ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 155 441
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 242 764

Samotna pani doktor - Anderson Caroline

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :536.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Samotna pani doktor - Anderson Caroline.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK A Anderson Caroline
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 175 osób, 126 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 151 stron)

Caroline Anderson Samotna pani doktor

ROZDZIAŁ PIERWSZY Że też musiała się spóźnić akurat dziś, w piątek po południu. Tego tylko brakowało Nickowi na zakończenie pracowitego tygodnia w przychodni, którą obsługiwał praktycznie bez niczy­ jej pomocy, odkąd jego wspólnik musiał, z przyczyn osobistych, wyjechać na krótki urlop, a świeżo zatrudniony praktykant roz­ chorował się. Na domiar złego mały Sam czeka niecierpliwie w domu dziadków na przyjazd ojca, który uroczyście mu przyrzekł, że w ten weekend zbuduje mu od dawna obiecywany domek na drzewie. Mieli się za to zabrać dziś po południu, a tymczasem Nick musi czekać na pojawienie się nowej lekarki, która za­ dzwoniła godzinę temu, że jest już w drodze, ale nie zdąży na umówioną godzinę. Gdyby nie miała tak dobrych referencji, odparłby, że nie interesuje go współpraca z osobą, która nawet na pierwsze spot­ kanie nie potrafi zjawić się punktualnie. Kolejny raz przewertował jej dokumenty, na próżno szukając czegoś, do czego mógłby się przyczepić. Po ponownym przej­ rzeniu papierów trzydziestoczteroletniej Helen Moore musiał niechętnie przyznać, iż jej dossier wygląda imponująco. Miała wysokie kwalifikacje i duże doświadczenie w istotnych dla

przychodni dziedzinach medycyny i była gotowa podjąć pracę na pół etatu w prowincjonalnej dziurze. Co mogło skłonić tak wybitną lekarkę do zakopania się w za­ padłym kącie hrabstwa Suffolk? A jeśli wcale się nie zjawi? Może po przejechaniu przez wieś zawróciła i ucieka teraz, gdzie pieprz rośnie? W tym momencie przed dom zajechał samochód, z którego wysiadła niezwykle przystojna, długonoga blondynka. Odrzuci­ wszy do tyłu długie jasne włosy i wygładziwszy spódniczkę, z wahaniem skierowała się ku drzwiom przychodni. Miała na sobie niezbyt krótką płócienną sukienkę, a kiedy , z niewymuszoną gracją kroczyła przez parking, widok jej wspa­ niałych, opalonych nóg sprawił, że Nick poczuł w sobie drgnie­ nie dawno zagasłego ognia. Opamiętaj się, człowieku, skarcił się surowo, wychodząc jej na spotkanie. - Pani doktor Moore? - Tak, to ja. Najmocniej przepraszam za spóźnienie. - Nic nie szkodzi - odparł, czując, że nie ma rzeczy, której nie potrafiłby jej wybaczyć. Podali sobie ręce na powitanie. Mocny uścisk jej chłodnej, aksamitnej dłoni podziałał na Nicka jak gorący płomień. Szybko cofnąwszy rękę, wskazał jej drogę do gabinetu. - Nazywam się Nick Lancaster. Zapraszam panią do środka. - Proszę mi mówić po imieniu - odrzekła. Miała bardzo miły, niski, lekko schrypnięty głos. Tak piękna kobieta nie może być świetnym lekarzem, pomy-

ślał. To się po prostu nie zdarza. Jej podanie nie jest prawdziwe. No i dlaczego jest samotna? - Miałaś po drodze kłopoty z samochodem? - No właśnie... - Uśmiechnęła się z zakłopotaniem. - Jesz­ cze raz najmocniej przepraszam. Okazało się, że pękł przewód paliwowy, ale na szczęście nie doszło do wybuchu. Mogłam jak nic spłonąć. Tak jak ja teraz, westchnął Nick w duchu, nie mogąc oderwać oczu od dekoltu jej sukni. Na głos powiedział: - Na szczęście nic się nie stało. Hm... ciekawi mnie... dla­ czego chcesz pracować właśnie u nas? I dlaczego tylko na pół etatu? - Czy to jest zabronione? - spytała trochę zaczepnym to­ nem. - Ależ nie, najmocniej przepraszam - odparł pośpiesznie. - Po prostu... trochę mnie to zastanowiło. Pomyślałem tylko, że oprócz tego, co samo się narzuca, a mianowicie, że nie masz ochoty harować od rana do późnej nocy, może istnieć jakiś szczególny powód. - Tak, mam po temu szczególny powód - przyznała. - Szu­ kam pracy na pół etatu, żeby mieć czas na zajmowanie się dzieckiem - wyjaśniła trochę jakby mniej pewnym tonem. Wiadomość zaskoczyła Nicka. W jej podaniu nie było wzmianki o dziecku. - A co z twoim... hm... partnerem? Czy jesteś z nim? - By­ ły to pytania niedozwolone, lecz Nick nie miał zwyczaju krępo­ wać się niewygodnymi zasadami. - A jeśli tak, to czy twój

