Tom Rob Smith
TAJNY REFERAT
Przełożył Robert Ginalski
Mojej siostrze Sarah i bratu Michaelom
Związek Radziecki, Moskwa
3 czerwca 1949
Podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej w trakcie obrony Stalingradu wysadził most w
Kałaczu, podkładał dynamit pod fabryki, obracając je w perzynę, a rafinerie, których nie
dało się dłużej bronić, podpalał tak, że w niebo strzelały słupy płonącej ropy. Ochoczo
niszczył wszystko, co mógłby zarekwirować nacierający Wehrmacht. Jego rodacy ze łza-
mi w oczach obserwowali walące się dookoła miasta, ale on podziwiał spustoszenia z
ponurą satysfakcją. Wróg podbije tylko pustkowie, wypaloną ziemię i przesłonięte dy-
mem niebo. Często improwizując i używając wszelkich materiałów, jakie akurat miał
pod ręką – pocisków artyleryjskich, szklanych butelek, benzyny ściąganej z porzuco-
nych, leżących na dachach wojskowych ciężarówek – zdobył reputację człowieka, na
którym państwo może polegać. Nigdy nie tracił zimnej krwi, nigdy nie popełnił błędu,
nawet jeśli przyszło mu działać w skrajnie trudnych warunkach: nocami na trzaskają-
cym mrozie, stojąc po pas w bystrym nurcie rzeki czy pod ostrzałem nieprzyjaciela. Dla
kogoś z jego doświadczeniem i temperamentem dzisiejsze zadanie było proste jak drut.
Nic go nie goniło, nad głową nie świstały kule. A jednak teraz jego legendarnie pewne
ręce drżały. Pot zalewał mu oczy, musiał ocierać je rąbkiem koszuli. Zbierało mu się na
mdłości, czuł się jak nowicjusz, bo tym razem pięćdziesięcioletni bohater wojenny Je-
kabs Drozdow po raz pierwszy miał wysadzić w powietrze cerkiew.
Został mu do podłożenia ostatni ładunek, dokładnie na wprost, w prezbiterium, gdzie
kiedyś stał ołtarz. Biskupi tron, ikony, wielkie mosiężne świeczniki – wszystko już usu-
nięto. Ze ścian zdrapano nawet złotą powłokę. Cerkiew była pusta, pomijając dynamit
wkopany w fundamenty i przymocowany do kolumn. Splądrowana, ogołocona i olbrzy-
mia, budziła grozę. Centralna kopuła zwieńczona koroną z okien witrażowych była tak
wysoka, tak pełna światła dziennego, jak gdyby stanowiła część nieba. Jekabs zadarł
głowę i z otwartymi ustami podziwiał jej szczyt wznoszący się pięćdziesiąt metrów nad
nim. Promienie światła wdzierające się przez wysokie okna padały na freski, które
wkrótce wybuch miał rozerwać na części składowe – miliony plamek farby. Światło peł-
zło po gładkiej kamiennej posadzce w stronę Jekabsa, jakby próbowało dosięgnąć go
wyciągniętą złotą ręką.
– Boga nie ma – mruknął pod nosem.
Powtórzył to jeszcze raz, tym razem głośniej, tak że słowa odbiły się echem w kopule.
– Boga nie ma!
Był letni dzień, więc światło nie stanowiło niczego niezwykłego. Nie było żadnym
znakiem. Nie pochodziło od Boga. To światło nic nie znaczyło. Jekabs za dużo myślał, w
tym sęk. Przecież nawet nie wierzył w Boga. Próbował sobie przypomnieć któryś z wie-
lu rządowych sloganów antyreligijnych.
Religia to relikt epoki, w której każdy człowiek był sam dla siebie, a Bóg był dla wszyst-
kich.
Ten gmach nie był święty ani błogosławiony. Jekabs powinien postrzegać go wyłącz-
nie jako kamień, drewno i szkło; całość o długości stu metrów i szerokości sześćdzie-
sięciu. Cerkiew, która przecież niczego nie produkowała ani nie pełniła żadnej konkret-
nej funkcji, była strukturą archaiczną, wzniesioną z archaicznych powodów przez nie-
istniejące już społeczeństwo.
Jekabs odchylił się i przesunął dłońmi po zimnej kamiennej posadzce, wygładzonej
stopami setek i tysięcy wiernych przez stulecia uczestniczących tu w mszy. Przytłoczo-
ny doniosłością tego, co wkrótce miał zrobić, zakrztusił się, jakby coś utkwiło mu w gar-
dle. Przestał się dławić. Był zmęczony i przepracowany, po prostu. Normalnie przy wy-
sadzaniu obiektu o takiej skali miałby do pomocy zespół ludzi, ale tym razem uznał, że
jego ekipa może odgrywać marginalną rolę. Nie było potrzeby dzielenia się odpowie-
dzialnością, nie musiał wciągać w to swoich kolegów. Nie wszyscy mieli tak klarowne
poglądy jak on. Nie wszyscy wyzbyli się sentymentu do religii. Nie chciał, żeby pomagali
mu ludzie targani konfliktem moralnym.
Przez pięć dni, od wschodu do zachodu słońca, układał ładunki wybuchowe w strate-
gicznych miejscach, tak żeby budowla zapadła się do środka, a kopuły runęły elegancko
jedna na drugą. W tym fachu liczyły się porządek i precyzja. Jekabs był dumny ze swoje-
go talentu. Ten gmach stanowił wyzwanie jedyne w swoim rodzaju. Nie z powodów mo-
ralnych – dla Jekabsa był to test na inteligencję. Dzisiejsze kontrolowane, skuteczne wy-
sadzenie dzwonnicy i pięciu złotych kopuł, z których najwyższa wsparta była na taber-
nakulum wysokim na osiemdziesiąt metrów, będzie stosownym zwieńczeniem jego ka-
riery. Po tej robocie obiecano mu przejście na wcześniejszą emeryturę. Przebąkiwano
wręcz o przyznaniu mu Orderu Lenina – zapłaty za pracę, której nikt inny nie chciał się
podjąć.
Pokręcił głową. Nie powinno go tu być. Nie powinien tego robić. Trzeba było udać, że
jest chory. I zmusić kogoś innego, żeby podłożył ostatni ładunek. Takie zadanie nie było
godne bohatera. Jednakże niebezpieczeństwo związane z miganiem się od pracy było
znacznie większe, dużo bardziej realne niż bzdurne przesądy, że to zadanie jest przeklę-
te. Musiał chronić rodzinę – żonę i córkę, które bardzo kochał.
***
Lazar stał pośród tłumu, na wszelki wypadek zatrzymanego w odległości stu metrów
od cerkwi Świętej Zofii. Jego powaga kontrastowała z panującym wokół podnieceniem i
gwarem rozmów. Uznał, że to gapie z gatunku tych, co to wybraliby się na publiczną eg-
zekucję nie dla zasady, tylko dla rozrywki, żeby móc się czymś zająć. Atmosfera była od-
świętna, z rozmów przebijało oczekiwanie. Dzieciaki podskakiwały na barkach ojców,
niecierpliwie czekając, aż wreszcie coś się wydarzy. Cerkiew sama w sobie nie stanowi-
ła dla nich atrakcji, musiała się zawalić, żeby dostarczyć im rozrywki.
Przy samej barykadzie na specjalnie wzniesionym wysokim podium uwijała się ekipa
filmowców – rozstawiali statywy, montowali kamery i rozważali, pod jakim kątem rela-
cja ze zburzenia cerkwi wypadnie najlepiej. Szczególną wagę przywiązywali do tego,
żeby objąć w kadrze wszystkie pięć kopuł, i dyskutowali zażarcie, czy drewniane skle-
pienia roztrzaskają się, wpadając na siebie, czy dopiero kiedy runą na ziemię. To już za-
leży od umiejętności fachowców podkładających w środku dynamit, argumentowali.
Lazar zastanawiał się, czy ktoś w tłumie podziela jego smutek. Rozejrzał się, szukając
podobnie myślących ludzi. Może to małżeństwo w oddali – milczące, z pobladłymi twa-
rzami – albo ta starsza kobieta na krańcu zbiegowiska, z ręką w kieszeni? Coś w niej
chowała, być może różaniec. Lazar chciałby podzielić gapiów, odseparować rozrabia-
ków od ludzi pogrążonych w żałobie. Chciał stać pośród tych, którzy zdawali sobie spra-
wę, jak wartościowy obiekt już wkrótce stracą bezpowrotnie – trzystuletnią cerkiew.
Zaprojektowana na wzór soboru Świętej Zofii w Nowogrodzie, od którego wzięła także
nazwę, przetrzymała wojny domowe i światowe. Niedawne bombardowanie tym bar-
dziej przemawiało za jej zachowaniem, a nie zniszczeniem. Lazar z pogardą przeczytał
w „Prawdzie”, jakoby „konstrukcja była niestabilna”. Taki zarzut był jedynie pretekstem
– ochłap zakłamanej logiki mającej sprawić, żeby ten czyn wydał się bardziej strawny.
Państwo nakazało zniszczenie cerkwi, a co najgorsze – rozkaz wydano w porozumieniu
z Kościołem prawosławnym. Obie uczestniczące w tej zbrodni strony utrzymywały, że
decyzję podyktowały względy praktyczne, nie ideologiczne. Wymieniały cały szereg
przyczyn, które się na to złożyły. Naloty Luftwaffe spowodowały zniszczenia. Wnętrze
wymagało skomplikowanej renowacji, na którą nie było środków. A ponadto teren przy-
kościelny, położony w samym sercu miasta, potrzebny był na projekt budowlany naj-
wyższej wagi. W kręgach władzy wszyscy byli zgodni, że cerkiew, niezalicząjącą się
przecież do najświetniejszych w Moskwie, należy zburzyć.
Za tym haniebnym porozumieniem kryło się tchórzostwo. Władze kościelne, które
podczas wojny próbowały skupić wszystkich wiernych wokół Stalina, teraz stały się na-
rzędziem w rękach państwa, kremlowskim ministerstwem. Zburzenie cerkwi było typo-
wym przejawem tego podporządkowania. Wysadzali ją wyłącznie po to, żeby okazać
pokorę; akt samookaleczenia mający udowodnić, że religia jest nieszkodliwa, uległa, po-
skromiona. Nie trzeba jej już prześladować. Lazar rozumiał politykę poświęcenia – le-
piej stracić jedną cerkiew niż wszystkie, prawda? Jako młody człowiek był świadkiem
przerabiania seminariów na baraki robotnicze, a cerkwi na sale wystawowe, gdzie pre-
zentowano dzieła o wymowie antyreligijnej. Ikony szły na podpałkę, duchownych wtrą-
cano do więzień, torturowano i skazywano na karę śmierci. Wybór był prosty – dalsze
prześladowania albo bezmyślna uległość.
***
Jekabs słuchał rozgardiaszu zgromadzonego na zewnątrz tłumu niecierpliwie czeka-
jącego na początek przedstawienia. Było późno. Już dawno powinien się z tym uwinąć.
Tymczasem przez ostatnie pięć minut ani drgnął – gapił się tylko na ostatni ładunek i
nic nie robił. Z tyłu dobiegło go skrzypienie drzwi. Obejrzał się przez ramię. Kolega z
pracy i zarazem przyjaciel stał w wejściu, na progu, jakby się bał wejść do środka.
– Jekabs! – zawołał, a jego głos odbił się echem w cerkwi. – Co z tobą?
– Już prawie skończyłem – odparł Jekabs.
Jego przyjaciel się zawahał.
– Napijemy się wieczorem, tylko we dwóch, żeby uczcić przejście na emeryturę? – za-
proponował zniżonym głosem. – Rano łeb ci będzie pękał, ale do wieczora przejdzie.
Słysząc, jak przyjaciel stara się go pocieszyć, Jekabs się uśmiechnął. Wyrzuty sumie-
nia nie będą gorsze od kaca, one także miną.
– Daj mi pięć minut – poprosił.
Wtedy przyjaciel zostawił go samego.
Zlany potem, ze śliskimi palcami, Jekabs uklęknął, jakby się modlił, i otarł twarz. Nic
to nie dało, koszula była całkiem mokra, a on miał tego serdecznie dość. Dokończ robo-
tę! Wtedy już nigdy nie będzie musiał pracować. Jutro weźmie swoją córeczkę na spacer
nad rzekę. A pojutrze coś małej kupi, zobaczy jej uśmiech. Zanim ten tydzień dobiegnie
końca, zapomni o cerkwi, pięciu złotych kopułach i chłodzie bijącym z kamiennej po-
sadzki.
Dokończ robotę!
Gwałtownym ruchem sięgnął po zapalnik i pochylił się nad dynamitem.
***
Posypało się szkło witrażowe, wszystkie okna roztrzaskały się jednocześnie, w po-
wietrzu fruwały kolorowe odłamki. Tylna ściana zmieniła się z litej masy w rozpędzoną
chmurę kurzu. Kawałki ostrych kamieni poszybowały łukiem w niebo, spadły i kosząc
trawę, śmignęły w stronę tłumu. Licha barierka nie zapewniła osłony, poleciała gdzieś z
przenikliwym szczękiem. Gapie po bokach Lazara padali na ziemię, ścięci z nóg siłą po-
dmuchu. Dzieciaki siedzące ojcom na ramionach łapały się za twarze pocięte odpryska-
mi kamieni i szkła. Tłum, niczym jeden organizm albo olbrzymia ławica, odsunął się w
tej samej chwili – ludzie kucali, chowali się za innymi w obawie, że trafią ich kolejne
odłamki. Nikt się nie spodziewał, że coś się wydarzy już teraz, wielu nawet nie spoglą-
dało w stronę cerkwi. Kamery nie były jeszcze gotowe, w zasięgu wybuchu wciąż prze-
bywali robotnicy. Zdecydowanie nie doceniono siły eksplozji i odgrodzono stanowczo
za mały teren, a może podłożono zbyt wiele dynamitu.
Lazarowi dzwoniło w uszach. Stał i patrzył na obłoki kurzu, czekając, aż opadną. Kie-
dy się przerzedziły, w ścianie ukazała się dziura wysoka na dwóch chłopów i równie
szeroka. Zupełnie jakby jakiś olbrzym niechcący trącił cerkiew czubkiem buta i wycofał
się ze skruchą, oszczędzając resztę budynku. Lazar zadarł głowę i spojrzał na złote ko-
puły. Inni poszli w jego ślady. Wszyscy zadawali sobie jedno jedyne pytanie: czy wieże
runą, czy nie?
Kątem oka Lazar dostrzegł, jak ekipa filmowa uwija się przy kamerach, żeby czym
prędzej puścić je w ruch. Wycierali obiektywy i nie zawracając sobie głowy statywami,
usiłowali cokolwiek nakręcić. Gdyby przegapili moment zawalenia się budynku, to bez
względu na powód ich życie zawisłoby na włosku. Nie bacząc na zagrożenie, nikt nie
uciekał, wszyscy zostali na miejscu, wypatrując najmniejszego ruchu – czy cerkiew się
przechyli, zatrzęsie... czy zadrży. Zdawało się, że nawet ranni zastygli w oczekiwaniu.
Pięć kopuł nie runęło, nie dotyczył ich nieistotny chaos, jaki zapanował w świecie
pod nimi, były ponad to. Cerkiew jak stała, tak stała, a dziesiątki rannych gapiów krwa-
wiły i płakały. Lazar wyczuł zmianę nastroju, jak gdyby niebo przesłoniła chmura. Poja-
wiły się wątpliwości. Czyżby jakaś siła nie z tego świata wtrąciła swoje trzy grosze i za-
pobiegła zbrodni? Widzowie powoli zaczęli się rozchodzić – najpierw kilku, potem dołą-
czali do nich kolejni, coraz szybciej. Nikt nie miał ochoty dłużej na to patrzeć. Lazar z
trudem powstrzymał się, żeby nie wybuchnąć śmiechem. To tłum się rozsypał, ale cer-
kiew przetrwała! Odwrócił się do młodego małżeństwa, chcąc wraz z nim napawać się
tą chwilą.
Człowiek stojący za jego plecami był tak blisko, że niemal się dotykali. Lazar nie sły-
szał, kiedy tamten do niego podszedł. Mężczyzna uśmiechał się, lecz jego oczy były zim-
ne. Nie miał na sobie munduru, nie okazał legitymacji. A jednak nie ulegało wątpliwości,
że służy w bezpiece, jest funkcjonariuszem tajnej policji, agentem Ministerstwa Bezpie-
czeństwa Państwowego, MGB – wskazywał na to nie tyle jego wygląd, ile to, czego w nim
brakowało. Dookoła roiło się od rannych, ale on w ogóle nie zwracał na nich uwagi. Ka-
zano mu się wmieszać w tłum i obserwować reakcje gapiów. Lazar zaś sam się wsypał –
był smutny, kiedy powinien się cieszyć, a cieszył się, gdy powinien się smucić.
Mężczyzna, wciąż z nikłym uśmieszkiem na ustach, odezwał się, ani na chwilę nie
spuszczając z Lazara pustego wzroku.
– To tylko drobna komplikacja, wypadek przy pracy, łatwo da się naprawić. Powinni-
ście zostać... może jednak nastąpi to jeszcze dzisiaj, to wyburzenie. Chcecie zostać,
prawda? Chcecie zobaczyć, jak cerkiew się wali? Będzie na co popatrzeć.
