ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 152 937
  • Obserwuję933
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 241 681

Smith Tom Rob - 02 - Tajny referat

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Smith Tom Rob - 02 - Tajny referat.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK T Tom Rob Smith
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 188 osób, 149 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 297 stron)

Tom Rob Smith TAJNY REFERAT Przełożył Robert Ginalski

Mo​jej sio​strze Sa​rah i bra​tu Mi​cha​elom

Związek Radziecki, Moskwa 3 czerw​ca 1949 Pod​czas Wiel​kiej Woj​ny Oj​czyź​nia​nej w trak​cie obro​ny Sta​lin​gra​du wy​sa​dził most w Ka​ła​czu, pod​kła​dał dy​na​mit pod fa​bry​ki, ob​ra​ca​jąc je w perzy​nę, a ra​fi​ne​rie, któ​rych nie dało się dłu​żej bro​nić, pod​pa​lał tak, że w nie​bo strze​la​ły słu​py pło​ną​cej ropy. Ocho​czo nisz​czył wszyst​ko, co mógł​by za​re​kwi​ro​wać na​cie​ra​ją​cy We​hr​macht. Jego ro​da​cy ze łza​- mi w oczach ob​ser​wo​wa​li wa​lą​ce się do​oko​ła mia​sta, ale on po​dzi​wiał spu​sto​sze​nia z po​nu​rą sa​tys​fak​cją. Wróg pod​bi​je tyl​ko pust​ko​wie, wy​pa​lo​ną zie​mię i prze​sło​nię​te dy​- mem nie​bo. Czę​sto im​pro​wi​zu​jąc i uży​wa​jąc wszel​kich ma​te​ria​łów, ja​kie aku​rat miał pod ręką – po​ci​sków ar​ty​le​ryj​skich, szkla​nych bu​te​lek, ben​zy​ny ścią​ga​nej z po​rzu​co​- nych, le​żą​cych na da​chach woj​sko​wych cię​ża​ró​wek – zdo​był re​pu​ta​cję czło​wie​ka, na któ​rym pań​stwo może po​le​gać. Ni​g​dy nie tra​cił zim​nej krwi, ni​g​dy nie po​peł​nił błę​du, na​wet je​śli przy​szło mu dzia​łać w skraj​nie trud​nych wa​run​kach: no​ca​mi na trza​ska​ją​- cym mro​zie, sto​jąc po pas w by​strym nur​cie rze​ki czy pod ostrza​łem nie​przy​ja​cie​la. Dla ko​goś z jego do​świad​cze​niem i tem​pe​ra​men​tem dzi​siej​sze za​da​nie było pro​ste jak drut. Nic go nie go​ni​ło, nad gło​wą nie świ​sta​ły kule. A jed​nak te​raz jego le​gen​dar​nie pew​ne ręce drża​ły. Pot za​le​wał mu oczy, mu​siał ocie​rać je rąb​kiem ko​szu​li. Zbie​ra​ło mu się na mdło​ści, czuł się jak no​wi​cjusz, bo tym ra​zem pięć​dzie​się​cio​let​ni bo​ha​ter wo​jen​ny Je​- kabs Droz​dow po raz pierw​szy miał wy​sa​dzić w po​wie​trze cer​kiew. Zo​stał mu do pod​ło​że​nia ostat​ni ła​du​nek, do​kład​nie na wprost, w pre​zbi​te​rium, gdzie kie​dyś stał oł​tarz. Bi​sku​pi tron, iko​ny, wiel​kie mo​sięż​ne świecz​ni​ki – wszyst​ko już usu​- nię​to. Ze ścian zdra​pa​no na​wet zło​tą po​wło​kę. Cer​kiew była pu​sta, po​mi​ja​jąc dy​na​mit wko​pa​ny w fun​da​men​ty i przy​mo​co​wa​ny do ko​lumn. Splą​dro​wa​na, ogo​ło​co​na i ol​brzy​- mia, bu​dzi​ła gro​zę. Cen​tral​na ko​pu​ła zwień​czo​na ko​ro​ną z okien wi​tra​żo​wych była tak wy​so​ka, tak peł​na świa​tła dzien​ne​go, jak gdy​by sta​no​wi​ła część nie​ba. Je​kabs za​darł gło​wę i z otwar​ty​mi usta​mi po​dzi​wiał jej szczyt wzno​szą​cy się pięć​dzie​siąt me​trów nad nim. Pro​mie​nie świa​tła wdzie​ra​ją​ce się przez wy​so​kie okna pa​da​ły na fre​ski, któ​re wkrót​ce wy​buch miał ro​ze​rwać na czę​ści skła​do​we – mi​lio​ny pla​mek far​by. Świa​tło peł​- zło po gład​kiej ka​mien​nej po​sadz​ce w stro​nę Je​kab​sa, jak​by pró​bo​wa​ło do​się​gnąć go wy​cią​gnię​tą zło​tą ręką. – Boga nie ma – mruk​nął pod no​sem. Po​wtó​rzył to jesz​cze raz, tym ra​zem gło​śniej, tak że sło​wa od​bi​ły się echem w ko​pu​le. – Boga nie ma! Był let​ni dzień, więc świa​tło nie sta​no​wi​ło ni​cze​go nie​zwy​kłe​go. Nie było żad​nym zna​kiem. Nie po​cho​dzi​ło od Boga. To świa​tło nic nie zna​czy​ło. Je​kabs za dużo my​ślał, w tym sęk. Prze​cież na​wet nie wie​rzył w Boga. Pró​bo​wał so​bie przy​po​mnieć któ​ryś z wie​-

lu rzą​do​wych slo​ga​nów an​ty​re​li​gij​nych. Re​li​gia to re​likt epo​ki, w któ​rej każ​dy czło​wiek był sam dla sie​bie, a Bóg był dla wszyst​- kich. Ten gmach nie był świę​ty ani bło​go​sła​wio​ny. Je​kabs po​wi​nien po​strze​gać go wy​łącz​- nie jako ka​mień, drew​no i szkło; ca​łość o dłu​go​ści stu me​trów i sze​ro​ko​ści sześć​dzie​- się​ciu. Cer​kiew, któ​ra prze​cież ni​cze​go nie pro​du​ko​wa​ła ani nie peł​ni​ła żad​nej kon​kret​- nej funk​cji, była struk​tu​rą ar​cha​icz​ną, wznie​sio​ną z ar​cha​icz​nych po​wo​dów przez nie​- ist​nie​ją​ce już spo​łe​czeń​stwo. Je​kabs od​chy​lił się i prze​su​nął dłoń​mi po zim​nej ka​mien​nej po​sadz​ce, wy​gła​dzo​nej sto​pa​mi se​tek i ty​się​cy wier​nych przez stu​le​cia uczest​ni​czą​cych tu w mszy. Przy​tło​czo​- ny do​nio​sło​ścią tego, co wkrót​ce miał zro​bić, za​krztu​sił się, jak​by coś utkwi​ło mu w gar​- dle. Prze​stał się dła​wić. Był zmę​czo​ny i prze​pra​co​wa​ny, po pro​stu. Nor​mal​nie przy wy​- sa​dza​niu obiek​tu o ta​kiej ska​li miał​by do po​mo​cy ze​spół lu​dzi, ale tym ra​zem uznał, że jego eki​pa może od​gry​wać mar​gi​nal​ną rolę. Nie było po​trze​by dzie​le​nia się od​po​wie​- dzial​no​ścią, nie mu​siał wcią​gać w to swo​ich ko​le​gów. Nie wszy​scy mie​li tak kla​row​ne po​glą​dy jak on. Nie wszy​scy wy​zby​li się sen​ty​men​tu do re​li​gii. Nie chciał, żeby po​ma​ga​li mu lu​dzie tar​ga​ni kon​flik​tem mo​ral​nym. Przez pięć dni, od wscho​du do za​cho​du słoń​ca, ukła​dał ła​dun​ki wy​bu​cho​we w stra​te​- gicz​nych miej​scach, tak żeby bu​dow​la za​pa​dła się do środ​ka, a ko​pu​ły ru​nę​ły ele​ganc​ko jed​na na dru​gą. W tym fa​chu li​czy​ły się po​rzą​dek i pre​cy​zja. Je​kabs był dum​ny ze swo​je​- go ta​len​tu. Ten gmach sta​no​wił wy​zwa​nie je​dy​ne w swo​im ro​dza​ju. Nie z po​wo​dów mo​- ral​nych – dla Je​kab​sa był to test na in​te​li​gen​cję. Dzi​siej​sze kon​tro​lo​wa​ne, sku​tecz​ne wy​- sa​dze​nie dzwon​ni​cy i pię​ciu zło​tych ko​puł, z któ​rych naj​wyż​sza wspar​ta była na ta​ber​- na​ku​lum wy​so​kim na osiem​dzie​siąt me​trów, bę​dzie sto​sow​nym zwień​cze​niem jego ka​- rie​ry. Po tej ro​bo​cie obie​ca​no mu przej​ście na wcze​śniej​szą eme​ry​tu​rę. Prze​bą​ki​wa​no wręcz o przy​zna​niu mu Or​de​ru Le​ni​na – za​pła​ty za pra​cę, któ​rej nikt inny nie chciał się pod​jąć. Po​krę​cił gło​wą. Nie po​win​no go tu być. Nie po​wi​nien tego ro​bić. Trze​ba było udać, że jest cho​ry. I zmu​sić ko​goś in​ne​go, żeby pod​ło​żył ostat​ni ła​du​nek. Ta​kie za​da​nie nie było god​ne bo​ha​te​ra. Jed​nak​że nie​bez​pie​czeń​stwo zwią​za​ne z mi​ga​niem się od pra​cy było znacz​nie więk​sze, dużo bar​dziej re​al​ne niż bzdur​ne prze​są​dy, że to za​da​nie jest prze​klę​- te. Mu​siał chro​nić ro​dzi​nę – żonę i cór​kę, któ​re bar​dzo ko​chał. *** La​zar stał po​śród tłu​mu, na wszel​ki wy​pa​dek za​trzy​ma​ne​go w od​le​gło​ści stu me​trów od cer​kwi Świę​tej Zo​fii. Jego po​wa​ga kon​tra​sto​wa​ła z pa​nu​ją​cym wo​kół pod​nie​ce​niem i gwa​rem roz​mów. Uznał, że to ga​pie z ga​tun​ku tych, co to wy​bra​li​by się na pu​blicz​ną eg​- ze​ku​cję nie dla za​sa​dy, tyl​ko dla roz​ryw​ki, żeby móc się czymś za​jąć. At​mos​fe​ra była od​-