partner też się do nas sprowadzi? Czy może masz zamiar dojeż­ dżać do pracy? To kawał drogi. - Jestem sama - odparła, a Nick z wrażenia na chwilę zanie­ mówił. - Rozumiem - odezwał się wreszcie. - Ja też sam wycho­ wuję syna. Ma na imię Sam i jest osmiolatkiem. A ty? Masz syna czy córeczkę? Chwilę się wahała. - Jeszcze nie wiem - odparła wreszcie. Wzrok Nicka bezwiednie powędrował w dół jej ciała, by zatrzymać się na płaskim brzuchu. Nic nie rozumiejąc, zerknął do leżącego na biurku życiorysu doktor Moore, a niczego w nim nie wyczytawszy, kolejny raz pogwałcił zasady politycznej po­ prawności, mówiąc prosto z mostu: - Proszę mi wybaczyć to trochę obcesowe stwierdzenie, ale nie wyglądasz na osobę w zaawansowanej ciąży. - Chyba nie - odparła enigmatycznie. Ładne rzeczy, westchnął w duchu. Zaczną się poranne mdło­ ści, okresowe zwolnienia, a potem poród i urlop macierzyński! Tego nam tylko brakowało! - Przepraszam. Wiem, nie mam prawa zadawać takich py­ tań, ale spróbuj postawić się w moim położeniu. Wprawdzie szukamy lekarza na pół etatu, ale musi to być osoba niezawodna, regularnie wykonująca obowiązki, a nie ktoś, kto pewnego pięk­ nego dnia poprosi o macierzyński urlop. - To wam nie grozi. To znaczy macierzyński urlop. Nie jestem w ciąży. - Nie bardzo rozumiem. Skoro masz albo raczej chcesz mieć ! I

dziecko, bo nie znasz nawet jego płci, to jak tu nie mówić o ciąży? Teraz czy też w najbliższej przyszłości? Helen zerwała się na równe nogi. - Panie doktorze! - zawołała. - Pańskie zachowanie prze­ kracza wszelkie granice! Proszę przyjąć do wiadomości, że no­ szę się z zamiarem zaadoptowania dziecka, ale skoro pan nie życzy sobie mieć w przychodni drugiego lekarza samotnie wy­ chowującego dziecko, to nie będę zabierać więcej pańskiego cennego czasu! - Ależ pani doktor! Heleno! Najmocniej przepraszam! - za­ wołał, podrywając się z krzesła. - Nie chciałem cię obrazić! Czy nie możemy zacząć tej rozmowy od nowa? - mówił, uśmiecha­ jąc się potulnie i przytrzymując ją za ramię. - Bo już dowiedziałeś się wszystkiego, o co nie miałeś pra­ wa mnie wypytywać? - zapytała lodowatym tonem, spoglądając znacząco na swoje ramię. Nick pośpiesznie cofnął rękę. - Jeszcze raz przepraszam za wścibstwo, ale wiesz, jak to jest w takiej małej przychodni. Wszyscy są stale potrzebni. Nie masz pojęcia, jak muszę się gimnastykować, żeby znaleźć czas dla Sama, chociaż rodzice pomagają mi, jak mogą. Tobie będzie jeszcze trudniej. No, alejakos sobie poradzimy. Nie ma sytuacji nie do rozwiązania. Daj mi szansę - poprosił, obdarzając Helen ujmującym uśmiechem. - Pozwól mi chociaż opowiedzieć o na­ szej pracy, zanim podejmiesz decyzję. Helen stała chwilę niezdecydowana, lecz w końcu z głębo­ kim westchnieniem usiadła z powrotem na krześle. - Dziękuję - powiedział.

Kiedy zająwszy ponownie miejsce za biurkiem, podniósł wzrok i ich oczy spotkały się, zakręciło mu się w głowie. Helen nie pojmowała, co się z nią dzieje. Chyba ją zaczaro­ wał! Miał taki zniewalający uśmiech, że w jednej chwili daro­ wała mu wszystkie niestosowne i nietaktowne pytania. Przestań się na niego gapić! - upomniała się w duchu. Żaden romans nie wchodzi w grę, zwłaszcza z kolegą po fachu, nawet jeżeli ma oczy koloru nocnego nieba nad Morzem Śródziemnym i uśmiech zdolny roztopić bryłę lodu. - A więc szukasz pracy na pół etatu, bo chcesz zaadoptować dziecko - odezwał się. - Muszę przyznać, że nie brak ci odwagi. - Przecież mnóstwo ludzi samotnie wychowuje dzieci. - To prawda - przyznał. - Ale mało kto robi to z wyboru. Nie zapytała, dlaczego on jest samotnym ojcem. Jeszcze by sobie pomyślał Bóg wie co, no i miałby pretekst do dalszych niestosownych pytań. - Ja też nie mam wyboru - odparła krótko. - Ale mówmy o pracy - dodała, kierując rozmowę na właściwsze tory. Przez następny kwadrans rozmawiali więc wyłącznie o pa­ cjentach i ich potrzebach, o wyposażeniu przychodni i okolicz­ nych szpitali oraz o trudnościach, z jakimi będzie się spotykać w codziennej pracy. Rozmowa dała Helen poczucie, że dobrze się rozumieją i chyba potrafią z sobą współpracować, oczywi­ ście jeżeli wzajemnym stosunkom potrafią nadać ściśle służbo­ wy charakter. Na to jednak trudno liczyć. Pan doktor zdradza wyraźną skłonność do łamania wszelkich, pisanych i niepisanych zasad.

