ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 858
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 353

Słodka jak miód - Susan Elizabeth Phillips

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Słodka jak miód - Susan Elizabeth Phillips.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK P Phillips Susan Elizabeth
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 308 stron)

SŁODKA JAK MIÓD

Droga na szczyt 1980-1982

' Rozdział pierwszy Tamtej wiosny Honey co wieczór modliła się do Walta Disneya. W małej sypialni na tyłach starej zardzewiałej przyczepy kempin­ gowej, ukrytej wśród sosen na wzgórzu za trzecim grzbietem kolej­ ki górskiej Czarny Grom, modliła się do Pana Boga, do Walta, a czasami do Jezusa w nadziei, że chociaż jeden z niebieskich władców przychyli się do jej próśb. Opierała się łokciami na zniszczonym parapecie przy jedynym okienku w pokoju i spoglądała w gwiaździste niebo widoczne między wierz­ chołkami sosen. - Szanowny panie Disney, to znowu ja, Honey. Wiem, że w obecnym stanie Park Rozrywki Silver Lake nie wygląda zbyt zachęcająco. Wiem, że woda opadła tak nisko, że widać połamane pale starego pomostu, a biedny „Bobby Lee" osiadł na mieliźnie. Nawet jeśli w zeszłym tygodniu odwie­ dziła nas ledwie setka gości, to nie znaczy, że tak ma być dalej. Odkąd „Democrat", dziennik Paxawatchie, wydrukował pogłoskę, że przedstawiciele Walta Disneya rozważali poważnie możliwość stworzenia w Silver Lake Karolinie Południowej wersji Disney World, Honey nie była w stanie myśleć o niczym innym. Miała szesnaście lat i doskonale wiedzia­ ła, jak dziecinnie postępuje, modląc się do pana Disneya (nie wspominając już o wątpliwej wartości teologicznej tej modlitwy w wykonaniu baptystki z Południa), ale zmusiły ją do tego okoliczności. Starannie wymieniała wszelkie zalety, które jej zdaniem pan Disney powinien wziąć pod uwagę: - To tylko godzina jazdy od autostrady międzystanowej. Wystarczy do­ bre oznakowanie i wszyscy jadący do Myrtle Beach zatrzymają się u nas, żeby sprawić frajdę dzieciom. Klimat jest wspaniały, jeśli nie liczyć ducho­ ty i komarów. Jezioro będzie naprawdę ładne, jeżeli tylko pańscy ludzie 9

zabronią fabryce farb wrzucać odpady do wody. I wie pan, moglibyście to kupić naprawdę za grosze. Może postara się pan wpłynąć na swoich zastęp­ ców? Niech pan im uświadomi, że Park Rozrywki Silver Lake jest dokład­ nie tym, czego szukają! Wysoki, piskliwy głos ciotki przerwał Honey tę dziwaczną kombinację modlitwy i prezentacji handlowej. - Z kim rozmawiasz, Honey? Chyba nie sprowadziłaś sobie chłopca? - Oczywiście, ciociu Sophie. - Honey uśmiechnęła się krzywo. - I to od razu cały tuzin. A jeden zaraz mi pokaże swój interes. - Mój Boże, Honey, nie powinnaś się tak wyrażać. To nieładnie. - Przepraszam. - Honey lubiła drażnić się z ciotką. Lubiła, kiedy So­ phie się nią przejmowała, a zdarzało się to nieczęsto. Przez chwilę mogła wówczas udawać, że to jej mama, nie tylko ciotka. Z sąsiedniego pokoju dobiegła salwa śmiechu - publiczność programu Tonight Show powitała radośnie kolejny żart Johnny'ego Carsona o prezy­ dencie Carterze i orzeszkach ziemnych. Sophie nigdy nie wyłączała telewi­ zora. Twierdziła, że dzięki temu nie tęskni za głosem wujka Earla. Earl Booker umarł półtora roku temu i Sophie stała się właścicielką Parku Rozrywki Silver Lake. Nawet za jego życia nie była osobą szczegól­ nie przedsiębiorczą; po jego śmierci sytuacja jeszcze się pogorszyła. Wła­ ściwie wszystkim zajmowała się Honey. Odeszła od okna. Niedługo Sophie zaśnie. Rzadko kiedy udawało jej się doczekać północy, choć nigdy nie wstawała przed południem. Honey poprawiła poduszki. W przyczepie było gorąco i duszno. Miała na sobie tylko pomarańczową koszulkę i majteczki, a i tak nie mogła sobie znaleźć miejsca. Kiedyś mieli klimatyzator, ale popsuł się dwa lata temu i nie stać ich było na nowy. Spojrzała na zegarek przy łóżku, które dzieliła z córką Sophie, Chan­ tal. Przestraszyła się. Kuzynka od dawna powinna być w domu. W ponie­ działkowy wieczór park rozrywki był nieczynny, nie było nic do roboty. Chantal stanowiła centralny element rezerwowego planu Honey, na wypa­ dek gdyby ludzie Walta Disneya nie kupili jednak wesołego miasteczka. Nie mogła pozwolić, by kuzynka zaginęła, choćby na jeden wieczór. Opuściła nogi na popękane linoleum i sięgnęła po wytarte czerwone szorty, które nosiła tego dnia. Była szczupła i drobna, miała zaledwie metr pięćdziesiąt, a spodenki stanowiły spadek po Chantal. Smętnie wisiały na biodrach, sprawiały, że cienkie jak zapałki nóżki wydawały się jeszcze chud­ sze. Ale próżność była jedną z nielicznych wad, których Honey nie posia­ dała, więc nie zwracała uwagi na takie szczegóły. Honey, choć nie wiedziała o tym, miała powody, by stać się próżna. Miała jasnoniebieskie oczy ocienione ciemnymi rzęsami, twarz w kształ­ cie serca o wystającymi kościach policzkowych, zabawnie zadarty nosek 10

