązań. Dalej należy wspomnieć o próbach i eksperymentach Rosjan (K. Czernowski i I.
Aleksandrowski), Bawarczyka W. Bauera, który pomysł swój usiłował zrealizować w 1856 roku w Rosji, a
także naszego rodaka działającego przez długi czas na obczyźnie — w Rosji i Francji — Stefana
Drzewieckiego. Jego zasługą jest zastosowanie po raz pierwszy na świecie do napędu pod wodą silnika
elektrycznego, czerpiącego prąd z baterii akumulatorów. Do pionierów podwodnej żeglugi zaliczyć trzeba
także Francuza A. Laubeufa, którego „Narval” (zbudowany w 1888 roku) był pierwszym na świecie okrętem
podwodnym dwukadłubowym (chodzi o do dziś stosowaną zasadę budowy dwu kadłubów — jeden
wewnątrz drugiego), oraz Amerykanina J. Hollana, który w swoim „Fultonie” (rok 1899) zastosował do
napędu na powierzchni silnik benzynowy (zastąpiony po roku 1910 przez powszechnie stosowane silniki
typu Diesla). W każdym razie przez ponad 200 lat wynalazcy borykali się z wszelkiego rodzaju trudnościami
dotyczącymi napędu, szczelności i uzbrojenia, kolejno pokonując różnorakie „bariery techniczne”.
W tej naszej krótkiej kronice ważna jest jedna data i związany z nią fakt udanego bojowego
zastosowania broni podwodnej. Miało to miejsce w czasie amerykańskiej wojny domowej w 1864 roku.
Wówczas to należąca do konfederatów „łódź podwodna” o nazwie „Hunley” za pomocą miny umieszczonej
na długim drągu posłała na dno statek unionistów „Housatonic”. I tak to się zaczęło.
Okręty podwodne, mające zbliżoną do współczesnych konstrukcję, napęd i uzbrojenie, powstały jednak
dopiero na przełomie XIX i XX wieku i w tym też czasie, choć w ograniczonym zakresie, zaczęły wchodzić
do uzbrojenia.flot wojennych wszystkich większych państw morskich (początkowo europejskich).
Pierwszy pełnomorski bojowy okręt podwodny — można by dodać nowoczesny — wybudowali w 1906
roku Niemcy, nadając mu nazwę U-1 (nazwa „U” wywodzi, się ze skrótu słowa „Unterseeboot” lub w
skrócie „U-boot”, co dosłownie oznacza „okręt podwodny”). U-1 był jednostką liczącą 42 m długości, 3,7 m
szerokości, o wyporności 240 ton w położeniu nawodnym. Napęd stanowiły dwa Diesle o mocy 400 KM, co
pozwalało rozwinąć prędkość nawodną 10 węzłów przy zasięgu ok. 1400 mil. Czas pełnego zanurzenia
wynosił tylko 1,5 min. Załogę stanowiio 2 oficerów i 20 marynarzy.
Nieprzypadkowo współczesna broń podwodna znalazła swą kolebkę w Niemczech. Wiązało się to ściśle
z niemiecką doktryną wojny morskiej. Przewidując konflikt zbrojny, Niemcy głównego przeciwnika na
morzu upatrywali, oczywiście, w Wielkiej Brytanii. Ponieważ w żaden sposób nie mogli przeciwstawić się
rozbudowanej brytyjskiej flocie nawodnej, uważanej powszechnie za nie do pokonania, właśnie w okrętach
podwodnych widzieli swój główny oręż walki na morzach i oceanach. Niemieccy sztabowcy obliczyli, że do
skutecznego sparaliżowania żeglugi przeciwnika potrzeba ok. 200 pełnomorskich U-bootów. Postawili więc
na ich budowę i na prowadzenie nieograniczonej wojny podwodnej.
Początkowo wspomniane rozważania teoretyczne nie znalazły odbicia w praktyce. W przeddzień
wybuchu I wojny światowej Niemcy dysponowali 30 okrętami podwodnymi (w stoczniach już podjęto ich
budowę seryjną), podczas gdy Anglia miała ich 77, Francja 55, Rosja zaś 12 (we Flocie Bałtyckiej). Daleko
w tyle pozostały Austro-Węgry, posiadające zaledwie 6 okrętów podwodnych. Dodać tu jednak trzeba, że
jednostki kajzerowskich Niemiec charakteryzowały się najnowocześniejszą konstrukcją, a ich wskaźniki
taktyczno-techniczne były wyższe niż okrętów flot Ententy.
Cesarskie Niemcy przegrały I wojnę na lądzie, w powietrzu i na wodzie. Pomimo że w latach 1914—
18 zdołały wprowadzić do działań operacyjnych ok. 140 oceanicznych okrętów podwodnych, które zatopiły
łącznie ok. 100 okrętów i 6400 statków alianckich (o tonażu 11 mln BRT!), blokada okazała się
nieskuteczna, siły morskie sojuszników były potężniejsze i „dumny Albion” nie został rzucony na kolana
przez kajzerowskie U-booty.
Zwycięskie państwa dostrzegły jednak niebezpieczeństwo czyhające w głębinach i właściwie oceniły
groźbę, jaką stwarza dla ich morskich linii komunikacyjnych broń podwodna. Nic więc dziwnego, że w
traktacie wersalskim, wprowadzającym liczne ograniczenia potencjału wojennego w pokonanych Niemczech
(np. Reichswehra nie mogła przekroczyć maksymalnego stanu 100 tys. żołnierzy), specjalna klauzula
zabraniała Reichsmarine posiadania i budowy okrętów podwodnych. Czas pokazał, że były to tylko
„papierowe zakazy”...
Pokonane Niemcy nigdy nie pogodziły się z klęską i od pierwszych powojennych dni zaczęto tam
skrycie snuć projekty o odwecie. Czyniono wszystko — oczywiście w głębokiej tajemnicy — aby chwilę
tego odwetu przybliżyć. Inna sprawa, że pomogła w tymi Niemcom naiwność i łatwowierność — żeby nie
napisać głupota — sojuszniczych komisji, które miały nadzorować demilitaryzację i przestrzeganie zakazów
ustalonych i podpisanych w Wersalu.
Obsadzony i popierany przez koła militarystyczne, przy czynnej akceptacji i cichej współpracy
wielkiego kapitału, tzw. Truppenamt, będący w rzeczywistości zakamuflowanym zalążkiem oficjalnie
rozwiązanego Sztabu Generalnego, czynił wszystko, aby obejść lub złamać postanowienia traktatu
pokojowego. Także w dziedzinie zbrojeń morskich. Szkolono kadry na... kursach żeglarskich, prowadzono w
stoczniach i biurach konstrukcyjnych prace przygotowawcze, zbierano doświadczenia. Na przykład w
Hiszpanii, w czasie wojny domowej po rebelii genarała Franco, testowano w warunkach bojowych
zagadnienia taktyczne i „poligonowo” sprawdzano walory nowych typów uzbrojenia. Finanse na ten cel były
ukryte w pozycjach budżetowych najróżnorodniejszych resortów. Wszystko to stwarzało podstawę do
szybkiej rozbudowy sił zbrojnych III Rzeszy, które stać się miały narzędziem agresji i ekspansji Wielkich
Niemiec.
A reszta Europy była jakby ślepa, nie dostrzegała narastającego niebezpieczeństwa nowej wojny, co
zresztą srogo się na niej zemściło. Przykładem mogą być porozumienia genewskie z 11 XII 1932 roku, które
przyznały Niemcom równe prawa „w ramach obejmującego wszystkie państwa systemu bezpieczeństwa...”,
co w praktyce otwierało drogę do jawnych zbrojeń. Na wielkie koncerny przemysłowe, w tym także
stoczniowe, i zakłady z nimi kooperujące spadł deszcz intratnych zleceń, kontraktów, zamówień.
W 1933 roku, po dojściu Hitlera do władzy, i tak już mocno dziurawa kurtyna „ograniczeń” opadła do
reszty. Siły zbrojne zaczęto rozbudowywać, szkolić i uzbrajać w najnowocześniejszą technikę. W ramach
Oberkommando der Wehrmacht (OKW) utworzono Oberkommando der Kriegsmarine (OKM), które zajęło
się planowaniem i przygotowywaniem wojny morskiej. I znów odżyła — mimo doświadczeń z I wojny
światowej — doktryna wysuwająca na czoło przyszłych działań okręty podwodne jako najskuteczniejszy
środek pokonania marynarki wojennej i floty handlowej potencjalnych przeciwników. Po zatwierdzeniu w
1932 roku planu rozbudowy i rekonstrukcji sił morskich w roku 1935 rozpoczęto budowę okrętów
podwodnych. Mimo istniejących w łonie OKM tarć pomiędzy zwolennikami silnej floty nawodnej a
entuzjastami U-bootów ci ostatni zanotowali wyraźne sukcesy. W 1938 roku przyjęto program budowy do
roku 1943 kilku flotylli podwodnych — w sumie miały one liczyć 129 jednostek różnych typów, co w 100
procentach odpowiadało istniejącemu i przewidywanemu tonażowi podwodnemu marynarki wojennej
Wielkiej Brytanii. O tym, w jak szybkim tempie rosła siła U-bootów, najlepiej świadczy następujące
porównanie: w roku 1935 w czynnej służbie znajdowało się 14 tego typu jednostek, w dwa lata później 38, a
w przeddzień wybuchu wojny, latem 1939 roku, do działań operacyjnych gotowych było 57 okrętów
podwodnych.
Nie mamy tu miejsca, aby szczegółowo omówić przebieg II wojny światowej na morzach i oceanach, a
zwłaszcza działania hitlerowskich okrętów podwodnych i podjętą przeciwko nim kontrofensywę morskich i
powietrznych sił państw koalicji antyhitlerowskiej. Ograniczyć się więc musimy do kilku tylko
statystycznych zestawień, z których Czytelnik może sam odtworzyć obraz zmieniającej się sytuacji.
Podkreślić jednak trzeba, że tzw. bitwa o Atlantyk była niewątpliwie najdłuższą i jedną z najbardziej
zaciekłych, bezpardonowych i krwawych bitew minionej wojny (tą nazwą historycy określają trwające od
pierwszego dnia wojny, czyli od września 1939 roku, do jej dnia ostatniego, w maju 1945 roku, zmagania
toczone na ogromnych obszarach wodnych, zmagania, w których zaangażowano gigantyczne zasoby ludzkie
i materiałowe, bitwę o panowanie na morzu, a konkretnie o przecięcie i sparaliżowanie alianckich szlaków
transportowych, bez których niemożliwe byłoby utrzymanie przy życiu Anglii oraz podjęcie i
przeprowadzenie żadnej z decydujących operacji lądowych na froncie zachodnim).
W bitwie tej obie strony rzuciły na szalę wszystko, czym dysponowały, a szale te długo chwiały się, raz
w jedną, raz w drugą stronę, zanim ostatecznie przechyliły się na rzecz aliantów.
Ilustrują to zestawienia i statystyki, o których wspomnieliśmy powyżej. Oddajmy więc głos suchym
liczbom i faktom. Hitierowskie Niemcy w roku 1939 miały 58 U-bootów (mowa tylko o tych, któ działały na
morzach; pominięto będące w budowie, remoncie, na okresowych przeglądach techniczny itp.), w roku 1940
— 55, w 1941 — 202, w 1942 — 240, w 1943 — 300 (to było szczytowe osiągnięcie; co ciekawsze,
uzyskano je mimo nasilającej się wówczas strategicznej ofensywy lotnictwa bombowego, którego
priorytetowymi celami były m.in. stocznie i porty), w 1944 — 244. W ostatnich miesiącach wojny w 1945
roku przygotowano do wprowadzenia do służby 71 nowych jednostek.
W czasie wojny Kriegsmarine udoskonaliła taktykę działań swej floty podwodnej, tworząc między
innymi tzw. wilcze stada, czyli silne zgrupowania U-bootów, przeprowadzające falowe ataki na alianckie
konwoje (głównie atlantyckie) niemal od chwili ich wypłynięcia z portów amerykańskich czy kanadyjskich
do momentu zawinięcia do docelowych portów angielskich. Poza tym wprowadzono wiele udoskonaleń w
technice bojowej. Do walki wchodził kolejne typy i modele okrętów podwodnych, bardziej nowoczesne,
szybsze, o większym zanurzeniu i zasięgu. Jednocześnie były one wyposażone w nowe typy torped, m.in.
akustyczne, wprowadzono tzw chrapy, umożliwiające pływanie w zanurzeniu bez korzystania z silników
elektrycznych, instalowano na nich urządzenia ostrzegające przed obserwacją radarową itp.
W tym miejscu trzeba dodać, że alianci nie przyglądali się biernie poczynaniom przeciwnika.
Opracowali taktykę formowania i prowadzenia konwojów, na masową skalę budowali nowe typy okrętów
eskortowych przeznaczonych do zwalczania podwodnego wroga (obok niszczycieli szybkie korwety i
fregaty), wprowadzali do ich uzbrojenia udoskonalone systemy wyrzutni bomb głębinowych, do osłony
konwojów angażowali lotnictwo dalekiego zasięgu, skonstruowali nowe rodzaje aparatury czynnego i
biernego wykrywania U-bootow na powierzchni oraz w zanurzeniu...
Jak wiadomo, ze zmagań tych zwycięsko wyszły floty sprzymierzone, przy czym niemały wkład w
zwalczanie hitlerowskich okrętów podwodnych wniosły, działające z baz brytyjskich, Polska Marynarka
Wojenna i Polskie Siły Powietrzne na Zachodzie. Ogółem w działaniach bojowych na morzu Kriegsmarine
straciła 701 okrętów podwodnych, zaś po bezwarunkowej kapitulacji 165 poddało się sojusznikom.
Nie był to jednak łatwy sukces. Ogółem w czasie bitwy o Atlantyk i na wodach otaczających Wielką
Brytanię (pomijamy działania na innych akwenach, np. na Morzu Śródziemnym) alianci stracili 3837
statków transportowych o łącznym tonażu 16 693 090 BRT (był to głównie skutek działania U-bootów).
Ofiarami torped padło też kilkadziesiąt okrętów wojennych różnych klas. Straty w załogach są trudne do
precyzyjnego oszacowania, ale były one wielkie i krwawe. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi, marynarzy z flot
wojennej i handlowej, zapłaciło życiem za końcowy sukces, stając się ofiarami bandyckich rajdów piratów
podwodnych führera i idź dowódców z OKM.
Wielkiego admirała Karla Dönitza też...
Mordercy w granatowych mundurach
Tomik ten traktuje o jednym z bardzo licznych przykładów zbrodni wojennej popełnionej przez
hitlerowców na morzu w latach minionej wojny. Nie od rzeczy więc będzie, jeśli nieco bliżej zajmiemy się
samym pojęciem przestępstwa, mającego miejsce w warunkach działań zbrojnych na morzu.
Nie jest to sprawą prostą, a świadczy o tym fakt, że od wielu lat, szczególnie zaś od drugiej połowy XIX
wieku, zagadnienie to było przedmiotem rozważań i sporów jurystów oraz tematem międzynarodowych
konferencji. Na całość problemu składa się bowiem swojego rodzaju „triada”, obejmująca sprawy żeglugi,
wojny i prawa.
Nie wdając się w szczegółowe dywagacje, warto j przypomnieć, że od momentu, gdy człowiek na
czółnie-dłubance lub skleconej tratwie wyruszył, aby penetrować oblewające ziemię wody, kształtowały się
najpierw żywiołowo, a później już w ramach „przepisów”, pewne kanony postępowania ludzi morza. Taką
podstawową zasadą było m.in. żelazne prawo niesienia pomocy jednostkom pływającym i ich załogom
narażonym na niebezpieczeństwo w wyniku okoliczności od człowieka niezależnych, w czasie utknięcia na
mieliźnie, podczas huraganu czy wpadnięcia na podwodne rafy... I stwierdzić trzeba, że z reguły zasada ta
była przestrzegana i respektowana.
Sytuacja skomplikowała się, gdy morza i oceany stały się areną walk. Bo przecież celem każdej bitwy
morskiej było pokonanie floty przeciwnika, zniszczenie jego okrętów, opanowanie ich lub zatopienie,
wybicie lub wzięcie do niewoli załóg. Ale z czasem ludzkość — tutaj do głosu dochodzi prawo
międzynarodowe — doszła do wniosku, że nawet w czasie bitwy obowiązywać powinny humanitarne
zasady, ograniczające formy i metody walki, nie dopuszczające, by przekroczyły one pułap działań
niezbędnych do osiągnięcia celów wojny i nie zamieniły zbrojnego starcia w zwykłą rzeź pokonanych.
Ograniczenia te przede wszystkim miały na celu ochronę ludności cywilnej. Był to znaczący krok w
stosunkach pomiędzy narodami, które same sobie przyznały miano „cywilizowanych”. Krok humanitarny,
ograniczający niepotrzebne straty i cierpienia, niestety, jak wykazała praktyka bieżącego stulecia (do czasów
wcześniejszych się nie odwołujemy), pozostający częstokroć tylko na papierze uroczyście podpisanych
dokumentów i w sferze tzw. pobożnych życzeń.
Odwołajmy się w tym miejscu do autorytetu naukowca, znawcy problematyki nas interesującej doktora
nauk prawa międzynarodowego, Tadeusza M. Gelewskiego. W swej obszernej, świetnie udokumentowanej
książce pt. „Zbrodnie wojenne na morzu w drugiej wojnie światowej” (Wydawnictwo Morskie, Gdańsk
1976) omawia on między innymi podstawowe przepisy regulujące zasady działań zbrojnych, a ujęte w IV
konwencji haskiej uchwalonej i przyjętej przez wiele państw w 1907 roku:
„W art. 22 regulaminu praw wojny lądowej, będącego integralnym załącznikiem do IV konwencji
haskiej, wyraźnie oświadczono: »strony wojujące nie mają nieograniczonego wyboru środków szkodzenia
nieprzyjacielowi«. Łączy się z tym tak zwana zasada ludzkości, wynikająca z art. 23 punkt C wspomnianego
regulaminu. Zakazuje ona zadawania zbytecznych cierpień. Użyta broń czy środek walki winny być
proporcjonalne do celu wojskowego, jakiemu służą. Ofiary wojny, a więc ranni, chorzy, jeńcy, rozbitkowie
morscy i ludność cywilna, podlegają ochronie i specjalnemu traktowaniu, szanującemu ich stan, godność itp.
Trzeba przy tym podkreślić, że mimo nazwy przepisy IV konwencji mają zastosowanie nie tylko do wojny
lądowej” (a więc także do morskiej — przyp. Autorów).
I dalej w tej samej książce czytamy:
„Inne konwencje, jak np. VIII — dotycząca zakładania min wybuchających automatycznie, IX — w
prawie bombardowania przez siły zbrojne morskie w czasie wojny, X — o zastosowaniu do wojny morskiej
zasad konwencji genewskiej, XI — nakładająca pewne ograniczenia w wykonywaniu prawa zaboru w
wojnie morskiej, oraz protokół dotyczący zakazu używania na wojnie gazów duszących, trujących lub
podobnych i środków bakteriologicznych z 17 czerwca 1925 r., czy protokół londyński z 1936 r. w
sprawie używania okrętów podwodnych, określały rodzaje statków chronionych, nakazywały ratowanie
rannych i rozbitków ńa morzu (...), określały zasady, na jakich użycie okrętów podwodnych przeciwko
statkom handlowym i pasażerskim jest wyjątkowo dopuszczalne itp. (...) Wspólnymi więc cechami tych
norm jest prymat zasad humanitaryzmu, ochrona przed zbędnymi cierpieniami i okrucieństwami, dawanie im
pierwszeństwa przed uzasadnionymi nawet koniecznościami wojennymi”.
Nic dodać, nic ująć.
Czas więc po prezentacji tego drobnego procentu z całego pakietu międzynarodowych umów,
konwencji, protokołów, artykułów i załączników do nich pokusić się o sformułowanie definicji „przestępstw
popełnionych w trakcie prowadzenia wojny morskiej”. I tu rzecz najciekawsza. Definicji takiej dotąd nie
utworzono w żadnym oficjalnym dokumencie prawa międzynarodowego! Próbowali, to w różnym czasie
uczynić wybitni znawcy przedmiotu, ale żadna z tych definicji nie uzyskała powszechnej ogólnoświatowej
aprobaty i akceptacji. Nie pozostaje więc nic innego, jak znów odwołać się do wiedzy i autorytetu
cytowanego powyżej polskiego autora. Dr Gelewski tak ujmuje to zagadnienie i takie proponuje jego ujęcie:
„Zbrodnią wojenną na morzu jest poważne, nie usprawiedliwione koniecznościami wojennymi,
świadome, zawinione i bezprawne pogwałcenie na morzu lub z morza powszechnie uznanych, ogólnych
praw i zwyczajów, które przynosi w skutkach co najmniej niebezpieczeństwo dla życia, zdrowia i mienia
osób fizycznych i prawnych”.
Przyjmijmy tę definicję za obowiązującą.
Tyle pięknej i szlachetnej w swych założeniach teorii. A praktyka? Niestety, w praktyce bardzo często
lekceważono konwencje i traktaty. Przykładów na to można przytoczyć wiele, a najwięcej dostarczyły ich I i
II wojny światowe. Nawet wydrukowanie w miarę pełnego rejestru „morskich zbrodni” zajęłoby tyle stron
druku, ile zawiera cały ten tomik. Musimy więc z tego zrezygnować i ograniczyć się z konieczności do kilku
tylko, najbardziej jaskrawych, charakterystycznych i brutalnych, przykładów. Należy przy tym podkreślić, że
zajmujemy się wyłącznie przestępstwami morskimi dokonanymi przez załogi okrętów podwodnych
wchodzących w skład flot wojennych cesarskich Niemiec w latach 1914—1918 oraz hitlerowskiej
Kriegsmarine w okresie 1939—1945. Oczywiście, ten drugi okres interesuje nas najbardziej.
I jeszcze jedna, dodatkowa uwaga. Przytaczamy tylko przykłady pogwałcenia „praw morza” przez
przestępców w granatowych mundurach cesarza i führera, choć na listę tę można by wpisać także zbrodnicze
czyny innych flot, jak choćby faszystowskich Włoch czy imperialistycznej Japonii.
Z okresu I wojny światowej wymieńmy te najbardziej znane, swego czasu szeroko komentowane i
bulwersujące opinię publiczną całego świata, wypadki.
Siódmego maja 1915 roku niemiecki okręt podwodny U-20, dowodzony przez kapitana Waltera
Schwiegera, zatopił salwą torped w odległości 8 mil od wybrzeży Irlandii płynący pod amerykańską (a więc
neutralną) banderą pasażerski transatlantyk „Lusitania” (wyporność 30 tys. BRT); szedł on z Nowego Jorku
do Liverpoolu, mając na pokładzie 1257 pasażerów i 702 osoby załogi. W wyniku pirackiego ataku śmierć w
wodach Atlantyku poniosło 1198 osób, w tym 270 kobiet i 94 dzieci (zginęło 128 obywateli USA, kraju nie
znajdującego się w stanie wojny z Niemcami). Statek został zatopiony bez ostrzeżenia, gdyż, jak stwierdziła
oficjalnie strona niemiecka, „wszedł w rejon ogłoszony jako zamknięty obszar wojenny”, a ponadto, według
informacji, którymi dysponowali Niemcy, przewoził do Anglii materiały wojenne i surowce strategiczne.
Sprawa ładunku nie została do dziś jednoznacznie wyjaśniona. Ale fakt zatopienia neutralnego statku
pasażerskiego wywołał szok i oburzenie światowej opinii publicznej i przyczynił się do wzrostu nastrojów
antyniemieckich w USA.
Swego rodzaju „specjalnością” cesarskich piratów było atakowanie statków szpitalnych, płynących
zwykle bez eskorty i kamuflażu, dla łatwej identyfikacji oznaczonych dobrze widocznymi znakami
Czerwonego Krzyża, a nocą rzęsiście oświetlonych. Niewiele im to pomogło. Kroniki I wojny notują
kilkanaście wypadków atakowania i zatopienia przez U-booty właśnie jednostek przewożących chorych i
rannych.
Dwudziestego szóstego lutego 1918 roku UC-56 pod dowództwem kapitana Kiesewettera storpedował
w Kanale Bristolskim brytyjski statek szpitalny „Glenart Castle” o wyporności 6824 BRT. Na jego pokładzie
znajdowały się 182 osoby — uratowano tylko 22. Na dodatek, jak wykazało późniejsze śledztwo,
spuszczone szalupy ratunkowe zostały ostrzelane z U-boota ogniem karabinów maszynowych.
Dwudziestego siódmego czerwca 1918 roku w odległości 180 mil od Fastnes w Irlandii U-86
dowodzony przez porucznika Patziga wykonał atak torpedowy na duży (11 tys. BRT) angielski statek
szpitalny „Llandovery Castle”, mający na pokładzie 258 osób — w tym 164 członków załogi, 80 osób z
kanadyjskiego korpusu medycznego i 14 pielęgniarek. W wyniku ataku zginęły 234 osoby — marynarze,
lekarze, pielęgniarki, rekonwalescenci. Najdramatyczniejszy w tej historii był fakt, że ludzie ci nie zginęli
wskutek zatopienia parowca, ale zostali po prostu „rozstrzelani” przez załogę U-boota, który wynurzył się na
powierzchnię i z którego prowadzono ogień do znajdujących się na łodziach ratunkowych rozbitków.
Odżegnując się od tego haniebnego czynu Niemcy po prostu sfałszowali odpowiednie zapisy w dzienniku
okrętowym. Jednak ci, którzy ocaleli, dali świadectwo prawdzie...
Tymi przykładami zamykamy ponury rejestr morskiego barbarzyństwa z okresu I wojny światowej,
przypominając jednak, że listę tę można rozszerzyć o dziesiątki, jeśli nie setki, podobnych historii.
Przejdźmy — znów tylko dla przykładu — do czasów nam najbliższych, odległych o niespełna lat
pięćdziesiąt, do okresu II wojny światowej. I też z konieczności ograniczymy się tylko do znanych
powszechnie wypadków. Na czoło wysuwa się tu niewątpliwie sprawa „Athenii”, klasyczny, rzec można,
przykład podjętej przez III Rzeszę nieograniczonej wojny podwodnej.
Fakt ten miał miejsce już 3 września 1939 roku, tuż po przekazaniu czającym się w głębinach U-bootom
wiadomości o przystąpieniu Wielkiej Brytanii do wojny. Liniowiec pasażerski „Athenia” o wyporności 13
465 BRT jeszcze przed wybuchem wojny wypłynął w regularny rejs z Glasgow do Montrealu. Miał na swym
pokładzie 1417 osób, w tym 1102 pasażerów (Kanadyjczycy, Amerykanie, Anglicy i Irlandczycy). W rejonie
zachodniego Atlantyku „Athenia” znalazła się przed wyrzutniami torpedowymi U-30 (dowódca kapitan F. J.
Lemp), który patrolował główne szlaki komunikacji morskiej pomiędzy Anglią a Stanami Zjednoczonymi i
Kanadą. Kapitan Lemp nie „przegapił” okazji, jaką dla podwodnego pirata było polowanie na bezbronną
ofiarę. W wyniku przeprowadzonego o zmierzchu i bez ostrzeżenia ataku torpedowego „Athenia” zatonęła,
pociągając za sobą do morskiego grobu 112 ludzi — w tym 93 pasażerów, wśród których znajdowało się 69
kobiet i 16 dzieci. Resztę uratowały zaalarmowane statki różnych bander i brytyjskie niszczyciele.
Oczywiście U-30 nie wziął udziału w niesieniu pomocy rozbitkom.
Co więcej, hitlerowska propaganda usiłowała zrobić z tego morderczego ataku obiekt... prowokacji.
Goebbelsowska prasa oskarżyła Wielką Brytanię, a personalnie nawet „podżegacza wojennego” W.