Z drugiej jednak strony, wioska jest położona w malowniczej części Suffolk, skąd będzie miała blisko zarówno do matki, jak i siostry, a ponadto jej adoptowane dziecko będzie tutaj bez­ pieczne. - Pójdźmy się rozejrzeć - zaproponował Nick, wstając. Kiedy przepuszczał ją przez drzwi, Helen mimo woli bardzo silnie odebrała jego fizyczną bliskość. Poczuła zapach męskiej wody kolońskiej, dostrzegła rysującą się pod koszulą mocno sklepioną klatkę piersiową, szczupłe biodra i długie nogi w świetnie skrojonych spodniach. Uspokój się, idiotko, upomniała się po raz drugi. Nie intere­ sują cię romanse z kolegami z pracy. W ogóle z nikim. Zwłasz­ cza teraz. A także na przyszłość. Zbyt wiele kosztują, źle się kończą, są zbyt niebezpieczne - zwłaszcza jeśli chce się wycho­ wać dziecko. Przecież właśnie z myślą o dobru dziecka posta­ nowiłaś z nikim się nie wiązać. Ruszyła w ślad za Nickiem, który oprowadzał ją po przy­ chodni, pokazując gabinety lekarskie, pokoje zabiegowe i po­ mieszczenie biurowe, by na koniec zatrzymać się i podać jej plastikowy kubek wody zaczerpniętej z chłodzonego pojemni­ ka. Butla zabulgotała, dając znać, że jest pusta, on zaś zdjął ją i bez wysiłku nasadził nową. Sącząc orzeźwiający napój, Helen usiłowała nie patrzeć na widoczne pod koszulą mięśnie towarzyszącego jej mężczyzny. Oczy jednak nie chciały jej słuchać. Powinna wylać sobie zimną wodę na głowę, może to ją otrzeźwi! - No, przynajmniej nie ma obawy, że z powodu pustej butli recepcjonistka zacznie mi w poniedziałek od rana ciosać kołki

na głowie - powiedział, jakby istniała kobieta zdolna gniewać się na mężczyznę o tak zniewalającym uśmiechu. - Twoje szczęście - mruknęła, on zaś spojrzał jej uważnie w twarz i spytał: - A teraz czekam na werdykt. Czy darujesz mi niestosowne śledztwo i zgodzisz się do nas przystać? - Czy to znaczy, że jestem przyjęta? - spytała ostrożnie, ponieważ z jakiegoś niejasnego powodu zaczęło jej nagle stra­ sznie zależeć na tym, by zamieszkać w tej wiosce i dostać pracę właśnie w tej przychodni. Co prawda, powód był aż nadto oczywisty. I nad wyraz niestosowny. A był nim niezwykle przystojny i pociągający mężczyzna o tchnących inteligencją, szafirowych oczach, któ­ rego za wszelką cenę powinna się wystrzegać. Uciekaj, niemądra dziewczyno! Uciekaj stąd, gdzie pieprz rośnie! - podpowiadała jej resztka rozsądku. - Sądzę, że możemy stworzyć dobry zespół - odparł Nick poważnie. - W naszej przychodni brakuje kobiety. Niektóre pacjentki wolałyby mieć do czynienia z kobietą. Spośród leka­ rek, które odpowiedziały na nasze ogłoszenie, braliśmy pod uwagę tylko twoją kandydaturę. Masz znakomite kwalifikacje, z czego na pewno zdajesz sobie sprawę. Pytasz, czy jesteś przy­ jęta? Oczywiście. Byłbym szaleńcem, gdybym nie przyjął cię z otwartymi ramionami. To ty powiedz, czy się zgadzasz. - A problem opieki nad dzieckiem? - przypomniała mu. - Jakoś sobie poradzimy. Pewnie będą zdarzać się kłopoty, ale to są sprawy do rozwiązania. Nie bądźmy formalistami. Zresztą nie ma ludzi bez wad. Na nas też nie zawsze i nie

w każdej sytuacji można na sto procent polegać. Jesteśmy tylko ludźmi i musimy się z tym pogodzić. Bardzo wyrozumiały i bardzo męski. W sumie bardzo nie­ bezpieczny, przemknęło Helen przez głowę. - Dziękuję. Zgadzam się - odparła, podając mu rękę, którą on skwapliwie uścisnął. Ich oczy znowu się spotkały. Odniosła wrażenie, że żar przenika ją do szpiku kości. Jeżeli miała jeszcze cień wątpliwości co do stanu swego umysłu, to rozpłynął się on w tej chwili. Stanowczo zbzikowała! Nick odetchnął z ulgą. Zgodziła się mimo nieortodoksyjnej indagacji, za którą na dobrą sprawę mogłaby podać go do sądu. Zerknął na zegarek. - Mam propozycję. Muszę odebrać syna od dziadków, któ­ rzy wybierają się wieczorem do teatru. Jeżeli nie śpieszysz się z powrotem, mógłbym kupić po drodze coś do zjedzenia i resztę szczegółów omówilibyśmy spokojnie przy kolacji u mnie w do­ mu? Helen swoim zwyczajem odruchowo przygryzła dolną war­ gę, a obserwujący ją niespokojnie Nick poczuł, jak krew zaczy­ na szybciej krążyć mu w żyłach. Potarł ręką szorstki i spocony od czerwcowego upału policzek. Po powrocie do domu najchęt­ niej wziąłby prysznic i rozsiadł się w ogrodzie na leżaku. Tym­ czasem miał do wyboru kolację z Helen albo piłowanie desek na chatkę dla Sama. Pierwsza możliwość była bardzo nęcąca, choć zarazem bu­ dziła poczucie winy. Normalnie Nick łatwo sobie radził z tego typu pokusami; w każdym razie za dnia. Znaczenie gorzej by-