święt​na, z roz​mów prze​bi​ja​ło ocze​ki​wa​nie. Dzie​cia​ki pod​ska​ki​wa​ły na bar​kach oj​ców, nie​cier​pli​wie cze​ka​jąc, aż wresz​cie coś się wy​da​rzy. Cer​kiew sama w so​bie nie sta​no​wi​- ła dla nich atrak​cji, mu​sia​ła się za​wa​lić, żeby do​star​czyć im roz​ryw​ki. Przy sa​mej ba​ry​ka​dzie na spe​cjal​nie wznie​sio​nym wy​so​kim po​dium uwi​ja​ła się eki​pa fil​mow​ców – roz​sta​wia​li sta​ty​wy, mon​to​wa​li ka​me​ry i roz​wa​ża​li, pod ja​kim ką​tem re​la​- cja ze zbu​rze​nia cer​kwi wy​pad​nie naj​le​piej. Szcze​gól​ną wagę przy​wią​zy​wa​li do tego, żeby ob​jąć w ka​drze wszyst​kie pięć ko​puł, i dys​ku​to​wa​li za​żar​cie, czy drew​nia​ne skle​- pie​nia roz​trza​ska​ją się, wpa​da​jąc na sie​bie, czy do​pie​ro kie​dy runą na zie​mię. To już za​- le​ży od umie​jęt​no​ści fa​chow​ców pod​kła​da​ją​cych w środ​ku dy​na​mit, ar​gu​men​to​wa​li. La​zar za​sta​na​wiał się, czy ktoś w tłu​mie po​dzie​la jego smu​tek. Ro​zej​rzał się, szu​ka​jąc po​dob​nie my​ślą​cych lu​dzi. Może to mał​żeń​stwo w od​da​li – mil​czą​ce, z po​bla​dły​mi twa​- rza​mi – albo ta star​sza ko​bie​ta na krań​cu zbie​go​wi​ska, z ręką w kie​sze​ni? Coś w niej cho​wa​ła, być może ró​ża​niec. La​zar chciał​by po​dzie​lić ga​piów, od​se​pa​ro​wać roz​ra​bia​- ków od lu​dzi po​grą​żo​nych w ża​ło​bie. Chciał stać po​śród tych, któ​rzy zda​wa​li so​bie spra​- wę, jak war​to​ścio​wy obiekt już wkrót​ce stra​cą bez​pow​rot​nie – trzy​stu​let​nią cer​kiew. Za​pro​jek​to​wa​na na wzór so​bo​ru Świę​tej Zo​fii w No​wo​gro​dzie, od któ​re​go wzię​ła tak​że na​zwę, prze​trzy​ma​ła woj​ny do​mo​we i świa​to​we. Nie​daw​ne bom​bar​do​wa​nie tym bar​- dziej prze​ma​wia​ło za jej za​cho​wa​niem, a nie znisz​cze​niem. La​zar z po​gar​dą prze​czy​tał w „Praw​dzie”, ja​ko​by „kon​struk​cja była nie​sta​bil​na”. Taki za​rzut był je​dy​nie pre​tek​stem – ochłap za​kła​ma​nej lo​gi​ki ma​ją​cej spra​wić, żeby ten czyn wy​dał się bar​dziej straw​ny. Pań​stwo na​ka​za​ło znisz​cze​nie cer​kwi, a co naj​gor​sze – roz​kaz wy​da​no w po​ro​zu​mie​niu z Ko​ścio​łem pra​wo​sław​nym. Obie uczest​ni​czą​ce w tej zbrod​ni stro​ny utrzy​my​wa​ły, że de​cy​zję po​dyk​to​wa​ły wzglę​dy prak​tycz​ne, nie ide​olo​gicz​ne. Wy​mie​nia​ły cały sze​reg przy​czyn, któ​re się na to zło​ży​ły. Na​lo​ty Luft​waf​fe spo​wo​do​wa​ły znisz​cze​nia. Wnę​trze wy​ma​ga​ło skom​pli​ko​wa​nej re​no​wa​cji, na któ​rą nie było środ​ków. A po​nad​to te​ren przy​- ko​ściel​ny, po​ło​żo​ny w sa​mym ser​cu mia​sta, po​trzeb​ny był na pro​jekt bu​dow​la​ny naj​- wyż​szej wagi. W krę​gach wła​dzy wszy​scy byli zgod​ni, że cer​kiew, nie​za​li​czą​ją​cą się prze​cież do naj​świet​niej​szych w Mo​skwie, na​le​ży zbu​rzyć. Za tym ha​nieb​nym po​ro​zu​mie​niem kry​ło się tchó​rzo​stwo. Wła​dze ko​ściel​ne, któ​re pod​czas woj​ny pró​bo​wa​ły sku​pić wszyst​kich wier​nych wo​kół Sta​li​na, te​raz sta​ły się na​- rzę​dziem w rę​kach pań​stwa, krem​low​skim mi​ni​ster​stwem. Zbu​rze​nie cer​kwi było ty​po​- wym prze​ja​wem tego pod​po​rząd​ko​wa​nia. Wy​sa​dza​li ją wy​łącz​nie po to, żeby oka​zać po​ko​rę; akt sa​mo​oka​le​cze​nia ma​ją​cy udo​wod​nić, że re​li​gia jest nie​szko​dli​wa, ule​gła, po​- skro​mio​na. Nie trze​ba jej już prze​śla​do​wać. La​zar ro​zu​miał po​li​ty​kę po​świę​ce​nia – le​- piej stra​cić jed​ną cer​kiew niż wszyst​kie, praw​da? Jako mło​dy czło​wiek był świad​kiem prze​ra​bia​nia se​mi​na​riów na ba​ra​ki ro​bot​ni​cze, a cer​kwi na sale wy​sta​wo​we, gdzie pre​- zen​to​wa​no dzie​ła o wy​mo​wie an​ty​re​li​gij​nej. Iko​ny szły na pod​pał​kę, du​chow​nych wtrą​- ca​no do wię​zień, tor​tu​ro​wa​no i ska​zy​wa​no na karę śmier​ci. Wy​bór był pro​sty – dal​sze prze​śla​do​wa​nia albo bez​myśl​na ule​głość. ***

Je​kabs słu​chał roz​gar​dia​szu zgro​ma​dzo​ne​go na ze​wnątrz tłu​mu nie​cier​pli​wie cze​ka​- ją​ce​go na po​czą​tek przed​sta​wie​nia. Było póź​no. Już daw​no po​wi​nien się z tym uwi​nąć. Tym​cza​sem przez ostat​nie pięć mi​nut ani drgnął – ga​pił się tyl​ko na ostat​ni ła​du​nek i nic nie ro​bił. Z tyłu do​bie​gło go skrzy​pie​nie drzwi. Obej​rzał się przez ra​mię. Ko​le​ga z pra​cy i za​ra​zem przy​ja​ciel stał w wej​ściu, na pro​gu, jak​by się bał wejść do środ​ka. – Je​kabs! – za​wo​łał, a jego głos od​bił się echem w cer​kwi. – Co z tobą? – Już pra​wie skoń​czy​łem – od​parł Je​kabs. Jego przy​ja​ciel się za​wa​hał. – Na​pi​je​my się wie​czo​rem, tyl​ko we dwóch, żeby uczcić przej​ście na eme​ry​tu​rę? – za​- pro​po​no​wał zni​żo​nym gło​sem. – Rano łeb ci bę​dzie pę​kał, ale do wie​czo​ra przej​dzie. Sły​sząc, jak przy​ja​ciel sta​ra się go po​cie​szyć, Je​kabs się uśmiech​nął. Wy​rzu​ty su​mie​- nia nie będą gor​sze od kaca, one tak​że miną. – Daj mi pięć mi​nut – po​pro​sił. Wte​dy przy​ja​ciel zo​sta​wił go sa​me​go. Zla​ny po​tem, ze śli​ski​mi pal​ca​mi, Je​kabs uklęk​nął, jak​by się mo​dlił, i otarł twarz. Nic to nie dało, ko​szu​la była cał​kiem mo​kra, a on miał tego ser​decz​nie dość. Do​kończ ro​bo​- tę! Wte​dy już ni​g​dy nie bę​dzie mu​siał pra​co​wać. Ju​tro weź​mie swo​ją có​recz​kę na spa​cer nad rze​kę. A po​ju​trze coś ma​łej kupi, zo​ba​czy jej uśmiech. Za​nim ten ty​dzień do​bie​gnie koń​ca, za​po​mni o cer​kwi, pię​ciu zło​tych ko​pu​łach i chło​dzie bi​ją​cym z ka​mien​nej po​- sadz​ki. Do​kończ ro​bo​tę! Gwał​tow​nym ru​chem się​gnął po za​pal​nik i po​chy​lił się nad dy​na​mi​tem. *** Po​sy​pa​ło się szkło wi​tra​żo​we, wszyst​kie okna roz​trza​ska​ły się jed​no​cze​śnie, w po​- wie​trzu fru​wa​ły ko​lo​ro​we odłam​ki. Tyl​na ścia​na zmie​ni​ła się z li​tej masy w roz​pę​dzo​ną chmu​rę ku​rzu. Ka​wał​ki ostrych ka​mie​ni po​szy​bo​wa​ły łu​kiem w nie​bo, spa​dły i ko​sząc tra​wę, śmi​gnę​ły w stro​nę tłu​mu. Li​cha ba​rier​ka nie za​pew​ni​ła osło​ny, po​le​cia​ła gdzieś z prze​ni​kli​wym szczę​kiem. Ga​pie po bo​kach La​za​ra pa​da​li na zie​mię, ścię​ci z nóg siłą po​- dmu​chu. Dzie​cia​ki sie​dzą​ce oj​com na ra​mio​nach ła​pa​ły się za twa​rze po​cię​te od​pry​ska​- mi ka​mie​ni i szkła. Tłum, ni​czym je​den or​ga​nizm albo ol​brzy​mia ła​wi​ca, od​su​nął się w tej sa​mej chwi​li – lu​dzie ku​ca​li, cho​wa​li się za in​ny​mi w oba​wie, że tra​fią ich ko​lej​ne odłam​ki. Nikt się nie spo​dzie​wał, że coś się wy​da​rzy już te​raz, wie​lu na​wet nie spo​glą​- da​ło w stro​nę cer​kwi. Ka​me​ry nie były jesz​cze go​to​we, w za​się​gu wy​bu​chu wciąż prze​- by​wa​li ro​bot​ni​cy. Zde​cy​do​wa​nie nie do​ce​nio​no siły eks​plo​zji i od​gro​dzo​no sta​now​czo za mały te​ren, a może pod​ło​żo​no zbyt wie​le dy​na​mi​tu. La​za​ro​wi dzwo​ni​ło w uszach. Stał i pa​trzył na ob​ło​ki ku​rzu, cze​ka​jąc, aż opad​ną. Kie​- dy się prze​rze​dzi​ły, w ścia​nie uka​za​ła się dziu​ra wy​so​ka na dwóch chło​pów i rów​nie sze​ro​ka. Zu​peł​nie jak​by ja​kiś ol​brzym nie​chcą​cy trą​cił cer​kiew czub​kiem buta i wy​co​fał

się ze skru​chą, oszczę​dza​jąc resz​tę bu​dyn​ku. La​zar za​darł gło​wę i spoj​rzał na zło​te ko​- pu​ły. Inni po​szli w jego śla​dy. Wszy​scy za​da​wa​li so​bie jed​no je​dy​ne py​ta​nie: czy wie​że runą, czy nie? Ką​tem oka La​zar do​strzegł, jak eki​pa fil​mo​wa uwi​ja się przy ka​me​rach, żeby czym prę​dzej pu​ścić je w ruch. Wy​cie​ra​li obiek​ty​wy i nie za​wra​ca​jąc so​bie gło​wy sta​ty​wa​mi, usi​ło​wa​li co​kol​wiek na​krę​cić. Gdy​by prze​ga​pi​li mo​ment za​wa​le​nia się bu​dyn​ku, to bez wzglę​du na po​wód ich ży​cie za​wi​sło​by na wło​sku. Nie ba​cząc na za​gro​że​nie, nikt nie ucie​kał, wszy​scy zo​sta​li na miej​scu, wy​pa​tru​jąc naj​mniej​sze​go ru​chu – czy cer​kiew się prze​chy​li, za​trzę​sie... czy za​drży. Zda​wa​ło się, że na​wet ran​ni za​sty​gli w ocze​ki​wa​niu. Pięć ko​puł nie ru​nę​ło, nie do​ty​czył ich nie​istot​ny cha​os, jaki za​pa​no​wał w świe​cie pod nimi, były po​nad to. Cer​kiew jak sta​ła, tak sta​ła, a dzie​siąt​ki ran​nych ga​piów krwa​- wi​ły i pła​ka​ły. La​zar wy​czuł zmia​nę na​stro​ju, jak gdy​by nie​bo prze​sło​ni​ła chmu​ra. Po​ja​- wi​ły się wąt​pli​wo​ści. Czyż​by ja​kaś siła nie z tego świa​ta wtrą​ci​ła swo​je trzy gro​sze i za​- po​bie​gła zbrod​ni? Wi​dzo​wie po​wo​li za​czę​li się roz​cho​dzić – naj​pierw kil​ku, po​tem do​łą​- cza​li do nich ko​lej​ni, co​raz szyb​ciej. Nikt nie miał ocho​ty dłu​żej na to pa​trzeć. La​zar z tru​dem po​wstrzy​mał się, żeby nie wy​buch​nąć śmie​chem. To tłum się roz​sy​pał, ale cer​- kiew prze​trwa​ła! Od​wró​cił się do mło​de​go mał​żeń​stwa, chcąc wraz z nim na​pa​wać się tą chwi​lą. Czło​wiek sto​ją​cy za jego ple​ca​mi był tak bli​sko, że nie​mal się do​ty​ka​li. La​zar nie sły​- szał, kie​dy tam​ten do nie​go pod​szedł. Męż​czy​zna uśmie​chał się, lecz jego oczy były zim​- ne. Nie miał na so​bie mun​du​ru, nie oka​zał le​gi​ty​ma​cji. A jed​nak nie ule​ga​ło wąt​pli​wo​ści, że słu​ży w bez​pie​ce, jest funk​cjo​na​riu​szem taj​nej po​li​cji, agen​tem Mi​ni​ster​stwa Bez​pie​- czeń​stwa Pań​stwo​we​go, MGB – wska​zy​wał na to nie tyle jego wy​gląd, ile to, cze​go w nim bra​ko​wa​ło. Do​oko​ła ro​iło się od ran​nych, ale on w ogó​le nie zwra​cał na nich uwa​gi. Ka​- za​no mu się wmie​szać w tłum i ob​ser​wo​wać re​ak​cje ga​piów. La​zar zaś sam się wsy​pał – był smut​ny, kie​dy po​wi​nien się cie​szyć, a cie​szył się, gdy po​wi​nien się smu​cić. Męż​czy​zna, wciąż z ni​kłym uśmiesz​kiem na ustach, ode​zwał się, ani na chwi​lę nie spusz​cza​jąc z La​za​ra pu​ste​go wzro​ku. – To tyl​ko drob​na kom​pli​ka​cja, wy​pa​dek przy pra​cy, ła​two da się na​pra​wić. Po​win​ni​- ście zo​stać... może jed​nak na​stą​pi to jesz​cze dzi​siaj, to wy​bu​rze​nie. Chce​cie zo​stać, praw​da? Chce​cie zo​ba​czyć, jak cer​kiew się wali? Bę​dzie na co po​pa​trzeć. – Tak. Ostroż​na od​po​wiedź i czę​ścio​wo praw​dzi​wa, bo ow​szem, chciał zo​stać, ale nie, nie chciał oglą​dać, jak cer​kiew ob​ra​ca się w gru​zy, tyle że nie za​mie​rzał się do tego przy​zna​- wać, co to, to nie. – Na tym miej​scu po​wsta​nie je​den z naj​więk​szych kry​tych ba​se​nów na świe​cie – cią​- gnął męż​czy​zna. – Żeby na​sze dzie​ci były zdro​we. Zdro​wie na​szych dzie​ci jest bar​dzo waż​ne. Jak się na​zy​wa​cie? Naj​bar​dziej na​tu​ral​ne py​ta​nie pod słoń​cem, a za​ra​zem naj​bar​dziej prze​ra​ża​ją​ce. – Na imię mam La​zar. – Czym się zaj​mu​je​cie? Już nie uda​wał, że to zwy​kła po​ga​węd​ka, te​raz było to jaw​ne prze​słu​cha​nie. Ulec albo na​ra​zić się na prze​śla​do​wa​nie, za​cho​wać się prag​ma​tycz​nie czy trzy​mać się za​sad – La​-

