ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję983
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Siostry McCloud 1 - Jak dwie krople wody - Moreland Peggy

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :541.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Siostry McCloud 1 - Jak dwie krople wody - Moreland Peggy.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M Moreland Peggy
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 153 stron)

PEGGY MORELAND Jak dwie krople wody

PROLOG Było jeszcze ciemno. Tylko srebrny księżyc przyświecał kochankom. Nocny chłód wyziębiał spocone ciała, ale im to nie przeszkadzało. Chcieli jeszcze choć trochę pobyć razem. Tak trudno było się rozstać. - Musisz iść - szepnął Jesse. - Wiem - westchnęła Mandy. Nie miała ochoty się z nim rozstawać. - Jeszcze chwilę. - To zbyt niebezpieczne. - Przytulił ją do siebie. Znów jej pragnął. Tak mocno jak zawsze. - Do rana niedaleko. Ktoś może się obudzić, a jak się zorientują, że cię nie ma... - Nikt nas tu nie znajdzie. - Zamknęła mu usta szybkim pocałunkiem. Nie chciała nawet myśleć o grożącym im nie­ bezpieczeństwie, a co dopiero o nim mówić. Zaczęła się ubierać. Jesse z ciężkim westchnieniem zrobił to samo. Ani na chwilę nie spuszczał jej z oka. - Mandy - powiedział. Jego meksykański akcent spra­ wiał, że imię ukochanej brzmiało jak pieszczota. - Serce mnie boli, kiedy pomyślę, że musimy się rozstawać. Zawsze fascynowały ją poetyckie formy, jakich używał Jesse. Przez to kochała go jeszcze bardziej. Jeśli to możliwe. - Ja... Będę za tobą tęsknić - wyszeptała, tuląc się do niego.

6 JAK DWIE KROPLE WODY - Na pewno nie bardziej niż ja za tobą. - Objął ją mocno. - Kiedy znów się spotkamy? - W sobotę. - Patrzyła na niego, pragnąc jak najdłu­ żej zachować w pamięci obraz ukochanej twarzy. - Tata je­ dzie na targ do San Antonio. Wróci dopiero w niedzielę wie­ czorem. - Dasz radę wymknąć się tak, żeby nikt cię nie zauważył? - Nie martw się. - Mandy uśmiechnęła się do niego. Była bardzo pewna siebie. - Już ja coś wymyślę. W otaczających ich kryjówkę zaroślach trzasnęła gałązka. Jesse z całych sił przycisnął twarz Mandy do swojej piersi. Żeby nie krzyknęła, żeby się nie poruszyła. Wpatrywał się w przestrzeń. Modlił się, aby to był fałszywy alarm, żeby okazało się, iż to tylko zwierzę przedziera się przez zarośla. Jednak gdy dostrzegł, jak światło księżyca odbija się w pole­ rowanej stali, zrozumiał, że to nie zwierzę, tylko coś znacznie groźniejszego. Zrobił krok do przodu, własnym ciałem zasła­ niając Mandy przed śmiertelnym niebezpieczeństwem. Z krzaków wyszedł mężczyzna. Celował prosto w pierś chłopaka. - Jesse Barrister! - Głos ojca Mandy przerwał nocną ciszę. Jesse poczuł, jak Mandy wbija palce w jego ramię. Pod­ niósł głowę i spojrzał prosto w gniewne oblicze Lucasa McClouda. - Czego tu szukasz, McCloud? - zapytał. - Po swoje przyszedłem - warknął Lucas. - Mandy! Chodź do mnie natychmiast, bo jak nie, to przepuszczę tę kulę na wylot. Przez niego i przez ciebie. - Zabiłbyś własną córkę? - Jesse zmartwiał.

JAK DWIE KROPLE WODY 7 - Wolę, żeby zdechła, niż zadawała się z takimi jak ty. Chodź tu, Mandy! Natychmiast! Ale Jesse ją przytrzymał, choć zrobiła taki ruch, jakby chciała wykonać polecenie ojca. - Nie jesteś na swojej ziemi - powiedział z godnością. - Tutaj ja wydaję polecenia. - Głupi bękart! - Lucas głośno się roześmiał, ale ani na moment nie opuścił strzelby. - Ty miałbyś mi rozkazywać! Ani tu, ani nigdzie! Szczeniak meksykańskiej dziwki Wade'a chce być ważniejszy niż ja! Jesse się wściekł. Nie dlatego, że go nazwano bękartem. Do tego zdążył się już przyzwyczaić. Ale nikt nie miał prawa pisnąć złego słowa o jego matce. - Nieważne, że jestem bękartem. Nazywam się Barrister i oświadczam ci, że żaden McCloud nie jest mile widziany na naszej ziemi. - Słyszałaś, Mandy? - zapytał Lucas, nie spuszczając Jesse'a z muszki. - Żaden McCloud nie jest mile widziany na ziemi Barristerów, a ty się nazywasz McCloud. - Ona jest moja! - zawołał Jesse, nim Mandy zdążyła się odezwać. - Kiedy skończy osiemnaście lat, zmieni nazwisko i będzie się nazywała Barrister, a nie McCloud. - Po moim trupie! - warknął Lucas. Nocną ciszę rozdarł metaliczny dźwięk odwodzonego kurka. - Żadna z moich córek nie będzie nosiła nazwiska Barrister. Prędzej cię zabiję. Mandy wyskoczyła zza pleców ukochanego. Teraz ona zasłaniała Jesse'a własnym ciałem. - Nie rób mu krzywdy, tato - szlochała. - Ja go kocham. - Odsuń się, bo i ciebie zabiję. - Lucas celował prosto w szyję córki.