wało nocą, szczególnie jeżeli po ułożeniu syna do snu obejrzał w telewizji film o miłości. Pożałował nagle swej propozycji. Zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy od lat jakaś kobieta zrobiła na nim tak wielkie wrażenie. A przecież jest lekarką, z którą będzie musiał na co dzień pracować, zachowując właściwy dystans. Postąpił wyjątkowo głupio, zapraszając Helen do domu, gdzie jej obecność utrwali się w obrazach, do których będzie niechybnie wracał pamięcią! Może jednak odmówi? - Świetna myśl - odparła swoim niskim, ładnie modulowa­ nym głosem. - Umieram z głodu - dodała, obdarzając Nicka promiennym uśmiechem, który sprawił, że serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi. - Wolisz jedzenie chińskie czy indyjskie? - zapytał. - Jeśli można, to chińskie. - Masz jakieś ulubione danie? - rzucił, sięgając po słucha­ wkę, a gdy zaprzeczyła ruchem głowy, zamówił trzy porcje słodko-kwaśnej chińszczyzny. - Załatwione. Pojedziesz za mną? - Oczywiście. Po drodze zadzwonił z samochodu do rodziców, że jedzie, tak że gdy dotarł na miejsce, Sam czekał już przed domem. - Spóźniłeś się - burknął nadąsany. - Coś mi wypadło. Pani doktor, z którą byłem umówiony, popsuł się po drodze samochód. Zaprosiłem ją na kolację i za­ mówiłem chińskie jedzenie. Zadowolony? - Wcale nie. Mieliśmy budować domek. A kolację i tak zjadłem już u babci - odparł nieprzejednany Sam.

- Może jednak skusisz się na kurczaka w słodko-kwaśnym sosie? Sam tylko wzruszył ramionami, wsiadł do auta i odwrócił głowę do okna. Ha, trudno! W końcu się przeprosi. Kawałek dalej Nick zahamował, wyskoczył z samochodu, porwał z okienka gotową paczkę jedzenia. Biegnąc do auta, posłał He­ len porozumiewawczy uśmiech. Jej bliska obecność przyprawiała go o zawrót głowy. Sta­ nowczo musi nad sobą panować, zwłaszcza w obecności syna. Mały nie może zauważyć, że z ojcem dzieje się coś dziwnego! Ale przecież Helen jest kobietą wolną. Z jakiegoś powodu chce adoptować dziecko. Ciekawe, dlaczego jest sama? Jest przecież piękna, inteligentna, pełna uroku. Może ma trudny charakter? Nie, chyba nie. W opinii podkreślono jej życzliwe podejście do pacjen­ tów i dobre stosunki ze współpracownikami. Kobieta tak piękna i pełna zalet nie powinna żyć samotnie. A on nie ma powodu robić sobie wyrzutów sumienia tylko dlatego, że go to oburza. A jeśli jest sama, bo nie może mieć dzieci? I stąd ten pomysł z adopcją? Takie i podobne myśli kotłowały się Nickowi w głowie. - Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy! - ni stąd, ni zowąd powiedział na głos. - Przecież nic nie mówiłem - zaprotestował Sam. - Przepraszam, zamyśliłem się. Nie dąsaj się. - Obiecałeś, że zaczniemy budować domek, i co? - Jutro na pewno nic mi nie przeszkodzi - przyrzekł, modląc się w duchu, by znowu coś mu nie wypadło. Och, Sue, westchnął w duchu, tak trudno mi żyć bez ciebie!

Kiedy zajechali pod dom, Sam wyskoczył z samochodu, nim Helen zdążyła zaparkować. - Sam, wracaj! Przywitaj się z panią doktor! Mały zatrzymał się i z demonstracyjnie niechętną miną ru­ szył w kierunku ojca. Jaki ładny chłopczyk! - pomyślała Helen, wysiadając. Ład­ ny, ale okropnie nadąsany. - Cześć, mam na imię Helen. A ty pewnie Sam. Wiem, że mieliście budować dzisiaj domek na drzewie. Przykro mi, że wam w tym przeszkodziłam. - To nie pani wina - mruknął mały. - On tak zawsze. Nick rzucił Helen bezradne spojrzenie. Poczuła dla nich wielkie współczucie. Szkoda, że nie zapytała Nicka, dlaczego Sam nie ma matki. Będzie musiała uważać, co mówi, by nie popełnić jakiejś niezręczności. Na szczęście jej uwagę przyciągnęło coś innego. - Co za niezwykły dom! - zauważyła, wchodząc do środka. - Bo to dawny wiatrak. Kiedyś w tym miejscu przechowy­ wano worki ze zbożem. Ale chodźmy do kuchni. Idąc za Nickiem, czuła na sobie rozżalone spojrzenie małego Sama. Niestety, nic nie mogła na to poradzić. Zamiast rozpamiętywać domowe problemy ojca i syna, ro­ zejrzała się po kuchni i aż westchnęła z podziwu. O takiej ku­ chni zawsze marzyła! Była świetnie wyposażona, funkcjonalna, a do tego ładna i, co ciekawe, najwyraźniej używana na co dzień przez swego właściciela. Sam usiadł na wysokim stołku przy bufecie i mierzył Helen