zar mu​siał wy​bie​rać. A miał wy​bór w prze​ci​wień​stwie do więk​szo​ści swo​ich bra​ci, któ​- rych moż​na było roz​po​znać na pierw​szy rzut oka. Nie mu​siał się przy​zna​wać, że jest du​- chow​nym. Wła​di​mir Lwow, były pa​triar​cha Świę​te​go Sy​no​du, prze​ko​ny​wał, że ka​pła​ni nie mają obo​wiąz​ku wy​róż​niać się stro​jem i dla​te​go mogą „zrzu​cić su​tan​ny, ściąć wło​sy i zmie​nić się w zwy​kłych śmier​tel​ni​ków”. La​zar po​dzie​lał ten po​gląd. Ze sta​ran​nie przy​- strzy​żo​ną bród​ką ni​czym nie wy​róż​niał się z tłu​mu i mógł okła​mać agen​ta. Mógł się wy​- przeć swo​je​go po​wo​ła​nia i li​czyć na to, że kłam​stwo go ura​tu​je. Pra​co​wał w fa​bry​ce bu​- tów albo wy​ra​biał sto​ły – co​kol​wiek, byle nie wy​znać praw​dy. Agent cze​kał.

Tego samego dnia Przez kil​ka pierw​szych ty​go​dni ży​cia pod jed​nym da​chem Ani​sia nie przy​wią​zy​wa​ła do tego więk​szej wagi. Mak​sym miał za​le​d​wie dwa​dzie​ścia czte​ry lata, do​pie​ro co ukoń​- czył Mo​skiew​ską Aka​de​mię Teo​lo​gicz​ną, za​mknię​tą w roku 1918, a nie​daw​no zno​wu otwar​tą w ra​mach od​ro​dze​nia in​sty​tu​cji re​li​gij​nych. Ona była o sześć lat star​sza od nie​- go, za​męż​na, nie​osią​gal​na – ku​szą​ca per​spek​ty​wa dla mło​dzień​ca nie​zbyt do​świad​czo​- ne​go sek​su​al​nie czy wręcz pra​wicz​ka, jak po​dej​rze​wa​ła. Za​mknię​ty w so​bie, nie​śmia​ły Mak​sym nie udzie​lał się to​wa​rzy​sko poza Ko​ścio​łem, a zna​jo​mych i krew​nych miał nie​- wie​lu, w każ​dym ra​zie nikt z nich nie miesz​kał w mie​ście. Nic więc dziw​ne​go, że się za​- du​rzył. Zno​si​ła jego tę​sk​ne spoj​rze​nia, może na​wet czu​ła się mile po​łech​ta​na. Ale nie za​chę​ca​ła go naj​mniej​szym ge​stem. On jed​nak błęd​nie od​czy​tał jej mil​cze​nie, uznał, że w ten spo​sób po​zwa​la mu się ad​o​ro​wać. Wła​śnie dla​te​go te​raz po​czuł się na tyle pew​- nie, że od​wa​żył się wziąć ją za rękę i oświad​czyć: – Rzuć go. Za​miesz​kaj ze mną. Była prze​ko​na​na, że chło​pak ni​g​dy nie zdo​bę​dzie się na od​wa​gę, by wcie​lić w czyn swo​je dzie​cin​ne ma​rze​nie – żeby ucie​kli ra​zem. Jak wi​dać, my​li​ła się. Co nie​zwy​kłe, na prze​kro​cze​nie li​nii dzie​lą​cej skry​wa​ne fan​ta​zje od jaw​nej pro​po​zy​cji wy​brał so​bie cer​kiew jej męża. Przed​sta​wie​ni na fre​skach apo​sto​ło​wie, de​mo​ny, pro​ro​- cy i anio​ło​wie osą​dza​li ich za​ka​za​ne po​czy​na​nia z ukry​tych w mro​ku wnęk. Mak​sym ry​- zy​ko​wał wszyst​ko, do cze​go się szko​lił – z pew​no​ścią gro​zi​ła mu nie​ła​ska i wy​gna​nie ze spo​łecz​no​ści re​li​gij​nej, bez szans na od​ku​pie​nie. Jego żar​li​wa, pły​ną​ca ze szcze​re​go ser​- ca proś​ba była opar​ta na tak fał​szy​wych prze​słan​kach, tak ab​sur​dal​na, że Ani​sia nie mo​- gła się po​wstrzy​mać i za​re​ago​wa​ła w naj​gor​szy moż​li​wy spo​sób – skwi​to​wa​ła ją krót​- kim, peł​nym zdzi​wie​nia śmie​chem. Za​nim zdą​żył od​po​wie​dzieć, trza​snę​ły cięż​kie dę​bo​we drzwi. Za​sko​czo​na Ani​sia od​- wró​ci​ła się w samą porę, by zo​ba​czyć swo​je​go męża La​za​ra, któ​ry pę​dził ku nim z ta​kim po​śpie​chem, że – jak uzna​ła – opacz​nie zro​zu​miał tę sce​nę i po​czy​tał ją za do​wód jej nie​wier​no​ści. Od​su​nę​ła się od Mak​sy​ma – ten gwał​tow​ny ruch tyl​ko spo​tę​go​wał wra​że​- nie winy. Gdy jed​nak La​zar, jej mąż od dzie​się​ciu lat, się zbli​żył, uświa​do​mi​ła so​bie, że mar​twi go zu​peł​nie co in​ne​go. Za​sa​pa​ny ujął ją za ręce, te same ręce, któ​re za​le​d​wie kil​- ka se​kund wcze​śniej trzy​mał Mak​sym. – Wy​ło​wi​li mnie z tłu​mu. Prze​słu​chi​wał mnie agent. Mó​wił szyb​ko, sło​wa pły​nę​ły ciur​kiem z jego ust, a ich waga ze​pchnę​ła pro​po​zy​cję Mak​sy​ma na plan dal​szy. – Śle​dzi​li cię? – za​py​ta​ła Ani​sia.

Po​twier​dził ru​chem gło​wy. – Ukry​łem się w miesz​ka​niu Ma​ri​ny Niu​ri​ny. – I co było da​lej? – On zo​stał na ze​wnątrz. Mu​sia​łem wyjść od tyłu. – Czy aresz​tu​ją Ma​ri​nę i za​bio​rą na prze​słu​cha​nie? La​zar za​krył twarz dłoń​mi. – Wpa​dłem w pa​ni​kę. Nie wie​dzia​łem, gdzie in​dziej mógł​bym się schro​nić. Nie po​wi​- nie​nem iść do niej. Ani​sia chwy​ci​ła go za ra​mio​na. – Je​że​li będą mu​sie​li aresz​to​wać Ma​ri​nę, żeby nas zna​leźć, to zo​sta​ło nam tro​chę cza​- su. La​zar po​krę​cił gło​wą. – Po​da​łem mu swo​je imię. Zro​zu​mia​ła. On by nie skła​mał. Nie od​stą​pił​by od swo​ich za​sad – ani dla niej, ani dla ni​ko​go in​ne​go. Za​sa​dy li​czy​ły się bar​dziej niż ich ży​cie. Nie po​wi​nien się przy​glą​dać bu​- rze​niu cer​kwi, ostrze​ga​ła go, że to nie​po​trzeb​ne ry​zy​ko. In​wi​gi​la​cja zgro​ma​dzo​nych była nie​uchron​na, a on rzu​cał się w oczy w tłu​mie ga​piów. A jed​nak swo​im zwy​cza​jem pu​ścił te sło​wa mimo uszu – za​wsze uda​wał, że za​sta​na​wia się nad jej ra​da​mi, tyle że ni​- g​dy z nich nie ko​rzy​stał. Czyż nie bła​ga​ła go, żeby nie zra​żał do sie​bie władz ko​ściel​- nych? Czy byli aż tak sil​ni, że mo​gli ro​bić so​bie wro​gów za​rów​no z pań​stwa, jak i z Ko​- ścio​ła? Po​li​ty​ka wcho​dze​nia w so​ju​sze jed​nak go nie in​te​re​so​wa​ła, chciał gło​sić to, co mu gra w du​szy, na​wet je​że​li w re​zul​ta​cie po​zo​sta​wał osa​mot​nio​ny, kry​ty​ku​jąc bez ogró​dek nowe re​la​cje mię​dzy bi​sku​pa​mi a po​li​ty​ka​mi. Upar​ty jak osioł i nie​prze​jed​na​- ny, wy​ma​gał od niej, by po​dzie​la​ła jego sta​no​wi​sko, od​ma​wia​jąc jej pra​wa do wła​sne​go zda​nia. Po​dzi​wia​ła go, tę jego wier​ność swo​im prze​ko​na​niom. Ale on jej nie po​dzi​wiał. Była młod​sza od nie​go, mia​ła za​le​d​wie dwa​dzie​ścia lat, kie​dy się po​bie​ra​li, a La​zar – trzy​dzie​ści pięć. Cza​sa​mi za​sta​na​wia​ła się, czy nie po​ślu​bił jej dla​te​go, że dla ko​goś po ślu​bach klasz​tor​nych zo​sta​nie bia​łym – czy​li żo​na​tym – ka​pła​nem, co samo w so​bie sta​- no​wi​ło de​kla​ra​cję re​for​mi​zmu. Po​cią​gał go ten po​mysł, jak​że współ​gra​ją​cy z jego li​be​- ral​ną fi​lo​zo​fią. Od za​wsze szy​ko​wa​ła się więc na chwi​lę, kie​dy pań​stwo wkro​czy w ich ży​cie. Ale te​raz, kie​dy do tego do​szło, po​czu​ła się oszu​ka​na. Pła​ci​ła za po​glą​dy męża, po​- glą​dy, na któ​re nie mia​ła żad​ne​go wpły​wu, do któ​rych nie mo​gła nic wnieść od sie​bie. La​zar po​ło​żył rękę na ra​mie​niu Mak​sy​ma. – Naj​le​piej zro​bisz, je​śli wró​cisz do se​mi​na​rium i nas za​de​nun​cju​jesz. Sko​ro i tak tra​- fi​my do aresz​tu, dzię​ki do​no​so​wi po​ka​żesz, że się od nas od​ci​nasz. Je​steś jesz​cze mło​dy, Mak​sy​mie. Nikt nie bę​dzie miał ci za złe, że nas opu​ści​łeś. Ta pro​po​zy​cja mia​ła swój pod​tekst. La​zar uwa​żał, że jest po​nad ta​kie prag​ma​tycz​ne za​cho​wa​nia, któ​re są do​bre dla in​nych, dla słab​szych du​chem męż​czyzn i ko​biet. Ta jego mo​ral​na wyż​szość du​si​ła, przy​tła​cza​ła. Wca​le nie po​zwa​la​ła Mak​sy​mo​wi wyjść z tego bez szwan​ku, wręcz prze​ciw​nie, za​sta​wia​ła na nie​go pu​łap​kę. – Mak​sy​mie, mu​sisz stąd odejść – wtrą​ci​ła Ani​sia, si​ląc się na przy​ja​zny ton. – Chcę zo​stać! – za​re​ago​wał ostro. Upo​ko​rzo​ny jej nie​daw​nym śmie​chem był upar​ty i ob​ra​żo​ny.