– Tak.
Ostrożna odpowiedź i częściowo prawdziwa, bo owszem, chciał zostać, ale nie, nie
chciał oglądać, jak cerkiew obraca się w gruzy, tyle że nie zamierzał się do tego przyzna-
wać, co to, to nie.
– Na tym miejscu powstanie jeden z największych krytych basenów na świecie – cią-
gnął mężczyzna. – Żeby nasze dzieci były zdrowe. Zdrowie naszych dzieci jest bardzo
ważne. Jak się nazywacie?
Najbardziej naturalne pytanie pod słońcem, a zarazem najbardziej przerażające.
– Na imię mam Lazar.
– Czym się zajmujecie?
Już nie udawał, że to zwykła pogawędka, teraz było to jawne przesłuchanie. Ulec albo
narazić się na prześladowanie, zachować się pragmatycznie czy trzymać się zasad – La-
zar musiał wybierać. A miał wybór w przeciwieństwie do większości swoich braci, któ-
rych można było rozpoznać na pierwszy rzut oka. Nie musiał się przyznawać, że jest du-
chownym. Władimir Lwow, były patriarcha Świętego Synodu, przekonywał, że kapłani
nie mają obowiązku wyróżniać się strojem i dlatego mogą „zrzucić sutanny, ściąć włosy
i zmienić się w zwykłych śmiertelników”. Lazar podzielał ten pogląd. Ze starannie przy-
strzyżoną bródką niczym nie wyróżniał się z tłumu i mógł okłamać agenta. Mógł się wy-
przeć swojego powołania i liczyć na to, że kłamstwo go uratuje. Pracował w fabryce bu-
tów albo wyrabiał stoły – cokolwiek, byle nie wyznać prawdy.
Agent czekał.
Tego samego dnia
Przez kilka pierwszych tygodni życia pod jednym dachem Anisia nie przywiązywała
do tego większej wagi. Maksym miał zaledwie dwadzieścia cztery lata, dopiero co ukoń-
czył Moskiewską Akademię Teologiczną, zamkniętą w roku 1918, a niedawno znowu
otwartą w ramach odrodzenia instytucji religijnych. Ona była o sześć lat starsza od nie-
go, zamężna, nieosiągalna – kusząca perspektywa dla młodzieńca niezbyt doświadczo-
nego seksualnie czy wręcz prawiczka, jak podejrzewała. Zamknięty w sobie, nieśmiały
Maksym nie udzielał się towarzysko poza Kościołem, a znajomych i krewnych miał nie-
wielu, w każdym razie nikt z nich nie mieszkał w mieście. Nic więc dziwnego, że się za-
durzył. Znosiła jego tęskne spojrzenia, może nawet czuła się mile połechtana. Ale nie
zachęcała go najmniejszym gestem. On jednak błędnie odczytał jej milczenie, uznał, że
w ten sposób pozwala mu się adorować. Właśnie dlatego teraz poczuł się na tyle pew-
nie, że odważył się wziąć ją za rękę i oświadczyć:
– Rzuć go. Zamieszkaj ze mną.
Była przekonana, że chłopak nigdy nie zdobędzie się na odwagę, by wcielić w czyn
swoje dziecinne marzenie – żeby uciekli razem. Jak widać, myliła się.
Co niezwykłe, na przekroczenie linii dzielącej skrywane fantazje od jawnej propozycji
wybrał sobie cerkiew jej męża. Przedstawieni na freskach apostołowie, demony, proro-
cy i aniołowie osądzali ich zakazane poczynania z ukrytych w mroku wnęk. Maksym ry-
zykował wszystko, do czego się szkolił – z pewnością groziła mu niełaska i wygnanie ze
społeczności religijnej, bez szans na odkupienie. Jego żarliwa, płynąca ze szczerego ser-
ca prośba była oparta na tak fałszywych przesłankach, tak absurdalna, że Anisia nie mo-
gła się powstrzymać i zareagowała w najgorszy możliwy sposób – skwitowała ją krót-
kim, pełnym zdziwienia śmiechem.
Zanim zdążył odpowiedzieć, trzasnęły ciężkie dębowe drzwi. Zaskoczona Anisia od-
wróciła się w samą porę, by zobaczyć swojego męża Lazara, który pędził ku nim z takim
pośpiechem, że – jak uznała – opacznie zrozumiał tę scenę i poczytał ją za dowód jej
niewierności. Odsunęła się od Maksyma – ten gwałtowny ruch tylko spotęgował wraże-
nie winy. Gdy jednak Lazar, jej mąż od dziesięciu lat, się zbliżył, uświadomiła sobie, że
martwi go zupełnie co innego. Zasapany ujął ją za ręce, te same ręce, które zaledwie kil-
ka sekund wcześniej trzymał Maksym.
– Wyłowili mnie z tłumu. Przesłuchiwał mnie agent.
Mówił szybko, słowa płynęły ciurkiem z jego ust, a ich waga zepchnęła propozycję
Maksyma na plan dalszy.
– Śledzili cię? – zapytała Anisia.
Potwierdził ruchem głowy.
– Ukryłem się w mieszkaniu Mariny Niuriny.
– I co było dalej?
– On został na zewnątrz. Musiałem wyjść od tyłu.
– Czy aresztują Marinę i zabiorą na przesłuchanie?
Lazar zakrył twarz dłońmi.
– Wpadłem w panikę. Nie wiedziałem, gdzie indziej mógłbym się schronić. Nie powi-
nienem iść do niej.
Anisia chwyciła go za ramiona.
– Jeżeli będą musieli aresztować Marinę, żeby nas znaleźć, to zostało nam trochę cza-
su.
Lazar pokręcił głową.
– Podałem mu swoje imię.
Zrozumiała. On by nie skłamał. Nie odstąpiłby od swoich zasad – ani dla niej, ani dla
nikogo innego. Zasady liczyły się bardziej niż ich życie. Nie powinien się przyglądać bu-
rzeniu cerkwi, ostrzegała go, że to niepotrzebne ryzyko. Inwigilacja zgromadzonych
była nieuchronna, a on rzucał się w oczy w tłumie gapiów. A jednak swoim zwyczajem
puścił te słowa mimo uszu – zawsze udawał, że zastanawia się nad jej radami, tyle że ni-
gdy z nich nie korzystał. Czyż nie błagała go, żeby nie zrażał do siebie władz kościel-
nych? Czy byli aż tak silni, że mogli robić sobie wrogów zarówno z państwa, jak i z Ko-
ścioła? Polityka wchodzenia w sojusze jednak go nie interesowała, chciał głosić to, co
mu gra w duszy, nawet jeżeli w rezultacie pozostawał osamotniony, krytykując bez
ogródek nowe relacje między biskupami a politykami. Uparty jak osioł i nieprzejedna-
ny, wymagał od niej, by podzielała jego stanowisko, odmawiając jej prawa do własnego
zdania. Podziwiała go, tę jego wierność swoim przekonaniom. Ale on jej nie podziwiał.
Była młodsza od niego, miała zaledwie dwadzieścia lat, kiedy się pobierali, a Lazar –
trzydzieści pięć. Czasami zastanawiała się, czy nie poślubił jej dlatego, że dla kogoś po
ślubach klasztornych zostanie białym – czyli żonatym – kapłanem, co samo w sobie sta-
nowiło deklarację reformizmu. Pociągał go ten pomysł, jakże współgrający z jego libe-
ralną filozofią. Od zawsze szykowała się więc na chwilę, kiedy państwo wkroczy w ich
życie. Ale teraz, kiedy do tego doszło, poczuła się oszukana. Płaciła za poglądy męża, po-
glądy, na które nie miała żadnego wpływu, do których nie mogła nic wnieść od siebie.
Lazar położył rękę na ramieniu Maksyma.
– Najlepiej zrobisz, jeśli wrócisz do seminarium i nas zadenuncjujesz. Skoro i tak tra-
fimy do aresztu, dzięki donosowi pokażesz, że się od nas odcinasz. Jesteś jeszcze młody,
Maksymie. Nikt nie będzie miał ci za złe, że nas opuściłeś.
Ta propozycja miała swój podtekst. Lazar uważał, że jest ponad takie pragmatyczne
zachowania, które są dobre dla innych, dla słabszych duchem mężczyzn i kobiet. Ta jego
moralna wyższość dusiła, przytłaczała. Wcale nie pozwalała Maksymowi wyjść z tego
bez szwanku, wręcz przeciwnie, zastawiała na niego pułapkę.
– Maksymie, musisz stąd odejść – wtrąciła Anisia, siląc się na przyjazny ton.
– Chcę zostać! – zareagował ostro.
Upokorzony jej niedawnym śmiechem był uparty i obrażony.
– Proszę cię, Maksymie, zapomnij o wszystkim, co tu się stało. – Anisia tak dobierała
słowa, żeby dwuznaczność wypowiedzi nie dotarła do jej męża. – Jeśli zostaniesz, i tak
nic ci z tego nie przyjdzie.
Ale on tylko pokręcił głową.
Anisia podchwyciła uśmiech Lazara. Jej mąż lubił Maksyma, bez dwóch zdań. Wziął
go pod swoje skrzydła i całkowicie ślepy na fakt, że protegowany durzy się w jego żonie,
zwracał uwagę wyłącznie na jego brak dostatecznej znajomości Pisma Świętego i filozo-
fii. Przyjął więc decyzję Maksyma z radością, wierząc, że zostaje z jego powodu.
Anisia podeszła do męża.
– Nie możemy pozwolić, żeby narażał życie.
– I nie możemy go zmusić, żeby odszedł.
– Łazarze, to nie jest jego walka.
Jej walka to także nie była.
– Sam się do niej włączył. Szanuję to. Ty także musisz to uszanować.
– To nie ma sensu!
Próbując kształtować Maksyma na obraz i podobieństwo swoje, na męczennika, mąż
postanowił ją upokorzyć, a jego skazać na pewną śmierć.
– Dość tego! Nie mamy czasu! Chcesz, żeby był bezpieczny. Ja też tego chcę. Ale skoro
Maksym ma ochotę zostać, zostanie.
***
Lazar szybko ruszył do kamiennego ołtarza i pośpiesznie zaczął ogołacać go z tego,
co na nim stało. Wszystkim wiernym związanym z jego cerkwią groziło niebezpieczeń-
stwo. Dla żony i Maksyma niewiele mógł zrobić, łączyły ich zbyt bliskie więzy. Ale para-
fianie, ludzie, którzy mu zaufali, którzy wyjawiali mu swoje lęki... ich nazwiska za wszel-
ką cenę musiał utrzymać w tajemnicy.
Kiedy już ołtarz był goły, Lazar chwycił go z jednej strony.
– Pchaj!
Niewiele z tego rozumiejąc, Maksym zebrał siły i popchnął ciężki ołtarz. Podstawa z
surowego kamienia zazgrzytała o kamienną posadzkę, ołtarz ustąpił powoli i ukazała
się dziura – kryjówka, którą zbudowano mniej więcej przed dwudziestu laty podczas
najbardziej zmasowanych ataków na Kościół. Zdjęto kamienne płyty, starannie wybra-
no spod nich ziemię i żeby się nie osunęła, wstawiono drewniane podpory, tworząc
schowek o głębokości metra i szerokości dwóch metrów. Znajdował się w nim stalowy
kufer. Lazar schylił się i wyciągnął ręce, a Maksym zrobił to samo, chwycił kufer z dru-
giej strony i wspólnymi siłami wytaszczyli go na podłogę cerkwi.
Anisia otworzyła wieko. Maksym przykucnął obok niej.
– Nuty? – Nie potrafił ukryć zdumienia w głosie.
Kufer był pełen ręcznie zapisanego papieru nutowego.
– W naszych mszach uczestniczył kompozytor, młody człowiek, niewiele starszy od
ciebie – wyjaśnił Lazar. – Student Konserwatorium Moskiewskiego. Pewnej nocy przy-
biegł tu przerażony, że lada chwila mogą go aresztować. Obawiając się, że jego dzieła
zostaną zniszczone, powierzył nam swoje kompozycje. Większość z nich została potę-
piona jako antyradziecka.
– Dlaczego?
– Nie wiem. On sam tego nie wiedział. Nie miał się do kogo zwrócić, nie mógł zaufać
nikomu z rodziny ani z przyjaciół. Dlatego przyszedł do nas. Zgodziliśmy się przecho-
wać dzieło jego życia. Krótko potem zniknął.
Maksym przebiegł wzrokiem nuty.
– A ta muzyka... jest dobra?
– Nigdy jej nie słyszeliśmy. Nikomu nie odważyliśmy się pokazać tych nut, nikomu
nie pozwoliliśmy tego zagrać. Mogłyby się pojawić pytania.
– I nie macie pojęcia, jak to brzmi?
– Nie potrafię czytać nut. Moja żona też nie. Ale tracisz z oczu sedno sprawy, Maksy-
mie. Obiecałem pomoc nie ze względu na wartość artystyczną dzieła.
– I ryzykowaliście życie? A jeśli to bezwartościowe...
– My nie bronimy tych nut – sprostował Lazar. – Bronimy ich prawa do przetrwania.
Pewność siebie męża doprowadzała Anisię do szału. Ten młody kompozytor zwrócił
się do niej, nie do niego. To ona uprosiła Lazara i namówiła go, żeby przechował party-
turę. Snując teraz tę opowieść, pominął swoje wątpliwości i obawy, a ją zdegradował do
roli biernego kibica. Ciekawa była, czy on w ogóle zdaje sobie sprawę ze zmian, jakie
wprowadził do tej historii, z tego, że automatycznie przydał sobie znaczenia, koncen-
trując wszystko wokół siebie.
Lazar podniósł plik nieoprawionego papieru nutowego, jakieś dwieście kartek. Zaplą-
tały się wśród nich dokumenty dotyczące spraw kościelnych, a także kilka oryginalnych
ikon, które ukryto i zastąpiono na ścianach kopiami. Pośpiesznie rozłożył wszystko na
trzy kupki, starając się w miarę możliwości nie mieszać nut poszczególnych kompozy-
cji. Podzielenie ich na trzy stwarzało realną szansę, że chociaż część z nich ocaleje. Ba,
tylko jak znaleźć trzy osobne kryjówki oraz troje ludzi gotowych poświęcić życie dla za-
pisanych na papierze nut, mimo że nigdy nie poznali kompozytora ani nie słyszeli jego
muzyki? Lazar wiedział, że może liczyć na pomoc wielu parafian. Ale na równie wielu z
nich ciążyły rozmaite podejrzenia. Do tego zadania potrzebny był ideał człowieka ra-
dzieckiego, ktoś, czyjego mieszkania nigdy nie przeszukają. Tyle że gdyby ktoś taki w
ogóle istniał, za nic by im nie pomógł.
Anisia podsuwała kolejne propozycje.
– Martemian Syrcow.
– Ma za długi język.
– Artiom Nachąjew.
– Zgodziłby się, wziął nuty, a potem by się wystraszył i je spalił.
– Niura Dimitriewa.
– Też by się zgodziła, ale znienawidziłaby nas za to, że się do niej zwróciliśmy. Nie
mogłaby spać. Ani jeść.
Koniec końców zgodzili się co do dwóch osób. Lazar postanowił, że jedną część nut
ukryją w cerkwi razem z większymi ikonami – po prostu schowają je z powrotem do ku-
fra i przesuną ołtarz na swoje miejsce. A ponieważ to jego najprawdopodobniej będą
śledzić, Anisia i Maksym mieli zanieść pozostałe partie nut pod dwa adresy. Każde z
nich miało wyjść osobno.
Anisia była gotowa.
– Idę pierwsza.
Maksym pokręcił głową.
– Nie. Ja pójdę.
Domyśliła się, dlaczego to zaproponował: jeżeli jemu się uda, to i jej prawdopodobnie
nikt nie zatrzyma.
Przekręcili klucz w drzwiach frontowych, podnieśli drewnianą belkę. Anisia wyczuła
wahanie Maksyma – niewątpliwie przestraszył się, w końcu dotarło do niego, w jak
trudnej sytuacji się znalazł. Lazar podał mu rękę. Maksym spojrzał na Anisię nad ramie-
niem jej męża. Gdy Lazar go puścił, podszedł do niej. Uściskała go i patrzyła, jak wycho-
dzi w noc.
Lazar zamknął drzwi, przekręcił klucz w zamku i powtórzył ich plan:
– Odczekamy dziesięć minut.
Zostawszy z mężem sam na sam, czekała przy wyjściu z cerkwi. Dołączył do niej, ale
ku jej zdziwieniu nie zaczął się modlić, tylko wziął ją za rękę.
***
Gdy upłynęło dziesięć minut, podeszli do drzwi. Lazar podniósł belkę. Anisia miała
nuty w przerzuconej przez ramię torbie. Wyszła na dwór. Zdążyli już się pożegnać. Od-
wróciła się i bez słowa patrzyła, jak Lazar zamyka za nią drzwi. Usłyszała stukot opada-
jącej belki. Ruszyła w kierunku ulicy, wypatrując jakichś twarzy w oknach, jakiegoś ru-
chu w cieniu. Nagle czyjaś ręka złapała ją za nadgarstek. Wystraszona odwróciła się na
pięcie.
– Maksym?!
Co on tu robił? Gdzie nuty, które miał ze sobą? Spoza cerkwi dobiegło ostre, niecier-
pliwe wołanie:
– Lew?