nieprzyjaznym wzrokiem. Spróbowała się do niego uśmiechnąć, a gdy to nie dało efektu, przeniosła spojrzenie na jego ojca. I tu popełniła błąd. Nick poruszał się po kuchni z tak zniewalającą, naturalną swobodą, że nie chcąc z kretesem ulec jego urokowi, zapytała: - Mogę ci w czymś pomóc? - Dzięki, z otwieraniem pojemników jakoś sobie poradzę. Ale możesz przygotować drinki. Znajdziesz wszystko w lodówce. W ogromnej, prawdziwie amerykańskiej lodówce ujrzała ist­ ny arsenał win i bezalkoholowych napojów. - Na co kto ma ochotę? - zapytała. - Ja poproszę o wodę z lodem - odparł Nick. - Ja też - burknął chłopiec. - Sam, jak się mówi? - upomniał go ojciec. - Ja też poproszę o wodę - poprawił się mały. Kiedy wyjmowała szklanki, Nick kończył otwierać pojemni­ ki z jedzeniem. - Hm, pysznie pachnie - pochwaliła. - Zjemy tutaj, czy mam nakryć w jadalni? - zapytał Nick. - Nie trudź się, chętnie zjem w kuchni. Jest wspaniała! - Cieszę się, że ci się podoba. Sam, idź umyć ręce! Chłopiec zsunął się ze stołka i wybiegł z kuchni. - Przepraszam za niego - rzekł Nick z westchnieniem - ale wciąż coś mu obiecuję, a potem nie mogę dotrzymać. Nie jest łatwo samotnie ^w^chw^wać małego człowieka. Dobrze się zastanów, nini^ic na to zwodujesz.

Bała się, czy Nick znowu nie zacznie jej wypytywać o osobiste sprawy, on jednak tylko popatrzył na nią z namysłem i rzekł: - Niemniej przemyśl to jeszcze raz. A teraz, do roboty! Mu­ simy to wszystko spałaszować. I - Nie poczekamy na Sama? | - Przyjdzie, kiedy będzie miał ochotę. ' Podał jej łyżkę, a ona nakładała sobie smakowite kąski, nie ; licząc kalorii. i - Nie zapytałem, od kiedy możesz zacząć pracę. ' - W każdej chwili - odparła. - Od dziś jestem na urlopie, f Ale muszę wpierw znaleźć mieszkanie. 1 - I pewnie opróżnić obecny dom? | - Nie. Już się z niego wyprowadziłam, bo nabywca chciał jak najszybciej rozpocząć remont. Zamieszkałam w pensjona­ cie, więc mam pełną swobodę ruchów. - Jaki dom by ci odpowiadał? - Przede wszystkim wygodny dla dziecka. No i niedrogi. Nie będę w stanie spłacać wysokich rat. - Wiesz co? Mam pomysł. Jedna z moich pacjentek zmarła dwa miesiące temu. Jej dom wystawiono na sprzedaż. Nie jest duży i na pewno wymaga remontu, ale ma wiele uroku. I wspa­ niały ogród. Mogę ci go pokazać, stale zapominam oddać rodzi­ nie klucz. Aukcja odbędzie się w poniedziałek. Cena powinna być umiarkowana. Chcesz go obejrzeć? - Teraz? Czy to daleko? Mam przed sobą długą drogę. - Tuż za rogiem. Ale można się do niego dostać przez dziurę w płocie na końcu ogrodu. Dlatego dostałem klucz, żeby móc bez trudu zaglądać do chorej staruszki.

Czemu nie? - pomyślała. W końcu gdzieś muszę mieszkać. Skwapliwość, z jaką przyjęła propozycję Nicka, nie miała rzecz jasna nic wspólnego z faktem, że dom sąsiadował z ogrodem Nicka. - Chętnie go obejrzę - odparła. - No to chodźmy - ucieszył się Nick. - A co z Samem? - spytała. - Poczekamy, aż przestanie się dąsać. Jadł kolację u babci, więc nie umrze z głodu. Jesteś gotowa? - Tak, nie wiem tylko, jak w tym ubraniu przejdę przez płot - zafrasowała się, spoglądając na swą wąską sukienkę i pantofle na wysokim obcasie. - W parkanie jest furtka, a właściwie rodzaj zastawki, więc nie będziesz musiała skakać przez płot. Najwyżej buty trochę się zabłocą.