– Pro​szę cię, Mak​sy​mie, za​po​mnij o wszyst​kim, co tu się sta​ło. – Ani​sia tak do​bie​ra​ła sło​wa, żeby dwu​znacz​ność wy​po​wie​dzi nie do​tar​ła do jej męża. – Je​śli zo​sta​niesz, i tak nic ci z tego nie przyj​dzie. Ale on tyl​ko po​krę​cił gło​wą. Ani​sia pod​chwy​ci​ła uśmiech La​za​ra. Jej mąż lu​bił Mak​sy​ma, bez dwóch zdań. Wziął go pod swo​je skrzy​dła i cał​ko​wi​cie śle​py na fakt, że pro​te​go​wa​ny du​rzy się w jego żo​nie, zwra​cał uwa​gę wy​łącz​nie na jego brak do​sta​tecz​nej zna​jo​mo​ści Pi​sma Świę​te​go i fi​lo​zo​- fii. Przy​jął więc de​cy​zję Mak​sy​ma z ra​do​ścią, wie​rząc, że zo​sta​je z jego po​wo​du. Ani​sia po​de​szła do męża. – Nie mo​że​my po​zwo​lić, żeby na​ra​żał ży​cie. – I nie mo​że​my go zmu​sić, żeby od​szedł. – Ła​za​rze, to nie jest jego wal​ka. Jej wal​ka to tak​że nie była. – Sam się do niej włą​czył. Sza​nu​ję to. Ty tak​że mu​sisz to usza​no​wać. – To nie ma sen​su! Pró​bu​jąc kształ​to​wać Mak​sy​ma na ob​raz i po​do​bień​stwo swo​je, na mę​czen​ni​ka, mąż po​sta​no​wił ją upo​ko​rzyć, a jego ska​zać na pew​ną śmierć. – Dość tego! Nie mamy cza​su! Chcesz, żeby był bez​piecz​ny. Ja też tego chcę. Ale sko​ro Mak​sym ma ocho​tę zo​stać, zo​sta​nie. *** La​zar szyb​ko ru​szył do ka​mien​ne​go oł​ta​rza i po​śpiesz​nie za​czął ogo​ła​cać go z tego, co na nim sta​ło. Wszyst​kim wier​nym zwią​za​nym z jego cer​kwią gro​zi​ło nie​bez​pie​czeń​- stwo. Dla żony i Mak​sy​ma nie​wie​le mógł zro​bić, łą​czy​ły ich zbyt bli​skie wię​zy. Ale pa​ra​- fia​nie, lu​dzie, któ​rzy mu za​ufa​li, któ​rzy wy​ja​wia​li mu swo​je lęki... ich na​zwi​ska za wszel​- ką cenę mu​siał utrzy​mać w ta​jem​ni​cy. Kie​dy już oł​tarz był goły, La​zar chwy​cił go z jed​nej stro​ny. – Pchaj! Nie​wie​le z tego ro​zu​mie​jąc, Mak​sym ze​brał siły i po​pchnął cięż​ki oł​tarz. Pod​sta​wa z su​ro​we​go ka​mie​nia za​zgrzy​ta​ła o ka​mien​ną po​sadz​kę, oł​tarz ustą​pił po​wo​li i uka​za​ła się dziu​ra – kry​jów​ka, któ​rą zbu​do​wa​no mniej wię​cej przed dwu​dzie​stu laty pod​czas naj​bar​dziej zma​so​wa​nych ata​ków na Ko​ściół. Zdję​to ka​mien​ne pły​ty, sta​ran​nie wy​bra​- no spod nich zie​mię i żeby się nie osu​nę​ła, wsta​wio​no drew​nia​ne pod​po​ry, two​rząc scho​wek o głę​bo​ko​ści me​tra i sze​ro​ko​ści dwóch me​trów. Znaj​do​wał się w nim sta​lo​wy ku​fer. La​zar schy​lił się i wy​cią​gnął ręce, a Mak​sym zro​bił to samo, chwy​cił ku​fer z dru​- giej stro​ny i wspól​ny​mi si​ła​mi wy​tasz​czy​li go na pod​ło​gę cer​kwi. Ani​sia otwo​rzy​ła wie​ko. Mak​sym przy​kuc​nął obok niej. – Nuty? – Nie po​tra​fił ukryć zdu​mie​nia w gło​sie.

Ku​fer był pe​łen ręcz​nie za​pi​sa​ne​go pa​pie​ru nu​to​we​go. – W na​szych mszach uczest​ni​czył kom​po​zy​tor, mło​dy czło​wiek, nie​wie​le star​szy od cie​bie – wy​ja​śnił La​zar. – Stu​dent Kon​ser​wa​to​rium Mo​skiew​skie​go. Pew​nej nocy przy​- biegł tu prze​ra​żo​ny, że lada chwi​la mogą go aresz​to​wać. Oba​wia​jąc się, że jego dzie​ła zo​sta​ną znisz​czo​ne, po​wie​rzył nam swo​je kom​po​zy​cje. Więk​szość z nich zo​sta​ła po​tę​- pio​na jako an​ty​ra​dziec​ka. – Dla​cze​go? – Nie wiem. On sam tego nie wie​dział. Nie miał się do kogo zwró​cić, nie mógł za​ufać ni​ko​mu z ro​dzi​ny ani z przy​ja​ciół. Dla​te​go przy​szedł do nas. Zgo​dzi​li​śmy się prze​cho​- wać dzie​ło jego ży​cia. Krót​ko po​tem znik​nął. Mak​sym prze​biegł wzro​kiem nuty. – A ta mu​zy​ka... jest do​bra? – Ni​g​dy jej nie sły​sze​li​śmy. Ni​ko​mu nie od​wa​ży​li​śmy się po​ka​zać tych nut, ni​ko​mu nie po​zwo​li​li​śmy tego za​grać. Mo​gły​by się po​ja​wić py​ta​nia. – I nie ma​cie po​ję​cia, jak to brzmi? – Nie po​tra​fię czy​tać nut. Moja żona też nie. Ale tra​cisz z oczu sed​no spra​wy, Mak​sy​- mie. Obie​ca​łem po​moc nie ze wzglę​du na war​tość ar​ty​stycz​ną dzie​ła. – I ry​zy​ko​wa​li​ście ży​cie? A je​śli to bez​war​to​ścio​we... – My nie bro​ni​my tych nut – spro​sto​wał La​zar. – Bro​ni​my ich pra​wa do prze​trwa​nia. Pew​ność sie​bie męża do​pro​wa​dza​ła Ani​się do sza​łu. Ten mło​dy kom​po​zy​tor zwró​cił się do niej, nie do nie​go. To ona upro​si​ła La​za​ra i na​mó​wi​ła go, żeby prze​cho​wał par​ty​- tu​rę. Snu​jąc te​raz tę opo​wieść, po​mi​nął swo​je wąt​pli​wo​ści i oba​wy, a ją zde​gra​do​wał do roli bier​ne​go ki​bi​ca. Cie​ka​wa była, czy on w ogó​le zda​je so​bie spra​wę ze zmian, ja​kie wpro​wa​dził do tej hi​sto​rii, z tego, że au​to​ma​tycz​nie przy​dał so​bie zna​cze​nia, kon​cen​- tru​jąc wszyst​ko wo​kół sie​bie. La​zar pod​niósł plik nie​opra​wio​ne​go pa​pie​ru nu​to​we​go, ja​kieś dwie​ście kar​tek. Za​plą​- ta​ły się wśród nich do​ku​men​ty do​ty​czą​ce spraw ko​ściel​nych, a tak​że kil​ka ory​gi​nal​nych ikon, któ​re ukry​to i za​stą​pio​no na ścia​nach ko​pia​mi. Po​śpiesz​nie roz​ło​żył wszyst​ko na trzy kup​ki, sta​ra​jąc się w mia​rę moż​li​wo​ści nie mie​szać nut po​szcze​gól​nych kom​po​zy​- cji. Po​dzie​le​nie ich na trzy stwa​rza​ło re​al​ną szan​sę, że cho​ciaż część z nich oca​le​je. Ba, tyl​ko jak zna​leźć trzy osob​ne kry​jów​ki oraz tro​je lu​dzi go​to​wych po​świę​cić ży​cie dla za​- pi​sa​nych na pa​pie​rze nut, mimo że ni​g​dy nie po​zna​li kom​po​zy​to​ra ani nie sły​sze​li jego mu​zy​ki? La​zar wie​dział, że może li​czyć na po​moc wie​lu pa​ra​fian. Ale na rów​nie wie​lu z nich cią​ży​ły roz​ma​ite po​dej​rze​nia. Do tego za​da​nia po​trzeb​ny był ide​ał czło​wie​ka ra​- dziec​kie​go, ktoś, czy​je​go miesz​ka​nia ni​g​dy nie prze​szu​ka​ją. Tyle że gdy​by ktoś taki w ogó​le ist​niał, za nic by im nie po​mógł. Ani​sia pod​su​wa​ła ko​lej​ne pro​po​zy​cje. – Mar​te​mian Syr​cow. – Ma za dłu​gi ję​zyk. – Ar​tiom Na​chą​jew. – Zgo​dził​by się, wziął nuty, a po​tem by się wy​stra​szył i je spa​lił. – Niu​ra Di​mi​trie​wa. – Też by się zgo​dzi​ła, ale znie​na​wi​dzi​ła​by nas za to, że się do niej zwró​ci​li​śmy. Nie

mo​gła​by spać. Ani jeść. Ko​niec koń​ców zgo​dzi​li się co do dwóch osób. La​zar po​sta​no​wił, że jed​ną część nut ukry​ją w cer​kwi ra​zem z więk​szy​mi iko​na​mi – po pro​stu scho​wa​ją je z po​wro​tem do ku​- fra i prze​su​ną oł​tarz na swo​je miej​sce. A po​nie​waż to jego naj​praw​do​po​dob​niej będą śle​dzić, Ani​sia i Mak​sym mie​li za​nieść po​zo​sta​łe par​tie nut pod dwa ad​re​sy. Każ​de z nich mia​ło wyjść osob​no. Ani​sia była go​to​wa. – Idę pierw​sza. Mak​sym po​krę​cił gło​wą. – Nie. Ja pój​dę. Do​my​śli​ła się, dla​cze​go to za​pro​po​no​wał: je​że​li jemu się uda, to i jej praw​do​po​dob​nie nikt nie za​trzy​ma. Prze​krę​ci​li klucz w drzwiach fron​to​wych, pod​nie​śli drew​nia​ną bel​kę. Ani​sia wy​czu​ła wa​ha​nie Mak​sy​ma – nie​wąt​pli​wie prze​stra​szył się, w koń​cu do​tar​ło do nie​go, w jak trud​nej sy​tu​acji się zna​lazł. La​zar po​dał mu rękę. Mak​sym spoj​rzał na Ani​się nad ra​mie​- niem jej męża. Gdy La​zar go pu​ścił, pod​szedł do niej. Uści​ska​ła go i pa​trzy​ła, jak wy​cho​- dzi w noc. La​zar za​mknął drzwi, prze​krę​cił klucz w zam​ku i po​wtó​rzył ich plan: – Od​cze​ka​my dzie​sięć mi​nut. Zo​staw​szy z mę​żem sam na sam, cze​ka​ła przy wyj​ściu z cer​kwi. Do​łą​czył do niej, ale ku jej zdzi​wie​niu nie za​czął się mo​dlić, tyl​ko wziął ją za rękę. *** Gdy upły​nę​ło dzie​sięć mi​nut, po​de​szli do drzwi. La​zar pod​niósł bel​kę. Ani​sia mia​ła nuty w prze​rzu​co​nej przez ra​mię tor​bie. Wy​szła na dwór. Zdą​ży​li już się po​że​gnać. Od​- wró​ci​ła się i bez sło​wa pa​trzy​ła, jak La​zar za​my​ka za nią drzwi. Usły​sza​ła stu​kot opa​da​- ją​cej bel​ki. Ru​szy​ła w kie​run​ku uli​cy, wy​pa​tru​jąc ja​kichś twa​rzy w oknach, ja​kie​goś ru​- chu w cie​niu. Na​gle czy​jaś ręka zła​pa​ła ją za nad​gar​stek. Wy​stra​szo​na od​wró​ci​ła się na pię​cie. – Mak​sym?! Co on tu ro​bił? Gdzie nuty, któ​re miał ze sobą? Spo​za cer​kwi do​bie​gło ostre, nie​cier​- pli​we wo​ła​nie: – Lew? Ani​sia zo​ba​czy​ła męż​czy​znę w ciem​nym mun​du​rze – agen​ta MGB. Za nim uj​rza​ła wię​- cej lu​dzi, stło​czo​nych jak ka​ra​lu​chy. Py​ta​nia wy​le​cia​ły jej z gło​wy, sku​pi​ła się na imie​niu, któ​re wy​wo​ła​no: Lew. Za jed​nym za​ma​chem to sło​wo roz​wią​za​ło cały wo​rek kłamstw. To dla​te​go nie miał w mie​ście przy​ja​ciół ani ro​dzi​ny, to dla​te​go mil​czał tak upar​cie pod​- czas lek​cji z La​za​rem – nie miał po​ję​cia ani o Pi​śmie Świę​tym, ani o fi​lo​zo​fii. To dla​te​go