i dodające jej uroku piegi. Szczególną niechęcią darzyła swoje usta, peł­ ne i szerokie, które zawsze przywodziły jej na myśl starego żarłocznego karpia. Jak daleko sięgała pamięcią, nie znosiła swojego wyglądu, i to nie tylko dlatego, że ludzie brali ją za chłopca, dopóki nie pojawiły się nie­ śmiałe pączki piersi. Przede wszystkim dlatego, że nikt nie traktował po­ ważnie kogoś o tak dziecinnym wyglądzie, a Honey bardzo chciała, by uważano ją za dorosłą. Robiła wszystko, co w jej mocy, by nie zwracano uwagi na jej dziecinny wygląd, tylko na srogą minę i arogancki stosunek do świata. Włożyła niebieskie klapki, które okres świetności miały już dawno za sobą, i przeczesała palcami krótkie, postrzępione włosy - nie po to jednak, żeby się uczesać, lecz by podrapać swędzące ukąszenie komara. Miała wło­ sy tego koloru co imię, miodowe. Gdyby im pozwoliła, zwijałyby się w mięk­ kie loki, ale rzadko miały ku temu okazję; obcinała je, gdy tylko uznała, że są za długie. Posługiwała się przy tym pierwszym lepszym ostrym narzę­ dziem, które wpadło jej w ręce; scyzorykiem, sekatorem i, co się okazało nader niefortunne, nożem do patroszenia ryb. Zamknęła drzwi i wymknęła się cichutko do wąskiego korytarzyka wy­ łożonego szczątkami żółtobrązowej wykładziny, która pokrywała także pod­ łogę w mikroskopijnym saloniku i jadalni zarazem. Tak jak przypuszczała, ciotka chrapała w najlepsze na wypłowiałej kanapie obitej tkaniną we flagi Południa i amerykańskie orły. Chantal zrobiła matce trwałą, ale nie za bar­ dzo jej się to udało i siwo-czarne włosy ciotki wyglądały na zniszczone. Szydełkowa bluzeczka opinała gruby brzuch i ciężkie piersi, które opadały na boki jak balony z wodą. Honey patrzyła na ciotkę z tą samą co zwykle mieszaniną miłości i po­ litowania. To Sophie Moon Booker powinna się martwić, gdzie się podzie- wa jej córka, nie Honey. To ona powinna się głowić, z czego zapłacą ra­ chunki piętrzące się na stole i jakim cudem zdołają się utrzymać, nie korzystając z litości instytucji dobroczynnych. Honey wiedziała jednak, że awantura z ciotką Sophie okaże się równie owocna jak z jej córką Chantal, czyli nie przyniesie żadnej zmiany. - Wychodzę na chwilę - powiedziała. Ciotka mruknęła coś przez sen. Nocne powietrze dusiło wilgocią. Honey zbiegła po zmurszałych schod­ kach. Czas złagodził jadowicie błękitny kolor przyczepy; nie gryzła więc tak bardzo w oczy. Do niebieskich klapek nasypał się żwir. Honey głęboko wciągnęła powietrze. Czerwcowa noc pachniała sosnami, asfaltem i środ­ kiem dezynfekującym, którego używali do czyszczenia toalet, przede wszyst­ kim jednak nieruchome powietrze przesycał mdły zapach jeziora. Mijając kolumny z jasnego sosnowego drewna, wsunęła ręce w kie­ szenie i postanowiła, że tym razem się nie zatrzyma. Nie będzie patrzyła. 11