Anisia zobaczyła mężczyznę w ciemnym mundurze – agenta MGB. Za nim ujrzała wię-
cej ludzi, stłoczonych jak karaluchy. Pytania wyleciały jej z głowy, skupiła się na imieniu,
które wywołano: Lew. Za jednym zamachem to słowo rozwiązało cały worek kłamstw.
To dlatego nie miał w mieście przyjaciół ani rodziny, to dlatego milczał tak uparcie pod-
czas lekcji z Lazarem – nie miał pojęcia ani o Piśmie Świętym, ani o filozofii. To dlatego
chciał wyjść z cerkwi pierwszy – nie zamierzał jej chronić, tylko zawiadomić śledzących
i przygotować aresztowanie. Był czekistą, funkcjonariuszem tajnej policji. Oszukał ją i
jej męża. Przeniknął do ich życia, żeby zebrać jak najwięcej informacji – nie tylko o nich,
ale też o wszystkich, którzy z nimi sympatyzowali – i zadać cios ostatniej komórce opo-
ru wewnątrz Kościoła. Czy uwiedzenie jej należało do zadań zleconych mu przez
zwierzchników? Czy uznali ją za osobę słabą, naiwną i rozkazali temu przystojnemu ofi-
cerowi, żeby wcieliwszy się w fikcyjną postać – Maksyma – ją zmanipulował?
Odezwał się cicho, zmysłowo, jakby nic się między nimi nie zmieniło:
– Anisio, dam ci jeszcze jedną szansę. Chodź ze mną. Wszystko już załatwiłem. Ty ich
nie obchodzisz. Oni chcą dorwać Lazara.
Czułość i troska pobrzmiewające w jego głosie napawały grozą. Propozycja, jaką nie-
dawno jej złożył – żeby z nim uciekła – nie była naiwną fantazją. Nie miała też w sobie
nic romantycznego. Wynikała z zimnej kalkulacji agenta.
– Posłuchaj rady, jakiej mi udzieliliście, i zadenuncjuj Lazara. Dla ciebie mogę kłamać.
Potrafię cię obronić. Im chodzi tylko o niego. Lojalnością niczego nie wskórasz.
***
Lwu kończył się czas. Anisia musi zrozumieć, że tylko on stwarza jej szansę przeżycia
– bez względu na to, co sobie o nim myśli. Kurczowe trzymanie się zasad nic jej nie da.
Podszedł do nich jego przełożony, funkcjonariusz Nikołaj Borysow. W wieku czterdzie-
stu lat miał ciało podstarzałego ciężarowca, wciąż silnego, ale flaczejącego wskutek
nadużywania alkoholu.
– Pójdzie na współpracę?
Lew wyciągnął rękę, błagając Anisię wzrokiem, żeby oddała mu torbę.
– Pozwolisz?
W odpowiedzi krzyknęła na cały głos:
– Lazar!
Nikołaj zrobił krok w przód i spoliczkował ją grzbietem dłoni.
– Ruszajcie! – zawołał do swoich ludzi.
W cerkiewne drzwi uderzyły siekiery.
Lew ujrzał, że twarz Anisii wykrzywia nienawiść. Nikołaj wyrwał jej torbę.
– On cię chciał uratować, niewdzięczna zdziro.
Nachyliła się i szepnęła Lwu do ucha:
– Ty naprawdę wierzyłeś, że z czasem mogłabym cię pokochać, mam rację?
Funkcjonariusze złapali ją za ramiona. Kiedy ją odciągali, posłała mu wredny uśmie-
szek.
– Ciebie nikt nigdy nie pokocha! Za nic na świecie!
Lew odwrócił się do niej plecami; z całego serca pragnął, żeby ją wreszcie zabrali. Ni-
kołaj w geście pocieszenia położył mu dłoń na ramieniu.
– Wyjaśnianie, dlaczego niby ona nie jest zdrajczynią, byłoby ciut skomplikowane.
Tak jest lepiej. Lepiej dla ciebie. Mało to innych kobiet, Lwie? Tego towaru nie brakuje.
Lew dokonał swojego pierwszego aresztowania.
Anisia się myliła. On już był kochany... przez państwo. Nie chciał miłości zdrajczyni,
bo i co to za miłość... Oszustwo, zdrada... to przecież narzędzia pracy funkcjonariusza.
Miał pełne prawo się nimi posłużyć. Od zdrady zależał los jego ojczyzny. Jako żołnierz –
zanim został agentem MGB – w celu pokonania faszystów z konieczności dopuszczał się
strasznych rzeczy. Ale dla dobra sprawy nawet najbardziej potworne czyny były uspra-
wiedliwione.
Wszedł do cerkwi. Lazar nie próbował uciekać – klęczał przed ołtarzem i modlił się,
czekając, aż dopełni się jego przeznaczenie. Na widok Lwa jego duma i wyzywająca po-
stawa znikły. Kiedy dotarła do niego prawda, w jednej chwili postarzał się o kilka lat.
– Maksym?
Po raz pierwszy, odkąd się poznali, to on szukał odpowiedzi u podopiecznego.
– Nazywam się Lew Stiepanowicz Demidow.
Lazar milczał przez kilka sekund. W końcu wyjąkał:
– Polecił mi cię sam patriarcha...
– Patriarcha Krasikow jest dobrym obywatelem.
Lazar pokręcił głową, nie chciał dopuścić do siebie tej myśli. Patriarcha jest donosi-
cielem. A podopieczny Lazara okazał się szpiegiem nasłanym na niego przez najwyższe-
go dostojnika w Kościele. Poświęcili go w imieniu państwa, tak samo jak poświęcili cer-
kiew Świętej Zofii. Był durniem, zalecając innym ostrożność, prawiąc kazania o rozwa-
dze, kiedy obok niego stał funkcjonariusz MGB i robił notatki.
Nikołaj wysunął się naprzód.
– Gdzie są pozostałe papiery?
Lew wskazał na ołtarz.
– Pod spodem.
Trzej agenci odsunęli ołtarz, odsłaniając kufer.
– Czy podał wam jakieś nazwiska? – zapytał Nikołaj.
– Martemian Syrcow. Artiom Nachajew. Niura Dimitriewa. Moisiej Siemaszko.
Zauważył minę Lazara – niedowierzanie zastąpiła odraza. Lew podszedł do niego.
– Patrzeć na podłogę!
Lazar nie odwrócił wzroku. Lew siłą zmusił go do opuszczenia głowy.
– Gap się na podłogę!
Lazar znów uniósł głowę. Tym razem Lew uderzył go w twarz. Powoli, brocząc krwią
z rozciętej wargi, Lazar spojrzał w górę. Nadal z odrazą, ale też wyzywająco.
– Jestem dobrym człowiekiem – oświadczył Lew. Zabrzmiało to niczym wyjaśnienie,
zupełnie jakby w oczach Lazara wyczytał pytanie.
Chwycił swojego mentora za włosy i zaczął go tłuc bez przerwy, cios za ciosem, me-
chanicznie jak nakręcany żołnierzyk, powtarzając tę czynność tak długo, aż rozbolały go
knykcie, aż zdrętwiały mu ramiona, a twarz Lazara zwiotczała. Gdy w końcu przerwał i
go puścił, kapłan osunął się na podłogę; zakrwawione usta wyglądały, jakby się zaślinił.
Nikołaj, patrząc, jak wynoszą Lazara, za którym na posadzce od ołtarza do drzwi cią-
gnął się krwawy ślad, położył rękę na ramieniu podwładnego. Zapalił papierosa.
– Państwo potrzebuje takich jak my.
Otępiały Lew wytarł krew w spodnie.
– Przed wyjściem chciałbym się tu trochę rozejrzeć – powiedział.
Nikołaj w ciemno kupił propozycję.
– Perfekcjonista, to mi się podoba! Ale pośpiesz się. Dzisiaj się nawalimy. Przecież nie
piłeś od dwóch miesięcy! Żyłeś tu jak mnich! – Roześmiał się z własnego żartu, poklepał
Lwa po plecach i wyszedł.
Gdy Lew został sam, podszedł do przesuniętego ołtarza i zajrzał do dziury. Między
bokiem kufra a ścianą z ziemi utkwiła pojedyncza kartka. Schylił się i ją podniósł. Był to
papier nutowy. Przebiegł wzrokiem po nutach. Uznał, że lepiej nie wiedzieć, co zginęło,
przesunął kartkę nad płomień pobliskiej świecy i patrzył, jak papier czernieje.
Siedem lat później, Moskwa, 12 marca 1956
Suren Moskwin, kierownik niewielkiej drukarni akademickiej, słynął z tego, że wyra-
biał podręczniki najpodlejszej jakości, drukowane na najcieńszym papierze farbą, która
plamiła palce, i z klejonymi grzbietami rozpadającymi się zaraz po otwarciu książki. Nie
wynikało to z jego lenistwa czy nieudolności. Przeciwnie – zaczynał pracę skoro świt, a
kończył późną nocą. Podręczniki były tak tandetne, jak marny był surowiec z przydzia-
łów państwowych. Bo chociaż treść publikacji akademickich starannie kontrolowano,
to przecież nie stanowiły one priorytetów inwestycyjnych. Uwięziony w systemie kwo-
towym Suren zmuszony był produkować olbrzymie nakłady książek na papierze najgor-
szego gatunku i w jak najkrótszym czasie. Skazany na łaskę i niełaskę tej polityki, która
nigdy nie podlegała zmianom, wstydził się w duchu, że stracił reputację i upadł tak ni-
sko. Stał się obiektem drwin – studenci i wykładowcy z poplamionymi farbą drukarską
palcami żartowali, że książka od Moskwina zostaje z tobą na zawsze. Obśmiewany za
plecami, stwierdził, że coraz trudniej przychodzi mu zwlec się z łóżka. Przestał się odży-
wiać jak należy. Pił od rana do nocy, upychając butelki w szufladach i za półkami. W wie-
ku pięćdziesięciu pięciu lat dowiedział się o sobie czegoś nowego – że publiczne upoko-
rzenie wcale go nie bawi.
Sprawdzając linotyp i rozpamiętując swoje porażki, zauważył, że w progu stanął jakiś
młody człowiek.
– Tak? – rzucił obronnym tonem. – O co chodzi? To nienormalne, żeby zjawiać się tak
bez zapowiedzi.
Mężczyzna wszedł do środka. Ubrany był jak typowy student, w długi płaszcz i tande-
my czarny szalik. W wyciągniętej ręce trzymał książkę. Suren wyrwał mu ją, szykując się
na kolejną falę skarg. Rzucił okiem na okładkę: Państwo a rewolucja Lenina. Wydruko-
wali nowy tom zaledwie w zeszłym tygodniu, do sprzedaży trafił dzień czy dwa dni
temu, a tymczasem ten młodzian najwyraźniej jako pierwszy zauważył, że coś jest nie w
porządku. Błąd w tak doniosłym dziele to poważna sprawa, za panowania Stalina taka
pomyłka mogła się skończyć aresztowaniem. Student pochylił się, otworzył książkę na
stronie tytułowej, na której widniała czarno-biała fotografia.
– Według podpisu to jest zdjęcie Lenina... – odezwał się student. – Ale jak sam pan wi-
dzi...
Fotografia przedstawiała człowieka z gruntu niepodobnego do Lenina, mężczyznę
stojącego pod ścianą, bielutką ścianą. Miał włosy w nieładzie i dziki wyraz oczu.
Suren zatrzasnął książkę i zwrócił się do studenta:
– Wydaje ci się, że mógłbym wydrukować tysiąc egzemplarzy tej książki z niewłaści-
wym zdjęciem? Coś ty za jeden? Jak się nazywasz? Dlaczego mi to robisz? Moje kłopoty
wynikają z marnego surowca, a nie z niedbałości!
Pchnął książkę tak, że dźgnęła studenta w pierś. Spod rozwiązanego szalika wyłonił
się fragment tatuażu. Na ten widok Suren się zawahał. Tatuaż zupełnie nie licował z wy-
glądem typowego studenta. Nikt nie zostawiał takich śladów na swojej skórze, chyba że
wory, zawodowi przestępcy.
Gdy oburzenie Surena straciło impet, student skorzystał z jego wahania i wyszedł po-
śpiesznie. Drukarz bez entuzjazmu ruszył za nim, wciąż ściskając książkę, i patrzył, jak
tajemnicza postać ginie w mroku nocy. Z niepokojem zamknął drzwi i przekręcił klucz.
Coś nie dawało mu spokoju – ta fotografia. Wyjął okulary, otworzył książkę i baczniej
przyjrzał się twarzy na zdjęciu, tym przerażonym oczom. Nagle tożsamość tego czło-
wieka objawiła mu się niczym statek widmo wypływający z gęstej mgły. Znał tę twarz.
Włosy w nieładzie i dziki wzrok wynikały stąd, że mężczyzna został aresztowany, wy-
ciągnięty z łóżka. Suren rozpoznał fotografię z tego prostego powodu, że sam ją zrobił.
Nie zawsze był kierownikiem drukarni. Wcześniej pracował dla MGB. Dwadzieścia lat
lojalnej służby – kariera Surena w tajnej policji trwała znacznie dłużej niż wielu jego
przełożonych. Jego atutem było niskie stanowisko i banalne prace, jakie mu powierzano
– sprzątanie cel, fotografowanie więźniów. Był dostatecznie łebski, żeby nie domagać
się większej odpowiedzialności. Niezauważany przez nikogo uniknął regularnie prze-
prowadzanych czystek wśród wyższych szarż. Żądano od niego trudnych rzeczy, a on
wypełniał obowiązki bez mrugnięcia okiem. W tamtych czasach był człowiekiem bu-
dzącym strach. Nikt nigdy się z niego nie nabijał. Nie ośmieliliby się. Kiepskie zdrowie
zmusiło go do przejścia na emeryturę. Pomimo szczodrej odprawy i wygodnego życia
stwierdził, że bezczynność mu nie służy. Leżąc w łóżku i nie mając nic do roboty, błądził
myślami, sięgając w przeszłość i przypominając sobie twarze takie jak wetknięta w tę
książkę. Jedynym wyjściem było zajęcie się czymś, umawianie się na wizyty i spotkania.
Musiał znaleźć sobie zawód. Nie miał najmniejszej ochoty rozpamiętywać przeszłości.
Zamknął książkę i wsunął ją do kieszeni. Dlaczego stało się to akurat dzisiaj? Z pew-
nością to nie przypadek. Mimo że nie udało mu się wyprodukować książki ani czasopi-
sma o należytej jakości, ni stąd, ni zowąd zlecono mu druk ważnego dokumentu pań-
stwowego. Nie zdradzono mu charakteru tego dzieła, ale tak prestiżowe zamówienie
oznaczało wysokogatunkowe surowce – dobry papier i taką samą farbę drukarską. Na-
reszcie dano mu szansę wytworzenia czegoś, z czego będzie dumny. Dokument mieli
mu dostarczyć dziś wieczorem. I akurat wtedy, gdy szczęście się do niego uśmiechnęło,
ktoś z zadrą w sercu usiłował go zdyskredytować.
Wyszedł z hali maszyn i pośpieszył do biura, starannie przyczesując na bok rozwi-
chrzone siwe włosy. Tego dnia wbił się w swój najlepszy garnitur – miał dwa, jeden na
co dzień i drugi na specjalne okazje. To właśnie była taka specjalna okazja. Dzisiaj bez
oporów zwlókł się z łóżka. Obudził się nawet wcześniej niż żona. Goląc się, pogwizdy-
wał. Po raz pierwszy od wielu tygodni zjadł całe śniadanie. W drukarni był wcześniej niż
zwykle, zaraz po przyjściu wyciągnął butelkę wódki z szuflady, wylał zawartość do zle-
wu, a potem przez cały dzień sprzątał, latał z mokrą szmatą, odkurzał, ścierał plamy
smaru z linotypów. Gdy jego synowie, studenci uniwersytetu, przyszli z wizytą, nie mo-
gli się nadziwić tej przemianie. Suren uświadomił ich, że utrzymywanie zakładu pracy
w czystości to kwestia zasad. Zakład pracy to miejsce, gdzie człowiek kształtuje tożsa-
mość i odnajduje sens życia. Pocałowali go na pożegnanie, życząc mu powodzenia z tym
tajemniczym nowym zleceniem. Nareszcie po wielu latach, kiedy utrzymywał swoją
pracę w tajemnicy, i po latach ostatnich porażek mogli być z niego dumni.
Spojrzał na zegarek. Dziewiętnasta. Mogą przyjść lada chwila. Musi zapomnieć o nie-
znajomym i fotografii, teraz to nie ma znaczenia. Nie może sobie pozwolić na roztar-
gnienie. Nagle pożałował, że wylał butelkę wódki. Kieliszek ukoiłby mu nerwy. Ba, ale
mogliby wyczuć w jego oddechu alkohol. Lepiej nic nie pić, lepiej się denerwować – w
ten sposób tylko pokaże, jak poważnie podchodzi do swojej pracy. Sięgnął po butelkę
kwasu – napoju bezalkoholowego wyrabianego z żytniego chleba. Na razie musi mu wy-
starczyć.
W pośpiechu, roztrzęsiony na skutek odstawienia alkoholu, przewrócił tacę z matry-
cami liter. Spadła z biurka, a litery rozsypały się po kamiennej posadzce.