chciał wyjść z cer​kwi pierw​szy – nie za​mie​rzał jej chro​nić, tyl​ko za​wia​do​mić śle​dzą​cych i przy​go​to​wać aresz​to​wa​nie. Był cze​ki​stą, funk​cjo​na​riu​szem taj​nej po​li​cji. Oszu​kał ją i jej męża. Prze​nik​nął do ich ży​cia, żeby ze​brać jak naj​wię​cej in​for​ma​cji – nie tyl​ko o nich, ale też o wszyst​kich, któ​rzy z nimi sym​pa​ty​zo​wa​li – i za​dać cios ostat​niej ko​mór​ce opo​- ru we​wnątrz Ko​ścio​ła. Czy uwie​dze​nie jej na​le​ża​ło do za​dań zle​co​nych mu przez zwierzch​ni​ków? Czy uzna​li ją za oso​bę sła​bą, na​iw​ną i roz​ka​za​li temu przy​stoj​ne​mu ofi​- ce​ro​wi, żeby wcie​liw​szy się w fik​cyj​ną po​stać – Mak​sy​ma – ją zma​ni​pu​lo​wał? Ode​zwał się ci​cho, zmy​sło​wo, jak​by nic się mię​dzy nimi nie zmie​ni​ło: – Ani​sio, dam ci jesz​cze jed​ną szan​sę. Chodź ze mną. Wszyst​ko już za​ła​twi​łem. Ty ich nie ob​cho​dzisz. Oni chcą do​rwać La​za​ra. Czu​łość i tro​ska po​brzmie​wa​ją​ce w jego gło​sie na​pa​wa​ły gro​zą. Pro​po​zy​cja, jaką nie​- daw​no jej zło​żył – żeby z nim ucie​kła – nie była na​iw​ną fan​ta​zją. Nie mia​ła też w so​bie nic ro​man​tycz​ne​go. Wy​ni​ka​ła z zim​nej kal​ku​la​cji agen​ta. – Po​słu​chaj rady, ja​kiej mi udzie​li​li​ście, i za​de​nun​cjuj La​za​ra. Dla cie​bie mogę kła​mać. Po​tra​fię cię obro​nić. Im cho​dzi tyl​ko o nie​go. Lo​jal​no​ścią ni​cze​go nie wskó​rasz. *** Lwu koń​czył się czas. Ani​sia musi zro​zu​mieć, że tyl​ko on stwa​rza jej szan​sę prze​ży​cia – bez wzglę​du na to, co so​bie o nim my​śli. Kur​czo​we trzy​ma​nie się za​sad nic jej nie da. Pod​szedł do nich jego prze​ło​żo​ny, funk​cjo​na​riusz Ni​ko​łaj Bo​ry​sow. W wie​ku czter​dzie​- stu lat miał cia​ło pod​sta​rza​łe​go cię​ża​row​ca, wciąż sil​ne​go, ale fla​cze​ją​ce​go wsku​tek nad​uży​wa​nia al​ko​ho​lu. – Pój​dzie na współ​pra​cę? Lew wy​cią​gnął rękę, bła​ga​jąc Ani​się wzro​kiem, żeby od​da​ła mu tor​bę. – Po​zwo​lisz? W od​po​wie​dzi krzyk​nę​ła na cały głos: – La​zar! Ni​ko​łaj zro​bił krok w przód i spo​licz​ko​wał ją grzbie​tem dło​ni. – Ru​szaj​cie! – za​wo​łał do swo​ich lu​dzi. W cer​kiew​ne drzwi ude​rzy​ły sie​kie​ry. Lew uj​rzał, że twarz Ani​sii wy​krzy​wia nie​na​wiść. Ni​ko​łaj wy​rwał jej tor​bę. – On cię chciał ura​to​wać, nie​wdzięcz​na zdzi​ro. Na​chy​li​ła się i szep​nę​ła Lwu do ucha: – Ty na​praw​dę wie​rzy​łeś, że z cza​sem mo​gła​bym cię po​ko​chać, mam ra​cję? Funk​cjo​na​riu​sze zła​pa​li ją za ra​mio​na. Kie​dy ją od​cią​ga​li, po​sła​ła mu wred​ny uśmie​- szek. – Cie​bie nikt ni​g​dy nie po​ko​cha! Za nic na świe​cie! Lew od​wró​cił się do niej ple​ca​mi; z ca​łe​go ser​ca pra​gnął, żeby ją wresz​cie za​bra​li. Ni​-

ko​łaj w ge​ście po​cie​sze​nia po​ło​żył mu dłoń na ra​mie​niu. – Wy​ja​śnia​nie, dla​cze​go niby ona nie jest zdraj​czy​nią, by​ło​by ciut skom​pli​ko​wa​ne. Tak jest le​piej. Le​piej dla cie​bie. Mało to in​nych ko​biet, Lwie? Tego to​wa​ru nie bra​ku​je. Lew do​ko​nał swo​je​go pierw​sze​go aresz​to​wa​nia. Ani​sia się my​li​ła. On już był ko​cha​ny... przez pań​stwo. Nie chciał mi​ło​ści zdraj​czy​ni, bo i co to za mi​łość... Oszu​stwo, zdra​da... to prze​cież na​rzę​dzia pra​cy funk​cjo​na​riu​sza. Miał peł​ne pra​wo się nimi po​słu​żyć. Od zdra​dy za​le​żał los jego oj​czy​zny. Jako żoł​nierz – za​nim zo​stał agen​tem MGB – w celu po​ko​na​nia fa​szy​stów z ko​niecz​no​ści do​pusz​czał się strasz​nych rze​czy. Ale dla do​bra spra​wy na​wet naj​bar​dziej po​twor​ne czy​ny były uspra​- wie​dli​wio​ne. Wszedł do cer​kwi. La​zar nie pró​bo​wał ucie​kać – klę​czał przed oł​ta​rzem i mo​dlił się, cze​ka​jąc, aż do​peł​ni się jego prze​zna​cze​nie. Na wi​dok Lwa jego duma i wy​zy​wa​ją​ca po​- sta​wa zni​kły. Kie​dy do​tar​ła do nie​go praw​da, w jed​nej chwi​li po​sta​rzał się o kil​ka lat. – Mak​sym? Po raz pierw​szy, od​kąd się po​zna​li, to on szu​kał od​po​wie​dzi u pod​opiecz​ne​go. – Na​zy​wam się Lew Stie​pa​no​wicz De​mi​dow. La​zar mil​czał przez kil​ka se​kund. W koń​cu wy​ją​kał: – Po​le​cił mi cię sam pa​triar​cha... – Pa​triar​cha Kra​si​kow jest do​brym oby​wa​te​lem. La​zar po​krę​cił gło​wą, nie chciał do​pu​ścić do sie​bie tej my​śli. Pa​triar​cha jest do​no​si​- cie​lem. A pod​opiecz​ny La​za​ra oka​zał się szpie​giem na​sła​nym na nie​go przez naj​wyż​sze​- go do​stoj​ni​ka w Ko​ście​le. Po​świę​ci​li go w imie​niu pań​stwa, tak samo jak po​świę​ci​li cer​- kiew Świę​tej Zo​fii. Był dur​niem, za​le​ca​jąc in​nym ostroż​ność, pra​wiąc ka​za​nia o roz​wa​- dze, kie​dy obok nie​go stał funk​cjo​na​riusz MGB i ro​bił no​tat​ki. Ni​ko​łaj wy​su​nął się na​przód. – Gdzie są po​zo​sta​łe pa​pie​ry? Lew wska​zał na oł​tarz. – Pod spodem. Trzej agen​ci od​su​nę​li oł​tarz, od​sła​nia​jąc ku​fer. – Czy po​dał wam ja​kieś na​zwi​ska? – za​py​tał Ni​ko​łaj. – Mar​te​mian Syr​cow. Ar​tiom Na​cha​jew. Niu​ra Di​mi​trie​wa. Mo​isiej Sie​masz​ko. Za​uwa​żył minę La​za​ra – nie​do​wie​rza​nie za​stą​pi​ła od​ra​za. Lew pod​szedł do nie​go. – Pa​trzeć na pod​ło​gę! La​zar nie od​wró​cił wzro​ku. Lew siłą zmu​sił go do opusz​cze​nia gło​wy. – Gap się na pod​ło​gę! La​zar znów uniósł gło​wę. Tym ra​zem Lew ude​rzył go w twarz. Po​wo​li, bro​cząc krwią z roz​cię​tej war​gi, La​zar spoj​rzał w górę. Na​dal z od​ra​zą, ale też wy​zy​wa​ją​co. – Je​stem do​brym czło​wie​kiem – oświad​czył Lew. Za​brzmia​ło to ni​czym wy​ja​śnie​nie, zu​peł​nie jak​by w oczach La​za​ra wy​czy​tał py​ta​nie. Chwy​cił swo​je​go men​to​ra za wło​sy i za​czął go tłuc bez prze​rwy, cios za cio​sem, me​- cha​nicz​nie jak na​krę​ca​ny żoł​nie​rzyk, po​wta​rza​jąc tę czyn​ność tak dłu​go, aż roz​bo​la​ły go knyk​cie, aż zdrę​twia​ły mu ra​mio​na, a twarz La​za​ra zwiot​cza​ła. Gdy w koń​cu prze​rwał i go pu​ścił, ka​płan osu​nął się na pod​ło​gę; za​krwa​wio​ne usta wy​glą​da​ły, jak​by się za​śli​nił.

Ni​ko​łaj, pa​trząc, jak wy​no​szą La​za​ra, za któ​rym na po​sadz​ce od oł​ta​rza do drzwi cią​- gnął się krwa​wy ślad, po​ło​żył rękę na ra​mie​niu pod​wład​ne​go. Za​pa​lił pa​pie​ro​sa. – Pań​stwo po​trze​bu​je ta​kich jak my. Otę​pia​ły Lew wy​tarł krew w spodnie. – Przed wyj​ściem chciał​bym się tu tro​chę ro​zej​rzeć – po​wie​dział. Ni​ko​łaj w ciem​no ku​pił pro​po​zy​cję. – Per​fek​cjo​ni​sta, to mi się po​do​ba! Ale po​śpiesz się. Dzi​siaj się na​wa​li​my. Prze​cież nie pi​łeś od dwóch mie​się​cy! Ży​łeś tu jak mnich! – Ro​ze​śmiał się z wła​sne​go żar​tu, po​kle​pał Lwa po ple​cach i wy​szedł. Gdy Lew zo​stał sam, pod​szedł do prze​su​nię​te​go oł​ta​rza i zaj​rzał do dziu​ry. Mię​dzy bo​kiem ku​fra a ścia​ną z zie​mi utkwi​ła po​je​dyn​cza kart​ka. Schy​lił się i ją pod​niósł. Był to pa​pier nu​to​wy. Prze​biegł wzro​kiem po nu​tach. Uznał, że le​piej nie wie​dzieć, co zgi​nę​ło, prze​su​nął kart​kę nad pło​mień po​bli​skiej świe​cy i pa​trzył, jak pa​pier czer​nie​je.