ROZDZIAŁ DRUGI Z pokoju Sama dochodził huk nastawionego na cały regula­ tor telewizora. Nicka ogarnęły wyrzuty sumienia. - Wychodzę na chwilę z panią doktor, żeby jej pokazać dom pani Smith - powiedział, uchylając drzwi pokoju syna. - Nie­ długo wracam. Sam udał, że nie słyszy. Nick westchnął bezradnie, ale przy­ rzekł sobie, że choćby się waliło i paliło, zacznie od jutra budo­ wę wymarzonego domku na drzewie. Przepuszczając Helen przez drzwi, poczuł delikatny zapach jej perfum i zrobiło mu się dziwnie gorąco. - Dobrze, że jeszcze jest jasno - zauważył, byle coś powie­ dzieć. - I na szczęście zrobiło się trochę chłodniej. - Tylko odrobinę. To zabawne, że przez całą zimę skarżymy się na chłód, a jak przyjdzie lato, narzekamy na upał - stwier­ dziła, rzucając mu promienny uśmiech, który przyprawił go o gwałtowne bicie serca. Chyba zaczynam wariować, powiedział sobie i przyspieszył kroku. Doszedłszy do końca ogrodu, odstawił ruchomy segment płotu. - Droga wolna - oświadczył. - Ogród zarósł chwastami, ale różom, jak widzę, to nie przeszkadza.

- Ależ tu pięknie! - zawołała Helen. - Zawsze marzyłam o takim ogrodzie. - Nie wiem, czy będziesz taka zachwycona po obejrzeniu wnętrza domu - ostrzegł ją Nick. Idąc wąską ścieżką, czuł, jak wybujałe pędy łubinu ocierają się o nogawki jego spodni. Ogród był okropnie zaniedbany, ale to nie jego sprawa. Właściwie już dawno powinien był oddać klucz synowi pani Smith, który jednak wcale się o to nie upo­ minał. A jeżeli znajdzie nabywcę na dom, rodzina na pewno jeszcze mu podziękuje. We własne motywy wolał się zbytnio nie wgłębiać. Podej­ rzewał bowiem, iż jego obecna usłużność wynika nie tyle z chę­ ci znalezienia lokum dla nowej lekarki, ile z pragnienia, by mieć Helen pod bokiem. Przekręcił klucz w zamku, otworzył drzwi i wszedł do holu. - Zaczyna pachnieć stęchlizną - zauważył, krzywiąc nos. - Dom od trzech miesięcy nie był wietrzony. Nie sugeruj się jego obecnym stanem, tylko spróbuj sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał odmalowany i na nowo umeblowany. - Boję się, że nie wystarczy pomalować ścian i wstawić mebli, żeby doprowadzić go do stanu używalności - odparła Helen z mocno zniechęconą miną. Jednak po obejrzeniu pozostałych pokoi i zwiedzeniu piętra odzyskała optymizm. - Chyba rzeczywiście można z tego zrobić coś ładnego - uznała na koniec. - Mówiłeś, że aukcja jest w poniedziałek? - Tak. O wpół do siódmej wieczorem. - Orientujesz się, ile za niego chcą?

- Niestety nie. Ale mogę się zapytać o nazwisko i telefon pośrednika - odparł Nick. - A nawet gdybyś go kupiła, dom będzie wymagał remontu. Czy byłabyś skłonna zamieszkać na razie w przychodni i od poniedziałku rozpocząć pracę? Jeste­ śmy naprawdę w podbramkowej sytuacji. Mój wspólnik, Law- rence, stracił niedawno matkę w wypadku i wyjechał do ojca, a do tego świeżo zwerbowany praktykant zaraził się ospą wie­ trzną. Mamy w przychodni całkiem miły pokoik, używaliśmy go dawniej podczas nocnych dyżurów. I jest kuchenka, którą miałabyś wyłącznie dla siebie. Myślę, że mogłabyś się tam cał­ kiem przyjemnie urządzić. W każdym razie na dwa tygodnie - zakończył, okraszając swoje przydługie przemówienie najbar­ dziej ujmującym uśmiechem. - Mam nadzieję, że to tylko propozycja, a nie ultimatum. - O ultimatum nie ma mowy. Ale jeśli się zgodzisz, zdobę­ dziesz naszą dozgonną wdzięczność. - Ciekawe na jak długo? - zażartowała Helen. - Co za nieznośna osoba! - odciął się Nick z wesołym bły­ skiem w oku. - Czy masz dosyć oglądania? Bo jeżeli tak, to wolałbym wrócić do Sama. - Na dziś wystarczy. A co do poniedziałku, to owszem, zga­ dzam się. - Jesteś aniołem! - wykrzyknął uradowany Nick, któremu kamień spadł z serca. Całkiem mnie opętał, myślała, wychodząc do ogrodu. Wystarczy, że się uśmiechnie, a ja topnieję jak wosk. Ale chyba rzeczywiście potrzebują dodatkowego lekarza. Cho-

ciażby po to, żeby Nick znalazł czas na zbudowanie Samowi obiecanej chatki. A ona przy okazji wejdzie w posiadanie uroczego wiktoriań­ skiego domu z prześlicznym ogrodem. Będzie to oczywiście zależało od przebiegu licytacji, ale ona zrobi wszystko, co się da, by ją wygrać. Nie tylko dlatego, że posiadłość aż tak bardzo przypadła ci do gustu, dodała w myślach, ale ponieważ znajduje się o krok od domu Nicka! Tok własnych myśli przeraził Helen. Czyś ty zwariowała? - wykrzyknęła do siebie w duchu. Po co ci sąsiedztwo Nicka? Czy już zapomniałaś, że raz na zawsze wykreśliłaś mężczyzn ze swego życia? Więc choć jej ciało buntowało się przeciwko tej decyzji, była zdecydowana ignorować jego odruchy. Nic nie może jej odwieść od wprowadzenia w życie planu. A chcąc ów plan zrealizować, musi mieć własny dom, przygotowany na przyjęcie dziecka. Na tym powinna się skupić, zamiast rozpły­ wać się nad zaletami swego przyszłego sąsiada. Zaabsorbowana myślami, nie zauważyła zbiegowiska przed domem Nicka. On jednak puścił się biegiem i już po chwili nachylał się nad starszą, zdyszaną panią. - Pomocy, panie doktorze! - wykrztusiła staruszka. - Proszę najpierw odetchnąć - uspokajał Nick zdenerwowa­ ną kobietę. Na chodniku gromadziło się coraz więcej gapiów, a z domu naprzeciwko szła ku nim młoda, smukła kobieta. - Czy mogę ci się na coś przydać? - zapytała, ale Nick przecząco pokręcił głową. - Panie doktorze! - wysapała staruszka. - Nie wiem, co się stało, ale Peter leży na ziemi, cały we krwi!