Brzdęk, brzdęk
Suren zamarł w bezruchu. Nie był już w swoim biurze, stał w wąskim ceglanym kory-
tarzu z szeregiem stalowych drzwi z jednej strony. Pamiętał to miejsce – więzienie
Orzeł, gdzie podczas wybuchu Wielkiej Wojny Ojczyźnianej pracował jako strażnik.
Zmuszeni do odwrotu przed szybko nacierającą armią niemiecką on i jego koledzy do-
stali rozkaz zlikwidowania wszystkich więźniów, żeby nie zostawić hitlerowskim na-
jeźdźcom żadnych sympatyków. Podczas gdy budynki były bombardowane przez stuka-
sy i ostrzeliwane przez panzery, mieli do rozwiązania logistyczną łamigłówkę – w jaki
sposób w ciągu kilku minut unicestwić setki więźniów politycznych stłoczonych w
dwudziestu celach? Nie było czasu na rozstrzeliwanie czy stryczek. I wtedy Suren wpadł
na pomysł, żeby użyć granatów – po dwa do każdej celi. Przeszedł na koniec korytarza,
uchylił stalową kratkę w drzwiach i wrzucił je do środka – brzdęk, brzdęk, właśnie taki
odgłos wydawały granaty odbijające się od betonowej podłogi. Zatrzasnął kratkę, żeby
nikt nie mógł wyrzucić granatów z powrotem, i pędem wrócił na drugą stronę koryta-
rza, wyobrażając sobie, jak tamci gorączkowo usiłują złapać granaty, które wyślizgują
się z ich brudnych paluchów, i jak próbują je wyrzucić przez małe zakratowane okno.
Teraz zatkał uszy rękami, jakby mogło to odpędzić wspomnienia. Ale dźwięk nie
ustawał, był coraz głośniejszy, granaty padające na betonową podłogę, cela po celi.
Brzdęk, brzdęk, brzdęk, brzdęk
– Przestańcie! – krzyknął.
Oderwał dłonie od uszu i uświadomił sobie, że ktoś puka do drzwi.
13 marca
Na gardle ofiary widniało wiele głębokich nacięć o nierównych krawędziach. Powyżej
ani poniżej tego, co zostało z szyi mężczyzny, nie było żadnych obrażeń, co sprawiało
sprzeczne wrażenie szału i pełnej kontroli. Zważywszy na brutalność ataku, krwi było
bardzo niewiele – rozlewała się na prawo i lewo od nacięć, tworząc kałużę w kształcie
złożonych anielskich skrzydeł. Wyglądało na to, że zabójca obalił ofiarę na podłogę,
przytrzymał i szlachto wał ją jeszcze długo po tym, jak Suren Moskwin – pięćdziesięcio-
pięcioletni kierownik małej drukarni akademickiej – już nie żył.
Zwłoki znaleźli wczesnym rankiem jego synowie, Wsiewołod i Aksentij, którzy zjawili
się na miejscu zbrodni zaniepokojeni tym, że ojciec nie wrócił do domu. Zrozpaczeni za-
wiadomili milicję, a ta zastała splądrowane biuro – powyciągane z biurka szuflady, wa-
lające się na podłodze papiery, wyłamane zamki szafek na akta. Uznali, że był to sparta-
czony napad rabunkowy. Dopiero późnym popołudniem, jakieś siedem godzin po od-
kryciu zwłok, milicjanci skontaktowali się wreszcie z wydziałem zabójstw, kierowanym
przez byłego agenta MGB Lwa Stiepanowicza Demidowa.
Dla Lwa takie opóźnienia były chlebem powszednim. Stworzył wydział zabójstw
przed trzema laty, korzystając z pozycji, jaką zapewniło mu wyjaśnienie morderstw po-
nad czterdzieściorga czworga dzieci. Od początku stosunki wydziału z milicją munduro-
wą były mocno napięte. Współpraca się nie układała. Wielu milicjantów oraz funkcjona-
riuszy KGB traktowało powołanie wydziału jako przejaw niedopuszczalnej krytyki za-
równo ich pracy, jak i państwa w ogóle. Po prawdzie mieli rację. Lew stworzył go w pro-
teście przeciwko temu, na czym polegała jego rola jako agenta. W poprzedniej pracy
aresztował wielu cywilów, chociaż jedynym powodem tych aresztowań była lista na-
zwisk, którą dostawał od przełożonych. Dla odmiany wydział zabójstw opierał się na
dowodach rzeczowych, a nie obstalunkach politycznych. Lew miał za zadanie przekazy-
wać fakty dotyczące każdego śledztwa swoim zwierzchnikom. To od nich zależało, co
dalej zrobią z tą prawdą. W głębi ducha miał nadzieję, że pewnego dnia zmieni bilans
swoich dokonań i że winni przewyższą liczebnie niewinnych. Ale nawet przy optymi-
stycznych założeniach do osiągnięcia tego celu czekała go jeszcze długa droga.
Wolność przyznana wydziałowi zabójstw wynikała stąd, że praca Lwa Demidowa
była objęta klauzulą najwyższej tajności. Jego funkcjonariusze składali sprawozdania
bezpośrednio najwyższym urzędnikom Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i działali
jako tajna podsekcja Głównego Biura Dochodzeń Kryminalnych. Naród wciąż powinien
wierzyć w ewolucję społeczeństwa, a istotą takiej wiary były spadające wskaźniki prze-
stępczości. Faktów, które temu przeczyły, nie dopuszczano do powszechnej świadomo-
ści. Żaden obywatel nie mógł się skontaktować z wydziałem zabójstw z tego prostego
powodu, że nikt nie wiedział o jego istnieniu. Dlatego też Lew nie mógł rozgłaszać, że
poszukuje informacji albo świadków, bo takie działania byłyby równoznaczne z ogła-
szaniem wszem wobec, że przestępczość jednak istnieje. Swoboda, jaką mu dano, była
bardzo szczególna, a Lew, który robił, co w jego mocy, byleby tylko zostawić poprzednią
karierę w tajnej policji za sobą, stwierdził, że oto znów szefuje tajnej policji, tyle że cał-
kiem innego rodzaju.
Zaniepokojony pobieżnym wyjaśnieniem przyczyny śmierci Moskwina bacznie oglą-
dał miejsce zbrodni. Jego wzrok przykuło krzesło. Stało (bo gdzieżby indziej?) za biur-
kiem, tyle że nieco na ukos. Podszedł do niego, przykucnął i przejechał palcem po wą-
skim pęknięciu jednej z nóg. Usiadł na nim ostrożnie, nie całym ciężarem, lecz kiedy tyl-
ko się oparł, noga nie wytrzymała. Krzesło było złamane. Gdyby ktoś na nim usiadł, mu-
siałby się przewrócić. A jednak stało przy biurku, jakby nadawało się do użytku.
Lew wrócił do ofiary zabójstwa i ujął dłonie zmarłego. Żadnych skaleczeń, zadrapań...
nic, co by wskazywało, że się bronił. Ukląkł i nachylił się nad szyją nieboszczyka. Jedyne
kawałki skóry zachowały się tylko na karku, który dotykał podłogi i dlatego nie został
pochlastany. Lew wyjął nóż, wsunął go pod kark ofiary i uniósł ostrze, odsłaniając wąski
pas nieuszkodzonej skóry. Była posiniaczona. Puścił fragment skóry, schował nóż i już
miał wstać, gdy naraz jego wzrok padł na kieszeń garnituru zabitego. Sięgnął do niej i
wyciągnął cienką książeczkę – Państwo a rewolucja Lenina. Jeszcze zanim ją otworzył,
zauważył, że z grzbietem jest coś nie tak – ktoś wkleił jedną kartkę. Otworzył książkę w
tym miejscu i ujrzał zdjęcie rozczochranego mężczyzny. Chociaż nie miał pojęcia, kim
jest ten facet, to z miejsca rozpoznał ten rodzaj fotografii – bielutkie tło, zdezorientowa-
na mina podejrzanego. Było to zdjęcie z policyjnego aresztu.
Wstał zaskoczony tak wyszukaną anomalią. Do pokoju wszedł Timur Niestierow i
zerknął na książkę.
– Coś ważnego?
– Nie jestem pewny.
Timur był najlepszym kolegą i przyjacielem Lwa. Ich przyjaźń cechowała powściągli-
wość. Nie pijali razem, nie przekomarzali się, w sumie nawet niewiele rozmawiali, chy-
ba że o pracy – jako partnerzy przeważnie milczeli. Dla cyników był to powód, żeby do-
szukiwać się w tym wzajemnej urazy. Lew, mimo że o dziesięć lat młodszy od Timura,
obecnie był jego przełożonym, chociaż kiedyś należał do podwładnych; zawsze jednak
tytułował go i zwracał się do niego oficjalnie „generale Niestierow”. Obiektywnie rzecz
biorąc, to Lew bardziej skorzystał na ich wspólnym sukcesie. Niektórzy insynuowali, że
jest goniącym za osobistymi korzyściami indywidualistą i karierowiczem. Ale Timur
nie okazywał zazdrości. Stanowisko służbowe nie miało dla niego większego znaczenia.
Był dumny ze swojej pracy. Zapewnił rodzinie dobrobyt. Po przeprowadzce do Moskwy
i poniewieraniu się na listach oczekujących przyznano mu w końcu nowoczesne miesz-
kanie z bieżącą gorącą wodą i dostawą elektryczności przez dwadzieścia cztery godziny
na dobę. Tak więc bez względu na to, jak ich stosunki wyglądały dla kogoś z zewnątrz,
ufali sobie bezgranicznie.
Timur wskazał główne pomieszczenie drukarni, gdzie wysokie linotypy stały niczym
olbrzymie mechaniczne owady.
– Przyszli synowie.
– Wprowadź ich.
– Do pokoju, w którym leżą zwłoki ich ojca?
– Tak.
Wcześniej milicjanci zwolnili synów zabitego i odesłali do domu, zanim Lew zdążył
ich przesłuchać. Zamierzał przeprosić, że ponownie naraża ich na oglądanie zwłok ojca,
ale ani myślał ufać informacjom przekazanym mu z drugiej ręki przez milicjantów.
Na wezwanie Wsiewołod i Aksentij – obaj nieco po dwudziestce – stanęli w progu ra-
mię w ramię.
– Funkcjonariusz Lew Demidow – przedstawił się Lew. – Zdaję sobie sprawę, jakie to
dla was trudne.
Żaden z nich nawet nie zerknął na zwłoki ojca, obaj nie odrywali wzroku od Lwa.
– Odpowiedzieliśmy już na pytania milicji – odezwał się starszy z nich, Wsiewołod.
– Nie zajmę wam dużo czasu. Czy ten pokój jest dokładnie w takim samym stanie, w
jakim go zastaliście dziś rano?
– Tak, jest tak samo.
Ciężar rozmowy wziął na siebie Wsiewołod. Aksentij milczał, od czasu do czasu strze-
lając oczami w górę.
– Czy to krzesło stało przy biurku? – pytał dalej Lew. – Może w trakcie szamotaniny
zostało przewrócone?
– Szamotaniny?
– Między waszym ojcem a zabójcą.
Zapadła cisza.
– To krzesło jest złamane – podjął Lew. – Przewróciłoby się, gdyby ktoś na nim usiadł.
Przyznasz, że stawianie złamanego krzesła przy biurku jest dziwne? Nie da się na nim
siedzieć.
Obaj synowie odwrócili się w stronę krzesła.
– Sprowadził nas pan tu znowu, żeby rozmawiać o krześle? – spytał Wsiewołod.
– Jest bardzo ważne. Uważam, że wasz ojciec posłużył się nim, żeby się powiesić.
Tak niedorzeczne stwierdzenie powinno wywołać oburzenie z ich strony. A jednak
milczeli. Czując, że jego domysły są trafne, Lew rozwijał swoją teorię.
– Sądzę, że wasz ojciec sam się powiesił, być może na jednej z tych belek na suficie w
drukarni. Stanął na krześle, a potem wykopał je spod nóg. Rano znaleźliście jego zwłoki.
Zaciągnęliście go tutaj, a krzesło ustawiliście z powrotem na miejscu, nie zauważyliście
jednak, że jest uszkodzone. Któryś z was, a może obaj, poderżnął mu gardło, próbując
ukryć otarcia skóry od sznura. A potem upozorowaliście włamanie do biura.
Byli obiecującymi studentami. Samobójstwo mogło zakończyć ich kariery i zaprzepa-
ścić widoki na przyszłość. Samobójstwo, próba odebrania sobie życia, depresja, a nawet
wyrażenie na głos tego, że myśli się o skończeniu ze sobą – wszystkie takie rzeczy trak-
towano jak obelgę wobec państwa. Dla samobójstwa, tak jak i dla morderstwa, nie było
miejsca w ewolucji społeczeństwa na wyższy szczebel.
Synowie najwyraźniej zastanawiali się, czy uda im się odeprzeć to oskarżenie. Lew
przybrał łagodniejszy ton.
– Sekcja zwłok wykaże złamanie kręgosłupa. Mam obowiązek zbadać jego samobój-
stwo równie drobiazgowo, jak gdyby chodziło o morderstwo. Powód, dla którego chcę
wiedzieć, dlaczego się zabił, ma związek ze mną, a nie z waszym zrozumiałym pragnie-
niem ukrycia prawdy.
Młodszy syn Aksentij odezwał się po raz pierwszy:
– Poderżnąłem mu gardło – przyznał. I ciągnął: – Opuszczając jego ciało, zdałem sobie
sprawę z tego, co zrobił z naszym życiem.
– Czy macie pojęcie, dlaczego się zabił?
– Bez przerwy pił. I miał depresję z powodu pracy.
Mówili prawdę, ale niecałą – albo nieświadomie, albo z wyrachowania. Lew naciskał
dalej:
– Pięćdziesięciopięcioletni mężczyzna nie odbiera sobie życia tylko dlatego, że czy-
telnicy jego książek mają palce poplamione farbą drukarską. Wasz ojciec wykaraskał się
z o wiele większych kłopotów.
Starszy syn się zezłościł.
– Od czterech lat studiuję, żeby zostać lekarzem. I wszystko na nic... teraz już żaden
szpital mnie nie zatrudni.
Lew wyprowadził ich z biura do drukarni, z dala od leżących na widoku zwłok ojca.
– Dopiero nad ranem zaniepokoiliście się, że ojciec nie wrócił na noc do domu. Spo-
dziewaliście się, że będzie pracował do późna, inaczej martwilibyście się już wczoraj
wieczorem. A skoro tak, dlaczego nie ma matryc gotowych do druku? Tu stoją cztery li-
notypy do składu. Ale nie złożono ani jednej strony. Zupełnie jakby tu nikt nie pracował.
Podeszli do olbrzymich maszyn. Każda z nich miała z przodu klawiaturę taką jak w
maszynie do pisania, tablicę z czcionkami. Lew zwrócił się do synów drukarza:
– W obecnej sytuacji potrzeba wam przyjaciół. Nie mogę przejść nad samobójstwem
waszego ojca do porządku dziennego, ale mogę się zwrócić do przełożonych, żeby nie
wyciągali konsekwencji z jego postępku i nie łamali wam kariery. Czasy się zmieniły, te-
raz już nie musicie ponosić odpowiedzialności za błędy ojca. Ale jeżeli chcecie, żebym
wam pomógł, musicie na to zasłużyć. Opowiedzcie mi, co tu się stało. Nad czym praco-
wał wasz ojciec?
Młodszy syn wzruszył ramionami.
– Nad jakimś dokumentem państwowym. Nie czytaliśmy go. Zniszczyliśmy wszystkie
strony, które zdążył złożyć. Nie skończył całości. Pomyśleliśmy, że wpadł w depresję, bo
znów musiał drukować jakąś marnej jakości gazetę. Spaliliśmy egzemplarz, który dostał
na papierze. Stopiliśmy złożone wiersze. Nic nie zostało. To cała prawda.
Lew nie zamierzał się poddać. Wskazał na linotypy.
– Na której maszynie pracował?
– Na tej.
– Pokażcie mi, jak to działa.
– Przecież wszystko zniszczyliśmy.
– Proszę.
Aksentij zerknął na brata, najwyraźniej czekał na przyzwolenie. Wsiewołod skinął
głową.
– Maszyną steruje się z klawiatury. Z tyłu urządzenia znajduje się zasobnik czcionek.
Każdy wiersz składa się z matryc liter, między którymi wstawia się matryce spacji. Kie-
dy dana linijka jest już gotowa, odlewa się ją z mieszaniny płynnego ołowiu i cyny.
Otrzymujemy tak zwany wiersz linotypowy. Wiersze układa się na tej tacy, aż w końcu
mamy całą stronę tekstu. Wtedy pokrywa się tę metalową stronę farbą drukarską, odbi-
ja na papierze... i mamy gotowy wydruk. Ale jak już mówiłem, stopiliśmy wszystkie stro-
ny. Nic się nie zachowało.
Lew przeszedł na tył maszyny. Jego oczy śledziły mechanikę tego procesu, od zbiorni-
ka matryc liter po zespół składający.
– Kiedy piszę na klawiaturze, matryce liter znajdują się w tym zasobniku czcionek? –
zapytał.
– Tak.
– Nie ma już pełnych wierszy tekstu. Zniszczyliście je. Ale w tym zasobniku znajduje
się fragment wiersza, linijka, która nie została dokończona.