8 JAK DWIE KROPLE WODY Mandy rzuciła się na ojca. Wybiła lufę strzelby w powie­ trze. Huknął strzał. Lucas zachwiał się, ale natychmiast odzyskał równowagę. Ramieniem przycisnął córkę do siebie i zarepetował broń. To zatrzymało Jesse'a. - Jesse, błagam cię - płakała Mandy. - Odejdź stąd, za­ nim cię zabije. Jesse spojrzał w pełne nienawiści oczy Lucasa McClouda. Potem popatrzył na Mandy. Powoli, jak na zwolnionym fil­ mie, wyciągnął do niej rękę. - Chodź ze mną, Mandy - poprosił. - Wyjedziemy stąd. Daleko. Twój ojciec nigdy nas nie znajdzie. - Nie ma na świecie takiej dziury, w której bym was nie znalazł - syknął Lucas. - A jak znajdę, zabiję. Mandy patrzyła na ukochanego. Płakała. Nie wiedziała, co zrobić. Ojca przecież także kochała. I była pewna, że dotrzyma słowa. Z całego serca nienawidził Barristerów, ale jeszcze bardziej nienawidził Jesse'a. Nie tylko za to, że był nieślubnym synem Wade'a Barristera. Najgorsze dla Lucasa McClouda było meksykańskie pochodzenie Jesse'a. Jego matka była „kolorowa", a Jesse, jak na złość, odziedziczył po niej zarówno kolor skóry, jak i meksykański akcent. Mandy była pewna, że gdyby dano jej trochę czasu, potrafiłaby znaleźć jakiś sposób, żeby ona i Jesse mogli na zawsze zostać razem. Na pewno by coś wymyśliła. Na­ wet gdyby musiała przeczekać te kilka miesięcy, jakie dzie­ liły ją od osiemnastych urodzin, gdyby przez cały ten czas nie miała oglądać ukochanego. Przetrwałaby jakoś, wiedząc, że nagrodą za cierpliwość będzie życie z Jesse'em do końca jej dni.

JAK DWIE KROPLE WODY 9 - Nie mogę, Jesse - powiedziała z nadzieją, że ukochany zrozumie, co ona myśli, że zgodzi się na nią czekać. Jesse zesztywniał. Podniósł ręce i zacisnął pięści z takim wyrazem twarzy, jakby ściskał gardło tego, który śmie od­ bierać mu ukochaną. Strzał ogłuszył Mandy. Zakryła uszy dłońmi. Widziała, jak ukochany krzywi się z bólu, chwieje się, pada na zie­ mię... - Jesse! - krzyknęła.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Trzy kobiety stały obok siebie, niemal dotykając się ra­ mionami. Patrzyły na obraz, który od ponad dwudziestu lat wisiał nad kominkiem w ich rodzinnym domu. Przedstawiał ich ojca na koniu. Lucas McCloud, dosiadający wierzchowca słusznie nazwanego Szatanem, wyglądał tak, jakby urodził się w siodle. Malarz doskonale uchwycił władczą naturę ko­ nia i jeźdźca, ich siłę i potrzebę panowania nad wszystkim, co żyje. Trzy stojące przed obrazem kobiety doskonale wiedziały, jak niszcząca była ta siła. Od jedenastu lat, w każdą rocznicę śmierci ojca, stawały przed jego portretem. Choć były siostrami, różniły się od siebie nie tylko wy­ glądem zewnętrznym. Każda z nich miała inny charakter, jakby nie pochodziły od tych samych rodziców. Mandy, najstarsza z nich, delikatna i filigranowa jak po­ rcelanowa figurka, miała w sobie tę samą wewnętrzną siłę, co jej ojciec. Długie kasztanowe włosy były jedynym atry­ butem kobiecości, na jaki sobie pozwalała. Resztę chowała pod dżinsową koszulą i takimiż spodniami, stanowiącymi jej codzienny ubiór. Druga z kolei była Samantha, którą wszyscy nazywali Sam. To imię znacznie bardziej do niej pasowało. Właściwie powinna była urodzić się chłopcem. Kruczoczarne włosy związywała

JAK DWIE KROPLE WODY 11 w koński ogon sięgający jej prawie do pasa. Ze łzami w oczach i zaciśniętymi ustami patrzyła na portret ojca, który był panem jej życia. Aż do dnia swojej śmierci. Najmłodsza z sióstr miała na imię Merideth. Wzrostem górowała nad pozostałymi dziewczętami i była oczkiem w głowie całej rodziny. Zarówno siostry, jak i zatrudnieni na ranczu pracownicy rozpuszczali ją aż do przesady. Wszyscy chcieli wynagrodzić jej brak matki, która zginęła w wypadku samochodowym wkrótce po wydaniu na świat najmłodszej córki. Jeden tylko Lucas McCloud śmiał się jej sprzeciwić i konsekwentnie odmawiał tego, czego najbardziej pragnęła: pozwolenia na opuszczenie Rancza Złamanego Serca. Merideth pierwsza przerwała panującą w pokoju ciszę. - Nie wiem jak wy, ale ja go nie żałuję - powiedziała, odrzucając w tył falujące jasne włosy. - Jak możesz tak mówić! - skarciła ją Mandy. Merideth tylko wzruszyła ramionami. Usiadła na wielkiej skórzanej kanapie i zrobiła swoją słynną minę obrażonej kró­ lewny. Dzięki tej właśnie minie mówiono o Merideth: „ko­ bieta, którą cała Ameryka uwielbia nienawidzić". Bo Meri­ deth była aktorką. Grała jedną z głównych ról w najpopular­ niejszym amerykańskim serialu. - Mogę - powiedziała. - Ojciec był złym człowiekiem. Trzymał nas krótko i dopóki żył, na nic nam nie pozwalał. Ty pierwsza padłaś ofiarą jego podłości. - Był naszym ojcem - powiedziała Mandy. - Kochał nas. Na swój sposób. Poza tym to dzięki jego majątkowi mogły­ śmy zrealizować nasze marzenia. Zwłaszcza ty powinnaś mu być za to wdzięczna. - Nasze marzenia? - Merideth patrzyła na siostrę wzro-