Churchilla, o świadome zatopienie własnego transportowca! Dokonano przy tym nieudolnych fałszerstw w
dzienniku okrętowym U-30, podobnie jak to uczyniono na U-86 w czasie I wojny światowej. Podaną przez
prasę wersję długo jeszcze podtrzymywały oficjalne czynniki III Rzeszy, zrzucając z siebie wszelką
odpowiedzialność za zbrodniczy atak.
A teraz pora wrócić do sprawy „Laconii”.
Tragiczny rejs
Pierwszego września 1942 roku, dokładnie w trzecią rocznicę wybuchu II wojny światowej, nabrzeże
portu w Durbanie (Afryka Południowa) opuścił brytyjski statek pasażerski, pełniący funkcję transportowca
wojskowego, s/s „Laconia”. Przed wyruszeniem w ten, jak się okazało, ostatni rejs na pokładzie „Laconii”
zaokrętowała się kompania polskiej szkoły podchorążych, licząca 103 żołnierzy dowodzonych przez
podporucznika Zbigniewa Groszka. Wśród podchorążych tego pododdziału znajdował się także współautor
niniejszego tomiku, strzelec z cenzusem Wiesław Brodziński.
Oddajmy zatem głos naocznemu świadkowi wydarzeń...
Pierwsza kompania szkoły podchorążych 8 dywizji piechoty ewakuowanej z ZSRR została sformowana
w kwietniu 1942 roku w Teheranie. Okoliczności towarzyszące powstaniu szkoły i jej skład osobowy
przypominały to, czym przed wojną była podchorążówka, tylko z nazwy. Kogo tu nie było? Kandydaci na
oficerów w mocno zaawansowanym wieku i prawie jeszcze dzieci, ludzie wykształceni i gimnazjaliści.
Komisja weryfikacyjna nie miała łatwego zadania, bo prawie nikt nie przyniósł ze sobą dokumentów,
stwierdzających wiek i wykształcenie, a takich, którzy mówili prawdę, było bardzo mało. Starsi panowie,
pytani o pobrane nauki, na ogół nie kłamali, ale nie zawsze uczciwie podawali swój wiek. Jak trzeba było,
odejmowali sobie po parę lat. Ich młodsi koledzy odwrotnie.
Ubiegających się o przyjęcie do szkoły było trzykrotnie więcej niż miejsc i komisja egzaminacyjna,
złożona z profesorów gimnazjalnych, miała w czym wybierać. Robiła to w sposób prosty i skuteczny.
Kandydat, który napisał z błędami ortograficznymi i do tego niezbyt składnie wypracowanie na temat
„Gdynia, jej historia i znaczenie gospodarcze dla Rzeczypospolitej” oraz nie umiał rozwiązać zadań z
algebry i geometrii na poziomie czwartej klasy gimnazjalnej, odpadał. Komisja lekarska dokonała reszty i z
tłumu chętnych do obszycia sobie naramienników biało-czerwonym sznurkiem pozostało około stu.
Następnego dnia na zbiórce poznaliśmy swojego dowódcę i instruktora, porucznika Majewskiego. Bez
prawej ręki, którą stracił we wrześniu, przystojny, napięty jak struna, zrobił nam krótki wykład na temat
dyscypliny w wojsku i kazał się rozejść. Potraktował nas z góry, trochę jak pospolite ruszenie, z którego
jemu, zawodowemu oficerowi, przypadło w udziale zrobić wojsko. Najwyraźniej nie był zachwycony ani
nami, ani zadaniem, które go czekało. Nie mógł przewidzieć, że między swoimi podwładnymi ma
przyszłych cichociemnych, lotników, komandosów...
Na razie trwała zabawa w wojnę. Nasz dowódca, chcąc jak najszybciej zrobić z nas prawdziwe wojsko,
postanowił, że szkoła będzie miała pobudkę wcześniej, niż inne oddziały. I kiedy pozostali smacznie spali,
my raźno wybijaliśmy krok defiladowy, urozmaicając czas pieśnią. Trwało to parę dni. Wreszcie dowódca
dywizji, pułkownik Gaładyk, zauważył gniewnie, że jakiś oddział hałasuje w ciemnościach przed świtem i
nie pozwala mu spać. Cofnął rozkaz i nakazał pobudkę dla szkoły o godzinie obowiązującej inne oddziały,
czym zyskał sobie naszą ogólną sympatię.
Mimo skrócenia godzin naszych zajęć robiliśmy postępy. Musztrę, krok defiladowy, salutowanie w
miejscu i w marszu opanowaliśmy nieźle i byliśmy o krok od doskonałości, kiedy na początku maja wydano
nam mundury tropikalne i korkowe hełmy. Oznaczało to wyjazd.
Następnego dnia wynajętymi ciężarówkami, w słońcu i kurzu, opuściliśmy Teheran. Po długich
godzinach karkołomnej jazdy, wytrzęsieni do nieprzytomności, dotarliśmy do punktu granicznego Persji z
Irakiem. Granicę przekroczyliśmy bez żadnych formalności — nikt nas nawet nie policzył.
Przejechaliśmy Irak, potem Transjordanię, wreszcie dotarliśmy do Palestyny. Na postojach nie
przychodziły już do nas obdarte dzieci żebrzące o bakszysz, mieszkańcy tego kraju przynosili nam kosze
pełne owoców i po polsku pytali, co dzieje się w kraju. Wiedzieliśmy tyle co oni.
Tymczasem sytuacja w tym rejonie była bardzo napięta. Niemcy stali w odległości strzału armatniego
od Aleksandrii i zaczęły krążyć pogłoski, że po skróconym przeszkoleniu zostaniemy przerzuceni na front do
Egiptu. Nic takiego się jednak nie stało.
Któregoś dnia, na przełomie maja i czerwca, ruszyliśmy w dalszą drogę. Przeprawiliśmy się na
zachodnią stronę Kanału Sueskiego promem, a następnie pociągiem dojechaliśmy do Suezu. Stąd do celu
podróży — nikt z nas nie wątpił, że są nim Wyspy Brytyjskie — było bardzo daleko. Morze Śródziemne,
które znakomicie skróciłoby trasę, zostało zablokowane przez siły morskie i lotnicze nieprzyjaciela.
Pozostało więc tylko opłynięcie Afryki. Jak tego dokonamy, nikt z nas nie wiedział. Nikt też nie przewidział,
że dopiero z piątego kolejnego statku po paru miesiącach pływania, zejdziemy na ląd — i to nie wszyscy —
w szkockim porcie Greenock.
W Suezie przespaliśmy się parę godzin i rankiem weszliśmy na pokład pasażerskiego matorowca m/s
„Mauretania”. Statek ten zwodowany w drugiej połowie lat trzydziestych, zdobywca Błękitnej Wstęgi
Oceanu Indyjskiego, należał do elity brytyjskich „pasażerów”. Przed wojną chwalono go za komfort
pomieszczeń i dobry serwis, obecnie za prędkość dochodzącą do trzydziestu węzłów, wobec której japońskie
i niemieckie okręty podwodne stawały się bezradne.
M/s „Mauretania” była uzbrojona w morskie działa średniego kalibru, wyrzutnie min głębinowych na
rufie i broń przeciwlotniczą. Siłą ognia dorównywała chyba kontrtorpedowcom średniej klasy i przy swojej
prędkości była bardzo trudnym celem dla pojedynczego U-boota. Polowali na nią Japończycy i Niemcy
przez całą wojnę. Bez powodzenia!
My dopłynęliśmy do Durbanu cali i zdrowi, niemniej niejako po śmierci. Na szerokości geograficznej
Madagaskaru został storpedowany i zatopiony duży transportowiec mylnie zidentyfikowany przez
Japończyków jako „Mauretania” i kiedy wpłynęliśmy do portu, dowiedzieliśmy się z gazet, że nas nie ma.
Admiralicja Brytyjska nie spieszyła się ze sprostowaniem tej informacji.
Zeszliśmy z „Mauretanii” i prawie trzy miesiące spędziliśmy pod namiotami w miejscowości
Pietermaritzburg w Natalu. Później znów wróciliśmy do Durbanu, by wejść na pokład statku o nazwie
„Laconia”.
Po „Mauretanii” jednostka taka jak „Laconia” nie mogła się nam podobać. Była dwukrotnie mniejsza, o
kilkanaście lat starsza i o kilkanaście węzłów wolniejsza. Wówczas, w Durbanie, nie przyszło nam nawet do
głowy, że to duże i stare pudło przejdzie do historii drugiej wojny światowej i że sam admirał Dönitz będzie
się tłumaczył przed sądem w Norymberdze z rozkazu, który nazwał „Laconia-Befehl”.
Na przejazd „Laconią” mieliśmy zapracować. Przed nami zaokrętowano na statku Włochów, jeńców
wojennych, wziętych do niewoli w Afryce Północnej. Było ich około dwóch tysięcy. My mieliśmy ich
pilnować. Dostaliśmy karabiny bardzo starego typu, bez amunicji, ale z bagnetami, których mieliśmy użyć,
gdyby nasi więźniowie okazali się nieposłuszni i zechcieli na przykład wyłamać kraty. Otrzymaliśmy też
dodatkowe zadanie. Musieliśmy przenieść na statek małe, ale bardzo ciężkie skrzynki z towarem, którego
Anglicy, ze znanych sobie powodów, nie chcieli powierzyć zawodowym dokerom. Nie wiedząc o tym,
nosiliśmy czyste złoto.
Kiedy odpoczywaliśmy po tej pracy, do portu w Durbanie wszedł statek i zacumował za rufą „Laconii”.
Był to m/s „Sobieski”! Wszedł jak wystrojona panna. Zgrabny, doczyszczony, domyty, z biało-czerwoną
banderą łopoczącą na wietrze. Z fasonem, który wycisnął nam łzy z oczu.
Tego dnia spotkała nas jeszcze jedna niespodzianka. Na pokładzie „Laconii” sterczało lufą w niebo
działo przeciwlotnicze. I stałaby sobie ta armata spokojnie, gdyby ktoś nie odczytał jej fabrycznej metryki:
„Starachowice — 1938”. Kiedy ta wiadomość się rozeszła, ruszyły do armaty pielgrzymki jak do świętego
obrazu. Każdy chciał ten kawałek Polski na brytyjskim statku w podzwrotnikowej Afryce obejrzeć i
pogłaskać.
Rankiem dnia następnego odbiliśmy od mola i wyszliśmy w morze. Z Włochami, złotem i nadzieją, że
tam, gdzie płyniemy, zacznie się dla nas prawdziwa wojna.
Po dwóch dniach żeglugi pogoda zepsuła się. Zbliżaliśmy się do Przylądka Dobrej Nadziei, który nie
bez powodu zwany był również Przylądkiem Burz. Ocean rzucał „Laconią” na boki, w dół i w górę, omiatał
białymi grzebieniami piany najwyższe pokłady. Ponad dobę przebijaliśmy się przez sztormową falę,
wreszcie wschodni brzeg Afryki skończył się i zawinęliśmy do Capetown. Po trzech dniach postoju w porcie
popłynęliśmy dalej. Najpierw na zachód, potem na północ.
W gruncie rzeczy była to monotonna podróż. Dzień po dniu zajmowaliśmy posterunki przy jeńcach. A
posterunki te były lepsze i gorsze, bardziej i mniej niebezpieczne. Nad wodą, gdzie dziura w burcie od
ewentualnej torpedy nie groziła natychmiastową kąpielą, i na niżej położonych pokładach, gdzie o kąpiel
było znacznie łatwiej. Szef kompanii, starszy sierżant Mucha, nie miał kłopotu z wyznaczaniem
wartowników na gorsze i lepsze stanowiska. Byli tacy, którzy uważali, że lepiej jest tam, gdzie
niebezpieczniej. Wcale nie dlatego, że byli bohaterami. Po prostu do pomieszczeń na dnie „Laconii”, w
których przebywała większość jeńców, trzeba było schodzić po sznurowej siatce i inspekcje wart nie były
tam częste albo nie było ich wcale. Tam można było się przespać lub posłuchać, jak Włosi śpiewają piękne
neapolitańskie pieśni. Ja chodziłem na te niebezpieczne stanowiska z innych względów. Po prostu nigdy nie
lubiłem oglądać ludzi i zwierząt przez kraty, a tutaj żadna przeszkoda nie odgradzała mnie od tych, których
miałem pilnować. Byłem wśród nich. Włosi, z nielicznymi wyjątkami, odnosili się do nas bardzo przyjaźnie.
Po paru dniach znali nasze imiona i cieszyli się, że jest Janek, a po nim przyjdzie Jurek.
„Laconia” to był dziwny transport. Od początku wiedzieliśmy, że jeśli statek zostanie zaatakowany i
zacznie tonąć, to szalup ratunkowych nie starczy nawet dla połowy pasażerów. Płynęliśmy też bez konwoju.
Samotni, gdzieś na równikowym Atlantyku, zdawałoby się, że daleko od Niemców i bezpośredniego
zagrożenia. O tym, że w wodzie są nie tylko rekiny, przypominały nam próbne alarmy.
Stałem na posterunku numer dwa lub trzy, a więc tam gdzie docierały inspekcje, kiedy odezwały się
dzwonki alarmowe i rąbnęły działa „Laconii”. Włos podskoczyli do krat. Byłem tak samo zdezorientowany i
przestraszony jak oni. I podobnie jak oni nie wiedziałem, czy to tylko próbny alarm. Nie wiedziałem, a
powinienem był wiedzieć. Cóż mi więc pozostało? Zacząłem się głupio uśmiechać i uspokajać jeńców.
Żywo gestykulując starałem się im wyjaśnić, że to tylko ćwiczenia. Sam przestraszony uzyskałem tyle, że
zaraziłem ich swoim głupawym chichotem i pozornym spokojem.
To rzeczywiście były ćwiczenia w strzelaniu. Artylerzyści z „Laconii” mierzyli do beczki z ropą czy
smołą wyrzuconej za burtę. Beczka rozleciała się po trzeciej salwie, a moi Włosi uspokoili się ostatecznie,
kiedy zobaczyli nadchodzącą inspekcję, która chciała się upewnić, czy wartownik stoi na miejscu i czy
przypadkiem nie uciekł. A była to inspekcja niezwykła, w pełnej gali. Kapitan statku, angielski pułkownik
dowódca transportu, porucznik z wywiadu czy innej służby specjalnej, który biegle władał językiem
rosyjskim, i nasz porucznik Zbigniew Groszek.
— Czy są pytania? — dowódca transportu zatrzymał się przy moim posterunku.
Pytań miałem kilka, ale ograniczyłem się do jednego.
— Co mamy robić my, wartownicy, w przypadku storpedowania „Laconii”?
Tym prostym pytaniem zaskoczyłem pułkownika. Najwyraźniej nie wiedział, co odpowiedzieć.
Odchrząknął, spojrzał na mnie nieprzyjaźnie, spurpurowiał na twarzy i palnął:
— Wszyscy zostają na posterunkach...
Porucznik wywiadu przetłumaczył tę odpowiedź na rosyjski. Porucznik Groszek spojrzał na mnie z
politowaniem i powiedział surowo:
— Wszyscy stoją na wyznaczonych posterunkach do odwołania warty...
— Tak jest, panie poruczniku — przyjąłem polecenie w postawie baczność.
Pułkownik uspokojony moim zdyscyplinowaniem dał znak ręką, że wszystko jest w porządku, i
inspekcja poszła dalej, i my płynęliśmy dalej. Dokąd, z grubsza wiedzieliśmy, ale jak długo to jeszcze
potrwa, tego nikt nie wiedział. I nikt nie przypuszczał, że los „Laconii” ma się spełnić dwunastego września
1942 roku.
Właśnie 12 września, parę minut po ósmej, zszedłem z posterunku przy Włochach, ustępując miejsca
koledze ze szkoły Gienkowi Startkowi. Zostawiłem mu też swój pas ratunkowy, gdyż Gienek idąc na służbę
zapomniał o takim drobiazgu. Nie zastanawiałem się nad tym, co robię, gdyż pasów na statku było mnóstwo
i w razie jakiegoś wypadku starczyłoby ich dla wszystkich.
Poszedłem do mesy i tam jeden z kolegów zaczął mnie dość rozwlekle informować, że w kantynie
sprzedają...
Co sprzedają, tego już się nie dowiedziałem.
W ułamku sekundy usłyszałem huk, statkiem szarpnęło i lunęła woda z wywalonych iluminatorów.
Nie wiem, kiedy znalazłem się na podłodze. Gdy usiłowałem się podnieść, nastąpił kolejny huk, wstrząs,
znów prysznic i poczułem zapach siarki. Ktoś krzyknął, coś spadło mi na głowę. Nie bardzo wiedziałem, co
się ze mną stało i gdzie jestem. Ocknąłem się pod ścianą mesy. Znajdowałem się w wodzie. Ale co to?
Podłoga jakoś dziwnie sterczy w górę, przy wyjściu z mesy pali się fioletowa żarówka, dzwonki alarmowe
nie dzwonią i maszynownia milczy jakąś złą, martwą ciszą. Rozejrzałem się.
Byłem sam.
Wyłożona linoleum i spryskana wodą podłoga jest bardzo śliska. Próbuję przedostać się do wyjścia, ale
po dwóch krokach leżę jak długi i jadę na brzuchu pod ścianę. Tam, gdzie byłem. Druga i trzecia próba
kończy się tak samo. A więc trzeba się czołgać. Może w ten sposób uda mi się wypełznąć z pułapki. Że też
nie przyszło mi to od razu do głowy... Ale podłoga jest ciągle diabelnie śliska. Zsuwam się raz i drugi, ale nie
rezygnuję z kolejnych prób. Czas płynie. Panika, największy wróg znajdującego się w niebezpieczeństwie
człowieka, jest tuż obok. Przenika mnie gorąca fala lęku. Przez chwilę nie potrafię trzeźwo myśleć, jak przez
czerwoną mgłę widzę porzucony przez kogoś bagnet. On może mnie uratować.
Wbijam go w linoleum i pnę się do góry. Idzie mi dobrze. Jestem już pewien, że wydostanę się na
korytarz. Jest... Pochylona ściana daje pewne oparcie. Do przodu, do schodów, i na pokład, na otwartą
przestrzeń. Korytarz się kończy i kończy się oparcie. Schody są z prawej strorty. Okalają główną windę
„Laconii”. Ale uwaga! Żeby się do nich dostać, trzeba zrobić parę kroków bez oparcia, a tam, z lewej strony
pod burtą woda po pas, a w niej kłębowisko ludzi. W fioletowej poświacie wyglądają wprost niesamowicie.
Wyją, szarpią się, topią jeden drugiego.
Kto da się zepchnąć do burty, nie ma dla niego ratunku, kto próbuje podpełznąć do schodów, jest
ściągany przez tych, którzy zostali w wodzie. Muszę stąd uciec. Oni są już w piekle. Jeden fałszywy krok do
schodów i zwalę się do nich. Zginę. Trzeba siei cofnąć. Z korytarza jest wejście na żelazne schodki. Znam je.
Wyjdę nimi na górę. Schodki kręcą się spił ralą. Prędzej, prędzej, popędzam sam siebie. Zostało mi mało
czasu. Prędzej...
W dole szum wody, która zalewa przyległą maszynownię, a na drodze przeszkoda. Trup. Zajmuje całą
szerokość schodków, ale muszę go minąć. Rzekomy trup chwyta mnie za nogę i rzęzi. Pewno prosi o pomoc.
Wyrywam mu nogę i uciekam.
Już niedaleko. W ciemności natrafiam na drzwi. Za nimi jest otwarty pokład. Pociągam klamkę do
siebie. Drzwi nie ustępują. Mocniej... mocniej... Nic z tego. Koniec drogi. Zamknięta.
A czas płynie.
Znów szarpię, kopię. Muszą puścić. Nic z tego. Naciskam klamkę i całym ciałem walę się na
przeszkodę. Drzwi otwarte. Potykając się o próg, wylatuję na pokład jak z procy. Nie były zamknięte, po
prostu trzeba było je pchnąć!
Nie mam czasu na zastanawianie się nad swoją głupotą. Obmacując potłuczony o pokład nos,
rozglądam się za ludźmi. Nie ma tutaj nikogo. Jestem na najwyższym pokładzie słonecznym, a życie można
ratować dwa poziomy niżej, z pokładu szalupowego. Czas nagli, przechył „Laconii” dochodzi już do
trzydziestu stopni. Zbiegam po schodach międzypokładowych w dół, wprost na kolegów. Witek, Zdzich i
Stefan stoją oparci o falszburtę.
— Co robicie? — wpadłem na nich jak bomba z zapalonym lontem.
— Nic... Na szalupę ratunkową nie dostaniesz się. Anglicy nie puszczają.
— Próbowaliście?
— Tak, grozili bronią. I nie żartowali. To na nic...
— Gdzie są te łodzie?
— Prawie wszystkie, które nadawały się do spuszczenia na wodę, już na morzu.
— To pies trącał łodzie, są tratwy — wskazałem ręką. Były obok. Zbite z desek pomalowanych na
olejno, z linowymi uchwytami. Ułożone jedna na drugiej stały w czworoboku przy skrzyni z pasami
ratunkowymi.
— No to co, że są?
— Jak to co? — traciłem cierpliwość. — Musimy się ratować, przecież ten statek tonie...
Stefan jakby stracił ochotę do rozmowy ze mną. Zdzich i Witek milczeli od początku.
„Laconia” jak chory, któremu na moment przed śmiercią wraca przytomność, zaczęła odzyskim
równowagę.
— Patrzcie, nie utonie, prostuje się... — Witek nie zdawał sobie sprawy, ze to już zaczynała się agonia.
Ja też o tym nie wiedziałem, ale instynkt samozachowawczy zmuszał mnie do działania.
— Koledzy, kto mi pomoże, bierzmy się za tratwę, sam nie dam sobie rady — ponaglałem.
Zdecydowali się, ale teraz pojawiły się nowe problemy. W wodzie są rekiny, a żaden z nich nie umie
pływać.
— Nikt nie pływa? — upewniłem się raz jeszcze.
Zdzich przyznał, że trochę pływa, ale bardzo tego nie lubi.
— Nie szkodzi, dociągnijcie pasy... Ja skoczę pierwszy i wam pomogę.
Do wody było parę metrów. Wyrzuciliśmy tratwę. Spadła obok burty i słabo widoczna kołysała się na
falach. W lewo i w prawo.
Na chwilę przed opuszczeniem statku jesteśmy świadkami niepowtarzalnego widowiska. Niemcy,
widząc, że „Laconia” tonie, że od zakończenia służby na morzu dzielą ją minuty i że przy jej działach nie ma
nikogo, nie kryją się. Wynurzają się na powierzchnię i zapalają światła. Załoga pręży się na pokładzie i
skanduje: „Sieg heil... Sieg heil”...
Może nie wiedzą, że właśnie dwa tysiące ich sprzymierzeńców idzie pod wodę! Cieszą się, bo
angielskim sklepikarzom, z którymi niedługo zrobią porządek, zatopili towar. Jakikolwiek by był...
Kapitan „Laconii” Rudolf Sharp i jego zastępca Georg Steel wybrali marynarską śmierć. Nie zeszli z
pokładu. Stali na pomoście nawigacyjnym z zapalonymi fajkami. O czym wtedy myśleli, to ich sprawa. Z
rozkazu kapitana opuścił swoją kabinę radiotelegrafista, który od momentu eksplozji pierwszej torpedy
wystukiwał rozpaczliwy meldunek: SOS „Laconia”, SOS „Laconia”, podając zarazem pozycję tonącego
statku.
Noc była ciemna. Wiał lekki wiatr, który podnosił długą falę. Z pokładu ocean nie wyglądał groźnie.
Nie pienił się, nie biesił, bujał łagodnie, jakby zapraszał do nocnej kąpieli. Skoczyłem głową w dół.
Do wody było dalej, niż myślałem. Lot w ciemność i gwiazdy w oczach. W chwili zderzenia nie byłem
pewny, czy trzasnąłem głową w wodę, czy w tratwę. Sekundy i jestem na powierzchni. Wszystko w
porządku, głowę mam całą. Jest i tratwa. Kołysze się obok, w zasięgu wyciągniętej ręki. Podpływam do niej
i wrzeszczę do kolegów.
— Skaczcie!
Ich ciemne sylwetki rysują się przy falszburcie.
— Jak?
Witek chce, ale nie może przezwyciężyć strachu. To jego pierwszy w życiu skok do wody.
— Na głowę albo na nogi. Wszystko jedno jak. Skaczcie! — wydzieram się, jak mogę najgłośniej.
Ktoś oderwał się od statku i wpada do wody kilka metrów od tratwy. Ale to jakiś Włoch. Mówi coś,
czego nie rozumiem.
— Skaczcie, do jasnej cholery! — krzyczę do swoich.
Nareszcie. Pierwszy decyduje się Zdzich, po nim Stefan. Spada też Witek. Podpływam do niego, łapię
za kołnierz koszuli, żeby go doholować do tratwy! Krztusi się wodą, nie wie, co się z nim dzieje.
Przyciągnięty do tratwy, ściska kurczowo uchwyt i uśmiecha się.
— Ale miałem pietra!
Wszystko, co najgorsze, było jeszcze przed nami, ale Witek zadowolony z wyczynu dokonanego przed
chwilą nie zdawał sobie z tego sprawy.
Nigdy nie miałem ciągot do przewodzenia innym im to, że teraz zachowywałem się, jakbym był
mądrzejszy, wynikało chyba z faktu, że bardziej niż inni byłem oswojony z wodą. I pewnie dlatego nie
bałem się oceanu. Nie wiedziałem, czym jest.
— Panowie, odbijamy od statku. Musimy być kilkadziesiąt metrów stąd, jak „Laconia” zatonie.
— Może ona wcale nie zatonie — Witek ciągle miał nadzieję.
— Zatonie — powiedziałem. — A my zatoniemy z nią, jeśli szybko stąd nie odejdziemy. Nie ma na co
czekać. Róbmy coś...
Popychamy tratwę przed sobą i stoimy w miejscu.
— Do diabła, nie tak! — Sam nie wiem, czy mówię, czy krzyczę, — Słuchajcie mnie uważnie. Po
przejściu grzbietu fali odbicie nogami jak do żabki, potem czekamy na następną falę i tak samo.
Ale do kogo ja to mówię? Witek i Stefan zaczęli wierzgać jak dzikie ogiery i w rezultacie nadal staliśmy
w miejscu. Włoch i Zdzich wiedzieli, o co chodzi, ale tamci dwaj byli do niczego. Wyłączyłem ich.
— Wy nic nie róbcie, tylko trzymajcie się tratwy.
Czas ponaglał. Od wybuchu torped upłynęło już na pewno kilkanaście minut. „Laconia” nieuchronnie
tonęła. Odbicie od jej burty poszło nam opornie, ale potem ocean zaczął nas jakby wciągać z fali na falę.
Zaczęliśmy się oddalać od niebezpiecznego miejsca. Ocean szumiał, na pokładach „Laconii” błyskały
latarki, dochodziły do nas krzyki i nawoływania ludzi, którzy tam jeszcze pozostali. Milczeliśmy. Nagle
„Laconia” zaczęła unosić się rufą w górę. Wyżej, coraz wyżej... Krzyk ludzi zamienił się w wycie. Ocean
pochłaniał swoją ofiarę. Z sekundy na sekundę znikał mostek kapitański, komin, rufa... i nie było nic.
Jeszcze chwila i błysk pod wodą, potem przeciągły ponury pomruk. To rozerwały się kotły. I zupełna cisza.
Noc, pustka i szum oceanu.
Tratwa kołysze się w dół i w górę. Nikt się nie odzywa.
Odległość i czas straciły swoje wymiary. Nie wiemy, jak długo przebywamy na tratwie. Może godzinę,
może dłużej. Woda początkowo wydawała nam się ciepła, teraz czujemy chłód. Buty mi nasiąkły, były
ciężkie i przeszkadzały. Zdjąłem je i wyrzuciłem. Jeden utonął od razu, drugi utrzymywał się na falach.
— But nie tonie, to właściciel też nie zginie — powiedziałem bez zastanowienia.
— A dlaczego ty zdjąłeś buty? — zaniepokoił się Stefan. — W czym będziesz chodził na lądzie...