f - Proszę się uspokoić, droga pani Emmanuel. Zaraz do niego ; pojedziemy. - Spojrzał na Helen. - Czy mogłabyś zostać z Sa­ mem? Postaram się jak najszybciej wrócić. - Powinnam z tobą pojechać - zaoponowała Helen. - Żeby się zająć panią Emmanuel. - Ja zaopiekuję się Samem - wtrąciła kobieta z przeciwka. - Dzięki, Lindo - odparł Nick, zwracając się do niej . z uśmiechem wdzięczności. - Mam nadzieję, że to nie potrwa f długo. - A zwracając się do Helen, dodał: - Zostań z panią j Emmanuel, póki nie wyprowadzę samochodu. i Już po paru chwilach podjechał do krawężnika, otwierając | w biegu drzwi auta, a gdy Helen usadowiła panią Emmanuel koło kierowcy i sama wskoczyła na tylne siedzenie, natychmiast I nacisnął gaz. - Szybciej, doktorze, on tam wykrwawi się na śmierć! -jęk­ nęła staruszka, ale kiedy Nick zapytał ją o źródło krwotoku, bezradnie pokręciła głową. - Musiał się czymś zaciąć, kiedy majsterkował w tym swo­ im warsztacie. Prosiłam, żeby tego nie robił, odkąd bierze war- i farin, ale czy on kiedy mnie posłuchał? •. Helen o mało nie krzyknęła. Warfarin! Środek obniżający j krzepliwość krwi, podawany osobom zagrożonym zawałem ser- ; ca albo udarem mózgu. Nic dziwnego, że biedna pani Emmanuel umiera z niepokoju. W tej samej chwili Nick ostro zahamował przed niewielkim, starannie utrzymanym domkiem i wyskoczył na podjazd, nim Helen zdążyła odpiąć pas. Pomógł pani Emmanuel wysiąść z auta i szybkim krokiem skierował się do domu.

Pan Emmanuel leżał w kuchni na podłodze w kałuży krwi i próbował zatamować krwotok ze zranionej ręki. Na ich widok zwolnił ucisk, krew siknęła strumieniem, a pani Emmanuel osu­ nęła się z jękiem w ramiona Helen. Nick przypadł do chorego i zatamował upływ krwi. - Znajdź mi kawałek czystego płótna i zawezwij ambulans - zwrócił się do Helen. - Powiedz, że ma uraz tętniczy i jest w szoku. O stanie szoku nieszczęśnika świadczyła bladość pokrytej kro­ pelkami potu twarzy i drżenie rąk. Jego żona nie była w lepszym stanie. Idąc do telefonu, Helen objęła ją i mocno uścisnęła. - Podaj mi numer pogotowia - zwróciła się do Nicka, pod­ nosząc słuchawkę. W trakcie rozmowy z dyżurnym musiała kil­ kakrotnie pytać Nicka i panią Emmanuel o adres domu oraz wskazówki, jak do niego dojechać, nim mogła ich upewnić, że karetka wkrótce się zjawi. - Co z nim będzie, panie doktorze? - błagalnym tonem spy­ tała starsza pani. - Proszę się nie martwić - uspokoił ją Nick. - Zaaplikujemy mu kroplówkę dla uzupełnienia utraconej krwi, a karetka zawie­ zie go do szpitala. Tam zaszyją mężowi ranę, i szybko odzyska siły. - A zwracając się do Helen, dodał: - Musisz mi pomóc. Chciałbym zacząć podawać roztwór soli fizjologicznej. Helen wydobyła z lekarskiej torby Nicka potrzebne narzę­ dzia, po czym uklękła na spryskanej krwią podłodze. - Musisz sama wkłuć się w żyłę i podłączyć kroplówkę, bo ja nie mogę przestać uciskać rany. Nie będzie łatwo. Po utracie dużej ilości krwi ma mocno zapadnięte żyły.