12 JAK DWIE KROPLE WODY kiem, który każdego dyrektora teatru przyprawiał o chęć schowania się w mysią dziurę. - Odczep się, Merideth - wtrąciła się Sam. - Na litość boską! - prychnęła Merideth. - Doskonale wiecie, że mówię prawdę. Gdyby żył, Sam nie skończyłaby weterynarii, a ja nie wyjechałabym do Nowego Jorku i nie zostałabym aktorką. Nam się udało spełnić marzenia, tylko Mandy nie zdążyła. - Mam ranczo - mruknęła Mandy. - Ranczo jest wspólne - przypomniała jej Merideth. - Tylko tobie majątek ojca na nic się nie przydał. Nie udało ci się spełnić żadnych marzeń. A już na pewno nie dzięki pie­ niądzom ojca. - Mam te pieniądze - powiedziała Mandy. - Nigdy dotąd z nich nie korzystałam, ale teraz... - A więc zdecydowałaś się wreszcie je ruszyć? - zakpiła Merideth. - Pewnie wprowadzisz do hodowli nową rasę byd­ ła albo kupisz jakieś potrzebne maszyny. - Nie. - Mandy podniosła głowę i spojrzała na siostry. - Kupuję Circle Bar. Merideth i Sam nie wierzyły własnym uszom. Circle Bar graniczyło z ich ranczem. Siostry od dziecka znały historię datującej się od kilku pokoleń waśni pomiędzy właścicielami tych dwóch posiadłości. - Dlaczego? - Sam pierwsza odzyskała mowę. - Po co ci to? - Ponieważ powiedziano mi, że prawdopodobnie to ranczo zostanie wystawione na sprzedaż - odrzekła Mandy. Modliła się w duchu, żeby o nic więcej jej nie pytały, choć nie miała wiel­ kiej nadziei, aby jej modlitwa została wysłuchana.

JAK DWIE KROPLE WODY 13 - To dobry powód, pod warunkiem, że potrzebuje się ziemi. - Merideth spoglądała na nią podejrzliwie. - Ale ty nie potrzebujesz ziemi. Masz dość własnej, więc dlaczego miałabyś kupować Circle Bar? Myślisz, że Je... - Nie! - Mandy nie chciała dopuścić do tego, żeby Me­ rideth wypowiedziała głośno jego imię. - Circle Bar jest dla Jamie'ego. Ma prawo do swego dziedzictwa. - Jaime nie potrzebuje tego rancza. - Sam podeszła do siostry i objęła ją. - Ma ciebie i nasze ranczo. Nie potrzebuje niczego od Barristerów. - Teraz może nie... Nie mogę dać mu ojca, ale mogę mu dać coś, co ma związek z jego pochodzeniem. - Masz szczęście, że tata nie żyje. - Merideth wzniosła oczy ku niebu. - Gdyby słyszał, jakie brednie wygadujesz, zamknąłby cię w pokoju na resztę życia. - No właśnie. - Mandy spojrzała siostrze prosto w oczy. - Tata nie żyje. Niczego mi już nie może zabronić. Od śmier­ ci Wade'a Barristera mówi się o tym, że Circle Bar zosta­ nie wystawione na sprzedaż. Jeśli istnieje na świecie ktoś, komu się ono sprawiedliwie należy, to tym kimś jest tylko Jaime. - Doskonale wiesz, że Margo Barrister za żadne skarby świata nie sprzeda Circle Bar nikomu z naszej rodziny. - Nie dowie się, kto jest kupcem. - Mandy się uśmiech­ nęła. - Dopiero wówczas, kiedy będzie już po wszystkim. - Nie wiem, jak ty sobie to wyobrażasz - skrzywiła się Merideth. - W końcu to Margo będzie sprzedawać ranczo. Jeśli w ogóle zechce to zrobić. - Wszystko sobie przemyślałam. Mój adwokat zareje­ struje nową spółkę, która kupi posiadłość. A kiedy Jaime