— Wykombinuję drugie. W wodzie buty są niepotrzebne. Widziałeś ty rybę w butach? — Wysiliłem się
na żart, ale nikt się nie śmiał.
O tym, gdzie jesteśmy, mieliśmy bardzo mgliste wyobrażenie. Znajdowaliśmy się gdzieś na środkowym
Atlantyku, między Afryką i Ameryką, o setki mil od lądu. Osamotnieni, na tratwie, nie mieliśmy żadnych
szans przeżycia tej wojennej przygody. Nie byliśmy tu jednak zupełnie sami. Ale to tylko pogarszało naszą
sytuację. W tej słonej i żrącej wodzie były żywe istoty. Większe i mniejsze, przeważnie z ostrymi zębami.
Jedna taka uczepiła się nogi Zdzicha. Krzyknął, że rekin, i natychmiast chciał się wdrapać na tratwę. Nie on
jeden, wszyscy chcieliśmy zrobić to samo. Włoch też się domyślił, w czym rzecz. Podeszła fala, przeciążona
z jednej strony tratwa wykonała na jej grzbiecie salto i spadając zahaczyła o moją głowę. Uderzenie. Jasność.
Ciemność. I powrót do świadomości ze smakiem soli w ustach. Była jeszcze noc i byłem sam.
Potem nadszedł świt. Wydał mi się jakiś mglisty w białych oparach, słońce było nierealne, trupio blade.
Z godziny na godzinę traciłem siły. W miarę upływu czasu stawałem się coraz bardziej otępiały.
Było jeszcze widno, kiedy jak przez sen usłyszałem ludzkie głosy i poczułem, że czyjeś silne ręce
windują mnie do góry. Ktoś wlał mi do ust trochę wody, ktoś czymś mnie nakrył. Gdzie ja jestem,
zastanawiałem się. Jak przez mgłę widziałem pochylającą się nade mną białą postać. To chyba anioł,
pomyślałem bez sensu. Przetarłem spalone solą oczy i domniemany anioł zamienił się w kucharza z
„Laconii”. Znaczyło to, że obeszło się bez cudu. Byłem na szalupie ratunkowej, jednej z tych, które udało się
opuścić na wodę z tonącego statku. Na łodzi byli dwaj moi koledzy: Świderski i Rej. Zamieniliśmy parę
słów na odległość, gdyż rozdzielała nas długość łodzi. Oni byli na dziobie, ja na rufie. W szalupie znalazł się
też znany mi z widzenia porucznik brytyjski mówiący po rosyjsku. Poza tym było około trzydziestu innych
rozbitków.
Zapadła nagła podzwrotnikowa noc. Wiatr podniósł falę i przesłonił niebo ciemnymi chmurami.
Siedziałem na dnie łodzi i na przemian trząsłem się z zimna i wymiotowałem żółcią. Łódź była
przeładowana, ociężała i raz po raz ocean wlewał do jej wnętrza spienioną wodę. Bawił się z nami jak
gigantyczny kot z małą myszką...
Rano przyjęliśmy defiladę trupów. Przystrojone w pasy ratunkowe kołysały się na falach. Wszystkie
poogryzane przez rekiny. „Laconia” dała im niezgorszy żer.
Na naszej łodzi rządy objęli trzej marynarze z floty królewskiej, którzy opuścili już w tej wojnie parę
tonących okrętów i wiedzieli, co to znaczy czekać tygodniami na ratunek. Wytrawne wygi, trochę bandyci,
trochę ludzie, którzy okrutne prawa oceanu uznali za swoje. Uzbrojeni w noże i rewolwer zajęli miejsca na
rufie, gdzie mieścił się zbiornik ze słodką wodą. Kradli ją, co zauważyłem już pierwszej nocyj, ale udałem,
że nie widzę. Tygrys, który kradnie, nie jest złodziejem i lepiej się go nie czepiać.
Pogoda psuła się. Ocean pokryły białe grzywy wysokiej, dokuczliwej fali. Postawiony rano żagiel po
południu trzeba było ściągnąć do połowy masztu, a przed nadejściem nocy do końca zrefować. Ocean
chlustał zimną wodą, wynosił łódź po parę metrów w górę i rzucał w czarną otchłań. Chciał się z nas
otrząsnąć na zawsze i biesił się, że mu się to nie udaje. Przez całą noc wylewaliśmy czerpakami wodę za
burtę.
W ten sposób minął dzień, kolejna, noc i znów nadchodził świt. Kiedy niebo pojaśniało, dostrzegliśmy
na horyzoncie jakiś okręt. Płynął w naszym kierunku. Obecni na łodzi marynarze, znający sylwetki okrętów
Jego Królewskiej Mości, zaczęli się sprzeczać.
— Płynie do nas kontrtorpedowiec klasy „Hunt”...
— Nie, to na pewno fregata klasy „Flower”...
Wiwatowali, kiedy jednostka niosąca nam ratunek, tego byliśmy pewni, znajdowała się jeszcze bardzo
daleko. Gdy podpłynęła bliżej, nastąpiło ogólne rozczarowanie. To nie był ani kontrtorpedowiec, ani fregata.
Zbliżał się do nas włoski okręt podwodny.
Radość prysnęła. Nie było się z czego cieszyć. Włosi podpłynęli do nas, rzucili cumę i kazali ją przejąć.
— Czy na łodzi ktoś mówi po włosku? — zapytał kapitan.
— Tak, ja mówię — zgłosiła się młoda kobieta z dzieckiem, która zajmowała miejsce na dziobie.
— Czy są na łodzi Włosi? — padło następne pytanie.
— Nie, nie ma — odpowiedziała młoda matka. — Widzieliśmy łodzie z uratowanymi Włochami, są na
pewno niedaleko.
Kapitan podziękował za informację.
— Mam dla was dobrą wiadomość — powiedział jeszcze. — Pomoc jest już w drodze. Będzie za dwa
dni. Nie odpływajcie stąd daleko.
Kapitan pożegnał nas skinieniem ręki i jego okręt zaczął się oddalać.
Szóstego dnia zapowiedziana radość. Na horyzoncie jest okręt. Płynie w kierunku naszej łodzi. Dymi.
Duży jakiś. „Znawcy” już go poznali — to krążownik Jego Królewskiej Mości, „Enterprise”. I znów się
pomylili. Okręt, który podpływa, jest krążownikiem, ale nazywa się „Gloire” i powiewa na nim bandera
„France Vichy”. Pójdziemy więc gdzieś za druty.
Fala jest wysoka i niebezpiecznie tłucze naszą łodzią o burtę „Gloire”. Czekam na dogodny moment,
chwytam linę spuszczoną z pokładu i wspinam się na rękach w górę. Potem chwyt marynarskich rąk i jestem
na okręcie. Jako pierwszy. Marynarze patrzą na mnie z podziwem, są zaskoczeni tym, że po sześciu dniach
odżywiania się tabletkami popijanymi naparstkami wody tak łatwo poradziłem sobie z wejściem na pokład.
Pytają o coś po francusku. Nie rozumiem, domyślam się tylko, że chodzi im o to, czy jestem Anglikiem.
— Pologne... — mówię.
Są chyba zadowoleni z mojej odpowiedzi. Śmieją się i poklepują mnie po plecach. Mówią coś do siebie,
jeden odchodzi i zaraz wraca z kolegą z załogi. Przyprowadzony pyta po polsku:
— Pan Polak?
— Tak...
— Ja też są Polak — wyjaśnia. — Tu u nas jest więcej Polaków. A pan sam?
— Nie, jest nas trzech.
— A gdzie oni?
Rozglądam się. Rej i Świderski otoczeni przez francuskich marynarzy pociągają z butelki.
— Tam... — wskazuję ręką.
— O psiakrew — skrobie się po głowie. — Niech pan poczeka, ja też zaraz przyniosę.
Wrócił z butelkami.
— Niech się pan napije...
Nigdy wino nie smakowało mi tak jak wtedy i nigdy z takim skutkiem. Nie skończyłem nawet pierwszej
butelki, kiedy pokład „Gloire” zobaczyłem nad sobą...
Marynarze wyciągali jeszcze ostatnich rozbitków z łodzi, kiedy ja spałem smacznie w pralni okrętowej
na posłaniu z worków i koców. Spałem kilkanaście godzin. Przespałem odnalezienie przez „Gloire” innych
łodzi z „Laconii”.
Francuzi od początku oddzielali nas od Anglików. Utykali po okręcie osobno, ich i nas, gdzie się tylko
dało. Ktoś im powiedział, że łodzie ratunkowe z „Laconii” nie były miejscem, w którym Polacy i Anglicy
umocnili wzajemną sympatię i przyjaźń. Taka była smutna prawda.
„Gloire” przeczesywał ocean w rejonie zatopienia „Laconii” jeszcze dwa dni, potem wziął kurs na
północny wschód. Nie wiedzieliśmy, dokąd płyniemy, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że na pewno nie będzie
to żaden z alianckich portów.
Krążownik zacumował na jeden dzień w Dakarze, uzupełnił paliwo, prowiant i skierował się na północ.
Dokąd teraz? Licho wie. Bliżej Anglii, bo na północ. Kierunek dobry, ale to, że po drodze gdzieś
wysiądziemy, jest pewne, a na jak długo, to się dopiero okaże.
Wysiadamy w Casablance. Pierwsi po tratwie schodzą Anglicy. Nie ma już ich, kiedy my stajemy na
nabrzeżu.
Wśród nas nie ma szefa kompanii starszego sierżanta Muchy. W jego zastępstwie zbiórkę zarządza
plutonowy Cygan. Ustawiamy się w dwuszeregu i odliczamy... Ta zbiórka sprawia wrażenie apelu poległych.
Dużo ich. Brakuje ponad trzydziestu.
Rozkaz „Triton-Null”
Kiedy dowódca U-156, korvettenkapitän Werner Hartenstein, stwierdził, że wysłane przez niego
torpedy trafiły w cel, i przez peryskop zobaczył, że transportowiec tonie, dał rozkaz wynurzenia. Zapewne
nie domyślał się wówczas, jaka niespodzianka czeka go na powierzchni.
Otóż wokół obłego, ociekającego wodą kadłuba podwodnego pirata pływały w pasach ratunkowych lub
czepiały się jakichś szczątków ze storpedowanego statku setki rozbitków. Po chwili dowódca U--boota
zorientował się, że dobiegające ze wszystkich stron wołania o pomoc wykrzykiwane są po włosku! I wtedy
uświadomił sobie, że storpedował statek przewożący żołnierzy sojuszniczej armii, co, jego zdaniem,
niezwykle komplikowało sytuację. Zapomniał nawet na moment, że do bilansu swych morskich zdobyczy
dopisze kolejne 20 000 zatopionych ton, co dawało mu wysoką lokatę na liście podwodnych łowców,
przestał nawet myśleć, że taki sukces może mu przynieść upragniony „Ritterkreuz”, gdyż führer hojnie
szafował wysokimi odznaczeniami dla swych pupilów, „przewodników wilczych stad”, najskuteczniej
zwalczających aliancką żeglugę.
Po chwili osłupienia zaczął organizować akcję ratunkową, biorąc między innymi na hol niektóre
wyładowane po burty szalupy okrętowe. Jednocześnie radiotelegrafista z U-156 gorączkowo wystukiwał
zaszyfrowany meldunek o akcji i jej zgoła nieprzewidzianym efekcie.
Radiodepesza, która wkrótce dotarła do Befelshaber der U-bootwaffe, mieszczącego się wówczas w
Paryżu, w pięknym, zabytkowym pałacyku przy Boulevard Suchet, po rozszyfrowaniu znalazła się na biurku
wielkiego admirała Karla Dönitza, który, aczkolwiek z niechęcią i oporami, zaakceptował w szybko
zredagowanej odpowiedzi podjęcie akcji ratunkowej. Jednocześnie z Paryża popłynęły rozkazy, aby do akcji
włączyły się pozostałe, działające w pobliżu, U-booty z grupy zaszyfrowanej kryptonimem „Eisbar”
(„Niedźwiedź polarny”). Crossadmiral zwrócił się też do kolaboracyjnego rządu Vichy, aby wysłał on na
ratunek okręty francuskie z eskadry stacjonującej w portach zachodnioafrykańskich. Na skutek tej prośby, a
ściślej mówiąc polecenia, wyszedł w morze z Kotonu dozorowiec „Dumont d'Urville”, z Konakry trałowiec
„Annamite” oraz z Dakaru lekki krążownik „Gloire”.
Także sam Hartenstein (uznając, że grossadmiral popiera jego postępowanie), nie bacząc, że zdradza
pozycję swego okrętu, nadał otwartym tekstem po angielsku pozycję (4,25 S i 11,26 W), w której znajdują
się rozbitkowie z zatopionej „Laconii”.
I nie wiadomo, jak potoczyłyby się dalej wypadki, gdyby 16 września o godz. 11.25 nad miejscem
wydarzeń nie pojawił się czterosilnikowy amerykański bombowiec, który nie zwracając uwagi na
rozpaczliwe sygnały rozbitków zaatakował wynurzonego U-boota. Trudno dziś ocenić, czy jego załoga
zdawała sobie sprawę z prawdziwego obrazu sytuacji na morzu, czy też bez względu na nią, za wszelką
cenę, postanowiła zniszczyć hitlerowski okręt podwodny. Widząc schodzącego do ataku Liberatora U-156
— a także inne znajdujące się w pobliżu niemieckie okręty podwodne — poszedł w zanurzenie, nie troszcząc
się o rozbitków zabranych na pokład ani o holowane szalupy. Wojna morska kieruje się własnymi, okrutnymi
i bezwzględnymi zasadami — Hartenstein bez wahania poświęcił sojuszników, aby ratować własną skórę.
Dopisało mu szczęście, choć bomby głębinowe z Liberatora padły niebezpiecznie blisko.
Korvettenkapitän i jego załoga wyszli z tej opresji obronną ręką, ale na biurko admirała Dönitza w
Paryżu dotarła kolejna depesza o ataku amerykańskiego bombowca i jego konsekwencjach.
I być może to wtedy zrodził się pierwszy wariant słynnego rozkazu „Triton”, znanego w literaturze jako
„Laconia - Befehl”. Dönitz wezwał bowiem swego oficera operacyjnego i podyktował mu depeszę, która
została niezwłocznie nadana do dowódców wszystkich U-bootów operujących w rejonie rozgrywającej się
tragedii.
„Tommy są świnie. Nie należy lekceważyć bezpieczeństwa okrętów i wystawiać je na niepotrzebne
ryzyko. Zastosować wszelkie środki ostrożności i przerwać akcję ratunkową. Zupełnie błędne jest
mniemanie, że przeciwnik będzie w jakimkolwiek wypadku miał względy dla naszych okrętów
podwodnych. Schacht (U-507) i Würdemann (U-506) — podać swoje pozycje...”
Późnym wieczorem tego samego dnia został zredagowany, opracowany i wysłany kolejny rozkaz, i to
on właśnie przeszedł do historii jako „Laconia-Befehl”. Rozkaz obowiązywał całą podwodną flotę
Kriegsmarine:
„Zakazuje się wszelkich prób ratowania załóg zatopionych statków. Zakaz ten obejmuje wyławianie
osób z wody i umieszczanie ich na łodziach ratunkowych, podnoszenie wywróconych łodzi ratunkowych
oraz podawanie rozbitkom jedzenia lub wody. Akcja ratunkowa sprzeczna jest z elementarnymi zasadami
prowadzenia wojny na morzu, której celem jest niszczenie nieprzyjacielskich statków i ich załóg. Trzeba być
twardym i pamiętać o tym, że nieprzyjaciel podczas lotniczych ataków bombowych na miasta niemieckie nie
oszczędza kobiet i dzieci”.
Przy okazji przypomniano też dowódcom U-bootów wydany znacznie wcześniej, bo w maju 1940 roku,
tzw. stały rozkaz wojenny numer 154 (Ständiger Kriegsbefehl 154).
„...Nie wyławiajcie i nie zabierajcie ze sobę rozbitków. Nie troszczcie się o łodzie ratunkowe statków
handlowych bez względu na panujące warunki atmosferyczne i odległość od lądu. Dbajcie tylko o swój
własny okręt... Na wojnie musimy być twardzi. Nieprzyjaciel rozpoczął wojnę (kto rozpoczął wojnę i był
pierwszym agresorem, historia już dawno i jednoznacznie oceniła — przyp. autorów), aby nas zniszczyć,
więc wszystko inne nie ma znaczenia...”
I do kompletu jeszcze jeden dokument, w którym postawiono „kropkę nad i”. Jest to odnaleziona po
wojnie w archiwach OKM i ujawniona osobista refleksja Karla Dönitza, głównodowodzącego hitlerowską
U-bootwaffe, a z czasem i całą Kriegsmarine, zanotowana na marginesie raportu kapitana Hartensteina z
akcji ratowania rozbitków z „Laconii”: ...incydent ten jeszcze raz dowodzi, że uczucia ludzkie mogą być
wielką przeszkodą w walce z nieprzyjacielem...
Prosto, jasno, szczerze powiedziane. Musimy być twardzi — i byli. Musimy się pozbyć ludzkich uczuć
— i bez oporów moralnych „wyrzucili je za burtę”. A swoją drogą ciekawe — ale tego pewnie nigdy się nie
dowiemy — czy grossadmiral skreśliłby takie słowa „z głębi serca i przekonań płynące”, gdyby
przypuszczał, że kiedyś staną się one znane całemu światu? I czy choć przez moment pomyślał, że owe
rozkazy — ten nr 154 z 1940 roku i „Triton-Null” z roku 1942 — usłyszy raz jeszcze, ale w zgoła innych
okolicznościach.
Czytać je bowiem będzie wolno i wyraźnie, akcentując każde sformułowanie, brytyjski oskarżyciel na
procesie norymberskim. Zaś słuchać ze spuszczoną głową on, grossadmiral hitlerowskiej III Rzeszy,
siedzący w tej sali na ławie wśród współoskarżonych przestępców wojennych...
Z fotela „prezydenta” na ławę oskarżonych
Ostatnie dni kwietnia 1945 roku...
W stosie gorejącego, szturmowanego przez oddziały radzieckie i polską „kościuszkowską” dywizję
Berlina płonie hitlerowski faszyzm, a w betonowych klitkach schronu pod Kancelarią Rzeszy miota się
Adolf Hitler. Wszyscy go zdradzili! I marszałek Rzeszy Hermann, i najwierniejszy z wiernych, wódz
czarnych pretorianów z SS Heinrich. Zanim Hitler skończy swe życie samobójczą śmiercią, pisze swój
polityczny testament. Rozdziela stanowiska i funkcje w ... przyszłym rządzie. Kogo postawi na jego czele?
Kto jeszcze zachował wiarę w geniusz i opatrznościową misję brunatnego wodza?
Jest taki. Wielki admirał Karl Dönitz!
Jemu to Hitler powierza stanowisko głowy państwa i naczelnego dowódcy sił zbrojnych.
Wiadomość o tej nominacji dociera do Dönitza (opuścił Berlin w połowie kwietnia) 30 kwietnia 1945
roku za pośrednictwem depeszy podpisanej przez Bormanna. Wielki admirał znajduje się wtedy w Plön,
gdzie zorganizował przejściowo kwaterę OKM; Ale i tu już nie jest bezpiecznie. Sztab Kriegsmarine, a
raczej jego resztki, przenoszą się więc na północ, pod granicę duńską, do Flensburga. Tam też zastaje
Dönitza bezwarunkowa kapitulacja hitlerowskich Niemiec.
I później następuje to, co historycy minionej wojny zwykli nazywać „epizodem flensburskim” lub
„dwudziestoma dniami pseudorządu wielkiego admirała Karla Dönitza”. Publicyści opisujący te wydarzenia
są bardziej dosadni i bezlitośni w swych określeniach. Nazywają to kpiną, groteską, szyderstwem historii.
A sam Dönitz wyniesiony kaprysem dziejów na szczyt swej kariery? Można go posądzać o wszystko,
ale z pewnością nie o głupotę. Zdaje sobie świetnie sprawę, zna przecież ustalenia Wielkiej Trójki na
konferencji w Jałcie, że jego „rząd” to parodia jakiejkolwiek władzy. Więc chyba udaje, bo przecież przez 20
dni „działa” i „urzęduje”, choć przed oknami budynku stoją brytyjskie czołgi. Różni historycy mają na ten
temat różne opinie, ale przeważa jedna — alianci po prostu zlekceważyli admirała i powołany przez niego
„gabinet”, pozwalając do czasu na śmieszną, nic nie znaczącą zabawę. Także zabawę „w wojsko”. Bo obok
Alianckiej Komisji Kontroli, która ma nadzorować wypełnianie warunków kapitulacji, we Flensburgu
istnieje ostatnia enklawa resztek armii III Rzeszy. Umundurowani i uzbrojeni żołnierze pełnią służbę
wartowniczą, kręcą się pozornie zaaferowani i przejęci swymi misjami oficerowie z dystynkcjami i z
odznaczeniami. Ta zabawa — jak wszystkie zresztą zabawy — ma swój kres.
Siedemnastego maja do Alianckiej Komisji Kontroli we Flensburgu przybywają delegaci radzieccy. W
parę dni później „rząd Rzeszy” otrzymuje wezwanie, aby stawił się w pełnym składzie 23 maja o godz. 9.45
na pokładzie zacumowanego w pobliskim porcie niemieckiego parowca „Patria”. I wtedy to wielki admirał
wydaje swym podwładnym ostatni — trzeba przyznać, że słuszny, sensowny i rozsądny — rozkaz, który
brzmi: „Panowie, pakować walizki...”
Dalszy rozwój wydarzeń,z „rządem” nie leży w sferze naszych zainteresowań. Skupmy się raczej na
osobie samego Dönitza, gdyż w ten sposób można dokonać ciekawych spostrzeżeń dotyczących mentalności
ostatniego „legalnego” przywódcy hitlerowskich Niemiec. W bogatej na ten temat literaturze znaleźć można
interesujące informacje i przyczynki.
Po aresztowaniu Dönitz jakiś czas przebywa w obozie jenieckim dla wyższych oficerów hitlerowskich
sił zbrojnych w Bad Monsdorf. Tam, w czasie jednego z licznych przesłuchań, oświadczył konfidencjonalnie
zdumionemu do granic oficerowi amerykańskiego wywiadu:
— Mogę panu dokładnie powiedzieć, dlaczego przegraliśmy drugą wojnę światową! Zbyt późno
wynaleźliśmy „Schnorchel”! (tzw. chrapy, urządzenie pozwalające U-bootom przebywać przez długi czas
pod wodą i korzystać w zanurzeniu z głównych silników spalinowych, a nie z elektrycznych, zasilanych z
akumulatorów, które miały ograniczony czas działania — przyp. Autorów)
A więc grossadmiral wierzył w wygraną? W jeszcze jedną „wunderwaffe”? Czyżby nie zdawał sobie
sprawy z rozwoju wydarzeń na frontach i ogromnej przewagi koalicji antyhitlerowskiej? Może warto
zrewidować zamieszczone powyżej twierdzenie, że nie należy uważać go za głupca? „Chrapy” miały
zadecydować o losach wojny! I twierdzi to oficer, któremu nie są przecież obce ani taktyczne, ani techniczne
arkana wojny podwodnej...
Ciekawie kreśli sylwetkę Dönitza niemiecki adwokat, Walter Hasenclever, który po dojściu Hitlera do
władzy wyemigrował do USA, a w 1944 roku powrócił do Europy wraz z amerykańską armią i pełnił służbę
w specjalnym oddziale przesłuchującym jeńców niemieckich. Był on przydzielony do załogi wspomnianego
już „hotelu” w Bad Monsdorf — bo trudno z uwagi na panujące tam warunki nazwać go „obozem
jenieckim” — gdzie trzymano władców i wyższych oficerów hitlerowskiego reżimu.
Oto co pisze Hasenclever w swym pamiętniku:
„Najantypatyczniejszy wśród nich wszystkich był jednak Karl Dönitz. Natura, która go uformowała,
dokonała w jego postaci i twarzy czegoś naprawdę niezwykłego: podarowała mu wysokie i rozległe czoło, a
pod nim pogniecioną czy raczej wykrzywioną twarz, której rysy były wyjątkowo pomarszczone i
pokurczone; miały w sobie coś zgorzkniałego... Jego osobowość zdawała się odpowiadać dokładnie rysom
twarzy, a ktoś, kto go nie znał, mógł powątpiewać w jego rzeczywiste zdolności...
A mimo to posiadał bezsprzeczny talent organizacyjny, umiejętność dowodzenia flotą wojenną, a jego
siła przebicia znajdowała wówczas powszechne uznanie. Był prawdopodobnie ostatnim spośród
najwyższych dowódców Wehrmachtu, który do końca wierzył w narodowy socjalizm. Naczelne dowództwo
marynarki (OKM) uchodziło zawsze za ostoję reżimu hitlerowskiego...”
Wojna i klęska Niemiec niczego więc nie nauczyły wielkiego admirała Karla Dönitza... Potwierdza to
jeszcze jeden fakt. Gdy już w Norymberdze, przed rozpoczęciem procesu, dostarczono mu do celi odpis aktu
oskarżenia, Dönitz na jego marginesie skreślił taką oto uwagę:
„Żaden z punktów tego oskarżenia nie dotyczy mnie w najmniejszym stopniu. Typowy przykład
amerykańskiego humoru!”
Sąd Narodów nie podzielił jednak opinii Karla Dönitza. A stawiane mu zarzuty nie były błahe.
Grossądmiral Karl Dönitz oskarżony został o:
1. Udział w przestępczym spisku narodowosocjalistycznym w celu objęcia władzy, przygotowania i
rozpętania wojny agresywnej;
2. Zbrodnie przeciwko pokojowi przez udział w prowadzeniu wojny agresywnej;
3. Zbrodnie wojenne — popełnione głównie na morzu.
Nas, oczywiście, interesuje przede wszystkim trzeci punkt oskarżenia.
Trzydziestego pierwszego sierpnia 1946 roku oskarżeni w procesie wygłosili swe ostatnie słowo.
Wystąpienie Dönitza — jak odnotowali sprawozdawcy z rozprawy — było pełne buty i przekonania o
słuszności dokonanych czynów oraz swej drogi życiowej.
Miesiąc później — 30 września 1946 roku — Trybunał Norymberski ogłosił wyrok. Wielkiego admirała
Karla Dönitza uznano winnym zarzucanych mu czynów. Ale wyrok był nadspodziewanie łagodny: tylko 10
lat więzienia! A może to i tak dużo, zważywszy, że jeden z sędziów amerykańskich, Francis Biddle,
głosował w ogóle za uwolnieniem Dönitza od winy i kary!
Karl Dönitz odsiedział cały wyrok i 1 października 1956 roku, dokładnie kilka minut po północy,
opuścił mury ponurej twierdzy w Spandau.
Miał wówczas 65 lat. Zamieszkał w małej zachodnioniemieckiej miejscowości Aumühle koło
Hamburga. Zmarł w 1980 roku...
Stwierdziwszy ten fakt, możemy zakończyć historię życia wielkiego admirała Karla Dönitza, historię
jego sukcesów i klęsk, wzlotów i upadku... Ale w dziejach wojen morskich jego imię i nazwisko pozostanie
na zawsze.
Z kronikarskiego obowiązku musimy odnotować w skrócie inne, związane dość ściśle z omawianymi
sprawami, fakty.
Oskarżony i odpowiadający za przestępstwa wojenne w procesie norymberskim admirał E. Raeder
skazany został na dożywotnie więzienie, z którego to wyroku odbył tylko część kary, został bowiem
zwolniony w 1955 roku. Zmarł w roku 1960.
Ponadto przed brytyjskimi sądami wojennymi odbyła się cała seria procesów, w których na ławach
oskarżonych zasiedli ludobójcy w mundurach Kriegsmarine. Odnotujmy tylko niektóre z nich.
W październiku 1945 roku przed sądem w Hamburgu stanęli członkowie załogi U-852, z jego dowódcą
kapitanem Heinzem Eskiem na czele. Oskarżeni o wymordowanie z zimną krwią rozbitków z greckiego
statku „Peleus”. Trzech spośród oskarżonych skazano na śmierć (wyroki wykonano), jednego na dożywocie,
a jednego na 15 lat więzienia.