Siedem lat później, Moskwa, 12 marca 1956 Su​ren Mo​skwin, kie​row​nik nie​wiel​kiej dru​kar​ni aka​de​mic​kiej, sły​nął z tego, że wy​ra​- biał pod​ręcz​ni​ki naj​po​dlej​szej ja​ko​ści, dru​ko​wa​ne na naj​cień​szym pa​pie​rze far​bą, któ​ra pla​mi​ła pal​ce, i z kle​jo​ny​mi grzbie​ta​mi roz​pa​da​ją​cy​mi się za​raz po otwar​ciu książ​ki. Nie wy​ni​ka​ło to z jego le​ni​stwa czy nie​udol​no​ści. Prze​ciw​nie – za​czy​nał pra​cę sko​ro świt, a koń​czył póź​ną nocą. Pod​ręcz​ni​ki były tak tan​det​ne, jak mar​ny był su​ro​wiec z przy​dzia​- łów pań​stwo​wych. Bo cho​ciaż treść pu​bli​ka​cji aka​de​mic​kich sta​ran​nie kon​tro​lo​wa​no, to prze​cież nie sta​no​wi​ły one prio​ry​te​tów in​we​sty​cyj​nych. Uwię​zio​ny w sys​te​mie kwo​- to​wym Su​ren zmu​szo​ny był pro​du​ko​wać ol​brzy​mie na​kła​dy ksią​żek na pa​pie​rze naj​gor​- sze​go ga​tun​ku i w jak naj​krót​szym cza​sie. Ska​za​ny na ła​skę i nie​ła​skę tej po​li​ty​ki, któ​ra ni​g​dy nie pod​le​ga​ła zmia​nom, wsty​dził się w du​chu, że stra​cił re​pu​ta​cję i upadł tak ni​- sko. Stał się obiek​tem drwin – stu​den​ci i wy​kła​dow​cy z po​pla​mio​ny​mi far​bą dru​kar​ską pal​ca​mi żar​to​wa​li, że książ​ka od Mo​skwi​na zo​sta​je z tobą na za​wsze. Ob​śmie​wa​ny za ple​ca​mi, stwier​dził, że co​raz trud​niej przy​cho​dzi mu zwlec się z łóż​ka. Prze​stał się od​ży​- wiać jak na​le​ży. Pił od rana do nocy, upy​cha​jąc bu​tel​ki w szu​fla​dach i za pół​ka​mi. W wie​- ku pięć​dzie​się​ciu pię​ciu lat do​wie​dział się o so​bie cze​goś no​we​go – że pu​blicz​ne upo​ko​- rze​nie wca​le go nie bawi. Spraw​dza​jąc li​no​typ i roz​pa​mię​tu​jąc swo​je po​raż​ki, za​uwa​żył, że w pro​gu sta​nął ja​kiś mło​dy czło​wiek. – Tak? – rzu​cił obron​nym to​nem. – O co cho​dzi? To nie​nor​mal​ne, żeby zja​wiać się tak bez za​po​wie​dzi. Męż​czy​zna wszedł do środ​ka. Ubra​ny był jak ty​po​wy stu​dent, w dłu​gi płaszcz i tan​de​- my czar​ny sza​lik. W wy​cią​gnię​tej ręce trzy​mał książ​kę. Su​ren wy​rwał mu ją, szy​ku​jąc się na ko​lej​ną falę skarg. Rzu​cił okiem na okład​kę: Pań​stwo a re​wo​lu​cja Le​ni​na. Wy​dru​ko​- wa​li nowy tom za​le​d​wie w ze​szłym ty​go​dniu, do sprze​da​ży tra​fił dzień czy dwa dni temu, a tym​cza​sem ten mło​dzian naj​wy​raź​niej jako pierw​szy za​uwa​żył, że coś jest nie w po​rząd​ku. Błąd w tak do​nio​słym dzie​le to po​waż​na spra​wa, za pa​no​wa​nia Sta​li​na taka po​mył​ka mo​gła się skoń​czyć aresz​to​wa​niem. Stu​dent po​chy​lił się, otwo​rzył książ​kę na stro​nie ty​tu​ło​wej, na któ​rej wid​nia​ła czar​no-bia​ła fo​to​gra​fia. – We​dług pod​pi​su to jest zdję​cie Le​ni​na... – ode​zwał się stu​dent. – Ale jak sam pan wi​- dzi... Fo​to​gra​fia przed​sta​wia​ła czło​wie​ka z grun​tu nie​po​dob​ne​go do Le​ni​na, męż​czy​znę sto​ją​ce​go pod ścia​ną, bie​lut​ką ścia​ną. Miał wło​sy w nie​ła​dzie i dzi​ki wy​raz oczu. Su​ren za​trza​snął książ​kę i zwró​cił się do stu​den​ta: – Wy​da​je ci się, że mógł​bym wy​dru​ko​wać ty​siąc eg​zem​pla​rzy tej książ​ki z nie​wła​ści​- wym zdję​ciem? Coś ty za je​den? Jak się na​zy​wasz? Dla​cze​go mi to ro​bisz? Moje kło​po​ty

wy​ni​ka​ją z mar​ne​go su​row​ca, a nie z nie​dba​ło​ści! Pchnął książ​kę tak, że dźgnę​ła stu​den​ta w pierś. Spod roz​wią​za​ne​go sza​li​ka wy​ło​nił się frag​ment ta​tu​ażu. Na ten wi​dok Su​ren się za​wa​hał. Ta​tu​aż zu​peł​nie nie li​co​wał z wy​- glą​dem ty​po​we​go stu​den​ta. Nikt nie zo​sta​wiał ta​kich śla​dów na swo​jej skó​rze, chy​ba że wory, za​wo​do​wi prze​stęp​cy. Gdy obu​rze​nie Su​re​na stra​ci​ło im​pet, stu​dent sko​rzy​stał z jego wa​ha​nia i wy​szedł po​- śpiesz​nie. Dru​karz bez en​tu​zja​zmu ru​szył za nim, wciąż ści​ska​jąc książ​kę, i pa​trzył, jak ta​jem​ni​cza po​stać gi​nie w mro​ku nocy. Z nie​po​ko​jem za​mknął drzwi i prze​krę​cił klucz. Coś nie da​wa​ło mu spo​ko​ju – ta fo​to​gra​fia. Wy​jął oku​la​ry, otwo​rzył książ​kę i bacz​niej przyj​rzał się twa​rzy na zdję​ciu, tym prze​ra​żo​nym oczom. Na​gle toż​sa​mość tego czło​- wie​ka ob​ja​wi​ła mu się ni​czym sta​tek wid​mo wy​pły​wa​ją​cy z gę​stej mgły. Znał tę twarz. Wło​sy w nie​ła​dzie i dzi​ki wzrok wy​ni​ka​ły stąd, że męż​czy​zna zo​stał aresz​to​wa​ny, wy​- cią​gnię​ty z łóż​ka. Su​ren roz​po​znał fo​to​gra​fię z tego pro​ste​go po​wo​du, że sam ją zro​bił. Nie za​wsze był kie​row​ni​kiem dru​kar​ni. Wcze​śniej pra​co​wał dla MGB. Dwa​dzie​ścia lat lo​jal​nej służ​by – ka​rie​ra Su​re​na w taj​nej po​li​cji trwa​ła znacz​nie dłu​żej niż wie​lu jego prze​ło​żo​nych. Jego atu​tem było ni​skie sta​no​wi​sko i ba​nal​ne pra​ce, ja​kie mu po​wie​rza​no – sprzą​ta​nie cel, fo​to​gra​fo​wa​nie więź​niów. Był do​sta​tecz​nie łeb​ski, żeby nie do​ma​gać się więk​szej od​po​wie​dzial​no​ści. Nie​zau​wa​ża​ny przez ni​ko​go unik​nął re​gu​lar​nie prze​- pro​wa​dza​nych czy​stek wśród wyż​szych szarż. Żą​da​no od nie​go trud​nych rze​czy, a on wy​peł​niał obo​wiąz​ki bez mru​gnię​cia okiem. W tam​tych cza​sach był czło​wie​kiem bu​- dzą​cym strach. Nikt ni​g​dy się z nie​go nie na​bi​jał. Nie ośmie​li​li​by się. Kiep​skie zdro​wie zmu​si​ło go do przej​ścia na eme​ry​tu​rę. Po​mi​mo szczo​drej od​pra​wy i wy​god​ne​go ży​cia stwier​dził, że bez​czyn​ność mu nie słu​ży. Le​żąc w łóż​ku i nie ma​jąc nic do ro​bo​ty, błą​dził my​śla​mi, się​ga​jąc w prze​szłość i przy​po​mi​na​jąc so​bie twa​rze ta​kie jak we​tknię​ta w tę książ​kę. Je​dy​nym wyj​ściem było za​ję​cie się czymś, uma​wia​nie się na wi​zy​ty i spo​tka​nia. Mu​siał zna​leźć so​bie za​wód. Nie miał naj​mniej​szej ocho​ty roz​pa​mię​ty​wać prze​szło​ści. Za​mknął książ​kę i wsu​nął ją do kie​sze​ni. Dla​cze​go sta​ło się to aku​rat dzi​siaj? Z pew​- no​ścią to nie przy​pa​dek. Mimo że nie uda​ło mu się wy​pro​du​ko​wać książ​ki ani cza​so​pi​- sma o na​le​ży​tej ja​ko​ści, ni stąd, ni zo​wąd zle​co​no mu druk waż​ne​go do​ku​men​tu pań​- stwo​we​go. Nie zdra​dzo​no mu cha​rak​te​ru tego dzie​ła, ale tak pre​sti​żo​we za​mó​wie​nie ozna​cza​ło wy​so​ko​ga​tun​ko​we su​row​ce – do​bry pa​pier i taką samą far​bę dru​kar​ską. Na​- resz​cie dano mu szan​sę wy​two​rze​nia cze​goś, z cze​go bę​dzie dum​ny. Do​ku​ment mie​li mu do​star​czyć dziś wie​czo​rem. I aku​rat wte​dy, gdy szczę​ście się do nie​go uśmiech​nę​ło, ktoś z za​drą w ser​cu usi​ło​wał go zdys​kre​dy​to​wać. Wy​szedł z hali ma​szyn i po​śpie​szył do biu​ra, sta​ran​nie przy​cze​su​jąc na bok roz​wi​- chrzo​ne siwe wło​sy. Tego dnia wbił się w swój naj​lep​szy gar​ni​tur – miał dwa, je​den na co dzień i dru​gi na spe​cjal​ne oka​zje. To wła​śnie była taka spe​cjal​na oka​zja. Dzi​siaj bez opo​rów zwlókł się z łóż​ka. Obu​dził się na​wet wcze​śniej niż żona. Go​ląc się, po​gwiz​dy​- wał. Po raz pierw​szy od wie​lu ty​go​dni zjadł całe śnia​da​nie. W dru​kar​ni był wcze​śniej niż zwy​kle, za​raz po przyj​ściu wy​cią​gnął bu​tel​kę wód​ki z szu​fla​dy, wy​lał za​war​tość do zle​- wu, a po​tem przez cały dzień sprzą​tał, la​tał z mo​krą szma​tą, od​ku​rzał, ście​rał pla​my sma​ru z li​no​ty​pów. Gdy jego sy​no​wie, stu​den​ci uni​wer​sy​te​tu, przy​szli z wi​zy​tą, nie mo​- gli się na​dzi​wić tej prze​mia​nie. Su​ren uświa​do​mił ich, że utrzy​my​wa​nie za​kła​du pra​cy

w czy​sto​ści to kwe​stia za​sad. Za​kład pra​cy to miej​sce, gdzie czło​wiek kształ​tu​je toż​sa​- mość i od​naj​du​je sens ży​cia. Po​ca​ło​wa​li go na po​że​gna​nie, ży​cząc mu po​wo​dze​nia z tym ta​jem​ni​czym no​wym zle​ce​niem. Na​resz​cie po wie​lu la​tach, kie​dy utrzy​my​wał swo​ją pra​cę w ta​jem​ni​cy, i po la​tach ostat​nich po​ra​żek mo​gli być z nie​go dum​ni. Spoj​rzał na ze​ga​rek. Dzie​więt​na​sta. Mogą przyjść lada chwi​la. Musi za​po​mnieć o nie​- zna​jo​mym i fo​to​gra​fii, te​raz to nie ma zna​cze​nia. Nie może so​bie po​zwo​lić na roz​tar​- gnie​nie. Na​gle po​ża​ło​wał, że wy​lał bu​tel​kę wód​ki. Kie​li​szek uko​ił​by mu ner​wy. Ba, ale mo​gli​by wy​czuć w jego od​de​chu al​ko​hol. Le​piej nic nie pić, le​piej się de​ner​wo​wać – w ten spo​sób tyl​ko po​ka​że, jak po​waż​nie pod​cho​dzi do swo​jej pra​cy. Się​gnął po bu​tel​kę kwa​su – na​po​ju bez​al​ko​ho​lo​we​go wy​ra​bia​ne​go z żyt​nie​go chle​ba. Na ra​zie musi mu wy​- star​czyć. W po​śpie​chu, roz​trzę​sio​ny na sku​tek od​sta​wie​nia al​ko​ho​lu, prze​wró​cił tacę z ma​try​- ca​mi li​ter. Spa​dła z biur​ka, a li​te​ry roz​sy​pa​ły się po ka​mien​nej po​sadz​ce. Brzdęk, brzdęk Su​ren za​marł w bez​ru​chu. Nie był już w swo​im biu​rze, stał w wą​skim ce​gla​nym ko​ry​- ta​rzu z sze​re​giem sta​lo​wych drzwi z jed​nej stro​ny. Pa​mię​tał to miej​sce – wię​zie​nie Orzeł, gdzie pod​czas wy​bu​chu Wiel​kiej Woj​ny Oj​czyź​nia​nej pra​co​wał jako straż​nik. Zmu​sze​ni do od​wro​tu przed szyb​ko na​cie​ra​ją​cą ar​mią nie​miec​ką on i jego ko​le​dzy do​- sta​li roz​kaz zli​kwi​do​wa​nia wszyst​kich więź​niów, żeby nie zo​sta​wić hi​tle​row​skim na​- jeźdź​com żad​nych sym​pa​ty​ków. Pod​czas gdy bu​dyn​ki były bom​bar​do​wa​ne przez stu​ka​- sy i ostrze​li​wa​ne przez pan​ze​ry, mie​li do roz​wią​za​nia lo​gi​stycz​ną ła​mi​głów​kę – w jaki spo​sób w cią​gu kil​ku mi​nut uni​ce​stwić set​ki więź​niów po​li​tycz​nych stło​czo​nych w dwu​dzie​stu ce​lach? Nie było cza​su na roz​strze​li​wa​nie czy stry​czek. I wte​dy Su​ren wpadł na po​mysł, żeby użyć gra​na​tów – po dwa do każ​dej celi. Prze​szedł na ko​niec ko​ry​ta​rza, uchy​lił sta​lo​wą krat​kę w drzwiach i wrzu​cił je do środ​ka – brzdęk, brzdęk, wła​śnie taki od​głos wy​da​wa​ły gra​na​ty od​bi​ja​ją​ce się od be​to​no​wej pod​ło​gi. Za​trza​snął krat​kę, żeby nikt nie mógł wy​rzu​cić gra​na​tów z po​wro​tem, i pę​dem wró​cił na dru​gą stro​nę ko​ry​ta​- rza, wy​obra​ża​jąc so​bie, jak tam​ci go​rącz​ko​wo usi​łu​ją zła​pać gra​na​ty, któ​re wy​śli​zgu​ją się z ich brud​nych pa​lu​chów, i jak pró​bu​ją je wy​rzu​cić przez małe za​kra​to​wa​ne okno. Te​raz za​tkał uszy rę​ka​mi, jak​by mo​gło to od​pę​dzić wspo​mnie​nia. Ale dźwięk nie usta​wał, był co​raz gło​śniej​szy, gra​na​ty pa​da​ją​ce na be​to​no​wą pod​ło​gę, cela po celi. Brzdęk, brzdęk, brzdęk, brzdęk – Prze​stań​cie! – krzyk​nął. Ode​rwał dło​nie od uszu i uświa​do​mił so​bie, że ktoś puka do drzwi.