14 JAK DWIE KROPLE WODY skończy osiemnaście lat, przepiszę prawo własności na niego. Będzie miał to, co mu się należy, i nikt mu tego nie odbierze. - Margo dostanie szału. - Merideth była zaskoczona przemyślnością starszej siostry. - Mam nadzieję. - Mandy się roześmiała. - Chciałabym zobaczyć jej minę, kiedy dowie się, kto kupił Circle Bar - rozmarzyła się Merideth. - Ta jędza zasłu­ żyła sobie na wszystko, co najgorsze. - Jesteś pewna, że wiesz, co robisz? - Sam nie podzielała entuzjazmu sióstr. - Z takimi typami jak Margo lepiej nie zaczynać. Nie puści ci tego płazem. - Nie martw się - pocieszyła ją Mandy. - Kiedy się zo­ rientuje, będzie już za późno, żeby mogła w czymkolwiek przeszkodzić. - Ja w każdym razie uważam, że masz prawo zrobić ze swymi pieniędzmi, co tylko zechcesz - oświadczyła Meri­ deth. - Wprawdzie nie bardzo mi się podoba powód, dla którego chcesz kupić Circle Bar, ale to w końcu twoja spra­ wa. Zresztą bardzo to romantyczne. Coś w rodzaju sprawied- liwości dziejowej. - Zerknęła na portret ojca i uśmiechnęła się złośliwie. - Nasz kochany tatuś pewnie przewraca się w grobie. Mandy zamknęła za sobą drzwi gabinetu adwokata, który od lat prowadził jej sprawy. Odetchnęła z ulgą. Podpisała wszystkie dokumenty, dała adwokatowi wszelkie pełnomoc­ nictwa, więc pozostało jej tylko cierpliwie czekać. Dopiero teraz zaczęła mieć wątpliwości, czy postąpiła właściwie. A może rzeczywiście napytam sobie biedy, pomyśla-

JAK DWIE KROPLE WODY 15 ła. Nie, uspokoiła się zaraz. Jaime powinien mieć Circle Bar. Należy mu się dziedzictwo, którego nie ze swojej winy został pozbawiony. Przynajmniej tę jedną krzywdę da się naprawić. Drzwi windy otworzyły się i wysiadł z niej mężczyzna. Od razu skręcił w lewo i nawet nie spojrzał na stojącą w głę­ bi korytarza Mandy. Serce podeszło jej do gardła. Rozpozna­ łaby tę twarz nawet na końcu świata. To był Jesse. Szczęśliwa, że jej nie zauważył, prędko wsiadła do windy. Najpierw wcisnęła guzik zamykający drzwi, a dopiero potem skierowała windę na parter. Odetchnęła dopiero wtedy, kiedy znalazła się w samochodzie. - Pewna jesteś, że to był on? - pytała z powątpiewaniem Merideth. - Jasne, że tak! Był nie dalej jak pięć metrów ode mnie. - To na pewno był tylko przypadek - pocieszała siostrę Merideth. - Po co miałby tu wracać? W każdym razie na pewno nie ma to nic wspólnego z Jaime'em. - Nie wiem, po co wrócił. Muszę chronić dziecko. - On nic nie może zrobić twojemu synowi - zapewniła ją Merideth. - A nawet, gdyby próbował, to mu na to nie pozwolimy. Prawda, Sam? - Masz wątpliwości? - prychnęła średnia z sióstr. - Poza tym Jesse nie wie, że ma syna. - Ale może się dowiedzieć. - Mandy otarła spływające po policzkach łzy. - Co będzie, jeśli zechce mi go zabrać? Merideth wzruszyła ramionami. Nie miała zamiaru się bać. Ojciec nauczył ją, że strach jest oznaką słabości. Meri­ deth dobrze zapamiętała jego nauki i zawsze pokazywała

16 JAK DWIE KROPLE WODY światu pewną siebie minę. Nawet wówczas, gdy nie czuła się zbyt pewnie. Zwłaszcza wtedy. Mandy kończyła tę samą szkołę, w tej chwili jednak była zbyt roztrzęsiona, żeby pamiętać nauki ojca. Toteż Merideth musiała jej o nich przypomnieć. - A jeśli nawet zechce, to co? - powiedziała opryskliwie. Uznała, że sprawa jest zbyt poważna, żeby bawić się w czu­ łości. Mandy potrzebowała otrzeźwienia. - Oddasz mu dziecko jak znoszoną parę butów? Bez walki? - Oszalałaś?! - Mandy natychmiast oprzytomniała. - Wobec tego przestań się zamartwiać tym, co może się zdarzyć, i skup na faktach. Jaime jest twoim synem. Ty go urodziłaś i sama wychowałaś. Jesse w niczym ci nie po­ magał. - To nie ma nic do rzeczy. Może mi wytoczyć sprawę o uznanie jego praw rodzicielskich. - Nie ma na świecie takiego sędziego, który by mu te prawa przyznał. - Merideth uścisnęła dłoń siostry. - To twój syn, a nie Jesse'a. - Wiem - westchnęła Mandy. - Ale jeśli się dowie... - No to bierz dzieciaka i jedźcie ze mną do Nowego Jorku. - Merideth potrafiła znaleźć wyjście z każdej sytu­ acji. - Zostaniecie tam, dopóki wszystko się nie wyjaśni. - Nie. - Mandy na dobre się opanowała. - Nie chcę ucie­ kać. McCloudowie nigdy nie uciekają. - To właśnie chciałam usłyszeć. - Merideth roześmiała się głośno, dźwięcznie. - Nareszcie jesteś sobą. - Ty wstrętny bachorze - mruknęła Mandy. Dopiero teraz zrozumiała, że siostra zaproponowała jej wyjazd po to, żeby wzbudzić sprzeciw. - Zawsze taka byłaś.