Wskazał palcem na niepełną linijkę matryc liter.
– Wasz ojciec był w połowie składania wiersza.
Synowie drukarza zajrzeli do maszyny. Lew miał rację.
– Chcę mieć odbitkę tych słów.
Starszy z braci zaczął stukać w klawisz spacji.
– Jeżeli dodamy spacje aż do końca, linijka będzie gotowa do odlania.
Wstawiali puste matryce, aż w końcu wierszownik był pełny. Przepychacz wycisnął
stopiony ołów i z maszyny wyskoczył wąski, długi wiersz linotypowy – ostatnie słowa,
jakie złożył Suren Moskwin, zanim odebrał sobie życie.
Odlew wiersza leżał na boku, tak że nie było widać liter.
– Czy to gorące? – zapytał Lew.
– Nie.
Wziął odlany wiersz i położył na tacy. Pokrył powierzchnię farbą drukarską, nakrył ją
kartką białego papieru i przycisnął.
Tom Rob Smith TAJNY REFERAT Przełożył Robert Ginalski
Mojej siostrze Sarah i bratu Michaelom
Związek Radziecki, Moskwa 3 czerwca 1949 Podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej w trakcie obrony Stalingradu wysadził most w Kałaczu, podkładał dynamit pod fabryki, obracając je w perzynę, a rafinerie, których nie dało się dłużej bronić, podpalał tak, że w niebo strzelały słupy płonącej ropy. Ochoczo niszczył wszystko, co mógłby zarekwirować nacierający Wehrmacht. Jego rodacy ze łza- mi w oczach obserwowali walące się dookoła miasta, ale on podziwiał spustoszenia z ponurą satysfakcją. Wróg podbije tylko pustkowie, wypaloną ziemię i przesłonięte dy- mem niebo. Często improwizując i używając wszelkich materiałów, jakie akurat miał pod ręką – pocisków artyleryjskich, szklanych butelek, benzyny ściąganej z porzuco- nych, leżących na dachach wojskowych ciężarówek – zdobył reputację człowieka, na którym państwo może polegać. Nigdy nie tracił zimnej krwi, nigdy nie popełnił błędu, nawet jeśli przyszło mu działać w skrajnie trudnych warunkach: nocami na trzaskają- cym mrozie, stojąc po pas w bystrym nurcie rzeki czy pod ostrzałem nieprzyjaciela. Dla kogoś z jego doświadczeniem i temperamentem dzisiejsze zadanie było proste jak drut. Nic go nie goniło, nad głową nie świstały kule. A jednak teraz jego legendarnie pewne ręce drżały. Pot zalewał mu oczy, musiał ocierać je rąbkiem koszuli. Zbierało mu się na mdłości, czuł się jak nowicjusz, bo tym razem pięćdziesięcioletni bohater wojenny Je- kabs Drozdow po raz pierwszy miał wysadzić w powietrze cerkiew. Został mu do podłożenia ostatni ładunek, dokładnie na wprost, w prezbiterium, gdzie kiedyś stał ołtarz. Biskupi tron, ikony, wielkie mosiężne świeczniki – wszystko już usu- nięto. Ze ścian zdrapano nawet złotą powłokę. Cerkiew była pusta, pomijając dynamit wkopany w fundamenty i przymocowany do kolumn. Splądrowana, ogołocona i olbrzy- mia, budziła grozę. Centralna kopuła zwieńczona koroną z okien witrażowych była tak wysoka, tak pełna światła dziennego, jak gdyby stanowiła część nieba. Jekabs zadarł głowę i z otwartymi ustami podziwiał jej szczyt wznoszący się pięćdziesiąt metrów nad nim. Promienie światła wdzierające się przez wysokie okna padały na freski, które wkrótce wybuch miał rozerwać na części składowe – miliony plamek farby. Światło peł- zło po gładkiej kamiennej posadzce w stronę Jekabsa, jakby próbowało dosięgnąć go wyciągniętą złotą ręką. – Boga nie ma – mruknął pod nosem. Powtórzył to jeszcze raz, tym razem głośniej, tak że słowa odbiły się echem w kopule. – Boga nie ma! Był letni dzień, więc światło nie stanowiło niczego niezwykłego. Nie było żadnym znakiem. Nie pochodziło od Boga. To światło nic nie znaczyło. Jekabs za dużo myślał, w tym sęk. Przecież nawet nie wierzył w Boga. Próbował sobie przypomnieć któryś z wie-
lu rządowych sloganów antyreligijnych. Religia to relikt epoki, w której każdy człowiek był sam dla siebie, a Bóg był dla wszyst- kich. Ten gmach nie był święty ani błogosławiony. Jekabs powinien postrzegać go wyłącz- nie jako kamień, drewno i szkło; całość o długości stu metrów i szerokości sześćdzie- sięciu. Cerkiew, która przecież niczego nie produkowała ani nie pełniła żadnej konkret- nej funkcji, była strukturą archaiczną, wzniesioną z archaicznych powodów przez nie- istniejące już społeczeństwo. Jekabs odchylił się i przesunął dłońmi po zimnej kamiennej posadzce, wygładzonej stopami setek i tysięcy wiernych przez stulecia uczestniczących tu w mszy. Przytłoczo- ny doniosłością tego, co wkrótce miał zrobić, zakrztusił się, jakby coś utkwiło mu w gar- dle. Przestał się dławić. Był zmęczony i przepracowany, po prostu. Normalnie przy wy- sadzaniu obiektu o takiej skali miałby do pomocy zespół ludzi, ale tym razem uznał, że jego ekipa może odgrywać marginalną rolę. Nie było potrzeby dzielenia się odpowie- dzialnością, nie musiał wciągać w to swoich kolegów. Nie wszyscy mieli tak klarowne poglądy jak on. Nie wszyscy wyzbyli się sentymentu do religii. Nie chciał, żeby pomagali mu ludzie targani konfliktem moralnym. Przez pięć dni, od wschodu do zachodu słońca, układał ładunki wybuchowe w strate- gicznych miejscach, tak żeby budowla zapadła się do środka, a kopuły runęły elegancko jedna na drugą. W tym fachu liczyły się porządek i precyzja. Jekabs był dumny ze swoje- go talentu. Ten gmach stanowił wyzwanie jedyne w swoim rodzaju. Nie z powodów mo- ralnych – dla Jekabsa był to test na inteligencję. Dzisiejsze kontrolowane, skuteczne wy- sadzenie dzwonnicy i pięciu złotych kopuł, z których najwyższa wsparta była na taber- nakulum wysokim na osiemdziesiąt metrów, będzie stosownym zwieńczeniem jego ka- riery. Po tej robocie obiecano mu przejście na wcześniejszą emeryturę. Przebąkiwano wręcz o przyznaniu mu Orderu Lenina – zapłaty za pracę, której nikt inny nie chciał się podjąć. Pokręcił głową. Nie powinno go tu być. Nie powinien tego robić. Trzeba było udać, że jest chory. I zmusić kogoś innego, żeby podłożył ostatni ładunek. Takie zadanie nie było godne bohatera. Jednakże niebezpieczeństwo związane z miganiem się od pracy było znacznie większe, dużo bardziej realne niż bzdurne przesądy, że to zadanie jest przeklę- te. Musiał chronić rodzinę – żonę i córkę, które bardzo kochał. *** Lazar stał pośród tłumu, na wszelki wypadek zatrzymanego w odległości stu metrów od cerkwi Świętej Zofii. Jego powaga kontrastowała z panującym wokół podnieceniem i gwarem rozmów. Uznał, że to gapie z gatunku tych, co to wybraliby się na publiczną eg- zekucję nie dla zasady, tylko dla rozrywki, żeby móc się czymś zająć. Atmosfera była od-
świętna, z rozmów przebijało oczekiwanie. Dzieciaki podskakiwały na barkach ojców, niecierpliwie czekając, aż wreszcie coś się wydarzy. Cerkiew sama w sobie nie stanowi- ła dla nich atrakcji, musiała się zawalić, żeby dostarczyć im rozrywki. Przy samej barykadzie na specjalnie wzniesionym wysokim podium uwijała się ekipa filmowców – rozstawiali statywy, montowali kamery i rozważali, pod jakim kątem rela- cja ze zburzenia cerkwi wypadnie najlepiej. Szczególną wagę przywiązywali do tego, żeby objąć w kadrze wszystkie pięć kopuł, i dyskutowali zażarcie, czy drewniane skle- pienia roztrzaskają się, wpadając na siebie, czy dopiero kiedy runą na ziemię. To już za- leży od umiejętności fachowców podkładających w środku dynamit, argumentowali. Lazar zastanawiał się, czy ktoś w tłumie podziela jego smutek. Rozejrzał się, szukając podobnie myślących ludzi. Może to małżeństwo w oddali – milczące, z pobladłymi twa- rzami – albo ta starsza kobieta na krańcu zbiegowiska, z ręką w kieszeni? Coś w niej chowała, być może różaniec. Lazar chciałby podzielić gapiów, odseparować rozrabia- ków od ludzi pogrążonych w żałobie. Chciał stać pośród tych, którzy zdawali sobie spra- wę, jak wartościowy obiekt już wkrótce stracą bezpowrotnie – trzystuletnią cerkiew. Zaprojektowana na wzór soboru Świętej Zofii w Nowogrodzie, od którego wzięła także nazwę, przetrzymała wojny domowe i światowe. Niedawne bombardowanie tym bar- dziej przemawiało za jej zachowaniem, a nie zniszczeniem. Lazar z pogardą przeczytał w „Prawdzie”, jakoby „konstrukcja była niestabilna”. Taki zarzut był jedynie pretekstem – ochłap zakłamanej logiki mającej sprawić, żeby ten czyn wydał się bardziej strawny. Państwo nakazało zniszczenie cerkwi, a co najgorsze – rozkaz wydano w porozumieniu z Kościołem prawosławnym. Obie uczestniczące w tej zbrodni strony utrzymywały, że decyzję podyktowały względy praktyczne, nie ideologiczne. Wymieniały cały szereg przyczyn, które się na to złożyły. Naloty Luftwaffe spowodowały zniszczenia. Wnętrze wymagało skomplikowanej renowacji, na którą nie było środków. A ponadto teren przy- kościelny, położony w samym sercu miasta, potrzebny był na projekt budowlany naj- wyższej wagi. W kręgach władzy wszyscy byli zgodni, że cerkiew, niezalicząjącą się przecież do najświetniejszych w Moskwie, należy zburzyć. Za tym haniebnym porozumieniem kryło się tchórzostwo. Władze kościelne, które podczas wojny próbowały skupić wszystkich wiernych wokół Stalina, teraz stały się na- rzędziem w rękach państwa, kremlowskim ministerstwem. Zburzenie cerkwi było typo- wym przejawem tego podporządkowania. Wysadzali ją wyłącznie po to, żeby okazać pokorę; akt samookaleczenia mający udowodnić, że religia jest nieszkodliwa, uległa, po- skromiona. Nie trzeba jej już prześladować. Lazar rozumiał politykę poświęcenia – le- piej stracić jedną cerkiew niż wszystkie, prawda? Jako młody człowiek był świadkiem przerabiania seminariów na baraki robotnicze, a cerkwi na sale wystawowe, gdzie pre- zentowano dzieła o wymowie antyreligijnej. Ikony szły na podpałkę, duchownych wtrą- cano do więzień, torturowano i skazywano na karę śmierci. Wybór był prosty – dalsze prześladowania albo bezmyślna uległość. ***
Jekabs słuchał rozgardiaszu zgromadzonego na zewnątrz tłumu niecierpliwie czeka- jącego na początek przedstawienia. Było późno. Już dawno powinien się z tym uwinąć. Tymczasem przez ostatnie pięć minut ani drgnął – gapił się tylko na ostatni ładunek i nic nie robił. Z tyłu dobiegło go skrzypienie drzwi. Obejrzał się przez ramię. Kolega z pracy i zarazem przyjaciel stał w wejściu, na progu, jakby się bał wejść do środka. – Jekabs! – zawołał, a jego głos odbił się echem w cerkwi. – Co z tobą? – Już prawie skończyłem – odparł Jekabs. Jego przyjaciel się zawahał. – Napijemy się wieczorem, tylko we dwóch, żeby uczcić przejście na emeryturę? – za- proponował zniżonym głosem. – Rano łeb ci będzie pękał, ale do wieczora przejdzie. Słysząc, jak przyjaciel stara się go pocieszyć, Jekabs się uśmiechnął. Wyrzuty sumie- nia nie będą gorsze od kaca, one także miną. – Daj mi pięć minut – poprosił. Wtedy przyjaciel zostawił go samego. Zlany potem, ze śliskimi palcami, Jekabs uklęknął, jakby się modlił, i otarł twarz. Nic to nie dało, koszula była całkiem mokra, a on miał tego serdecznie dość. Dokończ robo- tę! Wtedy już nigdy nie będzie musiał pracować. Jutro weźmie swoją córeczkę na spacer nad rzekę. A pojutrze coś małej kupi, zobaczy jej uśmiech. Zanim ten tydzień dobiegnie końca, zapomni o cerkwi, pięciu złotych kopułach i chłodzie bijącym z kamiennej po- sadzki. Dokończ robotę! Gwałtownym ruchem sięgnął po zapalnik i pochylił się nad dynamitem. *** Posypało się szkło witrażowe, wszystkie okna roztrzaskały się jednocześnie, w po- wietrzu fruwały kolorowe odłamki. Tylna ściana zmieniła się z litej masy w rozpędzoną chmurę kurzu. Kawałki ostrych kamieni poszybowały łukiem w niebo, spadły i kosząc trawę, śmignęły w stronę tłumu. Licha barierka nie zapewniła osłony, poleciała gdzieś z przenikliwym szczękiem. Gapie po bokach Lazara padali na ziemię, ścięci z nóg siłą po- dmuchu. Dzieciaki siedzące ojcom na ramionach łapały się za twarze pocięte odpryska- mi kamieni i szkła. Tłum, niczym jeden organizm albo olbrzymia ławica, odsunął się w tej samej chwili – ludzie kucali, chowali się za innymi w obawie, że trafią ich kolejne odłamki. Nikt się nie spodziewał, że coś się wydarzy już teraz, wielu nawet nie spoglą- dało w stronę cerkwi. Kamery nie były jeszcze gotowe, w zasięgu wybuchu wciąż prze- bywali robotnicy. Zdecydowanie nie doceniono siły eksplozji i odgrodzono stanowczo za mały teren, a może podłożono zbyt wiele dynamitu. Lazarowi dzwoniło w uszach. Stał i patrzył na obłoki kurzu, czekając, aż opadną. Kie- dy się przerzedziły, w ścianie ukazała się dziura wysoka na dwóch chłopów i równie szeroka. Zupełnie jakby jakiś olbrzym niechcący trącił cerkiew czubkiem buta i wycofał
się ze skruchą, oszczędzając resztę budynku. Lazar zadarł głowę i spojrzał na złote ko- puły. Inni poszli w jego ślady. Wszyscy zadawali sobie jedno jedyne pytanie: czy wieże runą, czy nie? Kątem oka Lazar dostrzegł, jak ekipa filmowa uwija się przy kamerach, żeby czym prędzej puścić je w ruch. Wycierali obiektywy i nie zawracając sobie głowy statywami, usiłowali cokolwiek nakręcić. Gdyby przegapili moment zawalenia się budynku, to bez względu na powód ich życie zawisłoby na włosku. Nie bacząc na zagrożenie, nikt nie uciekał, wszyscy zostali na miejscu, wypatrując najmniejszego ruchu – czy cerkiew się przechyli, zatrzęsie... czy zadrży. Zdawało się, że nawet ranni zastygli w oczekiwaniu. Pięć kopuł nie runęło, nie dotyczył ich nieistotny chaos, jaki zapanował w świecie pod nimi, były ponad to. Cerkiew jak stała, tak stała, a dziesiątki rannych gapiów krwa- wiły i płakały. Lazar wyczuł zmianę nastroju, jak gdyby niebo przesłoniła chmura. Poja- wiły się wątpliwości. Czyżby jakaś siła nie z tego świata wtrąciła swoje trzy grosze i za- pobiegła zbrodni? Widzowie powoli zaczęli się rozchodzić – najpierw kilku, potem dołą- czali do nich kolejni, coraz szybciej. Nikt nie miał ochoty dłużej na to patrzeć. Lazar z trudem powstrzymał się, żeby nie wybuchnąć śmiechem. To tłum się rozsypał, ale cer- kiew przetrwała! Odwrócił się do młodego małżeństwa, chcąc wraz z nim napawać się tą chwilą. Człowiek stojący za jego plecami był tak blisko, że niemal się dotykali. Lazar nie sły- szał, kiedy tamten do niego podszedł. Mężczyzna uśmiechał się, lecz jego oczy były zim- ne. Nie miał na sobie munduru, nie okazał legitymacji. A jednak nie ulegało wątpliwości, że służy w bezpiece, jest funkcjonariuszem tajnej policji, agentem Ministerstwa Bezpie- czeństwa Państwowego, MGB – wskazywał na to nie tyle jego wygląd, ile to, czego w nim brakowało. Dookoła roiło się od rannych, ale on w ogóle nie zwracał na nich uwagi. Ka- zano mu się wmieszać w tłum i obserwować reakcje gapiów. Lazar zaś sam się wsypał – był smutny, kiedy powinien się cieszyć, a cieszył się, gdy powinien się smucić. Mężczyzna, wciąż z nikłym uśmieszkiem na ustach, odezwał się, ani na chwilę nie spuszczając z Lazara pustego wzroku. – To tylko drobna komplikacja, wypadek przy pracy, łatwo da się naprawić. Powinni- ście zostać... może jednak nastąpi to jeszcze dzisiaj, to wyburzenie. Chcecie zostać, prawda? Chcecie zobaczyć, jak cerkiew się wali? Będzie na co popatrzeć. – Tak. Ostrożna odpowiedź i częściowo prawdziwa, bo owszem, chciał zostać, ale nie, nie chciał oglądać, jak cerkiew obraca się w gruzy, tyle że nie zamierzał się do tego przyzna- wać, co to, to nie. – Na tym miejscu powstanie jeden z największych krytych basenów na świecie – cią- gnął mężczyzna. – Żeby nasze dzieci były zdrowe. Zdrowie naszych dzieci jest bardzo ważne. Jak się nazywacie? Najbardziej naturalne pytanie pod słońcem, a zarazem najbardziej przerażające. – Na imię mam Lazar. – Czym się zajmujecie? Już nie udawał, że to zwykła pogawędka, teraz było to jawne przesłuchanie. Ulec albo narazić się na prześladowanie, zachować się pragmatycznie czy trzymać się zasad – La-
zar musiał wybierać. A miał wybór w przeciwieństwie do większości swoich braci, któ- rych można było rozpoznać na pierwszy rzut oka. Nie musiał się przyznawać, że jest du- chownym. Władimir Lwow, były patriarcha Świętego Synodu, przekonywał, że kapłani nie mają obowiązku wyróżniać się strojem i dlatego mogą „zrzucić sutanny, ściąć włosy i zmienić się w zwykłych śmiertelników”. Lazar podzielał ten pogląd. Ze starannie przy- strzyżoną bródką niczym nie wyróżniał się z tłumu i mógł okłamać agenta. Mógł się wy- przeć swojego powołania i liczyć na to, że kłamstwo go uratuje. Pracował w fabryce bu- tów albo wyrabiał stoły – cokolwiek, byle nie wyznać prawdy. Agent czekał.