13 marca Na gar​dle ofia​ry wid​nia​ło wie​le głę​bo​kich na​cięć o nie​rów​nych kra​wę​dziach. Po​wy​żej ani po​ni​żej tego, co zo​sta​ło z szyi męż​czy​zny, nie było żad​nych ob​ra​żeń, co spra​wia​ło sprzecz​ne wra​że​nie sza​łu i peł​nej kon​tro​li. Zwa​żyw​szy na bru​tal​ność ata​ku, krwi było bar​dzo nie​wie​le – roz​le​wa​ła się na pra​wo i lewo od na​cięć, two​rząc ka​łu​żę w kształ​cie zło​żo​nych aniel​skich skrzy​deł. Wy​glą​da​ło na to, że za​bój​ca oba​lił ofia​rę na pod​ło​gę, przy​trzy​mał i szlach​to wał ją jesz​cze dłu​go po tym, jak Su​ren Mo​skwin – pięć​dzie​się​cio​- pię​cio​let​ni kie​row​nik ma​łej dru​kar​ni aka​de​mic​kiej – już nie żył. Zwło​ki zna​leź​li wcze​snym ran​kiem jego sy​no​wie, Wsie​wo​łod i Ak​sen​tij, któ​rzy zja​wi​li się na miej​scu zbrod​ni za​nie​po​ko​je​ni tym, że oj​ciec nie wró​cił do domu. Zroz​pa​cze​ni za​- wia​do​mi​li mi​li​cję, a ta za​sta​ła splą​dro​wa​ne biu​ro – po​wy​cią​ga​ne z biur​ka szu​fla​dy, wa​- la​ją​ce się na pod​ło​dze pa​pie​ry, wy​ła​ma​ne zam​ki sza​fek na akta. Uzna​li, że był to spar​ta​- czo​ny na​pad ra​bun​ko​wy. Do​pie​ro póź​nym po​po​łu​dniem, ja​kieś sie​dem go​dzin po od​- kry​ciu zwłok, mi​li​cjan​ci skon​tak​to​wa​li się wresz​cie z wy​dzia​łem za​bójstw, kie​ro​wa​nym przez by​łe​go agen​ta MGB Lwa Stie​pa​no​wi​cza De​mi​do​wa. Dla Lwa ta​kie opóź​nie​nia były chle​bem po​wsze​dnim. Stwo​rzył wy​dział za​bójstw przed trze​ma laty, ko​rzy​sta​jąc z po​zy​cji, jaką za​pew​ni​ło mu wy​ja​śnie​nie mor​derstw po​- nad czter​dzie​ścior​ga czwor​ga dzie​ci. Od po​cząt​ku sto​sun​ki wy​dzia​łu z mi​li​cją mun​du​ro​- wą były moc​no na​pię​te. Współ​pra​ca się nie ukła​da​ła. Wie​lu mi​li​cjan​tów oraz funk​cjo​na​- riu​szy KGB trak​to​wa​ło po​wo​ła​nie wy​dzia​łu jako prze​jaw nie​do​pusz​czal​nej kry​ty​ki za​- rów​no ich pra​cy, jak i pań​stwa w ogó​le. Po praw​dzie mie​li ra​cję. Lew stwo​rzył go w pro​- te​ście prze​ciw​ko temu, na czym po​le​ga​ła jego rola jako agen​ta. W po​przed​niej pra​cy aresz​to​wał wie​lu cy​wi​lów, cho​ciaż je​dy​nym po​wo​dem tych aresz​to​wań była li​sta na​- zwisk, któ​rą do​sta​wał od prze​ło​żo​nych. Dla od​mia​ny wy​dział za​bójstw opie​rał się na do​wo​dach rze​czo​wych, a nie ob​sta​lun​kach po​li​tycz​nych. Lew miał za za​da​nie prze​ka​zy​- wać fak​ty do​ty​czą​ce każ​de​go śledz​twa swo​im zwierzch​ni​kom. To od nich za​le​ża​ło, co da​lej zro​bią z tą praw​dą. W głę​bi du​cha miał na​dzie​ję, że pew​ne​go dnia zmie​ni bi​lans swo​ich do​ko​nań i że win​ni prze​wyż​szą li​czeb​nie nie​win​nych. Ale na​wet przy opty​mi​- stycz​nych za​ło​że​niach do osią​gnię​cia tego celu cze​ka​ła go jesz​cze dłu​ga dro​ga. Wol​ność przy​zna​na wy​dzia​ło​wi za​bójstw wy​ni​ka​ła stąd, że pra​ca Lwa De​mi​do​wa była ob​ję​ta klau​zu​lą naj​wyż​szej taj​no​ści. Jego funk​cjo​na​riu​sze skła​da​li spra​woz​da​nia bez​po​śred​nio naj​wyż​szym urzęd​ni​kom Mi​ni​ster​stwa Spraw We​wnętrz​nych i dzia​ła​li jako taj​na pod​sek​cja Głów​ne​go Biu​ra Do​cho​dzeń Kry​mi​nal​nych. Na​ród wciąż po​wi​nien wie​rzyć w ewo​lu​cję spo​łe​czeń​stwa, a isto​tą ta​kiej wia​ry były spa​da​ją​ce wskaź​ni​ki prze​- stęp​czo​ści. Fak​tów, któ​re temu prze​czy​ły, nie do​pusz​cza​no do po​wszech​nej świa​do​mo​-

ści. Ża​den oby​wa​tel nie mógł się skon​tak​to​wać z wy​dzia​łem za​bójstw z tego pro​ste​go po​wo​du, że nikt nie wie​dział o jego ist​nie​niu. Dla​te​go też Lew nie mógł roz​gła​szać, że po​szu​ku​je in​for​ma​cji albo świad​ków, bo ta​kie dzia​ła​nia by​ły​by rów​no​znacz​ne z ogła​- sza​niem wszem wo​bec, że prze​stęp​czość jed​nak ist​nie​je. Swo​bo​da, jaką mu dano, była bar​dzo szcze​gól​na, a Lew, któ​ry ro​bił, co w jego mocy, by​le​by tyl​ko zo​sta​wić po​przed​nią ka​rie​rę w taj​nej po​li​cji za sobą, stwier​dził, że oto znów sze​fu​je taj​nej po​li​cji, tyle że cał​- kiem in​ne​go ro​dza​ju. Za​nie​po​ko​jo​ny po​bież​nym wy​ja​śnie​niem przy​czy​ny śmier​ci Mo​skwi​na bacz​nie oglą​- dał miej​sce zbrod​ni. Jego wzrok przy​ku​ło krze​sło. Sta​ło (bo gdzież​by in​dziej?) za biur​- kiem, tyle że nie​co na ukos. Pod​szedł do nie​go, przy​kuc​nął i prze​je​chał pal​cem po wą​- skim pęk​nię​ciu jed​nej z nóg. Usiadł na nim ostroż​nie, nie ca​łym cię​ża​rem, lecz kie​dy tyl​- ko się oparł, noga nie wy​trzy​ma​ła. Krze​sło było zła​ma​ne. Gdy​by ktoś na nim usiadł, mu​- siał​by się prze​wró​cić. A jed​nak sta​ło przy biur​ku, jak​by nada​wa​ło się do użyt​ku. Lew wró​cił do ofia​ry za​bój​stwa i ujął dło​nie zmar​łe​go. Żad​nych ska​le​czeń, za​dra​pań... nic, co by wska​zy​wa​ło, że się bro​nił. Ukląkł i na​chy​lił się nad szy​ją nie​bosz​czy​ka. Je​dy​ne ka​wał​ki skó​ry za​cho​wa​ły się tyl​ko na kar​ku, któ​ry do​ty​kał pod​ło​gi i dla​te​go nie zo​stał po​chla​sta​ny. Lew wy​jął nóż, wsu​nął go pod kark ofia​ry i uniósł ostrze, od​sła​nia​jąc wą​ski pas nie​usz​ko​dzo​nej skó​ry. Była po​si​nia​czo​na. Pu​ścił frag​ment skó​ry, scho​wał nóż i już miał wstać, gdy na​raz jego wzrok padł na kie​szeń gar​ni​tu​ru za​bi​te​go. Się​gnął do niej i wy​cią​gnął cien​ką ksią​żecz​kę – Pań​stwo a re​wo​lu​cja Le​ni​na. Jesz​cze za​nim ją otwo​rzył, za​uwa​żył, że z grzbie​tem jest coś nie tak – ktoś wkle​ił jed​ną kart​kę. Otwo​rzył książ​kę w tym miej​scu i uj​rzał zdję​cie roz​czo​chra​ne​go męż​czy​zny. Cho​ciaż nie miał po​ję​cia, kim jest ten fa​cet, to z miej​sca roz​po​znał ten ro​dzaj fo​to​gra​fii – bie​lut​kie tło, zdez​o​rien​to​wa​- na mina po​dej​rza​ne​go. Było to zdję​cie z po​li​cyj​ne​go aresz​tu. Wstał za​sko​czo​ny tak wy​szu​ka​ną ano​ma​lią. Do po​ko​ju wszedł Ti​mur Nie​stie​row i zer​k​nął na książ​kę. – Coś waż​ne​go? – Nie je​stem pew​ny. Ti​mur był naj​lep​szym ko​le​gą i przy​ja​cie​lem Lwa. Ich przy​jaźń ce​cho​wa​ła po​wścią​gli​- wość. Nie pi​ja​li ra​zem, nie prze​ko​ma​rza​li się, w su​mie na​wet nie​wie​le roz​ma​wia​li, chy​- ba że o pra​cy – jako part​ne​rzy prze​waż​nie mil​cze​li. Dla cy​ni​ków był to po​wód, żeby do​- szu​ki​wać się w tym wza​jem​nej ura​zy. Lew, mimo że o dzie​sięć lat młod​szy od Ti​mu​ra, obec​nie był jego prze​ło​żo​nym, cho​ciaż kie​dyś na​le​żał do pod​wład​nych; za​wsze jed​nak ty​tu​ło​wał go i zwra​cał się do nie​go ofi​cjal​nie „ge​ne​ra​le Nie​stie​row”. Obiek​tyw​nie rzecz bio​rąc, to Lew bar​dziej sko​rzy​stał na ich wspól​nym suk​ce​sie. Nie​któ​rzy in​sy​nu​owa​li, że jest go​nią​cym za oso​bi​sty​mi ko​rzy​ścia​mi in​dy​wi​du​ali​stą i ka​rie​ro​wi​czem. Ale Ti​mur nie oka​zy​wał za​zdro​ści. Sta​no​wi​sko służ​bo​we nie mia​ło dla nie​go więk​sze​go zna​cze​nia. Był dum​ny ze swo​jej pra​cy. Za​pew​nił ro​dzi​nie do​bro​byt. Po prze​pro​wadz​ce do Mo​skwy i po​nie​wie​ra​niu się na li​stach ocze​ku​ją​cych przy​zna​no mu w koń​cu no​wo​cze​sne miesz​- ka​nie z bie​żą​cą go​rą​cą wodą i do​sta​wą elek​trycz​no​ści przez dwa​dzie​ścia czte​ry go​dzi​ny na dobę. Tak więc bez wzglę​du na to, jak ich sto​sun​ki wy​glą​da​ły dla ko​goś z ze​wnątrz, ufa​li so​bie bez​gra​nicz​nie. Ti​mur wska​zał głów​ne po​miesz​cze​nie dru​kar​ni, gdzie wy​so​kie li​no​ty​py sta​ły ni​czym