JAK DWIE KROPLE WODY 17 - Podobno. - Merideth sprawiała wrażenie bardzo za­ dowolonej z siebie. - Zostanę tu jeszcze parę dni. Na wszel­ ki wypadek, gdyby znów trzeba ci było przypomnieć, kim jesteś. - Przecież musisz wracać do pracy. - Praca nie zając, nie ucieknie w pole. - Merideth zacho­ wywała się jak gwiazda. Wiedziała, że bez niej producent się nie obejdzie. - Możesz jechać - wtrąciła się Sam. - W razie czego będzie miała mnie, choć nie wierzę, że Mandy może mnie potrzebować. - Zapomniałam. - Merideth się uśmiechnęła. - Wciąż mi się wydaje, że jeszcze studiujesz, a tymczasem ty już jesteś dyplomowanym weterynarzem. Wobec tego Mandy jest w dobrych rękach. Poza tym zawsze możecie do mnie za­ dzwonić. Objęła obie siostry i przyciągnęła je do siebie. - Jeśli przetrzymałyśmy tresurę takiego tatusia, to już nikt nigdy nas nie pokona - powiedziała. Jesse skręcił w drogę prowadzącą do Circle Bar. Już z da­ leka widać było dom. Pracownicy zatrudnieni na farmie mó­ wili o nim Nowy Dom. Jesse sądził, że przeszłość jest mu całkiem obojętna, oka­ zało się jednak, że to nieprawda. Poczuł ściskanie w dołku, pot spływał mu po plecach. Zatrzymał furgonetkę na wzgó­ rzu, z którego widać było całą posiadłość. Nowy Dom zupełnie do tej okolicy nie pasował, a okolica nie pasowała do domu. Powinien być otoczony wypielęg­ nowanym ogrodem, a nie pastwiskami dla bydła.

18 JAK DWIE KROPLE WODY Margo Barrister przed z górą czterdziestoma laty wymu­ siła na swym świeżo poślubionym mężu, aby zbudował jej ten dom. Skoro nie mogła pozostać na swoim ukochanym Południu, chciała, żeby przynajmniej dom przypominał jej rodzinne strony. Na samą myśl o tej kobiecie obudziła się w Jessie dawno pogrzebana nienawiść. Zawsze unikał jej jak ognia, co było tym łatwiejsze, że zabroniła mu wstępu do Nowego Domu. Jak dziś pamiętał dzień, kiedy Wade go tam przyprowadził. Margo przeklinała i wrzeszczała, że nie pozwoli, żeby ten bękart przestąpił próg jej domu. Bękart, czternastoletni Jesse, nieślubny syn Wade'a Barristera, mieszkał więc w baraku dla pracowników. Aż do chwili kiedy przed prawie trzynastoma laty wyjechał z Circle Bar i z Teksasu. Myślał, że na zawsze. Otrząsnął się z nieprzyjemnych wspomnień. Włączył sil­ nik i pojechał prosto do Nowego Domu. Margo widziała z okna tuman kurzu na drodze. Zaklęła. Bez trudu domyśliła się, do kogo należy czarna furgonetka. Jesse Barrister przyjechał po spadek. Zacisnęła pięści w bezsilnej złości. Wade zapisał jej w te­ stamencie dom, ale cała ziemia przypadła w udziale synowi jego meksykańskiej dziwki. Margo nigdy nie myślała inaczej o matce Jesse'a. Nie mogła znieść tej zniewagi. Wade ośmie­ lił się publicznie przyznać do swego bękarta, ośmieszyć ją przed ludźmi i pozbawić ziemi, która, gdyby pozostała jej własnością, otworzyłaby przed Margo drzwi najzamożniej­ szych domów w Austin. Nakazała sobie spokój. Była zbyt przebiegła na to, aby wojować z kimś, kogo aktualnie potrzebowała. A Jesse był

JAK DWIE KROPLE WODY 19 jej potrzebny. Na razie. Nie wiedziała, co ma zamiar zrobić ze swym dziedzictwem. Miała nadzieję, że sprzeda Circle Bar. Wprawdzie Wade życzył sobie, żeby syn tu zamieszkał i prowadził ranczo, ale Margo na samą myśl o tym dostawała gęsiej skórki. Pocieszała się, że Jesse zechce sprzedać ziemię i wtedy ona ją od niego odkupi. Byłaby wreszcie panią całą gębą. Tylko jednego się obawiała. Nawet jeśli Jesse postanowi sprzedać Circle Bar, to może mieć coś przeciwko temu, żeby Margo Barrister została jego właścicielką. Trzeba zachować spokój, tłumaczyła sobie. Skoro przez tyle lat kręciłam Wade'em, to i z tym bękartem sobie po­ radzę. Tymczasem furgonetka zatrzymała się przed domem. Jes­ se wysiadł z samochodu. Margo ze zdziwieniem skonstato­ wała, że nieślubny syn wciąż jest bardzo podobny do swego ojca. To dlatego Wade zapisał mu ziemię, pomyślała. Chciał mnie upokorzyć. Mnie, swoją ślubną żonę. Zemścił się za to, że nie dałam mu dziedzica. I teraz ten jego bękart, ten jego dziedzic zagarnie mój majątek. Moją ziemię! Rozległ się dzwonek u drzwi. Margo poprawiła bluzkę, wygładziła spódnicę, a na jej twarzy pojawił się promienny uśmiech. - Jesse! - zakrzyknęła radośnie, otwierając drzwi. - Co za miła niespodzianka! Jesse Barrister nie był głupcem. Potrafił rozpoznać wilka, choćby ten najdokładniej otulił się owczą skórą. - Nie będę wchodził - powiedział, obojętny na zaprasza-