W rok później, w październiku 1946 roku, przed brytyjskim sądem wojskowym w Hamburgu stanął
komandor podporucznik Karl H. Moehle, dowódca U-20, następnie U-103, a w końcu piątej flotylli okrętów
podwodnych. Na tym ostatnim stanowisku do jego obowiązków należało kontrolowanie i pilnowanie, aby
osławiony rozkaz Dönitza „Triton-Null”, czyli „Laconia-Befehl”, był ściśle przestrzegamy przez załogi
podległych mu U-bootów. Skazany został — „za gorliwość” — na pięć lat więzienia.
Tego typu przykładów można przytoczyć wiele, ale nie ma takiej potrzeby. Hitlerowskie zbrodnie
popełnione na morzu są tak oczywiste, że nie wymagają drobiazgowej biurokratycznej dokumentacji.
Wiesław Brodziński Tadeusz Stępień SOS „Laconia” Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1986 Okładkę projektował: Marek Soroka Redaktor: Wanda Włoszczak Redaktor techniczny: Grażyna Woźniak Korektor: Krystyna Stachowiak
Zamiast wstępu Autorzy tego tomiku długo zastanawiali się, w jaki sposób wprowadzić Czytelników w meritum omawianych wydarzeń. Minioną wojnę cechowało szczególne okrucieństwo — można się też spotkać z opinią, że to okrucieństwo i bezwzględność w stosowaniu metod walki znalazły wyjątkowe nasilenie w warunkach morskich. Może więc zamiast komentarza na ten temat wystarczy posłużyć się cytatami z dokumentów, które zostały ujawnione po wojnie. Oto fragment protokołu z konferencji z udziałem wyższych dowódców hitlerowskich sił zbrojnych — wojsk lądowych, marynarki i lotnictwa — z 3 stycznia 1942 roku: „... Po dalszych wywodach führer zwrócił uwagę na fakt, że niezależnie od tego, jak wiele statków zbudują Amerykanie, ich głównym problemem będą braki personalne. Z tego względu należy zatapiać bez ostrzeżenia statki handlowe, aby jak największa część załogi poniosła przy tym śmierć (...) okręty podwodne po storpedowaniu jednostki nieprzyjacielskiej powinny wynurzać się i ostrzeliwać łodzie ratunkowe...” Z przemówienia prezydenta Stanów Zjednoczonych AP — Franklina Delano Roosevelta, wygłoszonego we wrześniu 1942 roku do społeczeństwa amerykańskiego: „By zdobyć panowanie nad swiatem, Hitler musi opanować morza. Musi zniszczyć pomost z okrętów budowany przez Atlantyk, po którym płyną narzędzia, za pomocą których on i jego zbrodnie zostaną zmiecione z powierzchni ziemi...” Z rozkazu operacyjnego Oberkommando der Kriegsmarine zakodowanego jako „Atlantyk nr 16”, a wydanego z datą 7 października 1943 roku: „Do każdego konwoju należy zwykle tzw. reserve ship, statek specjalny o wyporności do 3000 BRT, przeznaczony do przyjmowania na pokład rozbitków po ataku okrętów podwodnych. Zatapianie tych statków ma szczególne znaczenie ze względu na zamiar zniszczenia załóg parowców”. Słowa zawarte w zacytowanych wyżej dokumentach nie wymagają chyba komentarzy... Sąd narodów Norymberga. Jesień 1945 roku... Wiekowe — historyczne wzmianki o tym grodzie sięgają XI wieku — położone nad niezbyt szeroką i leniwie płynącą rzeką Pegnitz, pełne historycznych zabytków, północnobawarskie miasto. Miało ono swe świetne i jasne okresy, okresy rozkwitu gospodarczego, promieniowania kulturą i sztuką (tu przecież czas jakiś działał tak nam bliski, genialny rzeźbiarz i snycerz gotyku, twórca Ołtarza Mariackiego w Krakowie, Wit Stwosz). Miała też dni ciemne i ponure, gdy po dojściu Hitlera do władzy stała się nieformalną stolicą faszyzmu, słynną z gigantycznych, pełnych złowieszczego i butnego ceremoniału parteitagów, celebrowanych na kolosalnym, specjalnie w tym celu wzniesionym stadionie. Jesienią 1945 roku Norymberga — podobnie jak większość niemieckich miast w zdruzgotanej wojną III Rzeszy — była inna niż ta, której obraz prezentują kroniki, przewodniki turystyczne, barwne foldery i kolorowe pocztówki. Kilka nalotów dywanowych przeprowadzonych przez strategiczne siły powietrzne aliantów zrobiło swoje, obracając w gruz i popiół całe kwartały zabudowy. W gruzach legła śliczna, wypieszczona norymberska starówka — wyglądająca podobnie jak inne historyczne centra starych miast, choćby w Warszawie, Gdańsku czy Wrocławiu. Zawalone rumowiskami kaniony ulic, sterczące samotnie ściany wypalonych kamienic. Z tej scenerii totalnego niemal zniszczenia wyłaniał się w centrum miasta, przy prostej i szerokiej Furtherstrasse, bardziej przypominający teatralną dekorację niż rzeczywistość obrazek: kompleks prawie nienaruszonych, nie tkniętych wojenną zawieruchą budynków. Dostępu do nich broni niskie, kamienne ogrodzenie z dwiema kutymi w żelazie bramami. W środku tkwi brzydkie i bezstylowe — a właściwie upozowane na pruski styl „monumentalny” — czteropiętrowe gmaszysko. Fronton tworzą przyciężkie, jakby wrośnięte w ziemię, kolumny, podtrzymujące zwieńczenie elewacji. Na galerii jednego z pięter nisze, w których tkwią posągi jakichś anonimowych postaci. Nie wszystkie zastygły na swych miejscach, nie zniszczony bowiem gmach też nosi ślady wojny. Część kamiennych postaci wymiotła z nisz fala uderzeniowa jakiejś bomby solidnego kalibru, która upadła w pobliżu. Inne detonacje urwały z murów płaty tynku, kolumny też są posiekane odłamkami, wyszczerbione, mur i kamień jest „ospowaty”, pełno na nim dziobów od uderzeń serii wielkokalibrowych pocisków z kaemów. Nad gmachem głównym wznosi się lekko nadwerężona, ale solidnie trzymająca się kopuła, pod którą znajduje się główna, dwukondygnacyjna, otoczona galerią sala budynku. To dawny Pałac Sprawiedliwości, siedziba sądu bawarskiego Landu, a później hitlerowskiej Rzeszy.
Scena, na której rozegra się wielki spektakl Sądu Narodów. Do głównego budynku przylega połączony krytym przejściem budynek administracyjny, dziś rzec by można typowy „biurowiec”, z labiryntem korytarzy pociętych jednakowo wyglądającymi drzwiami wiodącymi do urzędniczych pokojów. W głębi dziedzińca znajduje się długi, też czteropiętrowy, budynek więzienia o murach otynkowanych na brudnoszary, nijaki kolor, którego monotonię przerywają małe, zakratowane okienka, symetrycznie umieszczone jedno przy drugim w równych szeregach. Budynek więzienia łączy się z gmachem głównym podziemnym przejściem. Dość tych „krajobrazowych” opisów. Istotne bowiem jest tylko jedno. Właśnie w tym gmachu, oszczędzonym przez kaprys wojny, dokonać się ma dziejowy akt sprawiedliwości, może najdonioślejszy w historii prawa. Za stołem sędziowskim w Pałacu Sprawiedliwości zasiądzie Międzynarodowy Trybunał Wojskowy, a na ławie oskarżonych główni hitlerowscy przestępcy, odpowiedzialni za wtrącenie całego niemal świata w koszmar i gehennę II wojny, za nie spotykane dotąd w takiej skali masowe ludobójstwo. Zanim rozpocznie się ten proces i zajmiemy się bliżej jedną z postaci występujących na tej „scenie”, musimy cofnąć się o parę lat... Już w kilka tygodni po wybuchu II wojny światowej do stolic państw sojuszniczych — w pierwszym etapie do Paryża i Londynu, w następnym do Moskwy i Waszyngtonu — zaczęły z podbitych przez Niemców krajów napływać alarmujące doniesienia. Informacje te mówiły o faszystowskim terrorze, zbrodniach popełnianych na jeńcach wojennych i ludności cywilnej, o mordach i grabieży, wysiedleniach, masowych wywózkach na przymusowe roboty do Reichu, egzekucjach, pacyfikacjach, szczególnym znęcaniu się nad ludnością żydowską. W przestępstwach tych brał udział nie tylko wyspecjalizowany w sprawach eksterminacji aparat, jak np. budząca grozę tajna policja, czyli gestapo, ale także specjalne oddziały SS, jednostki „rycerskiego” ponoć Wehrmachtu, fanatycy z SA i NSDAP, ślepo posłuszna führerowi administracja, a nawet otumanieni wielkogermańskim „mitem” i „posłannictwem” zwykli obywatele brunatnej Rzeszy. Pierwsze sygnały nadeszły z Polski, kolejne z Norwegii, Belgii, Holandii, Francji, Grecji i Jugosławii, wreszcie z terenów Związku Radzieckiego. Nie mogły one pozostać bez echa. W rezultacie już w styczniu 1942 roku w szacownym pałacu St. James w Londynie z inicjatywy emigracyjnych rządów Polski i Czechosłowacji zwołano konferencję przedstawicieli tych krajów, których tereny znalazły się pod niemiecką okupacją. Na niej to po raz pierwszy postawiono kategoryczne żądanie sądowego ścigania wszystkich winnych pogwałcenia prawa ujętego w międzynarodowych konwencjach precyzujących sposób prowadzenia działań wojennych i podkreślono z naciskiem, że jednym z celów wojny podjętej przez koalicję antyhitlerowską jest ściganie i ukaranie przestępców wojennych. Bez względu na to, czy wydawali oni rozkazy popełniania tych zbrodni, czy brali w nich czynny udział, czy pomagali innym, a nawet nie przeciwstawiali się — jeśli mieli taką możliwość — realizacji programu zagłady ludów Europy. I nie tylko, bo przecież w grę wchodziły również przestępstwa popełnione w Afryce i na neutralnych, międzynarodowych obszarach, np. na morzu! Deklarację tę poparły solidarnie wszystkie kraje, które znalazły się w zasięgu hitlerowskiej przemocy. Związek Radziecki dał temu wyraz w trzech notach — z listopada 1941 roku oraz stycznia i kwietnia 1942 roku — informując o gwałtach popełnianych na zajętych w wyniku agresji obszarach ZSRR, potępiając je i zapowiadając kategorycznie surowe ukaranie wszystkich winnych odpowiedzialnych za te przestępstwa. Końcowym rezultatem tych przedsięwzięć było opublikowanie 1 listopada 1943 roku w Moskwie deklaracji trzech mocarstw wielkiej koalicji: Związku Radzieckiego, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, zapowiadającej, że wszyscy przestępcy wojenni wydani zostaną tym krajom, na terenie których dopuścili się dokonania zbrodni. Deklaracja ta głosiła również, że tzw. główni przestępcy hitlerowscy, których działalność jest „międzynarodowa”, gdyż nie da się określić granicami obszarów geograficznych, sądzeni będą na podstawie wspólnej decyzji sojuszniczej przez specjalnie powołany w tym celu Międzynarodowy Trybunał Wojskowy. Te właśnie akta stanowiły podstawę prawną do norymberskiego „Procesu Stulecia”, gdyż tak określiła ten sąd międzynarodowa opinia publiczna. Jednocześnie rozpoczęła w Londynie działanie Komisja Narodów Zjednoczonych do Spraw Zbrodni Wojennych, która publikowała listy oskarżonych i poszukiwanych morderców. Komisja ta uznała, że pojęcie zbrodni wojennej obejmuje: naruszenie praw i zwyczajów wojennych, czyli zbrodnie wojenne w ścisłym tego słowa znaczeniu, planowanie, wszczęcie i prowadzenie wojny agresywnej oraz czyny dokonywane przed rozpoczęciem wojny, ale sprzeczne z elementarnymi zasadami prawnymi obowiązującymi cywilizowane narody, tzw. przestępstwa wobec ludzkości. Po tej dygresji czas wrócić na arenę będących tematem tego tomiku wydarzeń. Jest jesień 1945 roku. Norymberga, miasto, które znalazło się — zgodnie z powziętymi przez
sojuszników ustaleniami o podziale okupowanych Niemiec — na terenie zajętym przez wojska amerykańskie. W morzu ruin ocalałe, wielkie, ponure gmaszysko z szarego piaskowca, budynek dawnego Pałacu Sprawiedliwości. Może nigdy wcześniej jego mury nie odpowiadały tak dokładnie pojęciu „sprawiedliwość”, jak właśnie w tych dniach... W kilka dni po zajęciu tego miasta przez oddziały armii amerykańskiej zakwaterowano tu oddział artylerii przeciwlotniczej. W wielkiej sali rozpraw, straszącej powybijanymi szybami, ulokowano bar, w którym wiecznie żujący gumę żołnierze popijali piwo. I raczej obojętnie spoglądali na wycięte z ilustrowanych magazynów fotografie roznegliżowanych „girls”, którymi załatano liszaje odpadającego tynku. Nawet nie podejrzewali, że już za parę miesięcy rozegra się w tej sali historyczny akt dziejowej sprawiedliwości. Uwaga, sąd idzie! Amerykańskie służby kwatermistrzowskie działają sprawnie. Gdy tylko zapadła decyzja, że Międzynarodowy Trybunał Wojskowy zbierze się w Norymberdze, właśnie w tym ocalałym budynku byłego sądu, szybko wysiedlono z gmachu chłopców z „pelotki”, W rekordowo krótkim czasie, rzucając do roboty całe kolumny jeńców (głównie byłych esesmanów!), wyremontowano i przerobiono kompleks budynków. Prowizorycznie, lecz solidnie naprawiono szkody poczynione przez alianckie bomby. Z całego miasta zwieziono meble. Jakieś ławy, fotele dawnych patrycjuszy, setki biurek i krzeseł. Zmodernizowano też gmach więzienia. A nade wszystko zmontowano specjalny węzeł łączności (otrzymał on symboliczny kryptonim „Justice”, czyli „Sprawiedliwość”) — przeciągnięto ok. 200 km kabli, podłączono baterię aparatów telefonicznych i dalekopisów (głównie na użytek prasy, bowiem korespondenci zagraniczni zapowiedzieli liczny udział w procesie), zainstalowano radiostację dużego zasięgu. I zmieniono wystrój głównej sali rozpraw, właśnie tej pod górującą nad budynkiem kopułą. Może niezbyt fortunnie, bo, jak zauważył jeden z brytyjskich dziennikarzy, bardziej w stylu „made in Hollywood” niż zgodnie z sądowym dostojeństwem. Ze starego wnętrza pozostawiono tylko niezbyt udaną, eklektyczną w stylu, ale może z tego względu pasującą do atmosfery przygotowywanej rozprawy, rzeźbę pod symboliczno-dwuznacznym mianem „Grzech pierworodny”. To zresztą nie było ważne. Ważny był ustawiony na podwyższeniu stół trybunału, który miał w tle stale podświetlone cztery flagi o narodowych barwach: ozdobioną złocistym sierpem i młotem czerwień Związku Radzieckiego, francuskie „tricolore”, krzyżujące się pola brytyjskiego „Union Jack” oraz gwiaździsto- pasiasty amerykański „Strips and stars”. Amfiladą tłoczyły się miejsca dla sprawozdawców sadowych. Zainstalowano stanowiska dla kamer filmowych, a na jednej ze ścian umocowano zwijany ekran. Stanęły stoliki dla protokolantów i stenografów, w centrum wyróżniał się samotny pulpit dla świadków. I wreszcie ustawiona w dwóch rzędach ława oskarżonych, przed którą przygotowano miejsca dla obrońców. Na zapleczu ulokowano kabiny dla tłumaczy, połączone systemem przewodów z całą salą. Wszyscy uczestnicy rozprawy mogli jej słuchać w wybranym przez siebie języku: po angielsku, rosyjsku, francusku lub niemiecku. Nie zapomniano też o stanowiskach do nagrań na płyty najważniejszych momentów procesu (tak powszechnie obecnie stosowany system magnetofonowy był wtedy jeszcze w powijakach). Sprawą ważną była zewnętrzna ochrona obiektu, krążyły bowiem uporczywe plotki, nie wiadomo kto je rozsiewał, że mityczne podziemie zbrojne ma zamiar odbić i uwolnić oskarżonych! Najbliższy rejon sądu otoczyła więc gęsta sieć posterunków amerykańskiej żandarmerii wojskowej, znanej powszechnie pod nazwą „Military Police”. Dowódcą jednostki ochrony był pułkownik B. C. Andrus z korpusu sądownictwa i sprawiedliwości armii USA. Podlegli mu żołnierze prezentowali się doskonale. Specjalnie dobrani, liczący niemal 2 metry wzrostu chłopcy w nieskazitelnie czystych, wyprasowanych mundurach budzili respekt. Wyróżniały ich białe hełmy, na których w miejscu znanego powszechnie skrótu „MP” wymalowano symbol jednostki specjalnej: stylizowaną wagę będącą dla każdego czytelnym znakiem sprawiedliwości. Do tego białe, z wysokimi mankietami rękawice, białe getry nad butami i białe pasy, przy których w „kowbojskich olstrach” takiegoż koloru tkwiły poręczne colty. Najważniejszym jednak atrybutem ich wszechpotężnej władzy były białe pałki, za pomocą których sprawnie dyrygowali pieszym i zmotoryzowanym ruchem w pobliżu gmachu sądowego. Dla ścisłości historycznej dodajmy, że na sąsiednich ulicach ulokowano dyskretnie kilka wozów pancernych, wyposażonych w karabiny maszynowe i szybkostrzelne działka. Nic nie mogło zakłócić spokoju i powagi obrad Międzynarodowego Trybunału... Nadszedł 20 listopada 1945 roku. Rozpoczyna się rozprawa „Sądu Narodów”. Od wczesnych godzin rannych sala jest wypełniona do ostatniego miejsca. Tylko ława oskarżonych i
stół sędziowski świecą jeszcze pustkami. Wreszcie niemal bezszelestnie otwierają się drzwi i rosłe chłopaki z „MP” wprowadzają oskarżonych, którzy zajmują miejsca w kolejności, nie zmienionej do końca trwania procesu. W pierwszym rzędzie od lewej: Goering, Hess, Ribbentrop, Kaltenbrunner (ten zajmie miejsce dopiero po około dwóch tygodniach od chwili rozpoczęcia procesu, gdyż przebywa w szpitalu po ostrym zapaleniu opon mózgowych), Keitel, Rosenberg, Frank, Frick, Streicher, Funk i Schacht. Rząd drugi — Dönitz, Raeder, Schirach, Sauckel, Jodl, Papen, Seyss-Inquart, Speer, Neurath i jako ostatni Fritsche. Czy są wszyscy, których ściga ujarzmiona przez nich ludzkość podbitych narodów? Nie. Na ławie oskarżonych brak pierwszego z pierwszych wśród ludobójców, czyli samego „wodza narodu niemieckiego” Adolfa Hitlera, i jego „najwierniejszego z wiernych”, realizatora ludobójczych planów, szefa SS, gestapo i innych organizacji, reischsführera Himmlera. Już wiadomo, że obaj popełnili samobójstwo na gruzach brunatnego mocarstwa. Jest tylko trzeci z „wielkiej trójcy” — reichsmarschall Hermann Goering — stwórca i dowódca Luftwaffe, pełnomocnik planu zbrojeniowego, Wielki Łowczy Rzeszy, kabotyn i narkoman, obwieszający się brylantowymi orderami, a czasem występujący wśród zaufanych w todze rzymskich cezarów. Co wcale nie przeszkadza, że właśnie Goering przez blisko rok trwania rozprawy będzie odgrywał śmieszną rolę „primadonny procesu”, jak to trafnie określił jeden z korespondentów obserwujących jej przebieg. Nic mu to nie da. Spośród przestępców objętych międzynarodowym aktem oskarżenia brakuje jeszcze czterech. Leya, kierownika niewolniczej służby pracy, który również popełnił, już w więzieniu, samobójstwo. Potentata przemysłu zbrojeniowego Gustawa Kruppa (jest ponoć beznadziejnie chory i lekarze mają zadecydować, czy może stanąć przed Trybunałem). Szarej eminencji III Rzeszy, wszechwładnego i powszechnie znienawidzonego zastępcy Hitlera w aparacie władzy NSDAP, Bormanna (zniknął bez śladu, dziś już wiadomo, że zginął w czasie próby przedarcia się z oblężonego Berlina). I ministra propagandy doktora Goebbelsa, który poszedł w ślady umiłowanego wodza i popełnił samobójstwo w podziemnym bunkrze kancelarii führera. Pozostali siedzą na ławie oskarżonych. Sama śmietanka hitlerowskiego reżimu. Nerwowe, przedłużające się chwile wyczekiwania... I wreszcie ten doniosły moment. Amerykański sekretarz Trybunału, pułkownik Charles W. Mayes, stając w przejściu pomiędzy ławą oskarżonych a sędziowskim podestem, wygłasza sakramentalną formułę: — Attention! The court! Te słowa błyskawicznie przełożone na pozostałe oficjalne języki obrad, docierają do wszyskich. — Uwaga! Sąd! I wszyscy wstają z miejsc zgodnie z rytuałem obowiązującym w przybytku sprawiedliwości. W sali „pod kopułą” zalega cisza. Co bardziej skrupulatni korespondenci zerkają ukradkiem pod mankiety mundurów i cywilnych marynarek. Jest dokładnie 10.03. Warto to odnotować — historyczna data 20 listopada 1945 roku i historyczna godzina. 10.03... W niepokaźnych, bocznych i nie rzucających się w oczy drzwiach pojawia się sędziowski korowód. Czterech sędziów głównych i czterech zastępców. Spokojnie, dostojnie zajmują swoje miejsca. Międzynarodowemu Trybunałowi Wojskowemu przewodniczy lord Geoffrey Lawrence z Wielkiej Brytanii. W czarnej, klasycznej todze. Obok niego w oliwkowych mundurach dwaj sędziowie radzieccy — generał major I. T. Nikitczenko i jego zastępca pułkownik A. F. Wołkow. Majestat sądu ze strony USA reprezentuje Fr. Biddle... Nieco niżej zajmują miejsca oskarżyciele. Jest ich wielu. - Prokuraturę ZSRR reprezentują: generał R. Rudenko, pułkownik L. N. Smirnow, W. W. Kuchin, J. A. Ozol. W imieniu Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii oskarżają sir Hartley Shawcross i jego pomocnicy, między innymi sir Dawid Maxwell- Fyfe. Stronę francuską reprezentuje Charles Dubost. Liczne grono oskarżycieli amerykańskich — prokuratorzy Robert H. Jackson, Sidney Aldermann, doktor Robert Kempner, pułkownik John H. Amer, podpułkownik Brookhart Smith i Thomas J. Dodd... Nie wymieniamy wszystkich spoza sądowego stołu. Niektórzy zabierali głos tylko w wymagających ich wiedzy, „specjalistycznych”, momentach rozprawy. Z kronikarskiego obowiązku dodajmy jeszcze, że w przewodzie sądowym uczestniczyła — jako strona wspomagająca oskarżenie — także delegacja polskich prawników w składzie: Jerzy Sawicki, Tadeusz Cyprian, dr. dr. Piotrowski i Kurowski. A teraz wszystkie światła — filmowcy zamontowali swe jupitery — na ławę oskarżonych. Wyglądają niezbyt dobrze. Zwłaszcza ci w cywilnych garniturach i nominalny zastępca „wodza”, czyli „gruby Hermann”, w feldmarszałkowskim mundurze. Najlepiej trzymają się wojskowi, a wśród nich ten, który interesuje nas najbardziej. Grossadmiral Karl Dönitz.