Tego samego dnia Przez kilka pierwszych tygodni życia pod jednym dachem Anisia nie przywiązywała do tego większej wagi. Maksym miał zaledwie dwadzieścia cztery lata, dopiero co ukoń- czył Moskiewską Akademię Teologiczną, zamkniętą w roku 1918, a niedawno znowu otwartą w ramach odrodzenia instytucji religijnych. Ona była o sześć lat starsza od nie- go, zamężna, nieosiągalna – kusząca perspektywa dla młodzieńca niezbyt doświadczo- nego seksualnie czy wręcz prawiczka, jak podejrzewała. Zamknięty w sobie, nieśmiały Maksym nie udzielał się towarzysko poza Kościołem, a znajomych i krewnych miał nie- wielu, w każdym razie nikt z nich nie mieszkał w mieście. Nic więc dziwnego, że się za- durzył. Znosiła jego tęskne spojrzenia, może nawet czuła się mile połechtana. Ale nie zachęcała go najmniejszym gestem. On jednak błędnie odczytał jej milczenie, uznał, że w ten sposób pozwala mu się adorować. Właśnie dlatego teraz poczuł się na tyle pew- nie, że odważył się wziąć ją za rękę i oświadczyć: – Rzuć go. Zamieszkaj ze mną. Była przekonana, że chłopak nigdy nie zdobędzie się na odwagę, by wcielić w czyn swoje dziecinne marzenie – żeby uciekli razem. Jak widać, myliła się. Co niezwykłe, na przekroczenie linii dzielącej skrywane fantazje od jawnej propozycji wybrał sobie cerkiew jej męża. Przedstawieni na freskach apostołowie, demony, proro- cy i aniołowie osądzali ich zakazane poczynania z ukrytych w mroku wnęk. Maksym ry- zykował wszystko, do czego się szkolił – z pewnością groziła mu niełaska i wygnanie ze społeczności religijnej, bez szans na odkupienie. Jego żarliwa, płynąca ze szczerego ser- ca prośba była oparta na tak fałszywych przesłankach, tak absurdalna, że Anisia nie mo- gła się powstrzymać i zareagowała w najgorszy możliwy sposób – skwitowała ją krót- kim, pełnym zdziwienia śmiechem. Zanim zdążył odpowiedzieć, trzasnęły ciężkie dębowe drzwi. Zaskoczona Anisia od- wróciła się w samą porę, by zobaczyć swojego męża Lazara, który pędził ku nim z takim pośpiechem, że – jak uznała – opacznie zrozumiał tę scenę i poczytał ją za dowód jej niewierności. Odsunęła się od Maksyma – ten gwałtowny ruch tylko spotęgował wraże- nie winy. Gdy jednak Lazar, jej mąż od dziesięciu lat, się zbliżył, uświadomiła sobie, że martwi go zupełnie co innego. Zasapany ujął ją za ręce, te same ręce, które zaledwie kil- ka sekund wcześniej trzymał Maksym. – Wyłowili mnie z tłumu. Przesłuchiwał mnie agent. Mówił szybko, słowa płynęły ciurkiem z jego ust, a ich waga zepchnęła propozycję Maksyma na plan dalszy. – Śledzili cię? – zapytała Anisia.
Potwierdził ruchem głowy. – Ukryłem się w mieszkaniu Mariny Niuriny. – I co było dalej? – On został na zewnątrz. Musiałem wyjść od tyłu. – Czy aresztują Marinę i zabiorą na przesłuchanie? Lazar zakrył twarz dłońmi. – Wpadłem w panikę. Nie wiedziałem, gdzie indziej mógłbym się schronić. Nie powi- nienem iść do niej. Anisia chwyciła go za ramiona. – Jeżeli będą musieli aresztować Marinę, żeby nas znaleźć, to zostało nam trochę cza- su. Lazar pokręcił głową. – Podałem mu swoje imię. Zrozumiała. On by nie skłamał. Nie odstąpiłby od swoich zasad – ani dla niej, ani dla nikogo innego. Zasady liczyły się bardziej niż ich życie. Nie powinien się przyglądać bu- rzeniu cerkwi, ostrzegała go, że to niepotrzebne ryzyko. Inwigilacja zgromadzonych była nieuchronna, a on rzucał się w oczy w tłumie gapiów. A jednak swoim zwyczajem puścił te słowa mimo uszu – zawsze udawał, że zastanawia się nad jej radami, tyle że ni- gdy z nich nie korzystał. Czyż nie błagała go, żeby nie zrażał do siebie władz kościel- nych? Czy byli aż tak silni, że mogli robić sobie wrogów zarówno z państwa, jak i z Ko- ścioła? Polityka wchodzenia w sojusze jednak go nie interesowała, chciał głosić to, co mu gra w duszy, nawet jeżeli w rezultacie pozostawał osamotniony, krytykując bez ogródek nowe relacje między biskupami a politykami. Uparty jak osioł i nieprzejedna- ny, wymagał od niej, by podzielała jego stanowisko, odmawiając jej prawa do własnego zdania. Podziwiała go, tę jego wierność swoim przekonaniom. Ale on jej nie podziwiał. Była młodsza od niego, miała zaledwie dwadzieścia lat, kiedy się pobierali, a Lazar – trzydzieści pięć. Czasami zastanawiała się, czy nie poślubił jej dlatego, że dla kogoś po ślubach klasztornych zostanie białym – czyli żonatym – kapłanem, co samo w sobie sta- nowiło deklarację reformizmu. Pociągał go ten pomysł, jakże współgrający z jego libe- ralną filozofią. Od zawsze szykowała się więc na chwilę, kiedy państwo wkroczy w ich życie. Ale teraz, kiedy do tego doszło, poczuła się oszukana. Płaciła za poglądy męża, po- glądy, na które nie miała żadnego wpływu, do których nie mogła nic wnieść od siebie. Lazar położył rękę na ramieniu Maksyma. – Najlepiej zrobisz, jeśli wrócisz do seminarium i nas zadenuncjujesz. Skoro i tak tra- fimy do aresztu, dzięki donosowi pokażesz, że się od nas odcinasz. Jesteś jeszcze młody, Maksymie. Nikt nie będzie miał ci za złe, że nas opuściłeś. Ta propozycja miała swój podtekst. Lazar uważał, że jest ponad takie pragmatyczne zachowania, które są dobre dla innych, dla słabszych duchem mężczyzn i kobiet. Ta jego moralna wyższość dusiła, przytłaczała. Wcale nie pozwalała Maksymowi wyjść z tego bez szwanku, wręcz przeciwnie, zastawiała na niego pułapkę. – Maksymie, musisz stąd odejść – wtrąciła Anisia, siląc się na przyjazny ton. – Chcę zostać! – zareagował ostro. Upokorzony jej niedawnym śmiechem był uparty i obrażony.
– Proszę cię, Maksymie, zapomnij o wszystkim, co tu się stało. – Anisia tak dobierała słowa, żeby dwuznaczność wypowiedzi nie dotarła do jej męża. – Jeśli zostaniesz, i tak nic ci z tego nie przyjdzie. Ale on tylko pokręcił głową. Anisia podchwyciła uśmiech Lazara. Jej mąż lubił Maksyma, bez dwóch zdań. Wziął go pod swoje skrzydła i całkowicie ślepy na fakt, że protegowany durzy się w jego żonie, zwracał uwagę wyłącznie na jego brak dostatecznej znajomości Pisma Świętego i filozo- fii. Przyjął więc decyzję Maksyma z radością, wierząc, że zostaje z jego powodu. Anisia podeszła do męża. – Nie możemy pozwolić, żeby narażał życie. – I nie możemy go zmusić, żeby odszedł. – Łazarze, to nie jest jego walka. Jej walka to także nie była. – Sam się do niej włączył. Szanuję to. Ty także musisz to uszanować. – To nie ma sensu! Próbując kształtować Maksyma na obraz i podobieństwo swoje, na męczennika, mąż postanowił ją upokorzyć, a jego skazać na pewną śmierć. – Dość tego! Nie mamy czasu! Chcesz, żeby był bezpieczny. Ja też tego chcę. Ale skoro Maksym ma ochotę zostać, zostanie. *** Lazar szybko ruszył do kamiennego ołtarza i pośpiesznie zaczął ogołacać go z tego, co na nim stało. Wszystkim wiernym związanym z jego cerkwią groziło niebezpieczeń- stwo. Dla żony i Maksyma niewiele mógł zrobić, łączyły ich zbyt bliskie więzy. Ale para- fianie, ludzie, którzy mu zaufali, którzy wyjawiali mu swoje lęki... ich nazwiska za wszel- ką cenę musiał utrzymać w tajemnicy. Kiedy już ołtarz był goły, Lazar chwycił go z jednej strony. – Pchaj! Niewiele z tego rozumiejąc, Maksym zebrał siły i popchnął ciężki ołtarz. Podstawa z surowego kamienia zazgrzytała o kamienną posadzkę, ołtarz ustąpił powoli i ukazała się dziura – kryjówka, którą zbudowano mniej więcej przed dwudziestu laty podczas najbardziej zmasowanych ataków na Kościół. Zdjęto kamienne płyty, starannie wybra- no spod nich ziemię i żeby się nie osunęła, wstawiono drewniane podpory, tworząc schowek o głębokości metra i szerokości dwóch metrów. Znajdował się w nim stalowy kufer. Lazar schylił się i wyciągnął ręce, a Maksym zrobił to samo, chwycił kufer z dru- giej strony i wspólnymi siłami wytaszczyli go na podłogę cerkwi. Anisia otworzyła wieko. Maksym przykucnął obok niej. – Nuty? – Nie potrafił ukryć zdumienia w głosie.
Kufer był pełen ręcznie zapisanego papieru nutowego. – W naszych mszach uczestniczył kompozytor, młody człowiek, niewiele starszy od ciebie – wyjaśnił Lazar. – Student Konserwatorium Moskiewskiego. Pewnej nocy przy- biegł tu przerażony, że lada chwila mogą go aresztować. Obawiając się, że jego dzieła zostaną zniszczone, powierzył nam swoje kompozycje. Większość z nich została potę- piona jako antyradziecka. – Dlaczego? – Nie wiem. On sam tego nie wiedział. Nie miał się do kogo zwrócić, nie mógł zaufać nikomu z rodziny ani z przyjaciół. Dlatego przyszedł do nas. Zgodziliśmy się przecho- wać dzieło jego życia. Krótko potem zniknął. Maksym przebiegł wzrokiem nuty. – A ta muzyka... jest dobra? – Nigdy jej nie słyszeliśmy. Nikomu nie odważyliśmy się pokazać tych nut, nikomu nie pozwoliliśmy tego zagrać. Mogłyby się pojawić pytania. – I nie macie pojęcia, jak to brzmi? – Nie potrafię czytać nut. Moja żona też nie. Ale tracisz z oczu sedno sprawy, Maksy- mie. Obiecałem pomoc nie ze względu na wartość artystyczną dzieła. – I ryzykowaliście życie? A jeśli to bezwartościowe... – My nie bronimy tych nut – sprostował Lazar. – Bronimy ich prawa do przetrwania. Pewność siebie męża doprowadzała Anisię do szału. Ten młody kompozytor zwrócił się do niej, nie do niego. To ona uprosiła Lazara i namówiła go, żeby przechował party- turę. Snując teraz tę opowieść, pominął swoje wątpliwości i obawy, a ją zdegradował do roli biernego kibica. Ciekawa była, czy on w ogóle zdaje sobie sprawę ze zmian, jakie wprowadził do tej historii, z tego, że automatycznie przydał sobie znaczenia, koncen- trując wszystko wokół siebie. Lazar podniósł plik nieoprawionego papieru nutowego, jakieś dwieście kartek. Zaplą- tały się wśród nich dokumenty dotyczące spraw kościelnych, a także kilka oryginalnych ikon, które ukryto i zastąpiono na ścianach kopiami. Pośpiesznie rozłożył wszystko na trzy kupki, starając się w miarę możliwości nie mieszać nut poszczególnych kompozy- cji. Podzielenie ich na trzy stwarzało realną szansę, że chociaż część z nich ocaleje. Ba, tylko jak znaleźć trzy osobne kryjówki oraz troje ludzi gotowych poświęcić życie dla za- pisanych na papierze nut, mimo że nigdy nie poznali kompozytora ani nie słyszeli jego muzyki? Lazar wiedział, że może liczyć na pomoc wielu parafian. Ale na równie wielu z nich ciążyły rozmaite podejrzenia. Do tego zadania potrzebny był ideał człowieka ra- dzieckiego, ktoś, czyjego mieszkania nigdy nie przeszukają. Tyle że gdyby ktoś taki w ogóle istniał, za nic by im nie pomógł. Anisia podsuwała kolejne propozycje. – Martemian Syrcow. – Ma za długi język. – Artiom Nachąjew. – Zgodziłby się, wziął nuty, a potem by się wystraszył i je spalił. – Niura Dimitriewa. – Też by się zgodziła, ale znienawidziłaby nas za to, że się do niej zwróciliśmy. Nie
mogłaby spać. Ani jeść. Koniec końców zgodzili się co do dwóch osób. Lazar postanowił, że jedną część nut ukryją w cerkwi razem z większymi ikonami – po prostu schowają je z powrotem do ku- fra i przesuną ołtarz na swoje miejsce. A ponieważ to jego najprawdopodobniej będą śledzić, Anisia i Maksym mieli zanieść pozostałe partie nut pod dwa adresy. Każde z nich miało wyjść osobno. Anisia była gotowa. – Idę pierwsza. Maksym pokręcił głową. – Nie. Ja pójdę. Domyśliła się, dlaczego to zaproponował: jeżeli jemu się uda, to i jej prawdopodobnie nikt nie zatrzyma. Przekręcili klucz w drzwiach frontowych, podnieśli drewnianą belkę. Anisia wyczuła wahanie Maksyma – niewątpliwie przestraszył się, w końcu dotarło do niego, w jak trudnej sytuacji się znalazł. Lazar podał mu rękę. Maksym spojrzał na Anisię nad ramie- niem jej męża. Gdy Lazar go puścił, podszedł do niej. Uściskała go i patrzyła, jak wycho- dzi w noc. Lazar zamknął drzwi, przekręcił klucz w zamku i powtórzył ich plan: – Odczekamy dziesięć minut. Zostawszy z mężem sam na sam, czekała przy wyjściu z cerkwi. Dołączył do niej, ale ku jej zdziwieniu nie zaczął się modlić, tylko wziął ją za rękę. *** Gdy upłynęło dziesięć minut, podeszli do drzwi. Lazar podniósł belkę. Anisia miała nuty w przerzuconej przez ramię torbie. Wyszła na dwór. Zdążyli już się pożegnać. Od- wróciła się i bez słowa patrzyła, jak Lazar zamyka za nią drzwi. Usłyszała stukot opada- jącej belki. Ruszyła w kierunku ulicy, wypatrując jakichś twarzy w oknach, jakiegoś ru- chu w cieniu. Nagle czyjaś ręka złapała ją za nadgarstek. Wystraszona odwróciła się na pięcie. – Maksym?! Co on tu robił? Gdzie nuty, które miał ze sobą? Spoza cerkwi dobiegło ostre, niecier- pliwe wołanie: – Lew? Anisia zobaczyła mężczyznę w ciemnym mundurze – agenta MGB. Za nim ujrzała wię- cej ludzi, stłoczonych jak karaluchy. Pytania wyleciały jej z głowy, skupiła się na imieniu, które wywołano: Lew. Za jednym zamachem to słowo rozwiązało cały worek kłamstw. To dlatego nie miał w mieście przyjaciół ani rodziny, to dlatego milczał tak uparcie pod- czas lekcji z Lazarem – nie miał pojęcia ani o Piśmie Świętym, ani o filozofii. To dlatego