20 JAK DWIE KROPLE WODY jące gesty Margo. - Wszystko, co mam do załatwienia, mo­ żemy załatwić tutaj. - Czy my mamy coś do załatwienia? - Margo udała zdzi­ wioną. - Chyba wiesz, że Wade zapisał mi ranczo. - Oczywiście, że wiem. - Margo ani na chwilę nie spu­ ściła z tonu. - Pewnie byłeś już u adwokata. Naprawdę ci nie zazdroszczę. Domyślam się, jak ci ciężko. Nigdy nie byłeś tu szczęśliwy, a teraz każą ci wracać. Jeśli chcesz, odkupię od ciebie ziemię. W ten sposób pozbędziesz się kłopotów i wszelkich zobowiązań. Bo nie wątpię, że Wade nałożył na ciebie sporo obowiązków. Nigdy nikomu nic nie dał za darmo. Jesse przyglądał się jej podejrzliwie. Nie wiedział, co Mar­ go kombinuje, ale był pewien, że nie jest to nic dobrego. Znał ją jak swoje pięć palców. Wprawdzie miał zamiar sprzedać ziemię, ale teraz zaczął się wahać. - Jeszcze nie wiem, co zrobię - oświadczył z namysłem. Odwrócił się i spojrzał na rozległe pastwiska, na których pasły się krowy, na majaczące w oddali wzgórza i na zagro­ dy, w których ciężko pracował wraz z innymi kowbojami. Ani jedno dobre wspomnienie nie wiązało go z tą ziemią i wcale nie miał ochoty tu wracać. Właściwie przyjechał tyl­ ko po to, żeby zawiadomić Margo o swoich zamiarach. Pro­ sto od niej miał pojechać do miasta i wrócić do domu zaraz po załatwieniu niezbędnych formalności. Wreszcie mógłby ostatecznie zapomnieć o tym przeklętym miejscu. Ale w tej chwili nie był już taki pewny swojej decyzji. - Zostanę tu jakiś czas - powiedział. - Muszę się zasta­ nowić, co z tym fantem zrobić.

JAK DWIE KROPLE WODY 21 - Wobec tego zamieszkasz u mnie - rozpromieniła się Margo. - Poproszę Marię, żeby ci przygotowała pokój. - Nie ma potrzeby - skrzywił się Jesse. - Wolę mieszkać w baraku. - Nonsens. W Nowym Domu jest wygodniej. Jestem pewna, że Wade też by sobie tego życzył. - Naprawdę? - Jesse uśmiechnął się kpiąco. - Szczerze w to wątpię. - Skoro tak uważasz... - Margo poczuła, że tę bitwę już przegrała. - Barak jest... - Wiem, gdzie jest barak - prychnął. Margo obserwowała przez okno, jak Jesse wsiada do sa­ mochodu. Był taki podobny do jej zmarłego męża. Nawet poruszał się w taki sam sposób. Gdyby nie ciemne włosy i prawie niedostrzegalny meksykański akcent, można by pomyśleć, że to Wade, tylko nieco młodszy. Margo wyszła za niego za mąż z wielkiej miłości. Był przystojny i bardzo bogaty, więc nic dziwnego, że kobiety się za nim uganiały. Wówczas wydawało jej się, że wygrała los na loterii. Jednak wkrótce przekonała się, jaki naprawdę jest Wade Barrister: nieokrzesany, zadufany w sobie prostak, myślący tylko o tym, żeby pozostawić po sobie syna, który przejmie ranczo. Toteż kiedy się okazało, że Margo jest bez­ płodna, nigdy więcej się do niej nie zbliżył. Zapewne dawno by się z nią rozwiódł i poszukał sobie nowej żony, zdolnej obdarzyć go następcą. Na jej szczęście Wade był potwornie skąpy. Zgodnie z obowiązującym w Teksasie prawem mu­ siałby oddać połowę swego majątku porzuconej żonie, a tego za nic w świecie by nie zrobił. Zwłaszcza że jego majątek

22 JAK DWIE KROPLE WODY stanowiło ukochane ranczo. Circle Bar było jedyną prawdzi­ wą miłością Wade'a. Znalazł więc prostszy sposób. Sypiał ze wszystkimi ko­ bietami, na które miał ochotę. Margo zawsze mówiła o nich: „jego dziwki". No i w końcu doczekał się, że jedna taka meksykańska dziwka urodziła mu upragnionego syna. Margo zacisnęła zęby. Odeszła od okna, żeby nie patrzeć już na tę przeklętą ziemię i jej bezprawnego dziedzica. No cóż, pomyślała, wprawdzie przegrałam bitwę, ale woj­ nę na pewno wygram. Jesse stał pośrodku malutkiej polanki i patrzył na wyła­ niające się z mroku cienie przeszłości. Był pewien, że już ich nie ma, a tymczasem... Wokół pachniało świeżo skoszonym sianem i suchymi liśćmi. Z ciężkim westchnieniem wzniósł oczy ku niebu. Nijak nie mógł zapomnieć tamtego wieczoru. Mandy tak blisko niego... Omal poczuł na sobie delikatne muśnięcie jej dłoni. A potem zapach prochu i tamten dawno - zdawało mu się - miniony ból. Odruchowo położył dłoń na zabliźnionej ra­ nie. Zabolało. Jednak fizyczny ból był niczym w porównaniu z bólem, jaki budziło wspomnienie słów Mandy. „Nie mogę, Jesse". - Niech cię diabli porwą, Mandy! - zawołał, wygrażając pięściami rozgwieżdżonemu niebu. - Nienawidzę cię za to, że tu zostałaś! Że ojca kochałaś bardziej niż mnie!