„Grossadmiral” Siedzi na ławie oskarżonych jako pierwszy z lewej w drugim rzędzie. Prezentuje się dobrze. Mimo lat zachował prostą żołnierską sylwetkę. Granatowy mundur, w który jest ubrany, wyczyszczony starannie, zaprasowane kanty spodni... Tylko na rękawach ciemną smugą znaczy się ślad po odprutych, złocistych „wielopiętrowych” galonach. Grossadmiral Karl Dönitz. Z jego udziałem rozpoczyna się, jak to określił amerykański korespondent wojenny, ostatni parteitag w Norymberdze! To skrótowe sformułowanie zrobiło światową karierę. Ostatni parteitag w Norymberdze! I na dodatek z udziałem ostatniego „formalnego” wodza walącej się w gruzy III Rzeszy. Swą karierę wojskową i polityczną rozpoczął Dönitz dość wcześnie. Urodził się w roku 1891 i kiedy skończył 18 lat, wstąpił do szkoły oficerskiej cesarskiej Kriegsmarine. W przeddzień wybuchu I wojny — nosząc już porucznikowskie szlify — otrzymał przydział służbowy na krążownik „Breslau”. Ale młodego oficera nie interesowały zbytnio okręty nawodne, będące w tamtej epoce główną siłą uderzeniową wszystkich flot wojennych świata. Jego fascynuje nowy rodzaj broni morskiej, okręty podwodne. Poświęca więc mnóstwo czasu na teoretyczne i praktyczne studiowanie ich możliwości. Jego wiedza na ten temat musi być poważna i wszechstronna, skoro mimo młodego wieku dowództwo sił morskich kajzerowskich Niemiec powierza mu odpowiedzialne stanowisko wykładowcy w szkole dla dowódców U-bootów. Karl Dönitz nie przyjmuje jednak bezpiecznej „posady” na lądzie. Woli morze i walkę na nim. Zwłaszcza zaś w jego głębinach. Czyni więc starania, by znaleźć się na pokładzie jednego z U-bootów, których pod koniec I wojny światowej cesarska flota miała około 140. Jego zabiegi kończą się pomyślnie. W latach 1916—1918 dowodzi kolejno kilkoma „podwodniakami” i zdobywa opinię nie tylko świetnego teoretyka, ale i praktyka wojny podwodnej (U-booty pod jego dowództwem odnoszą kilka liczących się sukcesów bojowych). Mało znany epizod z życia Dönitza to fakt, że pod koniec wojny dostał się do niewoli brytyjskiej. I tam, w obozie jenieckim, nie bardzo wiadomo dlaczego, nic mu bowiem nie groziło ze strony dżentelmeńskich wyspiarzy, symuluje chorobę umysłową! Krąży po terenie obozu ze zwieszoną głową i wydaje odgłosy mające imitować... pracę silników okrętowych. Psychiatrzy angielscy dość szybko rozszyfrowali i zdemaskowalifgego „wariata”, a kuracja w postaci umieszczenia w izolatce okazała się skuteczna. W roku 1919 wychodzi z niewoli i wraca do kraju, gdzie trafia do szeregów mocno okrojonych i kontrolowanych przez Ententę sił zbrojnych Republiki Weimarskiej. Zostaje zatrudniony w sztabie sił morskich obszaru Morza Północnego. Jak wiadomo, traktat wersalski zabraniał pokonanym Niemcom posiadania okrętów podwodnych, które uznano za broń wybitnie ofensywną (zwycięskie państwa miały świeżo w pamięci straty, jakie zadały ich flotom - zwłaszcza handlowej - nieprzyjacielskie U-booty). Ale Dönitz wierzy, że to tylko przejściowy kryzys. Że miłość jego życia, okręty podwodne, prędzej czy później znajdą się na morzach i oceanach. I to pod niemiecką banderą. A zatem nie przestaje się nimi zajmować. Analizuje raporty z działań okrętów podwodnych w czasie minionej wojny, pilnie czyta prasę fachową, interesuje się wszystkimi nowinkami technicznymi z tej dziedziny. Przekonanie, że się nie myli, potwierdza fakt, iż mimo nadzoru i kontroli (coraz liberalniejszej) w Niemczech prowadzi się tajnie badania i eksperymenty w tym zakresie. Tymczasem Dönitz awansuje. Obejmuje coraz to wyższe i bardziej odpowiedzialne stanowiska — jest dowódcą dywizjonu niszczycieli (według ówczesnej nomenklatury kontrtorpedowców), a następnie staje na kapitańskim mostku krążownika. Wielki dzień Dönitza nadchodzi wraz z dojściem do władzy Hitlera, który jawnie łamie wszelkie ograniczenia narzucone w Wersalu i szykując się do podboju Europy w błyskawicznym tempie odbudowuje siły lądowe, powietrzne i morskie nowej Rzeszy. W czerwcu 1935 roku pierwszy okręt podwodny odrodzonej Kriegsmarine spływa na wodę! Dönitz jest w swoim żywiole. Ma już stopień komandora i wkrótce — jako powszechnie uznany specjalista walki podwodnej — obejmuje stanowisko dowódcy pierwszej flotylli U--bootów, noszących banderę ze swastyką. We wrześniu 1938 roku znów awansuje otrzymując oficjalny tytuł „Führer der Unterseeboote”, czyli „wódz okrętów podwodnych”. To nie zaspokaja jednak jego ambicji. Ten wysoki, szczupły, świetnie się prezentujący oficer, noszący z dumą bojowe odznaczenia zdobyte jeszcze w latach 1914—1918, marzy tylko o dwóch sprawach. Chce zostać dowódcą naczelnym marynarki wojennej Niemiec, a więc zająć miejsce pełniącego tę funkcję admirała Ericha Readera, którego po cichu uważa za zniedołężniałego ramola, nie rozumiejącego nowych zasad prowadzenia wojny morskiej, i ze swych ukochanych U--bootów uczynić główną, rozstrzygającą o powodzeniu siłę uderzeniową Kriegsmarine. Dönitz chce za pomocą U-bootów wygrać szybko zbliżającą się II wojnę światową. Pierwsze z tych marzeń się spełni, drugie na szczęścicie, nie. Führer wysoko ceni swego „podwodnego” admirała, który staje się jego pupilkiem. Ma do Dönitza
bezgraniczne zaufanie, liczy się z jego zdaniem i opinią, nigdy nie beszta go publicznie, jak to czyni niejednokrotnie w stosunku do innych dowódców — generałów, a nawet marszałków. I okazuje się, że Hitler właściwie ocenia swego wiernego paladyna w granatowym uniformie. Karl Dönitz jest bowiem nie tylko zawodowym marynarzem, doświadczonym dowódcą, ale także fanatycznym hitlerowcem, zwolennikiem ideologii narodowosocjalistycznej. Świadczą o tym dokumenty — rozkazy Dönitza skierowane do podwładnych. Przytoczyli je skwapliwie oskarżyciele w czasie trwania procesu norymberskiego. Dönitz pisał między innymi: „Jestem gorącym zwolennikiem szkolenia ideologicznego. Cały korpus oficerski należy ustawić tak, by czuł się współodpowiedzialny za państwo narodowosocjalistyczne... Dlatego żądam od dowódców i komendantów marynarki wojennej, aby w sposób jasny i jednoznaczny szli drogą wypełniania żołnierskiej powinności, niezależnie od tego, co się może wydarzyć. Żądam od nich, by dusili w zarodku wszelkie oznaki i zaczątki takich postaw, które mogą zagrozić realizacji tej drogi w wojsku”. Mając takiego dowódcę hitlerowska Kriegsmarine szybko osiągnęła „ideologiczne morale” na najwyższym poziomie! Świadczyć może o tym jeszcze jeden bardzo znamienny fakt. Gdy po nieudanym zamachu na Hitlera w lipcu 1944 roku niedoszła ofiara bomby podłożonej przez pułkownika von Stauffenberga w „Wilczym Szańcu” pod Kętrzynem wraz z oberkatem Himmlerem krwawo rozprawiła się z opozycją w niemieckich siłach zbrojnych, wśród represjonowanych, aresztowanych i wymordowanych było zaledwie trzech oficerów Kriegsmarine, i to wcale nie najwyższych stopniem. To jednak tylko dygresja, mająca przybliżyć Czytelnikom sylwetkę wielkiego admirała. Bo przecież na sądowej sali, przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym w Norymberdze, nie znalazł się on jedynie za swe przekonania polityczne czy wyznawaną ideologię. Ciążyły na nim o wiele poważniejsze zarzuty: planowanie, wszczęcie i prowadzenie wojny agresywnej, a nade wszystko naruszanie praw i zwyczajów wojennych, czyli zbrodnie wojenne w ścisłym tego słowa znaczeniu. Dönitz był bowiem nie tylko dowódcą i teoretykiem działań taktycznych i operacyjnych hitlerowskiej broni podwodnej. Interesowały go też ogólne zagadnienia prowadzenia wojny, zwłaszcza organizowania skrytego najazdu na terytorium przeciwnika. Jako potwierdzenie tej tezy służyć może mało znany fakt, również ujawniony i skomentowany w Pałacu Sprawiedliwości w Norymberdze. Gdy w planach hitlerowskich podbojów znalazła się sprawa podstępnego zaatakowania i opanowania Norwegii (operacja pod kryptonimem „Wesserübung”, czyli „Ćwiczenia nad Wezerą”), Karl Dönitz, który był wtajemniczony w prace przygotowawcze do inwazji, 9 października 1939 roku z własnej inicjatywy wysłał do admirała Raedera tajne memorandum, w którym omawiał działania praktyczne mające na celu opanowanie Trondheim i Narwiku. Memorandum to było rozpatrywane 12 grudnia 1939 roku na konferencji sztabu marynarki wojennej w Głównej Kwaterze führera, w której obok Hitlera brał udział admirał Raeder oraz sztabowcy Wehrmachtu, W. Keitel i A. Jodl. A zatem Dönitz interesował się nie tylko okrętami podwodnymi, ale także był zaangażowany w operacyjne i strategiczne planowanie agresywnej wojny! Potwierdzają to dokumenty (m. in. własnoręczny protokół Raedera ze wspomnianej konferencji), które ujawnił i skomentował oskarżyciel brytyjski Elwyn Jones. Ale i ta sztabowa działalność Dönitza nie była głównym punktem oskarżenia. Grossadmiral Dönitz odpowiadał za zbrodnie wojenne popełnione na morzu. Karl Dönitz był rzeczywiście świetnym znawcą broni podwodnej, a zwłaszcza jej taktycznych i operacyjnych możliwości. Dał tego dowody w czasie, gdy był „flagowym” admirałem i rozkazodawcą „Unterseeboote”. Bo przecież z jego to inspiracji III Rzesza oficjalnie proklamowała nieograniczoną wojnę w głębinach Bałtyku, później Morza Północnego i Śródziemnego, a wreszcie Atlantyku. To on sprawił, że „bitwa o Atlantyk” nabrała tak okrutnego i bezwzględnego charakteru. Do tego tematu wrócimy jeszcze na kartach prezentowanego Czytelnikom tomiku. Dönitz bowiem opracował teoretycznie, a później wprowadził w życie, nową formę walki podwodnej — był organizatorem tzw. wilczych stad osaczających śmiertelnym pierścieniem płynące głównie ze Stanów Zjednoczonych konwoje z zaopatrzeniem dla Anglii, samotnej wyspy. Jego ideą stało się hasło: zatopić Anglię! Właśnie przez totalną blokadę, przez przecięcie żywotnych dla Wielkiej Brytanii morskich arterii komunikacyjnych. Atlantyk stał się wówczas milczącą mogiłą dla setek i tysięcy statków floty transportowej państw antyhitlerowskiej koalicji i dla ich załóg. A te właśnie fragmenty morskiej wojny były szczególnie bezwzględne, brutalne i krwawe... Zanim potwierdzimy to przytaczając dokumenty z procesu norymberskiego, raz jeszcze wróćmy do postaci Karla Dönitza i jego spełnionych marzeń o objęciu dowództwa nad całą Kriegsmarine.
Niemieckie okręty nawodne — nawet najsilniejsze pancerniki klasy „Bismarck” czy „Tirpitz” — w pierwszym okresie wojny nie osiągnęły liczących się sultesów. Przeciwnie, flota Brytyjczyków i floty sprzymierzonych z nimi państw — także jednostki pływające pod biało-czerwona banderą — wykazywały swą stale rosnącą przewagę. Era „pływających twierdz” już się kończyła. W tej sytuacji pomiędzy Hitlerem a Raederem rozpoczął się spór na temat roli i przyszłości wielkich jednostek — okrętów liniowych i krążowników. Hitler uważał, że ich era już minęła. Raeder zajmował odmienne stanowisko. W tym momencie należy zwrócić uwagę na rolę Dönitza. Oficjalnie popierał on stanowisko swego przełożonego admirała Raedera, zaś poza jego plecami rozpowiadał, że tylko U-booty mogą przechylić szalę zwycięstwa na stronę Niemiec, a zatem przyznawał rację Hitlerowi. Była to w sumie „wielopiętrowa” gra o wpływy u wodza i najwyższe stanowisko w Kriegsmarine. Gra uwieńczona sukcesem. Dönitz okazał się chytrym lisem, któremu nie były obce nie tylko arkana walki podwodnej, ale też zakulisowe rozgrywki o władzę w środowisku dworu wielkiego wodza. I doczekał się upragnionego sukcesu. Sukcesji także! Po morskich klęskach nawodnej floty niemieckiej w styczniu 1943 roku zostaje zdymisjonowany jej głównodowodzący, wielki admirał Erich Raeder. Jego miejsce zajmuje Karl Dönitz, awansując jednocześnie — wypadek bez precedensu — o dwa stopnie w tabeli rang. Dönitz otrzymuje stopień wielkiego admirała (grossadmiral), dowództwo Kriegsmarine i jednocześnie zachowuje prawo bezpośredniego dowodzenia flotą podwodną, która ma „przetrącić transportowy kręgosłup nieprzyjaciela”. Za tą szybką karierą wielkiego admirała kryje się to co najstraszniejsze w wojnach morskich. Zagłada bezbronnych statków handlowych i pasażerskich. Śmierć tysięcy rozbitków. A nade wszystko brutalne łamanie pisanych i zwyczajowych praw, od stuleci przestrzeganych przez wszystkich ludzi morza. Karl Dönitz zlekceważył te zasady i zwyczaje. Programował „totalną wojnę morską”, a ta nie mogła się liczyć z jakimiś tam konwencjami międzynarodowymi. Miał przecież jeden cel: zatopić U-bootami Anglię! Więc wojna totalna i bezwzględna, wojna według koncepcji i pod rozkazami Karla Dönitza. Jej przebieg był tragiczny dla tysięcy ludzi. Dodajmy, że rykoszetem odbiła się na dowódczej kadrze Kriegsmarine. Straty admiralicji hitlerowskiej floty były niemałe. Z dwudziestu admirałów osiemnastu zginęło w trakcie działań bojowych (np. dowódca „Bismarcka”), zaś pozostałych dwóch stanęło przed sądem w Norymberdze. To jednak kolejna, choć niezbędna dla przekazania całego obrazu tej sprawy, dygresja. Wróćmy do osoby wielkiego admirała, który opracował i forsował bezwzględne, ludobójcze zasady wojny morskiej. Najlepiej udokumentował to właśnie Trybunał Norymberski. Jak już pisaliśmy, Dönitz miał rzeczywiście kwalifikacje zawodowe upoważniające go do kierowania wojną podmorską. Był nie tylko doskonałym fachowcem, ale miał też inne, niezbędne dla dowódcy cechy: systematyczność, dokładność, a także brak skrupułów połączony z wiarą w ostateczne zwycięstwo Niemiec. I temu właśnie zwycięstwu poświęcił wszystko, czym dysponował — wiedzę i umiejętności, energię i zdolności, a nade wszystko wiarę w sukces połączonych sił lądowych, powietrznych i morskich hitlerowskiego imperium. Tej sprawie poświęcił też swoje sumienie. I kto wie, czy właśnie nie „za sumienie” stanął przed Norymberskim Trybunałem. Skoro wspomnieliśmy znów o Trybunale, czas wrócić na salę rozpraw, czas zająć się dokumentami tam przedstawionymi, nie tracąc, oczywiście, z oczu j osoby wielkiego admirała Karla Dönitza. W miarę upływu czasu — proces ciągnął się przez długie tygodnie i miesiące — musiała, siłą rzeczy, spaść jego „atrakcyjność” w środkach masowego przekazu. Telewizja była w stadium eksperymentalnym, pozostawały radio i codzienne, wielonakładowe wydania pism. Jak długo można eksploatować jeden temat? Czytelnicy mogą już być znudzeni, przestają się pasjonować sprawą winy i kary największych w dziejach współczesnej ludzkości zbrodniarzy. Zainteresowanie świata procesem norymberskim spadło. Nie spadła natomiast atmosfera napięcia na sali sądowej i to też nikogo nie dziwi. Tutaj przecież toczyła się gra o życie oskarżonych. W tym tomiku nie obchodzą nas losy ich wszystkich. Interesuje nas tylko jeden — grossadmiral Karl Dönitz... Zasłużył sobie na to wątpliwe wyróżnienie. Jest maj 1940 roku. Dönitz nie jest jeszcze naczelnym dowódcą Kriegsmarine, ale niepodzielnie panuje nad swymi U-bootami. Po upadku Norwegii, Danii, Holandii i Belgii już tylko dni dzielą od klęski Francję. Pozostanie Anglia — samotna wyspa — skazana przez los na import milionów ton najprzeróżniejszych towarów, od surowców dla przemysłu i paliwa, po artykuły spożywcze. Transport morski to droga życia, to krwioobieg, od którego zależy nie tylko możliwość dalszego prowadzenia wojny, ale i życie ludności. Przerwać tę arterię, to pokonać Anglię. Rozpoczyna się trwająca do końca wojny „bitwa o Atlantyk”, bowiem właśnie przez jego wody płynie główny nurt zaopatrzenia.
Podejmowane już od jesieni 1939 roku próby zablokowania wyspy i opanowania Atlantyku przez jednostki floty nawodnej nie przynoszą spodziewanych rezultatów. Samotne wypady rajderów, którym udaje się zatopić po kilka handlowych statków, nie rozwiązują sprawy. Wielka Brytania ma silną flotę, która potrafi nie tylko przepędzić, ale i zniszczyć intruzów. Klasycznym tego przykładem jest bitwa morska przy ujściu La Platy, gdzie zespół „G”, składający się z 3 brytyjskich krążowników, zagnał w pułapkę i zmusił do samozatopienia nowoczesny, hitlerowski pancernik „Admirał Graf Spee”. Zresztą Hitler lęka się o los swych pływających twierdz, i słusznie, bo jak pokaże przyszłość, do końca wojny nie odegrały one w praktyce większej roli w morskich bataliach. Jedyną więc groźbą dla alianckich konwojów są okręty podwodne, coraz większe, bardziej doskonałe, lepiej uzbrojone, okręty systemem taśmowym wypuszczane z niemieckich stoczni. I wtedy to właśnie — przypomnijmy: w maju 1940 roku — Dönitz, zdający sobie sprawę z walorów broni, którą dysponuje, wydaje swym podwładnym rozkaz. Czytamy w nim takie oto słowa: „Nie wyławiajcie i nie zabierajcie rozbitków. Nie troszczcie się o szalupy ratunkowe statków handlowych — bez względu na warunki atmosferyczne i na odległość lądu. Dbajcie tylko o własny okręt... Na wojnie musimy być twardzi. Nieprzyjaciel rozpoczął ją, aby nas zniszczyć, więc wszystko inne nie ma znaczenia...” Rozkaz ten, który oczywiście znalazł się w prokuratorskich aktach norymberskiego sądu, jest pierwszym z całej serii podobnych poleceń. Pierwszym i jednocześnie wyjątkowo ważnym, bowiem swą treścią przekreśla podpis Niemiec pod międzynarodowymi traktatami i układami o humanitarnych metodach prowadzenia działań wojennych na morzu. Daje on dowódcom i załogom U-bootów oficjalną, zalegalizowaną przez ich szefa, zgodę na popełnianie zbrodni wojennych. Akceptując zasadę — Nie ratować rozbitków! — sprawia, że zmagania na morzach i oceanach stają się coraz bardziej bezwględne i okrutne. Od tej decyzji, mówiącej, aby rozbitków pozostawiać własnemu losowi, już tylko krok do ich mordowania, strzelania do pływających marynarzy, taranowania i zatapiania łodzi ratunkowych. Skoro już jesteśmy przy norymberskich dokumentach, warto przytoczyć i inne, też odczytane na sali sądowej. Trzeciego stycznia 1942 roku odbyła się konferencja zwołana przez Hitlera w celu omówienia dotychczasowego przebiegu, wyników i dalszej strategii walki z transportem morskim aliantów. Oprócz sztabowców sił lądowych, lotniczych i morskich zaproszono na nią ministra spraw zagranicznych III Rzeszy, Ribbentropa, oraz „honorowego gościa”, ambasadora sprzymierzonej Japonii w Berlinie, generała Hiroshi Oshimę. Przebieg konferencji był skrupulatnie protokołowany. Właśnie fragmenty z tego protokołu odczytał w Norymberdze brytyjski oskarżyciel H. J. Phillimore: „Po dalszych wywodach führer zwrócił uwagę na fakt, że niezależnie od tego, jak wiele statków zbudują Amerykanie (w tym czasie ruszyła już w stoczniach USA masowa produkcja standardowych transportowców typu »Liberty« — przyp. autorów), ich głównym problemem będą braki personelu. Z tego względu należy zatapiać bez ostrzeżenia również statki handlowe, aby jak największa część załogi poniosła przy tym śmierć. Jeśli rozejdzie się wieść, że w wyniku torpedowania ginie większość marynarzy, to już tylko z tego powodu Amerykanie odczują trudności z werbowaniem nowych ludzi. Szkolenie personelu pływającego trwa długo, my zaś walczymy o istnienie i dlatego nie możemy sobie pozwolić na humanitaryzm. Z tego względu trzeba również wydać rozkaz, że skoro marynarzy nie można brać do niewoli, na pełnym morzu jest to zazwyczaj niemożliwe, okręty podwodne po storpedowaniu jednostki nieprzyjacielskiej powinny wynurzać się i ostrzeliwać łodzie ratunkowe...” Żółtolicy i skośnooki ambasador Oshima uśmiecha się i kiwa z aprobatą głową. Tak, on zgadza się z wywodami i argumentacją wodza sojusznicze Rzeszy. Okręty floty Mikada są „zmuszone” do stosowania na Pacyfiku tej samej metody... Teoretyczne dywagacje Hitlera nie pozostały bez echa. Podbudowany „naukowymi poglądami” wodza sztab Oberkommando der Marine z właściwą sobie pedanterią i skrupulatnością przygotowa „przepisy wykonawcze” w formie pisemnego rozkazu, a sztab Dönitza 17 września 1942 roku przekazał ten rozkaz drogą radiową do wszystkich dowódców okrętów podwodnych. Do historii II wojny światowej rozkaz ten przejdzie jako „Triton-Null”, powszechnie zaś będzie znany jako „Lakonia-Befehl”. Oto jego najbardziej istotne fragmenty: „Należy zaniechać jakichkolwiek prób ratowania członków załóg zatopionych statków, tzn. wyciągania osób znajdujących się w wodzie i przekazywania ich na łodzie ratunkowe, stawiania przewróconych łodzi ratunkowych, podawania żywności i wody. Ratowanie jest sprzeczne z najbardziej podstawowymi wymogami prowadzenia wojny. Po zniszczeniu nieprzyjacielskich statków na pokład należy zabierać kapitanów i głównych mechaników, i to tylko ze względu na znaczenie sprawowanych przez nich funkcji. Pozostałych rozbitków należy ratować tylko wtedy, jeśli ich zeznania mogą mieć wartość dla okrętu. Bądźcie
twardzi...” Tego samego dnia — 17 września 1942 roku — Dönitz zapisał w swoim dzienniku wojennym następujące zdanie: „Wszystkim dowódcom zwraca się ponownie uwagę, że próby ratowania członków załóg zatopionych statków są sprzeczne z najbardziej podstawowymi wymogami prowadzenia wojny”. W czasie prezentowania tego materiału dowodowego przed Norymberskim Trybunałem prokurator Phillimore zwrócił uwagę sądu na użyte w powyżej cytowanym zdaniu słowo „ponownie”. I wysunął z tego logiczny wniosek, że rozkaz „Triton-Null” nie był pierwszym poruszającym to zagadnienie. Że musiały już uprzednio zostać wydane inne, o podobnej treści i wymowie. Jak wiemy, jedną z takich właśnie „dyrektyw” był wspomniany już i załączony do dokumentacji dowodowej Trybunału rozkaz Dönitza z maja 1940 roku. Były i inne dokumenty. Oto fragment dziennika okrętowego U-37. Jego dowódca, kapitan Oehr, takie ma uwagi i „refleksje” po zatopieniu angielskiego transportowca „Sfaef Mead”: „Rufa jest pod wodą. Dziób podnosi się wyżej. Szalupy ratunkowe są teraz na wodzie, w pewnym oddaleniu. Dziób podnosi się bardzo wysoko. Na przedniej części pojawiają się skądś dwaj ludzie. Skaczą i wielkimi susami biegną w kierunku rufy. Rufa znika pod wodą. Jedna z szalup wywraca się. Eksplozja kotłów. Dwóch ludzi z bezładnie rozrzuconymi rękami i nogami wylatuje w powietrze. Trzask i huk. Po chwili jest już po wszystkim. Wokół pełno unoszących się na fali części wraka. Członkowie załogi czepiają się pływających szczątków i przewróconych szalup. Jakiś młody chłopak woła z wody: »Help, help, please!« Pozostali są bardziej opanowani. Wyglądają na zgnębionych i dość zmęczonych. Na ich twarzach maluje się wyraz chłodnej nienawiści Wracamy na dawny kurs...” „Wracamy na dawny kurs” oznacza tylko jedno. Okręt opuszcza miejsce tragedii, pozostawiając rozbitków na łaskę i niełaskę — raczej tę drugą —.okrutnego żywiołu. Ci ludzie nie obchodzą kapitana Oehrena. Dla niego liczy się fakt, że ma na swym koncie kolejny nieprzyjacielski statek spuszczony w głębiny. Może mu to przyniesie baretkę „Żelaznego Krzyża”, jeśli tego odznaczenia jeszcze nie otrzymał. W każdym razie jest zadowolony i dumny z dobrze wykonanej „roboty”. Świadczy o tym ton i styl zapisu. W archiwach Admiralicji Brytyjskiej odnaleźć można wiele podobnych relacji, pisanych przez sprawców (wiele dokumentów wpadło po wojnie w ręce alianckie) i przez ich ofiary. Są historie o trwającym czasem tygodniami błąkaniu się po bezmiarach Atlantyku w otwartych łodziach przy sztormovyej pogodzie. O ludziach, którzy w lodowatej wodzie przez wiele godzin trzymali się martwiejącymi z zimna dłońmi brzegów ratunkowej tratwy, aby w końcu bez słowa odpaść od niej i zniknąć w toni morza. O takich, których ostrzeliwano z karabinów maszynowych, gdy próbowali z pokładu tonącego okrętu spuścić na fale łodzie ratunkowe, o takich, którzy szli na dno, gdyż seriami pocisków dziurawiono burty ich łodzi. Bywały bowiem i takie wypadki. A to już nie tylko zbrodnia porzucenia na pewną niemal śmierć załogi zatopionego transportowca, ale mordowanie, w dosłownym tego słowa znaczeniu, tych, którzy ocaleli po podstępnym ciosie torpedy. A oto najbardziej drastyczny, udokumentowany przypadek (w czasie procesu przyparty do muru Dönitz potwierdził go, ale z uporem podkreślał, że był jedynym w czasie działań podległych mu flotylli). 13 marca 1944 roku kapitan marynarki Heinz Eck, dowódca okrętu podwodnego U- 852, wydał rozkaz otwarcia ognia z broni maszynowej do rozbitków ze storpedowanego parowca „Peleus”. Za ten czyn jeszcze przed rozpoczęciem przewodu norymberskiego kapitan Eck stanął przed Sądem Wojennym Brytyjskiej Marynarki. Zapadł wyrok śmierci. Zbrodniarza rozstrzelano. Na zakończenie tego rozdziału wróćmy jeszcze do sprawy rozkazu „Triton-Null”, znanego powszechnie jako „Laconia-Befehl”. Trzeba tu wyraźnie podkreślić — uczynił to również oskarżyciel brytyjski w Norymberdze, referując sądowi ten punkt rozprawy — że został on przez Dönitza sformułowany w sposób wyjątkowo ostrożny i dwuznaczny. Nie ma w nim bowiem ani jednego słowa mówiącego bezpośrednio i wyraźnie o zabijaniu rozbitków. Użyto jedynie sformułowania — „niszczenie załóg”, a to pozwalało dowódcom U-bootów dość szeroko i dowolnie interpretować otrzymane od szefa rozporządzenia. Dönitz liczył na „domyślność” i „inicjatywę” swych oficerów, na to, że w sposób „właściwy” odczytają zawarte w rozkazie intencje. I nie zawiódł się. Czymże bowiem było w ostatecznym wyniku pozostawienie na morzu bez jakiejkolwiek pomocy bezradnych, częstokroć rannych, rozbitków? Oznaczało to wydanie na nich wyroku śmierci. Już nie mówiąc o fakcie, że serie z pokładowych kaemów U-boota tę egzekucję przyspieszały, skracając tylko trwające czasem przez wiele dni męki powolnego konania na morskim bezmiarze. Kolej też na bliższe wyjaśnienie obiegowego pojęcia „Laconia-Befehl”. Otóż wspomniany „befehl”, czyli „rozkaz”, wydany został po zatopieniu 12 września 1942 roku przez komandora podpułkownika Wernera Hartensteina wielkiego transportowca „Laconia”, płynącego pod banderą brytyjską (dawny liniowiec pasażerski o wyporności blisko 20 tys. BRT). Gdy się okazało, że pod pokładami storpedowanego statku znajdują się także jeńcy włoscy, dowódca U-boota rozpoczął akcję ratowania rozbitków — ściągnął