chciał wyjść z cerkwi pierwszy – nie zamierzał jej chronić, tylko zawiadomić śledzących i przygotować aresztowanie. Był czekistą, funkcjonariuszem tajnej policji. Oszukał ją i jej męża. Przeniknął do ich życia, żeby zebrać jak najwięcej informacji – nie tylko o nich, ale też o wszystkich, którzy z nimi sympatyzowali – i zadać cios ostatniej komórce opo- ru wewnątrz Kościoła. Czy uwiedzenie jej należało do zadań zleconych mu przez zwierzchników? Czy uznali ją za osobę słabą, naiwną i rozkazali temu przystojnemu ofi- cerowi, żeby wcieliwszy się w fikcyjną postać – Maksyma – ją zmanipulował? Odezwał się cicho, zmysłowo, jakby nic się między nimi nie zmieniło: – Anisio, dam ci jeszcze jedną szansę. Chodź ze mną. Wszystko już załatwiłem. Ty ich nie obchodzisz. Oni chcą dorwać Lazara. Czułość i troska pobrzmiewające w jego głosie napawały grozą. Propozycja, jaką nie- dawno jej złożył – żeby z nim uciekła – nie była naiwną fantazją. Nie miała też w sobie nic romantycznego. Wynikała z zimnej kalkulacji agenta. – Posłuchaj rady, jakiej mi udzieliliście, i zadenuncjuj Lazara. Dla ciebie mogę kłamać. Potrafię cię obronić. Im chodzi tylko o niego. Lojalnością niczego nie wskórasz. *** Lwu kończył się czas. Anisia musi zrozumieć, że tylko on stwarza jej szansę przeżycia – bez względu na to, co sobie o nim myśli. Kurczowe trzymanie się zasad nic jej nie da. Podszedł do nich jego przełożony, funkcjonariusz Nikołaj Borysow. W wieku czterdzie- stu lat miał ciało podstarzałego ciężarowca, wciąż silnego, ale flaczejącego wskutek nadużywania alkoholu. – Pójdzie na współpracę? Lew wyciągnął rękę, błagając Anisię wzrokiem, żeby oddała mu torbę. – Pozwolisz? W odpowiedzi krzyknęła na cały głos: – Lazar! Nikołaj zrobił krok w przód i spoliczkował ją grzbietem dłoni. – Ruszajcie! – zawołał do swoich ludzi. W cerkiewne drzwi uderzyły siekiery. Lew ujrzał, że twarz Anisii wykrzywia nienawiść. Nikołaj wyrwał jej torbę. – On cię chciał uratować, niewdzięczna zdziro. Nachyliła się i szepnęła Lwu do ucha: – Ty naprawdę wierzyłeś, że z czasem mogłabym cię pokochać, mam rację? Funkcjonariusze złapali ją za ramiona. Kiedy ją odciągali, posłała mu wredny uśmie- szek. – Ciebie nikt nigdy nie pokocha! Za nic na świecie! Lew odwrócił się do niej plecami; z całego serca pragnął, żeby ją wreszcie zabrali. Ni-
kołaj w geście pocieszenia położył mu dłoń na ramieniu. – Wyjaśnianie, dlaczego niby ona nie jest zdrajczynią, byłoby ciut skomplikowane. Tak jest lepiej. Lepiej dla ciebie. Mało to innych kobiet, Lwie? Tego towaru nie brakuje. Lew dokonał swojego pierwszego aresztowania. Anisia się myliła. On już był kochany... przez państwo. Nie chciał miłości zdrajczyni, bo i co to za miłość... Oszustwo, zdrada... to przecież narzędzia pracy funkcjonariusza. Miał pełne prawo się nimi posłużyć. Od zdrady zależał los jego ojczyzny. Jako żołnierz – zanim został agentem MGB – w celu pokonania faszystów z konieczności dopuszczał się strasznych rzeczy. Ale dla dobra sprawy nawet najbardziej potworne czyny były uspra- wiedliwione. Wszedł do cerkwi. Lazar nie próbował uciekać – klęczał przed ołtarzem i modlił się, czekając, aż dopełni się jego przeznaczenie. Na widok Lwa jego duma i wyzywająca po- stawa znikły. Kiedy dotarła do niego prawda, w jednej chwili postarzał się o kilka lat. – Maksym? Po raz pierwszy, odkąd się poznali, to on szukał odpowiedzi u podopiecznego. – Nazywam się Lew Stiepanowicz Demidow. Lazar milczał przez kilka sekund. W końcu wyjąkał: – Polecił mi cię sam patriarcha... – Patriarcha Krasikow jest dobrym obywatelem. Lazar pokręcił głową, nie chciał dopuścić do siebie tej myśli. Patriarcha jest donosi- cielem. A podopieczny Lazara okazał się szpiegiem nasłanym na niego przez najwyższe- go dostojnika w Kościele. Poświęcili go w imieniu państwa, tak samo jak poświęcili cer- kiew Świętej Zofii. Był durniem, zalecając innym ostrożność, prawiąc kazania o rozwa- dze, kiedy obok niego stał funkcjonariusz MGB i robił notatki. Nikołaj wysunął się naprzód. – Gdzie są pozostałe papiery? Lew wskazał na ołtarz. – Pod spodem. Trzej agenci odsunęli ołtarz, odsłaniając kufer. – Czy podał wam jakieś nazwiska? – zapytał Nikołaj. – Martemian Syrcow. Artiom Nachajew. Niura Dimitriewa. Moisiej Siemaszko. Zauważył minę Lazara – niedowierzanie zastąpiła odraza. Lew podszedł do niego. – Patrzeć na podłogę! Lazar nie odwrócił wzroku. Lew siłą zmusił go do opuszczenia głowy. – Gap się na podłogę! Lazar znów uniósł głowę. Tym razem Lew uderzył go w twarz. Powoli, brocząc krwią z rozciętej wargi, Lazar spojrzał w górę. Nadal z odrazą, ale też wyzywająco. – Jestem dobrym człowiekiem – oświadczył Lew. Zabrzmiało to niczym wyjaśnienie, zupełnie jakby w oczach Lazara wyczytał pytanie. Chwycił swojego mentora za włosy i zaczął go tłuc bez przerwy, cios za ciosem, me- chanicznie jak nakręcany żołnierzyk, powtarzając tę czynność tak długo, aż rozbolały go knykcie, aż zdrętwiały mu ramiona, a twarz Lazara zwiotczała. Gdy w końcu przerwał i go puścił, kapłan osunął się na podłogę; zakrwawione usta wyglądały, jakby się zaślinił.
Nikołaj, patrząc, jak wynoszą Lazara, za którym na posadzce od ołtarza do drzwi cią- gnął się krwawy ślad, położył rękę na ramieniu podwładnego. Zapalił papierosa. – Państwo potrzebuje takich jak my. Otępiały Lew wytarł krew w spodnie. – Przed wyjściem chciałbym się tu trochę rozejrzeć – powiedział. Nikołaj w ciemno kupił propozycję. – Perfekcjonista, to mi się podoba! Ale pośpiesz się. Dzisiaj się nawalimy. Przecież nie piłeś od dwóch miesięcy! Żyłeś tu jak mnich! – Roześmiał się z własnego żartu, poklepał Lwa po plecach i wyszedł. Gdy Lew został sam, podszedł do przesuniętego ołtarza i zajrzał do dziury. Między bokiem kufra a ścianą z ziemi utkwiła pojedyncza kartka. Schylił się i ją podniósł. Był to papier nutowy. Przebiegł wzrokiem po nutach. Uznał, że lepiej nie wiedzieć, co zginęło, przesunął kartkę nad płomień pobliskiej świecy i patrzył, jak papier czernieje.
Siedem lat później, Moskwa, 12 marca 1956 Suren Moskwin, kierownik niewielkiej drukarni akademickiej, słynął z tego, że wyra- biał podręczniki najpodlejszej jakości, drukowane na najcieńszym papierze farbą, która plamiła palce, i z klejonymi grzbietami rozpadającymi się zaraz po otwarciu książki. Nie wynikało to z jego lenistwa czy nieudolności. Przeciwnie – zaczynał pracę skoro świt, a kończył późną nocą. Podręczniki były tak tandetne, jak marny był surowiec z przydzia- łów państwowych. Bo chociaż treść publikacji akademickich starannie kontrolowano, to przecież nie stanowiły one priorytetów inwestycyjnych. Uwięziony w systemie kwo- towym Suren zmuszony był produkować olbrzymie nakłady książek na papierze najgor- szego gatunku i w jak najkrótszym czasie. Skazany na łaskę i niełaskę tej polityki, która nigdy nie podlegała zmianom, wstydził się w duchu, że stracił reputację i upadł tak ni- sko. Stał się obiektem drwin – studenci i wykładowcy z poplamionymi farbą drukarską palcami żartowali, że książka od Moskwina zostaje z tobą na zawsze. Obśmiewany za plecami, stwierdził, że coraz trudniej przychodzi mu zwlec się z łóżka. Przestał się odży- wiać jak należy. Pił od rana do nocy, upychając butelki w szufladach i za półkami. W wie- ku pięćdziesięciu pięciu lat dowiedział się o sobie czegoś nowego – że publiczne upoko- rzenie wcale go nie bawi. Sprawdzając linotyp i rozpamiętując swoje porażki, zauważył, że w progu stanął jakiś młody człowiek. – Tak? – rzucił obronnym tonem. – O co chodzi? To nienormalne, żeby zjawiać się tak bez zapowiedzi. Mężczyzna wszedł do środka. Ubrany był jak typowy student, w długi płaszcz i tande- my czarny szalik. W wyciągniętej ręce trzymał książkę. Suren wyrwał mu ją, szykując się na kolejną falę skarg. Rzucił okiem na okładkę: Państwo a rewolucja Lenina. Wydruko- wali nowy tom zaledwie w zeszłym tygodniu, do sprzedaży trafił dzień czy dwa dni temu, a tymczasem ten młodzian najwyraźniej jako pierwszy zauważył, że coś jest nie w porządku. Błąd w tak doniosłym dziele to poważna sprawa, za panowania Stalina taka pomyłka mogła się skończyć aresztowaniem. Student pochylił się, otworzył książkę na stronie tytułowej, na której widniała czarno-biała fotografia. – Według podpisu to jest zdjęcie Lenina... – odezwał się student. – Ale jak sam pan wi- dzi... Fotografia przedstawiała człowieka z gruntu niepodobnego do Lenina, mężczyznę stojącego pod ścianą, bielutką ścianą. Miał włosy w nieładzie i dziki wyraz oczu. Suren zatrzasnął książkę i zwrócił się do studenta: – Wydaje ci się, że mógłbym wydrukować tysiąc egzemplarzy tej książki z niewłaści- wym zdjęciem? Coś ty za jeden? Jak się nazywasz? Dlaczego mi to robisz? Moje kłopoty
wynikają z marnego surowca, a nie z niedbałości! Pchnął książkę tak, że dźgnęła studenta w pierś. Spod rozwiązanego szalika wyłonił się fragment tatuażu. Na ten widok Suren się zawahał. Tatuaż zupełnie nie licował z wy- glądem typowego studenta. Nikt nie zostawiał takich śladów na swojej skórze, chyba że wory, zawodowi przestępcy. Gdy oburzenie Surena straciło impet, student skorzystał z jego wahania i wyszedł po- śpiesznie. Drukarz bez entuzjazmu ruszył za nim, wciąż ściskając książkę, i patrzył, jak tajemnicza postać ginie w mroku nocy. Z niepokojem zamknął drzwi i przekręcił klucz. Coś nie dawało mu spokoju – ta fotografia. Wyjął okulary, otworzył książkę i baczniej przyjrzał się twarzy na zdjęciu, tym przerażonym oczom. Nagle tożsamość tego czło- wieka objawiła mu się niczym statek widmo wypływający z gęstej mgły. Znał tę twarz. Włosy w nieładzie i dziki wzrok wynikały stąd, że mężczyzna został aresztowany, wy- ciągnięty z łóżka. Suren rozpoznał fotografię z tego prostego powodu, że sam ją zrobił. Nie zawsze był kierownikiem drukarni. Wcześniej pracował dla MGB. Dwadzieścia lat lojalnej służby – kariera Surena w tajnej policji trwała znacznie dłużej niż wielu jego przełożonych. Jego atutem było niskie stanowisko i banalne prace, jakie mu powierzano – sprzątanie cel, fotografowanie więźniów. Był dostatecznie łebski, żeby nie domagać się większej odpowiedzialności. Niezauważany przez nikogo uniknął regularnie prze- prowadzanych czystek wśród wyższych szarż. Żądano od niego trudnych rzeczy, a on wypełniał obowiązki bez mrugnięcia okiem. W tamtych czasach był człowiekiem bu- dzącym strach. Nikt nigdy się z niego nie nabijał. Nie ośmieliliby się. Kiepskie zdrowie zmusiło go do przejścia na emeryturę. Pomimo szczodrej odprawy i wygodnego życia stwierdził, że bezczynność mu nie służy. Leżąc w łóżku i nie mając nic do roboty, błądził myślami, sięgając w przeszłość i przypominając sobie twarze takie jak wetknięta w tę książkę. Jedynym wyjściem było zajęcie się czymś, umawianie się na wizyty i spotkania. Musiał znaleźć sobie zawód. Nie miał najmniejszej ochoty rozpamiętywać przeszłości. Zamknął książkę i wsunął ją do kieszeni. Dlaczego stało się to akurat dzisiaj? Z pew- nością to nie przypadek. Mimo że nie udało mu się wyprodukować książki ani czasopi- sma o należytej jakości, ni stąd, ni zowąd zlecono mu druk ważnego dokumentu pań- stwowego. Nie zdradzono mu charakteru tego dzieła, ale tak prestiżowe zamówienie oznaczało wysokogatunkowe surowce – dobry papier i taką samą farbę drukarską. Na- reszcie dano mu szansę wytworzenia czegoś, z czego będzie dumny. Dokument mieli mu dostarczyć dziś wieczorem. I akurat wtedy, gdy szczęście się do niego uśmiechnęło, ktoś z zadrą w sercu usiłował go zdyskredytować. Wyszedł z hali maszyn i pośpieszył do biura, starannie przyczesując na bok rozwi- chrzone siwe włosy. Tego dnia wbił się w swój najlepszy garnitur – miał dwa, jeden na co dzień i drugi na specjalne okazje. To właśnie była taka specjalna okazja. Dzisiaj bez oporów zwlókł się z łóżka. Obudził się nawet wcześniej niż żona. Goląc się, pogwizdy- wał. Po raz pierwszy od wielu tygodni zjadł całe śniadanie. W drukarni był wcześniej niż zwykle, zaraz po przyjściu wyciągnął butelkę wódki z szuflady, wylał zawartość do zle- wu, a potem przez cały dzień sprzątał, latał z mokrą szmatą, odkurzał, ścierał plamy smaru z linotypów. Gdy jego synowie, studenci uniwersytetu, przyszli z wizytą, nie mo- gli się nadziwić tej przemianie. Suren uświadomił ich, że utrzymywanie zakładu pracy
w czystości to kwestia zasad. Zakład pracy to miejsce, gdzie człowiek kształtuje tożsa- mość i odnajduje sens życia. Pocałowali go na pożegnanie, życząc mu powodzenia z tym tajemniczym nowym zleceniem. Nareszcie po wielu latach, kiedy utrzymywał swoją pracę w tajemnicy, i po latach ostatnich porażek mogli być z niego dumni. Spojrzał na zegarek. Dziewiętnasta. Mogą przyjść lada chwila. Musi zapomnieć o nie- znajomym i fotografii, teraz to nie ma znaczenia. Nie może sobie pozwolić na roztar- gnienie. Nagle pożałował, że wylał butelkę wódki. Kieliszek ukoiłby mu nerwy. Ba, ale mogliby wyczuć w jego oddechu alkohol. Lepiej nic nie pić, lepiej się denerwować – w ten sposób tylko pokaże, jak poważnie podchodzi do swojej pracy. Sięgnął po butelkę kwasu – napoju bezalkoholowego wyrabianego z żytniego chleba. Na razie musi mu wy- starczyć. W pośpiechu, roztrzęsiony na skutek odstawienia alkoholu, przewrócił tacę z matry- cami liter. Spadła z biurka, a litery rozsypały się po kamiennej posadzce. Brzdęk, brzdęk Suren zamarł w bezruchu. Nie był już w swoim biurze, stał w wąskim ceglanym kory- tarzu z szeregiem stalowych drzwi z jednej strony. Pamiętał to miejsce – więzienie Orzeł, gdzie podczas wybuchu Wielkiej Wojny Ojczyźnianej pracował jako strażnik. Zmuszeni do odwrotu przed szybko nacierającą armią niemiecką on i jego koledzy do- stali rozkaz zlikwidowania wszystkich więźniów, żeby nie zostawić hitlerowskim na- jeźdźcom żadnych sympatyków. Podczas gdy budynki były bombardowane przez stuka- sy i ostrzeliwane przez panzery, mieli do rozwiązania logistyczną łamigłówkę – w jaki sposób w ciągu kilku minut unicestwić setki więźniów politycznych stłoczonych w dwudziestu celach? Nie było czasu na rozstrzeliwanie czy stryczek. I wtedy Suren wpadł na pomysł, żeby użyć granatów – po dwa do każdej celi. Przeszedł na koniec korytarza, uchylił stalową kratkę w drzwiach i wrzucił je do środka – brzdęk, brzdęk, właśnie taki odgłos wydawały granaty odbijające się od betonowej podłogi. Zatrzasnął kratkę, żeby nikt nie mógł wyrzucić granatów z powrotem, i pędem wrócił na drugą stronę koryta- rza, wyobrażając sobie, jak tamci gorączkowo usiłują złapać granaty, które wyślizgują się z ich brudnych paluchów, i jak próbują je wyrzucić przez małe zakratowane okno. Teraz zatkał uszy rękami, jakby mogło to odpędzić wspomnienia. Ale dźwięk nie ustawał, był coraz głośniejszy, granaty padające na betonową podłogę, cela po celi. Brzdęk, brzdęk, brzdęk, brzdęk – Przestańcie! – krzyknął. Oderwał dłonie od uszu i uświadomił sobie, że ktoś puka do drzwi.