ROZDZIAŁ DRUGI Zatrzymali konie. Jesse wyciągnął z kieszeni paczkę pa­ pierosów. Poczęstował swego towarzysza. Odkąd Jesse się­ gał pamięcią, Pete nadzorował pracę na ranczu Circle Bar. - Wolę skręty - mruknął Pete, ale wziął papierosa. Nawet podziękował, choć, wierny swoim zwyczajom, odłamał i wy­ rzucił filtr. Jesse uśmiechnął się. Zawsze lubił Pete'a. W pewnym sensie traktował go nawet jak ojca. Z całą pewnością Pete bardziej na to zasługiwał niż Wade Barrister. To Pete pomógł mu się pozbierać, kiedy Jesse po raz pierwszy spadł z konia i kiedy pierwszy raz się upił. Pete znalazł go w stodole tamtej nocy, kiedy Lucas McCloud go postrzelił. Zaklinał Jesse'a na wszystkie świętości, żeby pojechał do lekarza, ale opatrzył mu ranę, a potem stał na drodze i przyglądał się, jak Jesse odjeżdża w świat. Strząsnął z siebie nie chciane wspomnienia jak pies wodę po kąpieli. - Macie w tym roku sporo cieląt - powiedział. - Nie mogę narzekać. - Pete był bardzo dumny z siebie. - Kto tu teraz rządzi? - A jak myślisz? - skrzywił się Pete. - I ty jej słuchasz? - Jesse własnym uszom nie wierzył.

24 JAK DWIE KROPLE WODY - Ano słucham. Mówię: „tak jest, proszę pani" i robię po swojemu. Jesse serdecznie się roześmiał. Klepnął Pete'a w plecy. - Jesteś niesamowity. - Mnie tam żadna baba nie będzie rozkazywać. A już na pewno nie taka, która nie potrafi odróżnić byka od wołu. - Pete spojrzał z nadzieją na Jesse'a. - Teraz ty tu będziesz rządził. - Chyba tak. - Jesse zdusił papierosa, rzucił go na ziemię i na wszelki wypadek jeszcze przydeptał. - Przynajmniej do­ póki nie zdecyduję, co z tym fantem robić. - Chcesz sprzedać ranczo? . - Sam nie wiem. Mam własne w Oklahomie. Nie da się prowadzić dwóch leżących tak daleko od siebie. - Trudno sobie wyobrazić, żeby Circle Bar należało do kogoś innego niż Barristerowie. - Pete pokręcił głową. - Od­ kąd pamiętam, zawsze było w rękach tej rodziny. - Stara powiedziała, że chce je ode mnie odkupić - przy­ znał się Jesse po chwili namysłu. Pete nie odrywał oczu od pasącego się nieopodal bydła, ale Jesse zauważył, że zesztywniał, usłyszawszy o propozycji Margo. - Powiedziała, że chce mnie uwolnić od wszelkich zobo­ wiązań, jakie Wade na mnie nałożył, zapisując mi to ranczo. To miłe z jej strony, nie sądzisz? Pete w milczeniu obserwował stado. Tylko zaciśnięte usta świadczyły o tym, że ma na ten temat nieco odmienne zdanie. - Nie uważasz, że ładnie się zachowała? - dopytywał się Jesse. - Margo Barrister nigdy w życiu nic dla nikogo nie zro-

JAK DWIE KROPLE WODY 25 biła - odezwał się wreszcie Pete. - Ty najlepiej o tym wiesz, więc po jasną cholerę zadajesz mi te idiotyczne pytania? Jesse parsknął śmiechem. - Chciałem sprawdzić, czy aby nie zmieniła się przez te wszystkie lata, kiedy mnie tu nie było. - Margo Barrister? - prychnął Pete. - Jeżeli tak, to tylko na gorsze. Wracali do baraku, kiedy Pete zatrzymał konia i podniósł do góry rękę, dając Jesse'owi znak, aby także się zatrzymał. - Popatrz tam - powiedział cicho, ruchem głowy wska­ zując leżące jakieś pół kilometra dalej jezioro. - Co takiego? - Jesse niczego nadzwyczajnego nie za­ uważył. - Nad brzegiem, pod płaczącą wierzbą. Dopiero teraz dostrzegł śmigający do wody czerwony spławik i rozchodzące się coraz szerzej kręgi na wodzie. - Czyżbyśmy złapali kłusownika? - No chyba - odparł Pete. - Wobec tego przypomnimy mu, że to teren prywatny. - Cholerne bachory - mruknął Pete. - Sto razy powtarza­ łem tym gówniarzom, żeby się tu nie włóczyli. Od paru dni rzucam tam przynętę, a oni przychodzą na gotowe i wszystko mi wyłapują. Jesse podążył śladem Pete'a. Nie chciałby się znaleźć w skórze tego, kto ośmielił się łowić ryby w ulubionym miej­ scu starego zarządcy. - Hej, ty tam! - zawołał Pete, zatrzymując konia pod wierzbą. Zaskoczony chłopiec pośpiesznie zbierał wędki w na-