też na pomoc inne statki i okręty, między innymi jednostki pływające pod banderą francuską, a podległe kapitulanckiemu rządowi w Vichy. Wśród ofiar tragedii „Laconii” byli też Anglicy (stanowiący załogę okrętu) i Polacy (płynący jako oddział wartowniczy pilnujący jeńców). Gdy dowódca U-156 zameldował drogą radiową o tym incydencie Dönitzowi, otrzymał w odpowiedzi naganę (radiogram z 20 września 1942 roku). „Sposób postępowania był niewłaściwy — depeszował Dönitz. — Zadaniem okrętu było ratowanie włoskich sprzymierzeńców, lecz nie Anglików i Polaków”. A efekt końcowy to właśnie ów „Laconia-Befehl”. Korsarze keisera i führera Zapewne imć Cornelius Drebbel, holenderski lekarz (i konstruktor amator), zatrudniony na brytyjskim dworze króla Jakuba I; nie przypuszczał, że budując dla swego monarchy „łódź podwodną” stanie się praojcem jednego z najgroźniejszych środków walki na morzach i oceanach. Zresztą owa łódź, która zanurzyła się poniżej lustra Tamizy w Londynie (i szczęśliwie wypłynęła na powierzchnię!) w roku 1620, skonstruowana była wyłącznie dla zabawy. Miała dostarczyć niewinnej rozrywki w postaci pływania nie na wodzie, ale pod jej powierzchnią, królowi i jego dworzanom. Holenderski medyk długo nie znajdował naśladowców, choć niewątpliwie człowiek nigdy nie porzucił marzeń o opanowaniu podwodnych głębin. Wiemy, że w Rosji, w roku 1718, pracownik piotrogrodzkiej stoczni E. Nikonow biedził się nad projektem budowy podwodnego pojazdu uzbrojonego w „ogniste rury” (czyżby prototyp torped?), a więc okrętu o przeznaczeniu militarnym. Pomysł swój nawet przedstawił carowi Piotrowi I i uzyskał jego poparcie, ale zbudowany w 1725 roku model nie zdał praktycznego egzaminu i z dalszych doświadczeń zrezygnowano. Kolejną próbę skonstruowania okrętu, który mógłby spod wody atakować jednostki przeciwnika, podjął w 1776 roku Amerykanin D. Bushnel — nazwał on swoje dzieło „Żółw” („Turle”). Bronią „Żółwia” miała być mina zegarowa podczepiana skrycie pod kadłubem okrętu nieprzyjaciela. Praktyczne próby zastosowania tego środka walki morskiej podjęto w czasie wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych (1775—1783), ale one także się nie powiodły. Na pomysł budowy podwodnej jednostki pływającej wpadł też znany konstruktor amerykański T. Fulton — prekursor napędu parowego w żegludze — który w roku 1801 skonstruował na terenie... Francji jednostkę nazwaną „Nautilusem” — projekt był niedojrzały technicznie, choć zawierał wiele nowatorskich rozwiązań. Dalej należy wspomnieć o próbach i eksperymentach Rosjan (K. Czernowski i I. Aleksandrowski), Bawarczyka W. Bauera, który pomysł swój usiłował zrealizować w 1856 roku w Rosji, a także naszego rodaka działającego przez długi czas na obczyźnie — w Rosji i Francji — Stefana Drzewieckiego. Jego zasługą jest zastosowanie po raz pierwszy na świecie do napędu pod wodą silnika elektrycznego, czerpiącego prąd z baterii akumulatorów. Do pionierów podwodnej żeglugi zaliczyć trzeba także Francuza A. Laubeufa, którego „Narval” (zbudowany w 1888 roku) był pierwszym na świecie okrętem podwodnym dwukadłubowym (chodzi o do dziś stosowaną zasadę budowy dwu kadłubów — jeden wewnątrz drugiego), oraz Amerykanina J. Hollana, który w swoim „Fultonie” (rok 1899) zastosował do napędu na powierzchni silnik benzynowy (zastąpiony po roku 1910 przez powszechnie stosowane silniki typu Diesla). W każdym razie przez ponad 200 lat wynalazcy borykali się z wszelkiego rodzaju trudnościami dotyczącymi napędu, szczelności i uzbrojenia, kolejno pokonując różnorakie „bariery techniczne”. W tej naszej krótkiej kronice ważna jest jedna data i związany z nią fakt udanego bojowego zastosowania broni podwodnej. Miało to miejsce w czasie amerykańskiej wojny domowej w 1864 roku. Wówczas to należąca do konfederatów „łódź podwodna” o nazwie „Hunley” za pomocą miny umieszczonej na długim drągu posłała na dno statek unionistów „Housatonic”. I tak to się zaczęło. Okręty podwodne, mające zbliżoną do współczesnych konstrukcję, napęd i uzbrojenie, powstały jednak dopiero na przełomie XIX i XX wieku i w tym też czasie, choć w ograniczonym zakresie, zaczęły wchodzić do uzbrojenia.flot wojennych wszystkich większych państw morskich (początkowo europejskich). Pierwszy pełnomorski bojowy okręt podwodny — można by dodać nowoczesny — wybudowali w 1906 roku Niemcy, nadając mu nazwę U-1 (nazwa „U” wywodzi, się ze skrótu słowa „Unterseeboot” lub w skrócie „U-boot”, co dosłownie oznacza „okręt podwodny”). U-1 był jednostką liczącą 42 m długości, 3,7 m szerokości, o wyporności 240 ton w położeniu nawodnym. Napęd stanowiły dwa Diesle o mocy 400 KM, co pozwalało rozwinąć prędkość nawodną 10 węzłów przy zasięgu ok. 1400 mil. Czas pełnego zanurzenia wynosił tylko 1,5 min. Załogę stanowiio 2 oficerów i 20 marynarzy. Nieprzypadkowo współczesna broń podwodna znalazła swą kolebkę w Niemczech. Wiązało się to ściśle
z niemiecką doktryną wojny morskiej. Przewidując konflikt zbrojny, Niemcy głównego przeciwnika na morzu upatrywali, oczywiście, w Wielkiej Brytanii. Ponieważ w żaden sposób nie mogli przeciwstawić się rozbudowanej brytyjskiej flocie nawodnej, uważanej powszechnie za nie do pokonania, właśnie w okrętach podwodnych widzieli swój główny oręż walki na morzach i oceanach. Niemieccy sztabowcy obliczyli, że do skutecznego sparaliżowania żeglugi przeciwnika potrzeba ok. 200 pełnomorskich U-bootów. Postawili więc na ich budowę i na prowadzenie nieograniczonej wojny podwodnej. Początkowo wspomniane rozważania teoretyczne nie znalazły odbicia w praktyce. W przeddzień wybuchu I wojny światowej Niemcy dysponowali 30 okrętami podwodnymi (w stoczniach już podjęto ich budowę seryjną), podczas gdy Anglia miała ich 77, Francja 55, Rosja zaś 12 (we Flocie Bałtyckiej). Daleko w tyle pozostały Austro-Węgry, posiadające zaledwie 6 okrętów podwodnych. Dodać tu jednak trzeba, że jednostki kajzerowskich Niemiec charakteryzowały się najnowocześniejszą konstrukcją, a ich wskaźniki taktyczno-techniczne były wyższe niż okrętów flot Ententy. Cesarskie Niemcy przegrały I wojnę na lądzie, w powietrzu i na wodzie. Pomimo że w latach 1914— 18 zdołały wprowadzić do działań operacyjnych ok. 140 oceanicznych okrętów podwodnych, które zatopiły łącznie ok. 100 okrętów i 6400 statków alianckich (o tonażu 11 mln BRT!), blokada okazała się nieskuteczna, siły morskie sojuszników były potężniejsze i „dumny Albion” nie został rzucony na kolana przez kajzerowskie U-booty. Zwycięskie państwa dostrzegły jednak niebezpieczeństwo czyhające w głębinach i właściwie oceniły groźbę, jaką stwarza dla ich morskich linii komunikacyjnych broń podwodna. Nic więc dziwnego, że w traktacie wersalskim, wprowadzającym liczne ograniczenia potencjału wojennego w pokonanych Niemczech (np. Reichswehra nie mogła przekroczyć maksymalnego stanu 100 tys. żołnierzy), specjalna klauzula zabraniała Reichsmarine posiadania i budowy okrętów podwodnych. Czas pokazał, że były to tylko „papierowe zakazy”... Pokonane Niemcy nigdy nie pogodziły się z klęską i od pierwszych powojennych dni zaczęto tam skrycie snuć projekty o odwecie. Czyniono wszystko — oczywiście w głębokiej tajemnicy — aby chwilę tego odwetu przybliżyć. Inna sprawa, że pomogła w tymi Niemcom naiwność i łatwowierność — żeby nie napisać głupota — sojuszniczych komisji, które miały nadzorować demilitaryzację i przestrzeganie zakazów ustalonych i podpisanych w Wersalu. Obsadzony i popierany przez koła militarystyczne, przy czynnej akceptacji i cichej współpracy wielkiego kapitału, tzw. Truppenamt, będący w rzeczywistości zakamuflowanym zalążkiem oficjalnie rozwiązanego Sztabu Generalnego, czynił wszystko, aby obejść lub złamać postanowienia traktatu pokojowego. Także w dziedzinie zbrojeń morskich. Szkolono kadry na... kursach żeglarskich, prowadzono w stoczniach i biurach konstrukcyjnych prace przygotowawcze, zbierano doświadczenia. Na przykład w Hiszpanii, w czasie wojny domowej po rebelii genarała Franco, testowano w warunkach bojowych zagadnienia taktyczne i „poligonowo” sprawdzano walory nowych typów uzbrojenia. Finanse na ten cel były ukryte w pozycjach budżetowych najróżnorodniejszych resortów. Wszystko to stwarzało podstawę do szybkiej rozbudowy sił zbrojnych III Rzeszy, które stać się miały narzędziem agresji i ekspansji Wielkich Niemiec. A reszta Europy była jakby ślepa, nie dostrzegała narastającego niebezpieczeństwa nowej wojny, co zresztą srogo się na niej zemściło. Przykładem mogą być porozumienia genewskie z 11 XII 1932 roku, które przyznały Niemcom równe prawa „w ramach obejmującego wszystkie państwa systemu bezpieczeństwa...”, co w praktyce otwierało drogę do jawnych zbrojeń. Na wielkie koncerny przemysłowe, w tym także stoczniowe, i zakłady z nimi kooperujące spadł deszcz intratnych zleceń, kontraktów, zamówień. W 1933 roku, po dojściu Hitlera do władzy, i tak już mocno dziurawa kurtyna „ograniczeń” opadła do reszty. Siły zbrojne zaczęto rozbudowywać, szkolić i uzbrajać w najnowocześniejszą technikę. W ramach Oberkommando der Wehrmacht (OKW) utworzono Oberkommando der Kriegsmarine (OKM), które zajęło się planowaniem i przygotowywaniem wojny morskiej. I znów odżyła — mimo doświadczeń z I wojny światowej — doktryna wysuwająca na czoło przyszłych działań okręty podwodne jako najskuteczniejszy środek pokonania marynarki wojennej i floty handlowej potencjalnych przeciwników. Po zatwierdzeniu w 1932 roku planu rozbudowy i rekonstrukcji sił morskich w roku 1935 rozpoczęto budowę okrętów podwodnych. Mimo istniejących w łonie OKM tarć pomiędzy zwolennikami silnej floty nawodnej a entuzjastami U-bootów ci ostatni zanotowali wyraźne sukcesy. W 1938 roku przyjęto program budowy do roku 1943 kilku flotylli podwodnych — w sumie miały one liczyć 129 jednostek różnych typów, co w 100 procentach odpowiadało istniejącemu i przewidywanemu tonażowi podwodnemu marynarki wojennej Wielkiej Brytanii. O tym, w jak szybkim tempie rosła siła U-bootów, najlepiej świadczy następujące porównanie: w roku 1935 w czynnej służbie znajdowało się 14 tego typu jednostek, w dwa lata później 38, a w przeddzień wybuchu wojny, latem 1939 roku, do działań operacyjnych gotowych było 57 okrętów
podwodnych. Nie mamy tu miejsca, aby szczegółowo omówić przebieg II wojny światowej na morzach i oceanach, a zwłaszcza działania hitlerowskich okrętów podwodnych i podjętą przeciwko nim kontrofensywę morskich i powietrznych sił państw koalicji antyhitlerowskiej. Ograniczyć się więc musimy do kilku tylko statystycznych zestawień, z których Czytelnik może sam odtworzyć obraz zmieniającej się sytuacji. Podkreślić jednak trzeba, że tzw. bitwa o Atlantyk była niewątpliwie najdłuższą i jedną z najbardziej zaciekłych, bezpardonowych i krwawych bitew minionej wojny (tą nazwą historycy określają trwające od pierwszego dnia wojny, czyli od września 1939 roku, do jej dnia ostatniego, w maju 1945 roku, zmagania toczone na ogromnych obszarach wodnych, zmagania, w których zaangażowano gigantyczne zasoby ludzkie i materiałowe, bitwę o panowanie na morzu, a konkretnie o przecięcie i sparaliżowanie alianckich szlaków transportowych, bez których niemożliwe byłoby utrzymanie przy życiu Anglii oraz podjęcie i przeprowadzenie żadnej z decydujących operacji lądowych na froncie zachodnim). W bitwie tej obie strony rzuciły na szalę wszystko, czym dysponowały, a szale te długo chwiały się, raz w jedną, raz w drugą stronę, zanim ostatecznie przechyliły się na rzecz aliantów. Ilustrują to zestawienia i statystyki, o których wspomnieliśmy powyżej. Oddajmy więc głos suchym liczbom i faktom. Hitierowskie Niemcy w roku 1939 miały 58 U-bootów (mowa tylko o tych, któ działały na morzach; pominięto będące w budowie, remoncie, na okresowych przeglądach techniczny itp.), w roku 1940 — 55, w 1941 — 202, w 1942 — 240, w 1943 — 300 (to było szczytowe osiągnięcie; co ciekawsze, uzyskano je mimo nasilającej się wówczas strategicznej ofensywy lotnictwa bombowego, którego priorytetowymi celami były m.in. stocznie i porty), w 1944 — 244. W ostatnich miesiącach wojny w 1945 roku przygotowano do wprowadzenia do służby 71 nowych jednostek. W czasie wojny Kriegsmarine udoskonaliła taktykę działań swej floty podwodnej, tworząc między innymi tzw. wilcze stada, czyli silne zgrupowania U-bootów, przeprowadzające falowe ataki na alianckie konwoje (głównie atlantyckie) niemal od chwili ich wypłynięcia z portów amerykańskich czy kanadyjskich do momentu zawinięcia do docelowych portów angielskich. Poza tym wprowadzono wiele udoskonaleń w technice bojowej. Do walki wchodził kolejne typy i modele okrętów podwodnych, bardziej nowoczesne, szybsze, o większym zanurzeniu i zasięgu. Jednocześnie były one wyposażone w nowe typy torped, m.in. akustyczne, wprowadzono tzw chrapy, umożliwiające pływanie w zanurzeniu bez korzystania z silników elektrycznych, instalowano na nich urządzenia ostrzegające przed obserwacją radarową itp. W tym miejscu trzeba dodać, że alianci nie przyglądali się biernie poczynaniom przeciwnika. Opracowali taktykę formowania i prowadzenia konwojów, na masową skalę budowali nowe typy okrętów eskortowych przeznaczonych do zwalczania podwodnego wroga (obok niszczycieli szybkie korwety i fregaty), wprowadzali do ich uzbrojenia udoskonalone systemy wyrzutni bomb głębinowych, do osłony konwojów angażowali lotnictwo dalekiego zasięgu, skonstruowali nowe rodzaje aparatury czynnego i biernego wykrywania U-bootow na powierzchni oraz w zanurzeniu... Jak wiadomo, ze zmagań tych zwycięsko wyszły floty sprzymierzone, przy czym niemały wkład w zwalczanie hitlerowskich okrętów podwodnych wniosły, działające z baz brytyjskich, Polska Marynarka Wojenna i Polskie Siły Powietrzne na Zachodzie. Ogółem w działaniach bojowych na morzu Kriegsmarine straciła 701 okrętów podwodnych, zaś po bezwarunkowej kapitulacji 165 poddało się sojusznikom. Nie był to jednak łatwy sukces. Ogółem w czasie bitwy o Atlantyk i na wodach otaczających Wielką Brytanię (pomijamy działania na innych akwenach, np. na Morzu Śródziemnym) alianci stracili 3837 statków transportowych o łącznym tonażu 16 693 090 BRT (był to głównie skutek działania U-bootów). Ofiarami torped padło też kilkadziesiąt okrętów wojennych różnych klas. Straty w załogach są trudne do precyzyjnego oszacowania, ale były one wielkie i krwawe. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi, marynarzy z flot wojennej i handlowej, zapłaciło życiem za końcowy sukces, stając się ofiarami bandyckich rajdów piratów podwodnych führera i idź dowódców z OKM. Wielkiego admirała Karla Dönitza też... Mordercy w granatowych mundurach Tomik ten traktuje o jednym z bardzo licznych przykładów zbrodni wojennej popełnionej przez hitlerowców na morzu w latach minionej wojny. Nie od rzeczy więc będzie, jeśli nieco bliżej zajmiemy się samym pojęciem przestępstwa, mającego miejsce w warunkach działań zbrojnych na morzu. Nie jest to sprawą prostą, a świadczy o tym fakt, że od wielu lat, szczególnie zaś od drugiej połowy XIX wieku, zagadnienie to było przedmiotem rozważań i sporów jurystów oraz tematem międzynarodowych konferencji. Na całość problemu składa się bowiem swojego rodzaju „triada”, obejmująca sprawy żeglugi,
wojny i prawa. Nie wdając się w szczegółowe dywagacje, warto j przypomnieć, że od momentu, gdy człowiek na czółnie-dłubance lub skleconej tratwie wyruszył, aby penetrować oblewające ziemię wody, kształtowały się najpierw żywiołowo, a później już w ramach „przepisów”, pewne kanony postępowania ludzi morza. Taką podstawową zasadą było m.in. żelazne prawo niesienia pomocy jednostkom pływającym i ich załogom narażonym na niebezpieczeństwo w wyniku okoliczności od człowieka niezależnych, w czasie utknięcia na mieliźnie, podczas huraganu czy wpadnięcia na podwodne rafy... I stwierdzić trzeba, że z reguły zasada ta była przestrzegana i respektowana. Sytuacja skomplikowała się, gdy morza i oceany stały się areną walk. Bo przecież celem każdej bitwy morskiej było pokonanie floty przeciwnika, zniszczenie jego okrętów, opanowanie ich lub zatopienie, wybicie lub wzięcie do niewoli załóg. Ale z czasem ludzkość — tutaj do głosu dochodzi prawo międzynarodowe — doszła do wniosku, że nawet w czasie bitwy obowiązywać powinny humanitarne zasady, ograniczające formy i metody walki, nie dopuszczające, by przekroczyły one pułap działań niezbędnych do osiągnięcia celów wojny i nie zamieniły zbrojnego starcia w zwykłą rzeź pokonanych. Ograniczenia te przede wszystkim miały na celu ochronę ludności cywilnej. Był to znaczący krok w stosunkach pomiędzy narodami, które same sobie przyznały miano „cywilizowanych”. Krok humanitarny, ograniczający niepotrzebne straty i cierpienia, niestety, jak wykazała praktyka bieżącego stulecia (do czasów wcześniejszych się nie odwołujemy), pozostający częstokroć tylko na papierze uroczyście podpisanych dokumentów i w sferze tzw. pobożnych życzeń. Odwołajmy się w tym miejscu do autorytetu naukowca, znawcy problematyki nas interesującej doktora nauk prawa międzynarodowego, Tadeusza M. Gelewskiego. W swej obszernej, świetnie udokumentowanej książce pt. „Zbrodnie wojenne na morzu w drugiej wojnie światowej” (Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1976) omawia on między innymi podstawowe przepisy regulujące zasady działań zbrojnych, a ujęte w IV konwencji haskiej uchwalonej i przyjętej przez wiele państw w 1907 roku: „W art. 22 regulaminu praw wojny lądowej, będącego integralnym załącznikiem do IV konwencji haskiej, wyraźnie oświadczono: »strony wojujące nie mają nieograniczonego wyboru środków szkodzenia nieprzyjacielowi«. Łączy się z tym tak zwana zasada ludzkości, wynikająca z art. 23 punkt C wspomnianego regulaminu. Zakazuje ona zadawania zbytecznych cierpień. Użyta broń czy środek walki winny być proporcjonalne do celu wojskowego, jakiemu służą. Ofiary wojny, a więc ranni, chorzy, jeńcy, rozbitkowie morscy i ludność cywilna, podlegają ochronie i specjalnemu traktowaniu, szanującemu ich stan, godność itp. Trzeba przy tym podkreślić, że mimo nazwy przepisy IV konwencji mają zastosowanie nie tylko do wojny lądowej” (a więc także do morskiej — przyp. Autorów). I dalej w tej samej książce czytamy: „Inne konwencje, jak np. VIII — dotycząca zakładania min wybuchających automatycznie, IX — w prawie bombardowania przez siły zbrojne morskie w czasie wojny, X — o zastosowaniu do wojny morskiej zasad konwencji genewskiej, XI — nakładająca pewne ograniczenia w wykonywaniu prawa zaboru w wojnie morskiej, oraz protokół dotyczący zakazu używania na wojnie gazów duszących, trujących lub podobnych i środków bakteriologicznych z 17 czerwca 1925 r., czy protokół londyński z 1936 r. w sprawie używania okrętów podwodnych, określały rodzaje statków chronionych, nakazywały ratowanie rannych i rozbitków ńa morzu (...), określały zasady, na jakich użycie okrętów podwodnych przeciwko statkom handlowym i pasażerskim jest wyjątkowo dopuszczalne itp. (...) Wspólnymi więc cechami tych norm jest prymat zasad humanitaryzmu, ochrona przed zbędnymi cierpieniami i okrucieństwami, dawanie im pierwszeństwa przed uzasadnionymi nawet koniecznościami wojennymi”. Nic dodać, nic ująć. Czas więc po prezentacji tego drobnego procentu z całego pakietu międzynarodowych umów, konwencji, protokołów, artykułów i załączników do nich pokusić się o sformułowanie definicji „przestępstw popełnionych w trakcie prowadzenia wojny morskiej”. I tu rzecz najciekawsza. Definicji takiej dotąd nie utworzono w żadnym oficjalnym dokumencie prawa międzynarodowego! Próbowali, to w różnym czasie uczynić wybitni znawcy przedmiotu, ale żadna z tych definicji nie uzyskała powszechnej ogólnoświatowej aprobaty i akceptacji. Nie pozostaje więc nic innego, jak znów odwołać się do wiedzy i autorytetu cytowanego powyżej polskiego autora. Dr Gelewski tak ujmuje to zagadnienie i takie proponuje jego ujęcie: „Zbrodnią wojenną na morzu jest poważne, nie usprawiedliwione koniecznościami wojennymi, świadome, zawinione i bezprawne pogwałcenie na morzu lub z morza powszechnie uznanych, ogólnych praw i zwyczajów, które przynosi w skutkach co najmniej niebezpieczeństwo dla życia, zdrowia i mienia osób fizycznych i prawnych”. Przyjmijmy tę definicję za obowiązującą. Tyle pięknej i szlachetnej w swych założeniach teorii. A praktyka? Niestety, w praktyce bardzo często
lekceważono konwencje i traktaty. Przykładów na to można przytoczyć wiele, a najwięcej dostarczyły ich I i II wojny światowe. Nawet wydrukowanie w miarę pełnego rejestru „morskich zbrodni” zajęłoby tyle stron druku, ile zawiera cały ten tomik. Musimy więc z tego zrezygnować i ograniczyć się z konieczności do kilku tylko, najbardziej jaskrawych, charakterystycznych i brutalnych, przykładów. Należy przy tym podkreślić, że zajmujemy się wyłącznie przestępstwami morskimi dokonanymi przez załogi okrętów podwodnych wchodzących w skład flot wojennych cesarskich Niemiec w latach 1914—1918 oraz hitlerowskiej Kriegsmarine w okresie 1939—1945. Oczywiście, ten drugi okres interesuje nas najbardziej. I jeszcze jedna, dodatkowa uwaga. Przytaczamy tylko przykłady pogwałcenia „praw morza” przez przestępców w granatowych mundurach cesarza i führera, choć na listę tę można by wpisać także zbrodnicze czyny innych flot, jak choćby faszystowskich Włoch czy imperialistycznej Japonii. Z okresu I wojny światowej wymieńmy te najbardziej znane, swego czasu szeroko komentowane i bulwersujące opinię publiczną całego świata, wypadki. Siódmego maja 1915 roku niemiecki okręt podwodny U-20, dowodzony przez kapitana Waltera Schwiegera, zatopił salwą torped w odległości 8 mil od wybrzeży Irlandii płynący pod amerykańską (a więc neutralną) banderą pasażerski transatlantyk „Lusitania” (wyporność 30 tys. BRT); szedł on z Nowego Jorku do Liverpoolu, mając na pokładzie 1257 pasażerów i 702 osoby załogi. W wyniku pirackiego ataku śmierć w wodach Atlantyku poniosło 1198 osób, w tym 270 kobiet i 94 dzieci (zginęło 128 obywateli USA, kraju nie znajdującego się w stanie wojny z Niemcami). Statek został zatopiony bez ostrzeżenia, gdyż, jak stwierdziła oficjalnie strona niemiecka, „wszedł w rejon ogłoszony jako zamknięty obszar wojenny”, a ponadto, według informacji, którymi dysponowali Niemcy, przewoził do Anglii materiały wojenne i surowce strategiczne. Sprawa ładunku nie została do dziś jednoznacznie wyjaśniona. Ale fakt zatopienia neutralnego statku pasażerskiego wywołał szok i oburzenie światowej opinii publicznej i przyczynił się do wzrostu nastrojów antyniemieckich w USA. Swego rodzaju „specjalnością” cesarskich piratów było atakowanie statków szpitalnych, płynących zwykle bez eskorty i kamuflażu, dla łatwej identyfikacji oznaczonych dobrze widocznymi znakami Czerwonego Krzyża, a nocą rzęsiście oświetlonych. Niewiele im to pomogło. Kroniki I wojny notują kilkanaście wypadków atakowania i zatopienia przez U-booty właśnie jednostek przewożących chorych i rannych. Dwudziestego szóstego lutego 1918 roku UC-56 pod dowództwem kapitana Kiesewettera storpedował w Kanale Bristolskim brytyjski statek szpitalny „Glenart Castle” o wyporności 6824 BRT. Na jego pokładzie znajdowały się 182 osoby — uratowano tylko 22. Na dodatek, jak wykazało późniejsze śledztwo, spuszczone szalupy ratunkowe zostały ostrzelane z U-boota ogniem karabinów maszynowych. Dwudziestego siódmego czerwca 1918 roku w odległości 180 mil od Fastnes w Irlandii U-86 dowodzony przez porucznika Patziga wykonał atak torpedowy na duży (11 tys. BRT) angielski statek szpitalny „Llandovery Castle”, mający na pokładzie 258 osób — w tym 164 członków załogi, 80 osób z kanadyjskiego korpusu medycznego i 14 pielęgniarek. W wyniku ataku zginęły 234 osoby — marynarze, lekarze, pielęgniarki, rekonwalescenci. Najdramatyczniejszy w tej historii był fakt, że ludzie ci nie zginęli wskutek zatopienia parowca, ale zostali po prostu „rozstrzelani” przez załogę U-boota, który wynurzył się na powierzchnię i z którego prowadzono ogień do znajdujących się na łodziach ratunkowych rozbitków. Odżegnując się od tego haniebnego czynu Niemcy po prostu sfałszowali odpowiednie zapisy w dzienniku okrętowym. Jednak ci, którzy ocaleli, dali świadectwo prawdzie... Tymi przykładami zamykamy ponury rejestr morskiego barbarzyństwa z okresu I wojny światowej, przypominając jednak, że listę tę można rozszerzyć o dziesiątki, jeśli nie setki, podobnych historii. Przejdźmy — znów tylko dla przykładu — do czasów nam najbliższych, odległych o niespełna lat pięćdziesiąt, do okresu II wojny światowej. I też z konieczności ograniczymy się tylko do znanych powszechnie wypadków. Na czoło wysuwa się tu niewątpliwie sprawa „Athenii”, klasyczny, rzec można, przykład podjętej przez III Rzeszę nieograniczonej wojny podwodnej. Fakt ten miał miejsce już 3 września 1939 roku, tuż po przekazaniu czającym się w głębinach U-bootom wiadomości o przystąpieniu Wielkiej Brytanii do wojny. Liniowiec pasażerski „Athenia” o wyporności 13 465 BRT jeszcze przed wybuchem wojny wypłynął w regularny rejs z Glasgow do Montrealu. Miał na swym pokładzie 1417 osób, w tym 1102 pasażerów (Kanadyjczycy, Amerykanie, Anglicy i Irlandczycy). W rejonie zachodniego Atlantyku „Athenia” znalazła się przed wyrzutniami torpedowymi U-30 (dowódca kapitan F. J. Lemp), który patrolował główne szlaki komunikacji morskiej pomiędzy Anglią a Stanami Zjednoczonymi i Kanadą. Kapitan Lemp nie „przegapił” okazji, jaką dla podwodnego pirata było polowanie na bezbronną ofiarę. W wyniku przeprowadzonego o zmierzchu i bez ostrzeżenia ataku torpedowego „Athenia” zatonęła, pociągając za sobą do morskiego grobu 112 ludzi — w tym 93 pasażerów, wśród których znajdowało się 69 kobiet i 16 dzieci. Resztę uratowały zaalarmowane statki różnych bander i brytyjskie niszczyciele.