13 marca Na gardle ofiary widniało wiele głębokich nacięć o nierównych krawędziach. Powyżej ani poniżej tego, co zostało z szyi mężczyzny, nie było żadnych obrażeń, co sprawiało sprzeczne wrażenie szału i pełnej kontroli. Zważywszy na brutalność ataku, krwi było bardzo niewiele – rozlewała się na prawo i lewo od nacięć, tworząc kałużę w kształcie złożonych anielskich skrzydeł. Wyglądało na to, że zabójca obalił ofiarę na podłogę, przytrzymał i szlachto wał ją jeszcze długo po tym, jak Suren Moskwin – pięćdziesięcio- pięcioletni kierownik małej drukarni akademickiej – już nie żył. Zwłoki znaleźli wczesnym rankiem jego synowie, Wsiewołod i Aksentij, którzy zjawili się na miejscu zbrodni zaniepokojeni tym, że ojciec nie wrócił do domu. Zrozpaczeni za- wiadomili milicję, a ta zastała splądrowane biuro – powyciągane z biurka szuflady, wa- lające się na podłodze papiery, wyłamane zamki szafek na akta. Uznali, że był to sparta- czony napad rabunkowy. Dopiero późnym popołudniem, jakieś siedem godzin po od- kryciu zwłok, milicjanci skontaktowali się wreszcie z wydziałem zabójstw, kierowanym przez byłego agenta MGB Lwa Stiepanowicza Demidowa. Dla Lwa takie opóźnienia były chlebem powszednim. Stworzył wydział zabójstw przed trzema laty, korzystając z pozycji, jaką zapewniło mu wyjaśnienie morderstw po- nad czterdzieściorga czworga dzieci. Od początku stosunki wydziału z milicją munduro- wą były mocno napięte. Współpraca się nie układała. Wielu milicjantów oraz funkcjona- riuszy KGB traktowało powołanie wydziału jako przejaw niedopuszczalnej krytyki za- równo ich pracy, jak i państwa w ogóle. Po prawdzie mieli rację. Lew stworzył go w pro- teście przeciwko temu, na czym polegała jego rola jako agenta. W poprzedniej pracy aresztował wielu cywilów, chociaż jedynym powodem tych aresztowań była lista na- zwisk, którą dostawał od przełożonych. Dla odmiany wydział zabójstw opierał się na dowodach rzeczowych, a nie obstalunkach politycznych. Lew miał za zadanie przekazy- wać fakty dotyczące każdego śledztwa swoim zwierzchnikom. To od nich zależało, co dalej zrobią z tą prawdą. W głębi ducha miał nadzieję, że pewnego dnia zmieni bilans swoich dokonań i że winni przewyższą liczebnie niewinnych. Ale nawet przy optymi- stycznych założeniach do osiągnięcia tego celu czekała go jeszcze długa droga. Wolność przyznana wydziałowi zabójstw wynikała stąd, że praca Lwa Demidowa była objęta klauzulą najwyższej tajności. Jego funkcjonariusze składali sprawozdania bezpośrednio najwyższym urzędnikom Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i działali jako tajna podsekcja Głównego Biura Dochodzeń Kryminalnych. Naród wciąż powinien wierzyć w ewolucję społeczeństwa, a istotą takiej wiary były spadające wskaźniki prze- stępczości. Faktów, które temu przeczyły, nie dopuszczano do powszechnej świadomo-
ści. Żaden obywatel nie mógł się skontaktować z wydziałem zabójstw z tego prostego powodu, że nikt nie wiedział o jego istnieniu. Dlatego też Lew nie mógł rozgłaszać, że poszukuje informacji albo świadków, bo takie działania byłyby równoznaczne z ogła- szaniem wszem wobec, że przestępczość jednak istnieje. Swoboda, jaką mu dano, była bardzo szczególna, a Lew, który robił, co w jego mocy, byleby tylko zostawić poprzednią karierę w tajnej policji za sobą, stwierdził, że oto znów szefuje tajnej policji, tyle że cał- kiem innego rodzaju. Zaniepokojony pobieżnym wyjaśnieniem przyczyny śmierci Moskwina bacznie oglą- dał miejsce zbrodni. Jego wzrok przykuło krzesło. Stało (bo gdzieżby indziej?) za biur- kiem, tyle że nieco na ukos. Podszedł do niego, przykucnął i przejechał palcem po wą- skim pęknięciu jednej z nóg. Usiadł na nim ostrożnie, nie całym ciężarem, lecz kiedy tyl- ko się oparł, noga nie wytrzymała. Krzesło było złamane. Gdyby ktoś na nim usiadł, mu- siałby się przewrócić. A jednak stało przy biurku, jakby nadawało się do użytku. Lew wrócił do ofiary zabójstwa i ujął dłonie zmarłego. Żadnych skaleczeń, zadrapań... nic, co by wskazywało, że się bronił. Ukląkł i nachylił się nad szyją nieboszczyka. Jedyne kawałki skóry zachowały się tylko na karku, który dotykał podłogi i dlatego nie został pochlastany. Lew wyjął nóż, wsunął go pod kark ofiary i uniósł ostrze, odsłaniając wąski pas nieuszkodzonej skóry. Była posiniaczona. Puścił fragment skóry, schował nóż i już miał wstać, gdy naraz jego wzrok padł na kieszeń garnituru zabitego. Sięgnął do niej i wyciągnął cienką książeczkę – Państwo a rewolucja Lenina. Jeszcze zanim ją otworzył, zauważył, że z grzbietem jest coś nie tak – ktoś wkleił jedną kartkę. Otworzył książkę w tym miejscu i ujrzał zdjęcie rozczochranego mężczyzny. Chociaż nie miał pojęcia, kim jest ten facet, to z miejsca rozpoznał ten rodzaj fotografii – bielutkie tło, zdezorientowa- na mina podejrzanego. Było to zdjęcie z policyjnego aresztu. Wstał zaskoczony tak wyszukaną anomalią. Do pokoju wszedł Timur Niestierow i zerknął na książkę. – Coś ważnego? – Nie jestem pewny. Timur był najlepszym kolegą i przyjacielem Lwa. Ich przyjaźń cechowała powściągli- wość. Nie pijali razem, nie przekomarzali się, w sumie nawet niewiele rozmawiali, chy- ba że o pracy – jako partnerzy przeważnie milczeli. Dla cyników był to powód, żeby do- szukiwać się w tym wzajemnej urazy. Lew, mimo że o dziesięć lat młodszy od Timura, obecnie był jego przełożonym, chociaż kiedyś należał do podwładnych; zawsze jednak tytułował go i zwracał się do niego oficjalnie „generale Niestierow”. Obiektywnie rzecz biorąc, to Lew bardziej skorzystał na ich wspólnym sukcesie. Niektórzy insynuowali, że jest goniącym za osobistymi korzyściami indywidualistą i karierowiczem. Ale Timur nie okazywał zazdrości. Stanowisko służbowe nie miało dla niego większego znaczenia. Był dumny ze swojej pracy. Zapewnił rodzinie dobrobyt. Po przeprowadzce do Moskwy i poniewieraniu się na listach oczekujących przyznano mu w końcu nowoczesne miesz- kanie z bieżącą gorącą wodą i dostawą elektryczności przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Tak więc bez względu na to, jak ich stosunki wyglądały dla kogoś z zewnątrz, ufali sobie bezgranicznie. Timur wskazał główne pomieszczenie drukarni, gdzie wysokie linotypy stały niczym
olbrzymie mechaniczne owady. – Przyszli synowie. – Wprowadź ich. – Do pokoju, w którym leżą zwłoki ich ojca? – Tak. Wcześniej milicjanci zwolnili synów zabitego i odesłali do domu, zanim Lew zdążył ich przesłuchać. Zamierzał przeprosić, że ponownie naraża ich na oglądanie zwłok ojca, ale ani myślał ufać informacjom przekazanym mu z drugiej ręki przez milicjantów. Na wezwanie Wsiewołod i Aksentij – obaj nieco po dwudziestce – stanęli w progu ra- mię w ramię. – Funkcjonariusz Lew Demidow – przedstawił się Lew. – Zdaję sobie sprawę, jakie to dla was trudne. Żaden z nich nawet nie zerknął na zwłoki ojca, obaj nie odrywali wzroku od Lwa. – Odpowiedzieliśmy już na pytania milicji – odezwał się starszy z nich, Wsiewołod. – Nie zajmę wam dużo czasu. Czy ten pokój jest dokładnie w takim samym stanie, w jakim go zastaliście dziś rano? – Tak, jest tak samo. Ciężar rozmowy wziął na siebie Wsiewołod. Aksentij milczał, od czasu do czasu strze- lając oczami w górę. – Czy to krzesło stało przy biurku? – pytał dalej Lew. – Może w trakcie szamotaniny zostało przewrócone? – Szamotaniny? – Między waszym ojcem a zabójcą. Zapadła cisza. – To krzesło jest złamane – podjął Lew. – Przewróciłoby się, gdyby ktoś na nim usiadł. Przyznasz, że stawianie złamanego krzesła przy biurku jest dziwne? Nie da się na nim siedzieć. Obaj synowie odwrócili się w stronę krzesła. – Sprowadził nas pan tu znowu, żeby rozmawiać o krześle? – spytał Wsiewołod. – Jest bardzo ważne. Uważam, że wasz ojciec posłużył się nim, żeby się powiesić. Tak niedorzeczne stwierdzenie powinno wywołać oburzenie z ich strony. A jednak milczeli. Czując, że jego domysły są trafne, Lew rozwijał swoją teorię. – Sądzę, że wasz ojciec sam się powiesił, być może na jednej z tych belek na suficie w drukarni. Stanął na krześle, a potem wykopał je spod nóg. Rano znaleźliście jego zwłoki. Zaciągnęliście go tutaj, a krzesło ustawiliście z powrotem na miejscu, nie zauważyliście jednak, że jest uszkodzone. Któryś z was, a może obaj, poderżnął mu gardło, próbując ukryć otarcia skóry od sznura. A potem upozorowaliście włamanie do biura. Byli obiecującymi studentami. Samobójstwo mogło zakończyć ich kariery i zaprzepa- ścić widoki na przyszłość. Samobójstwo, próba odebrania sobie życia, depresja, a nawet wyrażenie na głos tego, że myśli się o skończeniu ze sobą – wszystkie takie rzeczy trak- towano jak obelgę wobec państwa. Dla samobójstwa, tak jak i dla morderstwa, nie było miejsca w ewolucji społeczeństwa na wyższy szczebel. Synowie najwyraźniej zastanawiali się, czy uda im się odeprzeć to oskarżenie. Lew
przybrał łagodniejszy ton. – Sekcja zwłok wykaże złamanie kręgosłupa. Mam obowiązek zbadać jego samobój- stwo równie drobiazgowo, jak gdyby chodziło o morderstwo. Powód, dla którego chcę wiedzieć, dlaczego się zabił, ma związek ze mną, a nie z waszym zrozumiałym pragnie- niem ukrycia prawdy. Młodszy syn Aksentij odezwał się po raz pierwszy: – Poderżnąłem mu gardło – przyznał. I ciągnął: – Opuszczając jego ciało, zdałem sobie sprawę z tego, co zrobił z naszym życiem. – Czy macie pojęcie, dlaczego się zabił? – Bez przerwy pił. I miał depresję z powodu pracy. Mówili prawdę, ale niecałą – albo nieświadomie, albo z wyrachowania. Lew naciskał dalej: – Pięćdziesięciopięcioletni mężczyzna nie odbiera sobie życia tylko dlatego, że czy- telnicy jego książek mają palce poplamione farbą drukarską. Wasz ojciec wykaraskał się z o wiele większych kłopotów. Starszy syn się zezłościł. – Od czterech lat studiuję, żeby zostać lekarzem. I wszystko na nic... teraz już żaden szpital mnie nie zatrudni. Lew wyprowadził ich z biura do drukarni, z dala od leżących na widoku zwłok ojca. – Dopiero nad ranem zaniepokoiliście się, że ojciec nie wrócił na noc do domu. Spo- dziewaliście się, że będzie pracował do późna, inaczej martwilibyście się już wczoraj wieczorem. A skoro tak, dlaczego nie ma matryc gotowych do druku? Tu stoją cztery li- notypy do składu. Ale nie złożono ani jednej strony. Zupełnie jakby tu nikt nie pracował. Podeszli do olbrzymich maszyn. Każda z nich miała z przodu klawiaturę taką jak w maszynie do pisania, tablicę z czcionkami. Lew zwrócił się do synów drukarza: – W obecnej sytuacji potrzeba wam przyjaciół. Nie mogę przejść nad samobójstwem waszego ojca do porządku dziennego, ale mogę się zwrócić do przełożonych, żeby nie wyciągali konsekwencji z jego postępku i nie łamali wam kariery. Czasy się zmieniły, te- raz już nie musicie ponosić odpowiedzialności za błędy ojca. Ale jeżeli chcecie, żebym wam pomógł, musicie na to zasłużyć. Opowiedzcie mi, co tu się stało. Nad czym praco- wał wasz ojciec? Młodszy syn wzruszył ramionami. – Nad jakimś dokumentem państwowym. Nie czytaliśmy go. Zniszczyliśmy wszystkie strony, które zdążył złożyć. Nie skończył całości. Pomyśleliśmy, że wpadł w depresję, bo znów musiał drukować jakąś marnej jakości gazetę. Spaliliśmy egzemplarz, który dostał na papierze. Stopiliśmy złożone wiersze. Nic nie zostało. To cała prawda. Lew nie zamierzał się poddać. Wskazał na linotypy. – Na której maszynie pracował? – Na tej. – Pokażcie mi, jak to działa. – Przecież wszystko zniszczyliśmy. – Proszę. Aksentij zerknął na brata, najwyraźniej czekał na przyzwolenie. Wsiewołod skinął
głową. – Maszyną steruje się z klawiatury. Z tyłu urządzenia znajduje się zasobnik czcionek. Każdy wiersz składa się z matryc liter, między którymi wstawia się matryce spacji. Kie- dy dana linijka jest już gotowa, odlewa się ją z mieszaniny płynnego ołowiu i cyny. Otrzymujemy tak zwany wiersz linotypowy. Wiersze układa się na tej tacy, aż w końcu mamy całą stronę tekstu. Wtedy pokrywa się tę metalową stronę farbą drukarską, odbi- ja na papierze... i mamy gotowy wydruk. Ale jak już mówiłem, stopiliśmy wszystkie stro- ny. Nic się nie zachowało. Lew przeszedł na tył maszyny. Jego oczy śledziły mechanikę tego procesu, od zbiorni- ka matryc liter po zespół składający. – Kiedy piszę na klawiaturze, matryce liter znajdują się w tym zasobniku czcionek? – zapytał. – Tak. – Nie ma już pełnych wierszy tekstu. Zniszczyliście je. Ale w tym zasobniku znajduje się fragment wiersza, linijka, która nie została dokończona. Wskazał palcem na niepełną linijkę matryc liter. – Wasz ojciec był w połowie składania wiersza. Synowie drukarza zajrzeli do maszyny. Lew miał rację. – Chcę mieć odbitkę tych słów. Starszy z braci zaczął stukać w klawisz spacji. – Jeżeli dodamy spacje aż do końca, linijka będzie gotowa do odlania. Wstawiali puste matryce, aż w końcu wierszownik był pełny. Przepychacz wycisnął stopiony ołów i z maszyny wyskoczył wąski, długi wiersz linotypowy – ostatnie słowa, jakie złożył Suren Moskwin, zanim odebrał sobie życie. Odlew wiersza leżał na boku, tak że nie było widać liter. – Czy to gorące? – zapytał Lew. – Nie. Wziął odlany wiersz i położył na tacy. Pokrył powierzchnię farbą drukarską, nakrył ją kartką białego papieru i przycisnął.