ol​brzy​mie me​cha​nicz​ne owa​dy. – Przy​szli sy​no​wie. – Wpro​wadź ich. – Do po​ko​ju, w któ​rym leżą zwło​ki ich ojca? – Tak. Wcze​śniej mi​li​cjan​ci zwol​ni​li sy​nów za​bi​te​go i ode​sła​li do domu, za​nim Lew zdą​żył ich prze​słu​chać. Za​mie​rzał prze​pro​sić, że po​now​nie na​ra​ża ich na oglą​da​nie zwłok ojca, ale ani my​ślał ufać in​for​ma​cjom prze​ka​za​nym mu z dru​giej ręki przez mi​li​cjan​tów. Na we​zwa​nie Wsie​wo​łod i Ak​sen​tij – obaj nie​co po dwu​dzie​st​ce – sta​nę​li w pro​gu ra​- mię w ra​mię. – Funk​cjo​na​riusz Lew De​mi​dow – przed​sta​wił się Lew. – Zda​ję so​bie spra​wę, ja​kie to dla was trud​ne. Ża​den z nich na​wet nie zer​k​nął na zwło​ki ojca, obaj nie od​ry​wa​li wzro​ku od Lwa. – Od​po​wie​dzie​li​śmy już na py​ta​nia mi​li​cji – ode​zwał się star​szy z nich, Wsie​wo​łod. – Nie zaj​mę wam dużo cza​su. Czy ten po​kój jest do​kład​nie w ta​kim sa​mym sta​nie, w ja​kim go za​sta​li​ście dziś rano? – Tak, jest tak samo. Cię​żar roz​mo​wy wziął na sie​bie Wsie​wo​łod. Ak​sen​tij mil​czał, od cza​su do cza​su strze​- la​jąc ocza​mi w górę. – Czy to krze​sło sta​ło przy biur​ku? – py​tał da​lej Lew. – Może w trak​cie sza​mo​ta​ni​ny zo​sta​ło prze​wró​co​ne? – Sza​mo​ta​ni​ny? – Mię​dzy wa​szym oj​cem a za​bój​cą. Za​pa​dła ci​sza. – To krze​sło jest zła​ma​ne – pod​jął Lew. – Prze​wró​ci​ło​by się, gdy​by ktoś na nim usiadł. Przy​znasz, że sta​wia​nie zła​ma​ne​go krze​sła przy biur​ku jest dziw​ne? Nie da się na nim sie​dzieć. Obaj sy​no​wie od​wró​ci​li się w stro​nę krze​sła. – Spro​wa​dził nas pan tu zno​wu, żeby roz​ma​wiać o krze​śle? – spy​tał Wsie​wo​łod. – Jest bar​dzo waż​ne. Uwa​żam, że wasz oj​ciec po​słu​żył się nim, żeby się po​wie​sić. Tak nie​do​rzecz​ne stwier​dze​nie po​win​no wy​wo​łać obu​rze​nie z ich stro​ny. A jed​nak mil​cze​li. Czu​jąc, że jego do​my​sły są traf​ne, Lew roz​wi​jał swo​ją teo​rię. – Są​dzę, że wasz oj​ciec sam się po​wie​sił, być może na jed​nej z tych be​lek na su​fi​cie w dru​kar​ni. Sta​nął na krze​śle, a po​tem wy​ko​pał je spod nóg. Rano zna​leź​li​ście jego zwło​ki. Za​cią​gnę​li​ście go tu​taj, a krze​sło usta​wi​li​ście z po​wro​tem na miej​scu, nie za​uwa​ży​li​ście jed​nak, że jest uszko​dzo​ne. Któ​ryś z was, a może obaj, po​de​rżnął mu gar​dło, pró​bu​jąc ukryć otar​cia skó​ry od sznu​ra. A po​tem upo​zo​ro​wa​li​ście wła​ma​nie do biu​ra. Byli obie​cu​ją​cy​mi stu​den​ta​mi. Sa​mo​bój​stwo mo​gło za​koń​czyć ich ka​rie​ry i za​prze​pa​- ścić wi​do​ki na przy​szłość. Sa​mo​bój​stwo, pró​ba ode​bra​nia so​bie ży​cia, de​pre​sja, a na​wet wy​ra​że​nie na głos tego, że my​śli się o skoń​cze​niu ze sobą – wszyst​kie ta​kie rze​czy trak​- to​wa​no jak obe​lgę wo​bec pań​stwa. Dla sa​mo​bój​stwa, tak jak i dla mor​der​stwa, nie było miej​sca w ewo​lu​cji spo​łe​czeń​stwa na wyż​szy szcze​bel. Sy​no​wie naj​wy​raź​niej za​sta​na​wia​li się, czy uda im się ode​przeć to oskar​że​nie. Lew

przy​brał ła​god​niej​szy ton. – Sek​cja zwłok wy​ka​że zła​ma​nie krę​go​słu​pa. Mam obo​wią​zek zba​dać jego sa​mo​bój​- stwo rów​nie dro​bia​zgo​wo, jak gdy​by cho​dzi​ło o mor​der​stwo. Po​wód, dla któ​re​go chcę wie​dzieć, dla​cze​go się za​bił, ma zwią​zek ze mną, a nie z wa​szym zro​zu​mia​łym pra​gnie​- niem ukry​cia praw​dy. Młod​szy syn Ak​sen​tij ode​zwał się po raz pierw​szy: – Po​de​rżną​łem mu gar​dło – przy​znał. I cią​gnął: – Opusz​cza​jąc jego cia​ło, zda​łem so​bie spra​wę z tego, co zro​bił z na​szym ży​ciem. – Czy ma​cie po​ję​cie, dla​cze​go się za​bił? – Bez prze​rwy pił. I miał de​pre​sję z po​wo​du pra​cy. Mó​wi​li praw​dę, ale nie​ca​łą – albo nie​świa​do​mie, albo z wy​ra​cho​wa​nia. Lew na​ci​skał da​lej: – Pięć​dzie​się​cio​pię​cio​let​ni męż​czy​zna nie od​bie​ra so​bie ży​cia tyl​ko dla​te​go, że czy​- tel​ni​cy jego ksią​żek mają pal​ce po​pla​mio​ne far​bą dru​kar​ską. Wasz oj​ciec wy​ka​ra​skał się z o wie​le więk​szych kło​po​tów. Star​szy syn się ze​zło​ścił. – Od czte​rech lat stu​diu​ję, żeby zo​stać le​ka​rzem. I wszyst​ko na nic... te​raz już ża​den szpi​tal mnie nie za​trud​ni. Lew wy​pro​wa​dził ich z biu​ra do dru​kar​ni, z dala od le​żą​cych na wi​do​ku zwłok ojca. – Do​pie​ro nad ra​nem za​nie​po​ko​ili​ście się, że oj​ciec nie wró​cił na noc do domu. Spo​- dzie​wa​li​ście się, że bę​dzie pra​co​wał do póź​na, ina​czej mar​twi​li​by​ście się już wczo​raj wie​czo​rem. A sko​ro tak, dla​cze​go nie ma ma​tryc go​to​wych do dru​ku? Tu sto​ją czte​ry li​- no​ty​py do skła​du. Ale nie zło​żo​no ani jed​nej stro​ny. Zu​peł​nie jak​by tu nikt nie pra​co​wał. Po​de​szli do ol​brzy​mich ma​szyn. Każ​da z nich mia​ła z przo​du kla​wia​tu​rę taką jak w ma​szy​nie do pi​sa​nia, ta​bli​cę z czcion​ka​mi. Lew zwró​cił się do sy​nów dru​ka​rza: – W obec​nej sy​tu​acji po​trze​ba wam przy​ja​ciół. Nie mogę przejść nad sa​mo​bój​stwem wa​sze​go ojca do po​rząd​ku dzien​ne​go, ale mogę się zwró​cić do prze​ło​żo​nych, żeby nie wy​cią​ga​li kon​se​kwen​cji z jego po​stęp​ku i nie ła​ma​li wam ka​rie​ry. Cza​sy się zmie​ni​ły, te​- raz już nie mu​si​cie po​no​sić od​po​wie​dzial​no​ści za błę​dy ojca. Ale je​że​li chce​cie, że​bym wam po​mógł, mu​si​cie na to za​słu​żyć. Opo​wiedz​cie mi, co tu się sta​ło. Nad czym pra​co​- wał wasz oj​ciec? Młod​szy syn wzru​szył ra​mio​na​mi. – Nad ja​kimś do​ku​men​tem pań​stwo​wym. Nie czy​ta​li​śmy go. Znisz​czy​li​śmy wszyst​kie stro​ny, któ​re zdą​żył zło​żyć. Nie skoń​czył ca​ło​ści. Po​my​śle​li​śmy, że wpadł w de​pre​sję, bo znów mu​siał dru​ko​wać ja​kąś mar​nej ja​ko​ści ga​ze​tę. Spa​li​li​śmy eg​zem​plarz, któ​ry do​stał na pa​pie​rze. Sto​pi​li​śmy zło​żo​ne wier​sze. Nic nie zo​sta​ło. To cała praw​da. Lew nie za​mie​rzał się pod​dać. Wska​zał na li​no​ty​py. – Na któ​rej ma​szy​nie pra​co​wał? – Na tej. – Po​każ​cie mi, jak to dzia​ła. – Prze​cież wszyst​ko znisz​czy​li​śmy. – Pro​szę. Ak​sen​tij zer​k​nął na bra​ta, naj​wy​raź​niej cze​kał na przy​zwo​le​nie. Wsie​wo​łod ski​nął

gło​wą. – Ma​szy​ną ste​ru​je się z kla​wia​tu​ry. Z tyłu urzą​dze​nia znaj​du​je się za​sob​nik czcio​nek. Każ​dy wiersz skła​da się z ma​tryc li​ter, mię​dzy któ​ry​mi wsta​wia się ma​try​ce spa​cji. Kie​- dy dana li​nij​ka jest już go​to​wa, od​le​wa się ją z mie​sza​ni​ny płyn​ne​go oło​wiu i cyny. Otrzy​mu​je​my tak zwa​ny wiersz li​no​ty​po​wy. Wier​sze ukła​da się na tej tacy, aż w koń​cu mamy całą stro​nę tek​stu. Wte​dy po​kry​wa się tę me​ta​lo​wą stro​nę far​bą dru​kar​ską, od​bi​- ja na pa​pie​rze... i mamy go​to​wy wy​druk. Ale jak już mó​wi​łem, sto​pi​li​śmy wszyst​kie stro​- ny. Nic się nie za​cho​wa​ło. Lew prze​szedł na tył ma​szy​ny. Jego oczy śle​dzi​ły me​cha​ni​kę tego pro​ce​su, od zbior​ni​- ka ma​tryc li​ter po ze​spół skła​da​ją​cy. – Kie​dy pi​szę na kla​wia​tu​rze, ma​try​ce li​ter znaj​du​ją się w tym za​sob​ni​ku czcio​nek? – za​py​tał. – Tak. – Nie ma już peł​nych wier​szy tek​stu. Znisz​czy​li​ście je. Ale w tym za​sob​ni​ku znaj​du​je się frag​ment wier​sza, li​nij​ka, któ​ra nie zo​sta​ła do​koń​czo​na. Wska​zał pal​cem na nie​peł​ną li​nij​kę ma​tryc li​ter. – Wasz oj​ciec był w po​ło​wie skła​da​nia wier​sza. Sy​no​wie dru​ka​rza zaj​rze​li do ma​szy​ny. Lew miał ra​cję. – Chcę mieć od​bit​kę tych słów. Star​szy z bra​ci za​czął stu​kać w kla​wisz spa​cji. – Je​że​li do​da​my spa​cje aż do koń​ca, li​nij​ka bę​dzie go​to​wa do od​la​nia. Wsta​wia​li pu​ste ma​try​ce, aż w koń​cu wier​szow​nik był peł​ny. Prze​py​chacz wy​ci​snął sto​pio​ny ołów i z ma​szy​ny wy​sko​czył wą​ski, dłu​gi wiersz li​no​ty​po​wy – ostat​nie sło​wa, ja​kie zło​żył Su​ren Mo​skwin, za​nim ode​brał so​bie ży​cie. Od​lew wier​sza le​żał na boku, tak że nie było wi​dać li​ter. – Czy to go​rą​ce? – za​py​tał Lew. – Nie. Wziął od​la​ny wiersz i po​ło​żył na tacy. Po​krył po​wierzch​nię far​bą dru​kar​ską, na​krył ją kart​ką bia​łe​go pa​pie​ru i przy​ci​snął.