26 JAK DWIE KROPLE WODY dziei, że uda mu się uciec. Jesse błyskawicznie zeskoczył z konia i zanim chłopiec zdążył zrobić krok, złapał go za kołnierz. - Dokąd się tak spieszysz? - zapytał Jesse kręcącego się jak piskorz małego intruza. A ponieważ dzieciak za wszelką cenę chciał się uwolnić, chwycił go wpół i unieruchomił. - Prosiłem, żebyś zaczekał. Chłopiec zamarł w bezruchu. Był przerażony. - Nic ci nie zrobię- uspokoił go Jesse i rozluźnił uchwyt. Trzymając małego za ramię, odwrócił go twarzą do siebie. Chłopiec dumnie podniósł głowę do góry. Zaimponował Jes- se'owi. Przypomniał mu, że on sam też był kiedyś taki od­ ważny. Niemniej jednak musiał tego szkraba nauczyć rozu­ mu. Nie chciał, żeby wszyscy włóczędzy z okolicy łazili po jego ziemi jak po swojej. - Nie wiesz, że to teren prywatny? - zapytał, z trudem siląc się na surowość. - Nic złego nie zrobiłem - bronił się chłopiec. - Ja tylko łowiłem ryby. Wszystkie wrzuciłem z powrotem do wody. - Chodzi o to, że wdarłeś się na cudzą ziemię. To ranczo jest własnością Barristerów, a oni nie lubią nieproszonych gości. - Ja się nie boję Barristerów - odparł z godnością mały kłusownik. - Niemożliwe! - Mało brakowało, a Jesse wybuchnąłby gromkim śmiechem. - Owszem. Poza tym nie ma już żadnych Barristerów, tylko stara została, a to zwykła ku... - chłopiec w ostatniej chwili powstrzymał się od powiedzenia brzydkiego słowa. Zastanowił się chwilę, po czym dokończył: - To zwykła kura domowa.

JAK DWIE KROPLE WODY 27 - Tak mówisz? - Jesse musiał się lekko uśmiechnąć. - Tak jest, proszę pana. - A co zrobisz, jeśli ci powiem, że ja też jestem Barrister? - Nie ma już więcej Barristerów - upierał się chłopiec, przyglądając się podejrzliwie Jesse'owi. - Wade był ostatni. Umarł prawie dwa miesiące temu. - Fakt. Przynajmniej jeśli chodzi o Wade'a. - Jesse spo­ jrzał na chłopca. - Obiecasz mi, że nie uciekniesz, jeśli cię teraz puszczę? Chłopiec skinął głową. Widać było, że nie bardzo wierzy w to, aby Jesse mógł być jednym z Barristerów. Jesse puścił go. Ucieszył się, kiedy się okazało, że dzieciak rzeczywiście nie zamierza uciekać. - Nazywam się Jesse Barrister - przedstawił się. - A ty? - Ja mam na imię Jaime. Jaime McCloud - dodał z dumą. McCloud? pomyślał zaskoczony Jesse. Czyżby był synem Samanthy albo Merideth? A może... Uważnie przyjrzał się chłopcu. Mały miał dołek w bro­ dzie, ciemną karnację, a nad czołem sterczał mu niesforny kosmyk włosów. Tylko oczy były inne. Chociaż nie. Po za­ stanowieniu Jesse musiał przyznać, że oczy także pasowały. O mało się nie udławił tym odkryciem. Oczy chłopca miały taki sam rzadko spotykany odcień jak oczy Mandy. - Ile masz lat? - zapytał. Na wszelki wypadek. - Niedługo skończę dwanaście. A więc nawet to się zgadza, pomyślał zaszokowany Jesse. A skoro nazywa się McCloud, to znaczy, że Mandy..., Spojrzał na siedzącego w siodle Pete'a. Ten jednak nawet nie drgnął, jakby nie miał zamiaru odpowiadać na milczące pytanie Jesse'a.

28 JAK DWIE KROPLE WODY - Co mi pan zrobi? - zapytał chłopiec. Jesse znów na niego spojrzał. Jakbym patrzył w lustro, pomyślał. Nie w lustro. Na swoje zdjęcie z dzieciństwa. - Ja... - Jesse'owi zaschło w gardle. - Zawiozę cię do rodziców. Chłopiec w jednej chwili stracił rezon. - Coś ci się nie podoba? - zapytał Jesse. - Nie, proszę pana - odrzekł chłopiec ponuro. - Tylko tym razem na pewno dostanę lanie. - Od kogo? - Jesse zacisnął pięści na samą myśl o tym, że Lucas McCloud śmiałby choć palcem dotknąć tego dziecka. - Od mamy. - Czy mama często cię bije? - Nie, proszę pana. Ale dotąd nikt mnie nie złapał na ziemi Barristerów. Dużo się przez te trzynaście lat zmieniło, pomyślał Jesse. Tylko nienawiść pomiędzy Barristerami i McCloudami po­ została taka sama. Mandy wrzuciła do żłobu ostatnią wiązkę siana i wyszła ze stajni, starannie zamykając za sobą wrota. Postanowiła, że odbędzie poważną rozmowę z synem. Oczywiście dopiero wtedy, kiedy go znajdzie. Już po raz trzeci w tym tygodniu zapomniał o swoich obowiązkach. Przysłoniła oczy dłonią, rozejrzała się dookoła. Nigdzie ani śladu Jaime'ego. Jedynym człowiekiem w polu widzenia był Gabe, zarządca Rancza Złamanego Serca. - Gabe! - zawołała Mandy. - Nie widziałeś Jaime'ego? - Nie widziałem.