Oczywiście U-30 nie wziął udziału w niesieniu pomocy rozbitkom. Co więcej, hitlerowska propaganda usiłowała zrobić z tego morderczego ataku obiekt... prowokacji. Goebbelsowska prasa oskarżyła Wielką Brytanię, a personalnie nawet „podżegacza wojennego” W. Churchilla, o świadome zatopienie własnego transportowca! Dokonano przy tym nieudolnych fałszerstw w dzienniku okrętowym U-30, podobnie jak to uczyniono na U-86 w czasie I wojny światowej. Podaną przez prasę wersję długo jeszcze podtrzymywały oficjalne czynniki III Rzeszy, zrzucając z siebie wszelką odpowiedzialność za zbrodniczy atak. A teraz pora wrócić do sprawy „Laconii”. Tragiczny rejs Pierwszego września 1942 roku, dokładnie w trzecią rocznicę wybuchu II wojny światowej, nabrzeże portu w Durbanie (Afryka Południowa) opuścił brytyjski statek pasażerski, pełniący funkcję transportowca wojskowego, s/s „Laconia”. Przed wyruszeniem w ten, jak się okazało, ostatni rejs na pokładzie „Laconii” zaokrętowała się kompania polskiej szkoły podchorążych, licząca 103 żołnierzy dowodzonych przez podporucznika Zbigniewa Groszka. Wśród podchorążych tego pododdziału znajdował się także współautor niniejszego tomiku, strzelec z cenzusem Wiesław Brodziński. Oddajmy zatem głos naocznemu świadkowi wydarzeń... Pierwsza kompania szkoły podchorążych 8 dywizji piechoty ewakuowanej z ZSRR została sformowana w kwietniu 1942 roku w Teheranie. Okoliczności towarzyszące powstaniu szkoły i jej skład osobowy przypominały to, czym przed wojną była podchorążówka, tylko z nazwy. Kogo tu nie było? Kandydaci na oficerów w mocno zaawansowanym wieku i prawie jeszcze dzieci, ludzie wykształceni i gimnazjaliści. Komisja weryfikacyjna nie miała łatwego zadania, bo prawie nikt nie przyniósł ze sobą dokumentów, stwierdzających wiek i wykształcenie, a takich, którzy mówili prawdę, było bardzo mało. Starsi panowie, pytani o pobrane nauki, na ogół nie kłamali, ale nie zawsze uczciwie podawali swój wiek. Jak trzeba było, odejmowali sobie po parę lat. Ich młodsi koledzy odwrotnie. Ubiegających się o przyjęcie do szkoły było trzykrotnie więcej niż miejsc i komisja egzaminacyjna, złożona z profesorów gimnazjalnych, miała w czym wybierać. Robiła to w sposób prosty i skuteczny. Kandydat, który napisał z błędami ortograficznymi i do tego niezbyt składnie wypracowanie na temat „Gdynia, jej historia i znaczenie gospodarcze dla Rzeczypospolitej” oraz nie umiał rozwiązać zadań z algebry i geometrii na poziomie czwartej klasy gimnazjalnej, odpadał. Komisja lekarska dokonała reszty i z tłumu chętnych do obszycia sobie naramienników biało-czerwonym sznurkiem pozostało około stu. Następnego dnia na zbiórce poznaliśmy swojego dowódcę i instruktora, porucznika Majewskiego. Bez prawej ręki, którą stracił we wrześniu, przystojny, napięty jak struna, zrobił nam krótki wykład na temat dyscypliny w wojsku i kazał się rozejść. Potraktował nas z góry, trochę jak pospolite ruszenie, z którego jemu, zawodowemu oficerowi, przypadło w udziale zrobić wojsko. Najwyraźniej nie był zachwycony ani nami, ani zadaniem, które go czekało. Nie mógł przewidzieć, że między swoimi podwładnymi ma przyszłych cichociemnych, lotników, komandosów... Na razie trwała zabawa w wojnę. Nasz dowódca, chcąc jak najszybciej zrobić z nas prawdziwe wojsko, postanowił, że szkoła będzie miała pobudkę wcześniej, niż inne oddziały. I kiedy pozostali smacznie spali, my raźno wybijaliśmy krok defiladowy, urozmaicając czas pieśnią. Trwało to parę dni. Wreszcie dowódca dywizji, pułkownik Gaładyk, zauważył gniewnie, że jakiś oddział hałasuje w ciemnościach przed świtem i nie pozwala mu spać. Cofnął rozkaz i nakazał pobudkę dla szkoły o godzinie obowiązującej inne oddziały, czym zyskał sobie naszą ogólną sympatię. Mimo skrócenia godzin naszych zajęć robiliśmy postępy. Musztrę, krok defiladowy, salutowanie w miejscu i w marszu opanowaliśmy nieźle i byliśmy o krok od doskonałości, kiedy na początku maja wydano nam mundury tropikalne i korkowe hełmy. Oznaczało to wyjazd. Następnego dnia wynajętymi ciężarówkami, w słońcu i kurzu, opuściliśmy Teheran. Po długich godzinach karkołomnej jazdy, wytrzęsieni do nieprzytomności, dotarliśmy do punktu granicznego Persji z Irakiem. Granicę przekroczyliśmy bez żadnych formalności — nikt nas nawet nie policzył. Przejechaliśmy Irak, potem Transjordanię, wreszcie dotarliśmy do Palestyny. Na postojach nie przychodziły już do nas obdarte dzieci żebrzące o bakszysz, mieszkańcy tego kraju przynosili nam kosze pełne owoców i po polsku pytali, co dzieje się w kraju. Wiedzieliśmy tyle co oni. Tymczasem sytuacja w tym rejonie była bardzo napięta. Niemcy stali w odległości strzału armatniego
od Aleksandrii i zaczęły krążyć pogłoski, że po skróconym przeszkoleniu zostaniemy przerzuceni na front do Egiptu. Nic takiego się jednak nie stało. Któregoś dnia, na przełomie maja i czerwca, ruszyliśmy w dalszą drogę. Przeprawiliśmy się na zachodnią stronę Kanału Sueskiego promem, a następnie pociągiem dojechaliśmy do Suezu. Stąd do celu podróży — nikt z nas nie wątpił, że są nim Wyspy Brytyjskie — było bardzo daleko. Morze Śródziemne, które znakomicie skróciłoby trasę, zostało zablokowane przez siły morskie i lotnicze nieprzyjaciela. Pozostało więc tylko opłynięcie Afryki. Jak tego dokonamy, nikt z nas nie wiedział. Nikt też nie przewidział, że dopiero z piątego kolejnego statku po paru miesiącach pływania, zejdziemy na ląd — i to nie wszyscy — w szkockim porcie Greenock. W Suezie przespaliśmy się parę godzin i rankiem weszliśmy na pokład pasażerskiego matorowca m/s „Mauretania”. Statek ten zwodowany w drugiej połowie lat trzydziestych, zdobywca Błękitnej Wstęgi Oceanu Indyjskiego, należał do elity brytyjskich „pasażerów”. Przed wojną chwalono go za komfort pomieszczeń i dobry serwis, obecnie za prędkość dochodzącą do trzydziestu węzłów, wobec której japońskie i niemieckie okręty podwodne stawały się bezradne. M/s „Mauretania” była uzbrojona w morskie działa średniego kalibru, wyrzutnie min głębinowych na rufie i broń przeciwlotniczą. Siłą ognia dorównywała chyba kontrtorpedowcom średniej klasy i przy swojej prędkości była bardzo trudnym celem dla pojedynczego U-boota. Polowali na nią Japończycy i Niemcy przez całą wojnę. Bez powodzenia! My dopłynęliśmy do Durbanu cali i zdrowi, niemniej niejako po śmierci. Na szerokości geograficznej Madagaskaru został storpedowany i zatopiony duży transportowiec mylnie zidentyfikowany przez Japończyków jako „Mauretania” i kiedy wpłynęliśmy do portu, dowiedzieliśmy się z gazet, że nas nie ma. Admiralicja Brytyjska nie spieszyła się ze sprostowaniem tej informacji. Zeszliśmy z „Mauretanii” i prawie trzy miesiące spędziliśmy pod namiotami w miejscowości Pietermaritzburg w Natalu. Później znów wróciliśmy do Durbanu, by wejść na pokład statku o nazwie „Laconia”. Po „Mauretanii” jednostka taka jak „Laconia” nie mogła się nam podobać. Była dwukrotnie mniejsza, o kilkanaście lat starsza i o kilkanaście węzłów wolniejsza. Wówczas, w Durbanie, nie przyszło nam nawet do głowy, że to duże i stare pudło przejdzie do historii drugiej wojny światowej i że sam admirał Dönitz będzie się tłumaczył przed sądem w Norymberdze z rozkazu, który nazwał „Laconia-Befehl”. Na przejazd „Laconią” mieliśmy zapracować. Przed nami zaokrętowano na statku Włochów, jeńców wojennych, wziętych do niewoli w Afryce Północnej. Było ich około dwóch tysięcy. My mieliśmy ich pilnować. Dostaliśmy karabiny bardzo starego typu, bez amunicji, ale z bagnetami, których mieliśmy użyć, gdyby nasi więźniowie okazali się nieposłuszni i zechcieli na przykład wyłamać kraty. Otrzymaliśmy też dodatkowe zadanie. Musieliśmy przenieść na statek małe, ale bardzo ciężkie skrzynki z towarem, którego Anglicy, ze znanych sobie powodów, nie chcieli powierzyć zawodowym dokerom. Nie wiedząc o tym, nosiliśmy czyste złoto. Kiedy odpoczywaliśmy po tej pracy, do portu w Durbanie wszedł statek i zacumował za rufą „Laconii”. Był to m/s „Sobieski”! Wszedł jak wystrojona panna. Zgrabny, doczyszczony, domyty, z biało-czerwoną banderą łopoczącą na wietrze. Z fasonem, który wycisnął nam łzy z oczu. Tego dnia spotkała nas jeszcze jedna niespodzianka. Na pokładzie „Laconii” sterczało lufą w niebo działo przeciwlotnicze. I stałaby sobie ta armata spokojnie, gdyby ktoś nie odczytał jej fabrycznej metryki: „Starachowice — 1938”. Kiedy ta wiadomość się rozeszła, ruszyły do armaty pielgrzymki jak do świętego obrazu. Każdy chciał ten kawałek Polski na brytyjskim statku w podzwrotnikowej Afryce obejrzeć i pogłaskać. Rankiem dnia następnego odbiliśmy od mola i wyszliśmy w morze. Z Włochami, złotem i nadzieją, że tam, gdzie płyniemy, zacznie się dla nas prawdziwa wojna. Po dwóch dniach żeglugi pogoda zepsuła się. Zbliżaliśmy się do Przylądka Dobrej Nadziei, który nie bez powodu zwany był również Przylądkiem Burz. Ocean rzucał „Laconią” na boki, w dół i w górę, omiatał białymi grzebieniami piany najwyższe pokłady. Ponad dobę przebijaliśmy się przez sztormową falę, wreszcie wschodni brzeg Afryki skończył się i zawinęliśmy do Capetown. Po trzech dniach postoju w porcie popłynęliśmy dalej. Najpierw na zachód, potem na północ. W gruncie rzeczy była to monotonna podróż. Dzień po dniu zajmowaliśmy posterunki przy jeńcach. A posterunki te były lepsze i gorsze, bardziej i mniej niebezpieczne. Nad wodą, gdzie dziura w burcie od ewentualnej torpedy nie groziła natychmiastową kąpielą, i na niżej położonych pokładach, gdzie o kąpiel było znacznie łatwiej. Szef kompanii, starszy sierżant Mucha, nie miał kłopotu z wyznaczaniem wartowników na gorsze i lepsze stanowiska. Byli tacy, którzy uważali, że lepiej jest tam, gdzie niebezpieczniej. Wcale nie dlatego, że byli bohaterami. Po prostu do pomieszczeń na dnie „Laconii”, w
których przebywała większość jeńców, trzeba było schodzić po sznurowej siatce i inspekcje wart nie były tam częste albo nie było ich wcale. Tam można było się przespać lub posłuchać, jak Włosi śpiewają piękne neapolitańskie pieśni. Ja chodziłem na te niebezpieczne stanowiska z innych względów. Po prostu nigdy nie lubiłem oglądać ludzi i zwierząt przez kraty, a tutaj żadna przeszkoda nie odgradzała mnie od tych, których miałem pilnować. Byłem wśród nich. Włosi, z nielicznymi wyjątkami, odnosili się do nas bardzo przyjaźnie. Po paru dniach znali nasze imiona i cieszyli się, że jest Janek, a po nim przyjdzie Jurek. „Laconia” to był dziwny transport. Od początku wiedzieliśmy, że jeśli statek zostanie zaatakowany i zacznie tonąć, to szalup ratunkowych nie starczy nawet dla połowy pasażerów. Płynęliśmy też bez konwoju. Samotni, gdzieś na równikowym Atlantyku, zdawałoby się, że daleko od Niemców i bezpośredniego zagrożenia. O tym, że w wodzie są nie tylko rekiny, przypominały nam próbne alarmy. Stałem na posterunku numer dwa lub trzy, a więc tam gdzie docierały inspekcje, kiedy odezwały się dzwonki alarmowe i rąbnęły działa „Laconii”. Włos podskoczyli do krat. Byłem tak samo zdezorientowany i przestraszony jak oni. I podobnie jak oni nie wiedziałem, czy to tylko próbny alarm. Nie wiedziałem, a powinienem był wiedzieć. Cóż mi więc pozostało? Zacząłem się głupio uśmiechać i uspokajać jeńców. Żywo gestykulując starałem się im wyjaśnić, że to tylko ćwiczenia. Sam przestraszony uzyskałem tyle, że zaraziłem ich swoim głupawym chichotem i pozornym spokojem. To rzeczywiście były ćwiczenia w strzelaniu. Artylerzyści z „Laconii” mierzyli do beczki z ropą czy smołą wyrzuconej za burtę. Beczka rozleciała się po trzeciej salwie, a moi Włosi uspokoili się ostatecznie, kiedy zobaczyli nadchodzącą inspekcję, która chciała się upewnić, czy wartownik stoi na miejscu i czy przypadkiem nie uciekł. A była to inspekcja niezwykła, w pełnej gali. Kapitan statku, angielski pułkownik dowódca transportu, porucznik z wywiadu czy innej służby specjalnej, który biegle władał językiem rosyjskim, i nasz porucznik Zbigniew Groszek. — Czy są pytania? — dowódca transportu zatrzymał się przy moim posterunku. Pytań miałem kilka, ale ograniczyłem się do jednego. — Co mamy robić my, wartownicy, w przypadku storpedowania „Laconii”? Tym prostym pytaniem zaskoczyłem pułkownika. Najwyraźniej nie wiedział, co odpowiedzieć. Odchrząknął, spojrzał na mnie nieprzyjaźnie, spurpurowiał na twarzy i palnął: — Wszyscy zostają na posterunkach... Porucznik wywiadu przetłumaczył tę odpowiedź na rosyjski. Porucznik Groszek spojrzał na mnie z politowaniem i powiedział surowo: — Wszyscy stoją na wyznaczonych posterunkach do odwołania warty... — Tak jest, panie poruczniku — przyjąłem polecenie w postawie baczność. Pułkownik uspokojony moim zdyscyplinowaniem dał znak ręką, że wszystko jest w porządku, i inspekcja poszła dalej, i my płynęliśmy dalej. Dokąd, z grubsza wiedzieliśmy, ale jak długo to jeszcze potrwa, tego nikt nie wiedział. I nikt nie przypuszczał, że los „Laconii” ma się spełnić dwunastego września 1942 roku. Właśnie 12 września, parę minut po ósmej, zszedłem z posterunku przy Włochach, ustępując miejsca koledze ze szkoły Gienkowi Startkowi. Zostawiłem mu też swój pas ratunkowy, gdyż Gienek idąc na służbę zapomniał o takim drobiazgu. Nie zastanawiałem się nad tym, co robię, gdyż pasów na statku było mnóstwo i w razie jakiegoś wypadku starczyłoby ich dla wszystkich. Poszedłem do mesy i tam jeden z kolegów zaczął mnie dość rozwlekle informować, że w kantynie sprzedają... Co sprzedają, tego już się nie dowiedziałem. W ułamku sekundy usłyszałem huk, statkiem szarpnęło i lunęła woda z wywalonych iluminatorów. Nie wiem, kiedy znalazłem się na podłodze. Gdy usiłowałem się podnieść, nastąpił kolejny huk, wstrząs, znów prysznic i poczułem zapach siarki. Ktoś krzyknął, coś spadło mi na głowę. Nie bardzo wiedziałem, co się ze mną stało i gdzie jestem. Ocknąłem się pod ścianą mesy. Znajdowałem się w wodzie. Ale co to? Podłoga jakoś dziwnie sterczy w górę, przy wyjściu z mesy pali się fioletowa żarówka, dzwonki alarmowe nie dzwonią i maszynownia milczy jakąś złą, martwą ciszą. Rozejrzałem się. Byłem sam. Wyłożona linoleum i spryskana wodą podłoga jest bardzo śliska. Próbuję przedostać się do wyjścia, ale po dwóch krokach leżę jak długi i jadę na brzuchu pod ścianę. Tam, gdzie byłem. Druga i trzecia próba kończy się tak samo. A więc trzeba się czołgać. Może w ten sposób uda mi się wypełznąć z pułapki. Że też nie przyszło mi to od razu do głowy... Ale podłoga jest ciągle diabelnie śliska. Zsuwam się raz i drugi, ale nie rezygnuję z kolejnych prób. Czas płynie. Panika, największy wróg znajdującego się w niebezpieczeństwie człowieka, jest tuż obok. Przenika mnie gorąca fala lęku. Przez chwilę nie potrafię trzeźwo myśleć, jak przez czerwoną mgłę widzę porzucony przez kogoś bagnet. On może mnie uratować.
Wbijam go w linoleum i pnę się do góry. Idzie mi dobrze. Jestem już pewien, że wydostanę się na korytarz. Jest... Pochylona ściana daje pewne oparcie. Do przodu, do schodów, i na pokład, na otwartą przestrzeń. Korytarz się kończy i kończy się oparcie. Schody są z prawej strorty. Okalają główną windę „Laconii”. Ale uwaga! Żeby się do nich dostać, trzeba zrobić parę kroków bez oparcia, a tam, z lewej strony pod burtą woda po pas, a w niej kłębowisko ludzi. W fioletowej poświacie wyglądają wprost niesamowicie. Wyją, szarpią się, topią jeden drugiego. Kto da się zepchnąć do burty, nie ma dla niego ratunku, kto próbuje podpełznąć do schodów, jest ściągany przez tych, którzy zostali w wodzie. Muszę stąd uciec. Oni są już w piekle. Jeden fałszywy krok do schodów i zwalę się do nich. Zginę. Trzeba siei cofnąć. Z korytarza jest wejście na żelazne schodki. Znam je. Wyjdę nimi na górę. Schodki kręcą się spił ralą. Prędzej, prędzej, popędzam sam siebie. Zostało mi mało czasu. Prędzej... W dole szum wody, która zalewa przyległą maszynownię, a na drodze przeszkoda. Trup. Zajmuje całą szerokość schodków, ale muszę go minąć. Rzekomy trup chwyta mnie za nogę i rzęzi. Pewno prosi o pomoc. Wyrywam mu nogę i uciekam. Już niedaleko. W ciemności natrafiam na drzwi. Za nimi jest otwarty pokład. Pociągam klamkę do siebie. Drzwi nie ustępują. Mocniej... mocniej... Nic z tego. Koniec drogi. Zamknięta. A czas płynie. Znów szarpię, kopię. Muszą puścić. Nic z tego. Naciskam klamkę i całym ciałem walę się na przeszkodę. Drzwi otwarte. Potykając się o próg, wylatuję na pokład jak z procy. Nie były zamknięte, po prostu trzeba było je pchnąć! Nie mam czasu na zastanawianie się nad swoją głupotą. Obmacując potłuczony o pokład nos, rozglądam się za ludźmi. Nie ma tutaj nikogo. Jestem na najwyższym pokładzie słonecznym, a życie można ratować dwa poziomy niżej, z pokładu szalupowego. Czas nagli, przechył „Laconii” dochodzi już do trzydziestu stopni. Zbiegam po schodach międzypokładowych w dół, wprost na kolegów. Witek, Zdzich i Stefan stoją oparci o falszburtę. — Co robicie? — wpadłem na nich jak bomba z zapalonym lontem. — Nic... Na szalupę ratunkową nie dostaniesz się. Anglicy nie puszczają. — Próbowaliście? — Tak, grozili bronią. I nie żartowali. To na nic... — Gdzie są te łodzie? — Prawie wszystkie, które nadawały się do spuszczenia na wodę, już na morzu. — To pies trącał łodzie, są tratwy — wskazałem ręką. Były obok. Zbite z desek pomalowanych na olejno, z linowymi uchwytami. Ułożone jedna na drugiej stały w czworoboku przy skrzyni z pasami ratunkowymi. — No to co, że są? — Jak to co? — traciłem cierpliwość. — Musimy się ratować, przecież ten statek tonie... Stefan jakby stracił ochotę do rozmowy ze mną. Zdzich i Witek milczeli od początku. „Laconia” jak chory, któremu na moment przed śmiercią wraca przytomność, zaczęła odzyskim równowagę. — Patrzcie, nie utonie, prostuje się... — Witek nie zdawał sobie sprawy, ze to już zaczynała się agonia. Ja też o tym nie wiedziałem, ale instynkt samozachowawczy zmuszał mnie do działania. — Koledzy, kto mi pomoże, bierzmy się za tratwę, sam nie dam sobie rady — ponaglałem. Zdecydowali się, ale teraz pojawiły się nowe problemy. W wodzie są rekiny, a żaden z nich nie umie pływać. — Nikt nie pływa? — upewniłem się raz jeszcze. Zdzich przyznał, że trochę pływa, ale bardzo tego nie lubi. — Nie szkodzi, dociągnijcie pasy... Ja skoczę pierwszy i wam pomogę. Do wody było parę metrów. Wyrzuciliśmy tratwę. Spadła obok burty i słabo widoczna kołysała się na falach. W lewo i w prawo. Na chwilę przed opuszczeniem statku jesteśmy świadkami niepowtarzalnego widowiska. Niemcy, widząc, że „Laconia” tonie, że od zakończenia służby na morzu dzielą ją minuty i że przy jej działach nie ma nikogo, nie kryją się. Wynurzają się na powierzchnię i zapalają światła. Załoga pręży się na pokładzie i skanduje: „Sieg heil... Sieg heil”... Może nie wiedzą, że właśnie dwa tysiące ich sprzymierzeńców idzie pod wodę! Cieszą się, bo angielskim sklepikarzom, z którymi niedługo zrobią porządek, zatopili towar. Jakikolwiek by był... Kapitan „Laconii” Rudolf Sharp i jego zastępca Georg Steel wybrali marynarską śmierć. Nie zeszli z pokładu. Stali na pomoście nawigacyjnym z zapalonymi fajkami. O czym wtedy myśleli, to ich sprawa. Z
rozkazu kapitana opuścił swoją kabinę radiotelegrafista, który od momentu eksplozji pierwszej torpedy wystukiwał rozpaczliwy meldunek: SOS „Laconia”, SOS „Laconia”, podając zarazem pozycję tonącego statku. Noc była ciemna. Wiał lekki wiatr, który podnosił długą falę. Z pokładu ocean nie wyglądał groźnie. Nie pienił się, nie biesił, bujał łagodnie, jakby zapraszał do nocnej kąpieli. Skoczyłem głową w dół. Do wody było dalej, niż myślałem. Lot w ciemność i gwiazdy w oczach. W chwili zderzenia nie byłem pewny, czy trzasnąłem głową w wodę, czy w tratwę. Sekundy i jestem na powierzchni. Wszystko w porządku, głowę mam całą. Jest i tratwa. Kołysze się obok, w zasięgu wyciągniętej ręki. Podpływam do niej i wrzeszczę do kolegów. — Skaczcie! Ich ciemne sylwetki rysują się przy falszburcie. — Jak? Witek chce, ale nie może przezwyciężyć strachu. To jego pierwszy w życiu skok do wody. — Na głowę albo na nogi. Wszystko jedno jak. Skaczcie! — wydzieram się, jak mogę najgłośniej. Ktoś oderwał się od statku i wpada do wody kilka metrów od tratwy. Ale to jakiś Włoch. Mówi coś, czego nie rozumiem. — Skaczcie, do jasnej cholery! — krzyczę do swoich. Nareszcie. Pierwszy decyduje się Zdzich, po nim Stefan. Spada też Witek. Podpływam do niego, łapię za kołnierz koszuli, żeby go doholować do tratwy! Krztusi się wodą, nie wie, co się z nim dzieje. Przyciągnięty do tratwy, ściska kurczowo uchwyt i uśmiecha się. — Ale miałem pietra! Wszystko, co najgorsze, było jeszcze przed nami, ale Witek zadowolony z wyczynu dokonanego przed chwilą nie zdawał sobie z tego sprawy. Nigdy nie miałem ciągot do przewodzenia innym im to, że teraz zachowywałem się, jakbym był mądrzejszy, wynikało chyba z faktu, że bardziej niż inni byłem oswojony z wodą. I pewnie dlatego nie bałem się oceanu. Nie wiedziałem, czym jest. — Panowie, odbijamy od statku. Musimy być kilkadziesiąt metrów stąd, jak „Laconia” zatonie. — Może ona wcale nie zatonie — Witek ciągle miał nadzieję. — Zatonie — powiedziałem. — A my zatoniemy z nią, jeśli szybko stąd nie odejdziemy. Nie ma na co czekać. Róbmy coś... Popychamy tratwę przed sobą i stoimy w miejscu. — Do diabła, nie tak! — Sam nie wiem, czy mówię, czy krzyczę, — Słuchajcie mnie uważnie. Po przejściu grzbietu fali odbicie nogami jak do żabki, potem czekamy na następną falę i tak samo. Ale do kogo ja to mówię? Witek i Stefan zaczęli wierzgać jak dzikie ogiery i w rezultacie nadal staliśmy w miejscu. Włoch i Zdzich wiedzieli, o co chodzi, ale tamci dwaj byli do niczego. Wyłączyłem ich. — Wy nic nie róbcie, tylko trzymajcie się tratwy. Czas ponaglał. Od wybuchu torped upłynęło już na pewno kilkanaście minut. „Laconia” nieuchronnie tonęła. Odbicie od jej burty poszło nam opornie, ale potem ocean zaczął nas jakby wciągać z fali na falę. Zaczęliśmy się oddalać od niebezpiecznego miejsca. Ocean szumiał, na pokładach „Laconii” błyskały latarki, dochodziły do nas krzyki i nawoływania ludzi, którzy tam jeszcze pozostali. Milczeliśmy. Nagle „Laconia” zaczęła unosić się rufą w górę. Wyżej, coraz wyżej... Krzyk ludzi zamienił się w wycie. Ocean pochłaniał swoją ofiarę. Z sekundy na sekundę znikał mostek kapitański, komin, rufa... i nie było nic. Jeszcze chwila i błysk pod wodą, potem przeciągły ponury pomruk. To rozerwały się kotły. I zupełna cisza. Noc, pustka i szum oceanu. Tratwa kołysze się w dół i w górę. Nikt się nie odzywa. Odległość i czas straciły swoje wymiary. Nie wiemy, jak długo przebywamy na tratwie. Może godzinę, może dłużej. Woda początkowo wydawała nam się ciepła, teraz czujemy chłód. Buty mi nasiąkły, były ciężkie i przeszkadzały. Zdjąłem je i wyrzuciłem. Jeden utonął od razu, drugi utrzymywał się na falach. — But nie tonie, to właściciel też nie zginie — powiedziałem bez zastanowienia. — A dlaczego ty zdjąłeś buty? — zaniepokoił się Stefan. — W czym będziesz chodził na lądzie... — Wykombinuję drugie. W wodzie buty są niepotrzebne. Widziałeś ty rybę w butach? — Wysiliłem się na żart, ale nikt się nie śmiał. O tym, gdzie jesteśmy, mieliśmy bardzo mgliste wyobrażenie. Znajdowaliśmy się gdzieś na środkowym Atlantyku, między Afryką i Ameryką, o setki mil od lądu. Osamotnieni, na tratwie, nie mieliśmy żadnych szans przeżycia tej wojennej przygody. Nie byliśmy tu jednak zupełnie sami. Ale to tylko pogarszało naszą sytuację. W tej słonej i żrącej wodzie były żywe istoty. Większe i mniejsze, przeważnie z ostrymi zębami. Jedna taka uczepiła się nogi Zdzicha. Krzyknął, że rekin, i natychmiast chciał się wdrapać na tratwę. Nie on
jeden, wszyscy chcieliśmy zrobić to samo. Włoch też się domyślił, w czym rzecz. Podeszła fala, przeciążona z jednej strony tratwa wykonała na jej grzbiecie salto i spadając zahaczyła o moją głowę. Uderzenie. Jasność. Ciemność. I powrót do świadomości ze smakiem soli w ustach. Była jeszcze noc i byłem sam. Potem nadszedł świt. Wydał mi się jakiś mglisty w białych oparach, słońce było nierealne, trupio blade. Z godziny na godzinę traciłem siły. W miarę upływu czasu stawałem się coraz bardziej otępiały. Było jeszcze widno, kiedy jak przez sen usłyszałem ludzkie głosy i poczułem, że czyjeś silne ręce windują mnie do góry. Ktoś wlał mi do ust trochę wody, ktoś czymś mnie nakrył. Gdzie ja jestem, zastanawiałem się. Jak przez mgłę widziałem pochylającą się nade mną białą postać. To chyba anioł, pomyślałem bez sensu. Przetarłem spalone solą oczy i domniemany anioł zamienił się w kucharza z „Laconii”. Znaczyło to, że obeszło się bez cudu. Byłem na szalupie ratunkowej, jednej z tych, które udało się opuścić na wodę z tonącego statku. Na łodzi byli dwaj moi koledzy: Świderski i Rej. Zamieniliśmy parę słów na odległość, gdyż rozdzielała nas długość łodzi. Oni byli na dziobie, ja na rufie. W szalupie znalazł się też znany mi z widzenia porucznik brytyjski mówiący po rosyjsku. Poza tym było około trzydziestu innych rozbitków. Zapadła nagła podzwrotnikowa noc. Wiatr podniósł falę i przesłonił niebo ciemnymi chmurami. Siedziałem na dnie łodzi i na przemian trząsłem się z zimna i wymiotowałem żółcią. Łódź była przeładowana, ociężała i raz po raz ocean wlewał do jej wnętrza spienioną wodę. Bawił się z nami jak gigantyczny kot z małą myszką... Rano przyjęliśmy defiladę trupów. Przystrojone w pasy ratunkowe kołysały się na falach. Wszystkie poogryzane przez rekiny. „Laconia” dała im niezgorszy żer. Na naszej łodzi rządy objęli trzej marynarze z floty królewskiej, którzy opuścili już w tej wojnie parę tonących okrętów i wiedzieli, co to znaczy czekać tygodniami na ratunek. Wytrawne wygi, trochę bandyci, trochę ludzie, którzy okrutne prawa oceanu uznali za swoje. Uzbrojeni w noże i rewolwer zajęli miejsca na rufie, gdzie mieścił się zbiornik ze słodką wodą. Kradli ją, co zauważyłem już pierwszej nocyj, ale udałem, że nie widzę. Tygrys, który kradnie, nie jest złodziejem i lepiej się go nie czepiać. Pogoda psuła się. Ocean pokryły białe grzywy wysokiej, dokuczliwej fali. Postawiony rano żagiel po południu trzeba było ściągnąć do połowy masztu, a przed nadejściem nocy do końca zrefować. Ocean chlustał zimną wodą, wynosił łódź po parę metrów w górę i rzucał w czarną otchłań. Chciał się z nas otrząsnąć na zawsze i biesił się, że mu się to nie udaje. Przez całą noc wylewaliśmy czerpakami wodę za burtę. W ten sposób minął dzień, kolejna, noc i znów nadchodził świt. Kiedy niebo pojaśniało, dostrzegliśmy na horyzoncie jakiś okręt. Płynął w naszym kierunku. Obecni na łodzi marynarze, znający sylwetki okrętów Jego Królewskiej Mości, zaczęli się sprzeczać. — Płynie do nas kontrtorpedowiec klasy „Hunt”... — Nie, to na pewno fregata klasy „Flower”... Wiwatowali, kiedy jednostka niosąca nam ratunek, tego byliśmy pewni, znajdowała się jeszcze bardzo daleko. Gdy podpłynęła bliżej, nastąpiło ogólne rozczarowanie. To nie był ani kontrtorpedowiec, ani fregata. Zbliżał się do nas włoski okręt podwodny. Radość prysnęła. Nie było się z czego cieszyć. Włosi podpłynęli do nas, rzucili cumę i kazali ją przejąć. — Czy na łodzi ktoś mówi po włosku? — zapytał kapitan. — Tak, ja mówię — zgłosiła się młoda kobieta z dzieckiem, która zajmowała miejsce na dziobie. — Czy są na łodzi Włosi? — padło następne pytanie. — Nie, nie ma — odpowiedziała młoda matka. — Widzieliśmy łodzie z uratowanymi Włochami, są na pewno niedaleko. Kapitan podziękował za informację. — Mam dla was dobrą wiadomość — powiedział jeszcze. — Pomoc jest już w drodze. Będzie za dwa dni. Nie odpływajcie stąd daleko. Kapitan pożegnał nas skinieniem ręki i jego okręt zaczął się oddalać. Szóstego dnia zapowiedziana radość. Na horyzoncie jest okręt. Płynie w kierunku naszej łodzi. Dymi. Duży jakiś. „Znawcy” już go poznali — to krążownik Jego Królewskiej Mości, „Enterprise”. I znów się pomylili. Okręt, który podpływa, jest krążownikiem, ale nazywa się „Gloire” i powiewa na nim bandera „France Vichy”. Pójdziemy więc gdzieś za druty. Fala jest wysoka i niebezpiecznie tłucze naszą łodzią o burtę „Gloire”. Czekam na dogodny moment, chwytam linę spuszczoną z pokładu i wspinam się na rękach w górę. Potem chwyt marynarskich rąk i jestem na okręcie. Jako pierwszy. Marynarze patrzą na mnie z podziwem, są zaskoczeni tym, że po sześciu dniach odżywiania się tabletkami popijanymi naparstkami wody tak łatwo poradziłem sobie z wejściem na pokład. Pytają o coś po francusku. Nie rozumiem, domyślam się tylko, że chodzi im o to, czy jestem Anglikiem.