Helen udało się jednak szybko trafić w żyłę i już po chwili . z zawieszonej prowizorycznie na drzwiczkach kredensu butli popłynął życiodajny płyn. - Nie wiem, po co mu te zabawy ostrymi narzędziami - i z nutą przygany w głosie mruknęła pani Emmanuel. Robiła te­ raz wrażenie zagniewanej, Helen wiedziała jednak, iż pozorny gniew po ciężkim przeżyciu bywa oznaką doznanej ulgi. - Co za nieznośna baba, nic tylko chodzi i gdera. Tego nie rób, tamtego nie ruszaj - mamrotał ranny mężczyzna niby to zirytowanym, lecz w gruncie rzeczy pełnym czułości tonem, spoglądając na żonę z takim oddaniem, że pani Emmanuel łzy zakręciły się w oczach i cichutko zachlipała. - Przyrzeknij, Peter, że raz na zawsze zostawisz narzędzia w spokoju - poprosiła, nachylając nad mężem. - Pomyśl, gdy­ byś się zaciął pod moją nieobecność, leżałbyś tutaj i krwawił, aż... - Urwała, gdyż głos odmówił jej posłuszeństwa. Helen podsunęła biednej kobiecie krzesło, by mogła usiąść obok męża. Wkrótce nadjechało pogotowie, pana Emmanuela poniesiono do karetki. Jego małżonka wsiadła razem z nim, drzwi się zatrzasnęły i ambulans odjechał. - Wybacz, że zapędziłem cię do roboty, zanim jeszcze za­ częłaś pracę - odezwał się Nick. I - Nie masz za co przepraszać. Nie rozumiem tylko, dlaczego | przybiegła akurat do ciebie. Myślałam, że wieczorem nie przyj­ mujecie wezwań do domu. Czy on jest chociaż twoim pacjen­ tem? - Od dawna - przytaknął. - Dwa lata temu przeszedł zawał, a ponieważ ma skłonność do zakrzepów, musi stale brać warfa- '

t _ rin. - Opuścił wzrok na jej suknię. - Boję się, że twój reprezen­ tacyjny strój źle zniósł tę nieoczekiwaną przygodę. - Ojej! - zawołała, patrząc na swą pokrwawioną suknię. - Nie możesz jechać w tym stanie - oświadczył Nick. - Mu­ sisz przynajmniej wziąć prysznic. No i przebrać się. Coś ci znajdę. Pewnie nie wozisz z sobą sukienki na zmianę? - Istotnie, nie przewidziałam, że nasze pierwsze spotkanie zakończy się w potokach krwi. Zabrudzę ci siedzenie w samo­ chodzie. - Chyba żartujesz! Nie widzisz, jak ja wyglądam? Właśnie dlatego kupiłem samochód ze skórzanymi siedzeniami. Bo ła­ two je umyć. Po powrocie do domu Nick zadzwonił najpierw do Lindy, sąsiadki z przeciwka, która na czas jego nieobecności zajęła się Samem, a następnie zaprowadził Helen do łazienki. - Ręcznik kładę tutaj - powiedział. - Ja tymczasem poszu­ kam dla ciebie czystych rzeczy i położę je pod drzwiami. A co z sukienką? Jeżeli nie wymaga chemicznego prania, mógłbym ją od razu namoczyć w zimnej wodzie. - Sama nie wiem. Jeszcze jej nie prałam. Muszę sprawdzić na metce. Szybko się uwinę. Kiedy jednak znalazła się pod strumieniem ciepłej wody, poczuła się tak cudownie, że nie chciało jej się wychodzić spod prysznica. Dopiero kiedy Nick zapukał do drzwi, zakręciła kran i owinięta ręcznikiem wyjrzała na korytarz. Nicka już nie było, ale na podłodze leżały sprane dżinsy i miękka, miła w dotyku koszulka. Helen cofnęła się do łazienki i zaczęła ubierać. Dżinsy okazały się prawie dobre, w każdym

razie w biodrach. Nic dziwnego, pomyślała, wspominając z lek­ kim rozmarzeniem smukłą sylwetkę Nicka i wyobrażając sobie, jak by wyglądał w tych samych spodniach. Co za głupstwa przychodzą ci do głowy, zganiła sama siebie. Ściągnęła spodnie paskiem, zawinęła przydługie nogawki, wło­ żyła przez głowę obszerny podkoszulek i stanęła przed lustrem. Zamiast eleganckiej pani doktor ujrzała osobę, która mogła­ by na przykład krzątać się po kuchni - najchętniej takiej, jaki u Nicka - otoczona gromadką dzieci. f Co ci chodzi po głowie? Odwróciła się ze złością od lustra, j To tylko pożyczone ubranie! Zwinąwszy szybko w kłębek swą poplamioną sukienkę, otworzyła z rozmachem drzwi łazienki i o mało nie wpadła na Nicka, który z podniesioną ręką szykował się właśnie, by do niej zapukać. - O, już się ubrałaś! Świetnie wyglądasz. Spodnie pasują? - W biodrach idealnie, ale w pasie są trochę za luźne - od- \ parła. Odniosła wrażenie, że oczy Nicka nagle pociemniały. - I pewnie za długie - dodał, byle coś powiedzieć. - No jasne. Mam metr sześćdziesiąt pięć, a ty pewnie dobrze ponad metr osiemdziesiąt? j - Coś koło tego - uśmiechnął się półgębkiem. - Napijesz się j czegoś na drogę? I W kuchni zastali Sama, który siedział na wysokim stołku \ i wyjadał z kartoników resztki chińskiego jedzenia, a na ich I widok poskarżył się, że wystygło. - Mogłeś zjeść razem z nami - skarcił go Nick, wyrzucając opróżnione kartoniki do śmieci. - Twoją porcję wstawiłem do lodówki. Możesz ją sobie odgrzać w mikrofalówce.