— Pologne... — mówię. Są chyba zadowoleni z mojej odpowiedzi. Śmieją się i poklepują mnie po plecach. Mówią coś do siebie, jeden odchodzi i zaraz wraca z kolegą z załogi. Przyprowadzony pyta po polsku: — Pan Polak? — Tak... — Ja też są Polak — wyjaśnia. — Tu u nas jest więcej Polaków. A pan sam? — Nie, jest nas trzech. — A gdzie oni? Rozglądam się. Rej i Świderski otoczeni przez francuskich marynarzy pociągają z butelki. — Tam... — wskazuję ręką. — O psiakrew — skrobie się po głowie. — Niech pan poczeka, ja też zaraz przyniosę. Wrócił z butelkami. — Niech się pan napije... Nigdy wino nie smakowało mi tak jak wtedy i nigdy z takim skutkiem. Nie skończyłem nawet pierwszej butelki, kiedy pokład „Gloire” zobaczyłem nad sobą... Marynarze wyciągali jeszcze ostatnich rozbitków z łodzi, kiedy ja spałem smacznie w pralni okrętowej na posłaniu z worków i koców. Spałem kilkanaście godzin. Przespałem odnalezienie przez „Gloire” innych łodzi z „Laconii”. Francuzi od początku oddzielali nas od Anglików. Utykali po okręcie osobno, ich i nas, gdzie się tylko dało. Ktoś im powiedział, że łodzie ratunkowe z „Laconii” nie były miejscem, w którym Polacy i Anglicy umocnili wzajemną sympatię i przyjaźń. Taka była smutna prawda. „Gloire” przeczesywał ocean w rejonie zatopienia „Laconii” jeszcze dwa dni, potem wziął kurs na północny wschód. Nie wiedzieliśmy, dokąd płyniemy, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że na pewno nie będzie to żaden z alianckich portów. Krążownik zacumował na jeden dzień w Dakarze, uzupełnił paliwo, prowiant i skierował się na północ. Dokąd teraz? Licho wie. Bliżej Anglii, bo na północ. Kierunek dobry, ale to, że po drodze gdzieś wysiądziemy, jest pewne, a na jak długo, to się dopiero okaże. Wysiadamy w Casablance. Pierwsi po tratwie schodzą Anglicy. Nie ma już ich, kiedy my stajemy na nabrzeżu. Wśród nas nie ma szefa kompanii starszego sierżanta Muchy. W jego zastępstwie zbiórkę zarządza plutonowy Cygan. Ustawiamy się w dwuszeregu i odliczamy... Ta zbiórka sprawia wrażenie apelu poległych. Dużo ich. Brakuje ponad trzydziestu. Rozkaz „Triton-Null” Kiedy dowódca U-156, korvettenkapitän Werner Hartenstein, stwierdził, że wysłane przez niego torpedy trafiły w cel, i przez peryskop zobaczył, że transportowiec tonie, dał rozkaz wynurzenia. Zapewne nie domyślał się wówczas, jaka niespodzianka czeka go na powierzchni. Otóż wokół obłego, ociekającego wodą kadłuba podwodnego pirata pływały w pasach ratunkowych lub czepiały się jakichś szczątków ze storpedowanego statku setki rozbitków. Po chwili dowódca U--boota zorientował się, że dobiegające ze wszystkich stron wołania o pomoc wykrzykiwane są po włosku! I wtedy uświadomił sobie, że storpedował statek przewożący żołnierzy sojuszniczej armii, co, jego zdaniem, niezwykle komplikowało sytuację. Zapomniał nawet na moment, że do bilansu swych morskich zdobyczy dopisze kolejne 20 000 zatopionych ton, co dawało mu wysoką lokatę na liście podwodnych łowców, przestał nawet myśleć, że taki sukces może mu przynieść upragniony „Ritterkreuz”, gdyż führer hojnie szafował wysokimi odznaczeniami dla swych pupilów, „przewodników wilczych stad”, najskuteczniej zwalczających aliancką żeglugę. Po chwili osłupienia zaczął organizować akcję ratunkową, biorąc między innymi na hol niektóre wyładowane po burty szalupy okrętowe. Jednocześnie radiotelegrafista z U-156 gorączkowo wystukiwał zaszyfrowany meldunek o akcji i jej zgoła nieprzewidzianym efekcie. Radiodepesza, która wkrótce dotarła do Befelshaber der U-bootwaffe, mieszczącego się wówczas w Paryżu, w pięknym, zabytkowym pałacyku przy Boulevard Suchet, po rozszyfrowaniu znalazła się na biurku wielkiego admirała Karla Dönitza, który, aczkolwiek z niechęcią i oporami, zaakceptował w szybko zredagowanej odpowiedzi podjęcie akcji ratunkowej. Jednocześnie z Paryża popłynęły rozkazy, aby do akcji włączyły się pozostałe, działające w pobliżu, U-booty z grupy zaszyfrowanej kryptonimem „Eisbar” („Niedźwiedź polarny”). Crossadmiral zwrócił się też do kolaboracyjnego rządu Vichy, aby wysłał on na
ratunek okręty francuskie z eskadry stacjonującej w portach zachodnioafrykańskich. Na skutek tej prośby, a ściślej mówiąc polecenia, wyszedł w morze z Kotonu dozorowiec „Dumont d'Urville”, z Konakry trałowiec „Annamite” oraz z Dakaru lekki krążownik „Gloire”. Także sam Hartenstein (uznając, że grossadmiral popiera jego postępowanie), nie bacząc, że zdradza pozycję swego okrętu, nadał otwartym tekstem po angielsku pozycję (4,25 S i 11,26 W), w której znajdują się rozbitkowie z zatopionej „Laconii”. I nie wiadomo, jak potoczyłyby się dalej wypadki, gdyby 16 września o godz. 11.25 nad miejscem wydarzeń nie pojawił się czterosilnikowy amerykański bombowiec, który nie zwracając uwagi na rozpaczliwe sygnały rozbitków zaatakował wynurzonego U-boota. Trudno dziś ocenić, czy jego załoga zdawała sobie sprawę z prawdziwego obrazu sytuacji na morzu, czy też bez względu na nią, za wszelką cenę, postanowiła zniszczyć hitlerowski okręt podwodny. Widząc schodzącego do ataku Liberatora U-156 — a także inne znajdujące się w pobliżu niemieckie okręty podwodne — poszedł w zanurzenie, nie troszcząc się o rozbitków zabranych na pokład ani o holowane szalupy. Wojna morska kieruje się własnymi, okrutnymi i bezwzględnymi zasadami — Hartenstein bez wahania poświęcił sojuszników, aby ratować własną skórę. Dopisało mu szczęście, choć bomby głębinowe z Liberatora padły niebezpiecznie blisko. Korvettenkapitän i jego załoga wyszli z tej opresji obronną ręką, ale na biurko admirała Dönitza w Paryżu dotarła kolejna depesza o ataku amerykańskiego bombowca i jego konsekwencjach. I być może to wtedy zrodził się pierwszy wariant słynnego rozkazu „Triton”, znanego w literaturze jako „Laconia - Befehl”. Dönitz wezwał bowiem swego oficera operacyjnego i podyktował mu depeszę, która została niezwłocznie nadana do dowódców wszystkich U-bootów operujących w rejonie rozgrywającej się tragedii. „Tommy są świnie. Nie należy lekceważyć bezpieczeństwa okrętów i wystawiać je na niepotrzebne ryzyko. Zastosować wszelkie środki ostrożności i przerwać akcję ratunkową. Zupełnie błędne jest mniemanie, że przeciwnik będzie w jakimkolwiek wypadku miał względy dla naszych okrętów podwodnych. Schacht (U-507) i Würdemann (U-506) — podać swoje pozycje...” Późnym wieczorem tego samego dnia został zredagowany, opracowany i wysłany kolejny rozkaz, i to on właśnie przeszedł do historii jako „Laconia-Befehl”. Rozkaz obowiązywał całą podwodną flotę Kriegsmarine: „Zakazuje się wszelkich prób ratowania załóg zatopionych statków. Zakaz ten obejmuje wyławianie osób z wody i umieszczanie ich na łodziach ratunkowych, podnoszenie wywróconych łodzi ratunkowych oraz podawanie rozbitkom jedzenia lub wody. Akcja ratunkowa sprzeczna jest z elementarnymi zasadami prowadzenia wojny na morzu, której celem jest niszczenie nieprzyjacielskich statków i ich załóg. Trzeba być twardym i pamiętać o tym, że nieprzyjaciel podczas lotniczych ataków bombowych na miasta niemieckie nie oszczędza kobiet i dzieci”. Przy okazji przypomniano też dowódcom U-bootów wydany znacznie wcześniej, bo w maju 1940 roku, tzw. stały rozkaz wojenny numer 154 (Ständiger Kriegsbefehl 154). „...Nie wyławiajcie i nie zabierajcie ze sobę rozbitków. Nie troszczcie się o łodzie ratunkowe statków handlowych bez względu na panujące warunki atmosferyczne i odległość od lądu. Dbajcie tylko o swój własny okręt... Na wojnie musimy być twardzi. Nieprzyjaciel rozpoczął wojnę (kto rozpoczął wojnę i był pierwszym agresorem, historia już dawno i jednoznacznie oceniła — przyp. autorów), aby nas zniszczyć, więc wszystko inne nie ma znaczenia...” I do kompletu jeszcze jeden dokument, w którym postawiono „kropkę nad i”. Jest to odnaleziona po wojnie w archiwach OKM i ujawniona osobista refleksja Karla Dönitza, głównodowodzącego hitlerowską U-bootwaffe, a z czasem i całą Kriegsmarine, zanotowana na marginesie raportu kapitana Hartensteina z akcji ratowania rozbitków z „Laconii”: ...incydent ten jeszcze raz dowodzi, że uczucia ludzkie mogą być wielką przeszkodą w walce z nieprzyjacielem... Prosto, jasno, szczerze powiedziane. Musimy być twardzi — i byli. Musimy się pozbyć ludzkich uczuć — i bez oporów moralnych „wyrzucili je za burtę”. A swoją drogą ciekawe — ale tego pewnie nigdy się nie dowiemy — czy grossadmiral skreśliłby takie słowa „z głębi serca i przekonań płynące”, gdyby przypuszczał, że kiedyś staną się one znane całemu światu? I czy choć przez moment pomyślał, że owe rozkazy — ten nr 154 z 1940 roku i „Triton-Null” z roku 1942 — usłyszy raz jeszcze, ale w zgoła innych okolicznościach. Czytać je bowiem będzie wolno i wyraźnie, akcentując każde sformułowanie, brytyjski oskarżyciel na procesie norymberskim. Zaś słuchać ze spuszczoną głową on, grossadmiral hitlerowskiej III Rzeszy, siedzący w tej sali na ławie wśród współoskarżonych przestępców wojennych...
Z fotela „prezydenta” na ławę oskarżonych Ostatnie dni kwietnia 1945 roku... W stosie gorejącego, szturmowanego przez oddziały radzieckie i polską „kościuszkowską” dywizję Berlina płonie hitlerowski faszyzm, a w betonowych klitkach schronu pod Kancelarią Rzeszy miota się Adolf Hitler. Wszyscy go zdradzili! I marszałek Rzeszy Hermann, i najwierniejszy z wiernych, wódz czarnych pretorianów z SS Heinrich. Zanim Hitler skończy swe życie samobójczą śmiercią, pisze swój polityczny testament. Rozdziela stanowiska i funkcje w ... przyszłym rządzie. Kogo postawi na jego czele? Kto jeszcze zachował wiarę w geniusz i opatrznościową misję brunatnego wodza? Jest taki. Wielki admirał Karl Dönitz! Jemu to Hitler powierza stanowisko głowy państwa i naczelnego dowódcy sił zbrojnych. Wiadomość o tej nominacji dociera do Dönitza (opuścił Berlin w połowie kwietnia) 30 kwietnia 1945 roku za pośrednictwem depeszy podpisanej przez Bormanna. Wielki admirał znajduje się wtedy w Plön, gdzie zorganizował przejściowo kwaterę OKM; Ale i tu już nie jest bezpiecznie. Sztab Kriegsmarine, a raczej jego resztki, przenoszą się więc na północ, pod granicę duńską, do Flensburga. Tam też zastaje Dönitza bezwarunkowa kapitulacja hitlerowskich Niemiec. I później następuje to, co historycy minionej wojny zwykli nazywać „epizodem flensburskim” lub „dwudziestoma dniami pseudorządu wielkiego admirała Karla Dönitza”. Publicyści opisujący te wydarzenia są bardziej dosadni i bezlitośni w swych określeniach. Nazywają to kpiną, groteską, szyderstwem historii. A sam Dönitz wyniesiony kaprysem dziejów na szczyt swej kariery? Można go posądzać o wszystko, ale z pewnością nie o głupotę. Zdaje sobie świetnie sprawę, zna przecież ustalenia Wielkiej Trójki na konferencji w Jałcie, że jego „rząd” to parodia jakiejkolwiek władzy. Więc chyba udaje, bo przecież przez 20 dni „działa” i „urzęduje”, choć przed oknami budynku stoją brytyjskie czołgi. Różni historycy mają na ten temat różne opinie, ale przeważa jedna — alianci po prostu zlekceważyli admirała i powołany przez niego „gabinet”, pozwalając do czasu na śmieszną, nic nie znaczącą zabawę. Także zabawę „w wojsko”. Bo obok Alianckiej Komisji Kontroli, która ma nadzorować wypełnianie warunków kapitulacji, we Flensburgu istnieje ostatnia enklawa resztek armii III Rzeszy. Umundurowani i uzbrojeni żołnierze pełnią służbę wartowniczą, kręcą się pozornie zaaferowani i przejęci swymi misjami oficerowie z dystynkcjami i z odznaczeniami. Ta zabawa — jak wszystkie zresztą zabawy — ma swój kres. Siedemnastego maja do Alianckiej Komisji Kontroli we Flensburgu przybywają delegaci radzieccy. W parę dni później „rząd Rzeszy” otrzymuje wezwanie, aby stawił się w pełnym składzie 23 maja o godz. 9.45 na pokładzie zacumowanego w pobliskim porcie niemieckiego parowca „Patria”. I wtedy to wielki admirał wydaje swym podwładnym ostatni — trzeba przyznać, że słuszny, sensowny i rozsądny — rozkaz, który brzmi: „Panowie, pakować walizki...” Dalszy rozwój wydarzeń,z „rządem” nie leży w sferze naszych zainteresowań. Skupmy się raczej na osobie samego Dönitza, gdyż w ten sposób można dokonać ciekawych spostrzeżeń dotyczących mentalności ostatniego „legalnego” przywódcy hitlerowskich Niemiec. W bogatej na ten temat literaturze znaleźć można interesujące informacje i przyczynki. Po aresztowaniu Dönitz jakiś czas przebywa w obozie jenieckim dla wyższych oficerów hitlerowskich sił zbrojnych w Bad Monsdorf. Tam, w czasie jednego z licznych przesłuchań, oświadczył konfidencjonalnie zdumionemu do granic oficerowi amerykańskiego wywiadu: — Mogę panu dokładnie powiedzieć, dlaczego przegraliśmy drugą wojnę światową! Zbyt późno wynaleźliśmy „Schnorchel”! (tzw. chrapy, urządzenie pozwalające U-bootom przebywać przez długi czas pod wodą i korzystać w zanurzeniu z głównych silników spalinowych, a nie z elektrycznych, zasilanych z akumulatorów, które miały ograniczony czas działania — przyp. Autorów) A więc grossadmiral wierzył w wygraną? W jeszcze jedną „wunderwaffe”? Czyżby nie zdawał sobie sprawy z rozwoju wydarzeń na frontach i ogromnej przewagi koalicji antyhitlerowskiej? Może warto zrewidować zamieszczone powyżej twierdzenie, że nie należy uważać go za głupca? „Chrapy” miały zadecydować o losach wojny! I twierdzi to oficer, któremu nie są przecież obce ani taktyczne, ani techniczne arkana wojny podwodnej... Ciekawie kreśli sylwetkę Dönitza niemiecki adwokat, Walter Hasenclever, który po dojściu Hitlera do władzy wyemigrował do USA, a w 1944 roku powrócił do Europy wraz z amerykańską armią i pełnił służbę w specjalnym oddziale przesłuchującym jeńców niemieckich. Był on przydzielony do załogi wspomnianego już „hotelu” w Bad Monsdorf — bo trudno z uwagi na panujące tam warunki nazwać go „obozem jenieckim” — gdzie trzymano władców i wyższych oficerów hitlerowskiego reżimu. Oto co pisze Hasenclever w swym pamiętniku: „Najantypatyczniejszy wśród nich wszystkich był jednak Karl Dönitz. Natura, która go uformowała,
dokonała w jego postaci i twarzy czegoś naprawdę niezwykłego: podarowała mu wysokie i rozległe czoło, a pod nim pogniecioną czy raczej wykrzywioną twarz, której rysy były wyjątkowo pomarszczone i pokurczone; miały w sobie coś zgorzkniałego... Jego osobowość zdawała się odpowiadać dokładnie rysom twarzy, a ktoś, kto go nie znał, mógł powątpiewać w jego rzeczywiste zdolności... A mimo to posiadał bezsprzeczny talent organizacyjny, umiejętność dowodzenia flotą wojenną, a jego siła przebicia znajdowała wówczas powszechne uznanie. Był prawdopodobnie ostatnim spośród najwyższych dowódców Wehrmachtu, który do końca wierzył w narodowy socjalizm. Naczelne dowództwo marynarki (OKM) uchodziło zawsze za ostoję reżimu hitlerowskiego...” Wojna i klęska Niemiec niczego więc nie nauczyły wielkiego admirała Karla Dönitza... Potwierdza to jeszcze jeden fakt. Gdy już w Norymberdze, przed rozpoczęciem procesu, dostarczono mu do celi odpis aktu oskarżenia, Dönitz na jego marginesie skreślił taką oto uwagę: „Żaden z punktów tego oskarżenia nie dotyczy mnie w najmniejszym stopniu. Typowy przykład amerykańskiego humoru!” Sąd Narodów nie podzielił jednak opinii Karla Dönitza. A stawiane mu zarzuty nie były błahe. Grossądmiral Karl Dönitz oskarżony został o: 1. Udział w przestępczym spisku narodowosocjalistycznym w celu objęcia władzy, przygotowania i rozpętania wojny agresywnej; 2. Zbrodnie przeciwko pokojowi przez udział w prowadzeniu wojny agresywnej; 3. Zbrodnie wojenne — popełnione głównie na morzu. Nas, oczywiście, interesuje przede wszystkim trzeci punkt oskarżenia. Trzydziestego pierwszego sierpnia 1946 roku oskarżeni w procesie wygłosili swe ostatnie słowo. Wystąpienie Dönitza — jak odnotowali sprawozdawcy z rozprawy — było pełne buty i przekonania o słuszności dokonanych czynów oraz swej drogi życiowej. Miesiąc później — 30 września 1946 roku — Trybunał Norymberski ogłosił wyrok. Wielkiego admirała Karla Dönitza uznano winnym zarzucanych mu czynów. Ale wyrok był nadspodziewanie łagodny: tylko 10 lat więzienia! A może to i tak dużo, zważywszy, że jeden z sędziów amerykańskich, Francis Biddle, głosował w ogóle za uwolnieniem Dönitza od winy i kary! Karl Dönitz odsiedział cały wyrok i 1 października 1956 roku, dokładnie kilka minut po północy, opuścił mury ponurej twierdzy w Spandau. Miał wówczas 65 lat. Zamieszkał w małej zachodnioniemieckiej miejscowości Aumühle koło Hamburga. Zmarł w 1980 roku... Stwierdziwszy ten fakt, możemy zakończyć historię życia wielkiego admirała Karla Dönitza, historię jego sukcesów i klęsk, wzlotów i upadku... Ale w dziejach wojen morskich jego imię i nazwisko pozostanie na zawsze. Z kronikarskiego obowiązku musimy odnotować w skrócie inne, związane dość ściśle z omawianymi sprawami, fakty. Oskarżony i odpowiadający za przestępstwa wojenne w procesie norymberskim admirał E. Raeder skazany został na dożywotnie więzienie, z którego to wyroku odbył tylko część kary, został bowiem zwolniony w 1955 roku. Zmarł w roku 1960. Ponadto przed brytyjskimi sądami wojennymi odbyła się cała seria procesów, w których na ławach oskarżonych zasiedli ludobójcy w mundurach Kriegsmarine. Odnotujmy tylko niektóre z nich. W październiku 1945 roku przed sądem w Hamburgu stanęli członkowie załogi U-852, z jego dowódcą kapitanem Heinzem Eskiem na czele. Oskarżeni o wymordowanie z zimną krwią rozbitków z greckiego statku „Peleus”. Trzech spośród oskarżonych skazano na śmierć (wyroki wykonano), jednego na dożywocie, a jednego na 15 lat więzienia. W rok później, w październiku 1946 roku, przed brytyjskim sądem wojskowym w Hamburgu stanął komandor podporucznik Karl H. Moehle, dowódca U-20, następnie U-103, a w końcu piątej flotylli okrętów podwodnych. Na tym ostatnim stanowisku do jego obowiązków należało kontrolowanie i pilnowanie, aby osławiony rozkaz Dönitza „Triton-Null”, czyli „Laconia-Befehl”, był ściśle przestrzegamy przez załogi podległych mu U-bootów. Skazany został — „za gorliwość” — na pięć lat więzienia. Tego typu przykładów można przytoczyć wiele, ale nie ma takiej potrzeby. Hitlerowskie zbrodnie popełnione na morzu są tak oczywiste, że nie wymagają drobiazgowej biurokratycznej dokumentacji.