Ilekroć patrzyła, zaczynała myśleć, a wówczas znacznie pogarszało się jej samopoczucie. Zrobiła jeszcze kilka kroków, ale i tak stanęła. Odwróciła się, zadarła głowę i podziwiała całą trasę Czarnego Gromu. Masywna drewniana konstrukcja kolejki górskiej przypominała szkie­ let prehistorycznego gada. Honey powiodła wzrokiem wzdłuż wznoszących się torów, aż do zapierającego dech w piersiach zjazdu, pod szaleńczym kątem sześćdziesięciu stopni. Patrzyła na dwa kolejne wzniesienia, koń­ czące się stromymi zjazdami, i na końcową spiralę, wirującą jak w kosz­ marnym śnie nad samym jeziorem. W jej sercu wezbrała tęsknota i gorycz. Wszystko zaczęło iść gorzej tamtego lata, gdy Czarny Grom się zepsuł. Wesołe miasteczko nad jeziorem Silver, choć małe i staroświeckie w po­ równaniu z nowszymi parkami rozrywki, w sąsiedniej Georgii, miało coś, o czym inne lunaparki mogły tylko marzyć. Szczyciło się ostatnią oryginal­ ną drewnianą kolejką górską. Jej zwolennicy twierdzili, że jest lepsza niż legendarny Cyklon z Coney Island. Czarny Grom wybudowano w latach dwudziestych i od tego czasu ludzie spragnieni dreszczyku emocji zjeżdża­ li się z całego kraju. Dla miłośników górskich kolejek wyprawa do wesołe­ go miasteczka Silver Lake nabrała statusu pielgrzymki. Przed dwoma laty, w Święto Pracy w siedemdziesiątym ósmym roku, pękło łożysko kulkowe w ostatnim wagoniku. Na szczęście nikomu nic się nie stało, ale stan Karolina Południowa zarządził natychmiastowe za­ mknięcie kolejki. Żaden bank nie chciał udzielić kredytu na kosztowny remont, który umożliwiłby ponowne jej udostępnienie. Bez magnesu, jakim był Czarny Grom, wesołe miasteczko Silver Lake umierało, powoli i w mę­ czarniach. Honey poszła dalej. Po jej prawej stronie latarnia upstrzona owadami oświetlała opustoszały Świat Samochodzików, gdzie poobijane pojazdy spały bezgłośnie, czekając na ranek i nielicznych klientów. Minęła Dziecięcy Świat pełen miniaturowych motocykli i ciężarówek, nieruchomych na martwej karuzeli. Nieco dalej dwie inne karuzele odpoczywały po dniu pracy. Za­ trzymała się przed Domem Strachów. Nad wejściem przerażał śmiałków bezgłowy manekin. Z szyi tryskała fluorescencyjna krew. - Chantal? - zawołała Honey. Żadnej odpowiedzi. Wyjęła latarkę ze schowka za budką, w której sprzedawano bilety, i śmiało weszła do Domu Strachów. Za dnia rampa dygotała niebezpiecz­ nie, a z głośników dochodziły jęki i krzyki, ale teraz wszędzie panował spo­ kój. Wkroczyła w Korytarz Śmierci i poświeciła na dwumetrowego kata z zakrwawionym toporem. - Chantal, jesteś tu? Odpowiedziała jej tylko cisza. Odgarnęła sztuczne pajęczyny, minęła katowski pieniek i weszła do Szczurzej Komory. Wewnątrz poświeciła 12

latarką dokoła. Zewsząd patrzyły na nią błyszczące czerwone ślepia stu sześciu szarych szczurów zawieszonych na niewidocznych żyłkach. Honey przyglądała im się z zadowoleniem. Szczurza Komora to najlep­ sza część Domu Strachów, bo zwierzęta były prawdziwe. W tysiąc dzie­ więćset pięćdziesiątym drugim roku wypchał je pewien specjalista z No­ wego Jorku dla wesołego miasteczka Palisades Park w Fort Lee. Wujek Earl kupił je pod koniec lat sześćdziesiątych, od faceta z Karoliny Północ­ nej, którego park rozrywki koło Forest City splajtował. - Chantal? - jeszcze raz zawołała kuzynkę, a gdy i to nie przyniosło rezultatu, wyszła z Domu Strachów tylnymi drzwiami. Tylko nieliczne żarówki rozjaśniały mrok pod smętnie oklapłymi mar­ kizami. Powietrze wypełniał stęchły zapach prażonej kukurydzy, pizzy i sta­ rego tłuszczu do smażenia pączków. Był to zapach szybko przemijającego dzieciństwa i Honey chciwie na­ brała go w płuca. Jeśli ludzie Disneya przejmą wesołe miasteczko, wszystko zniknie bezpowrotnie: i zapach, i atrakcje, i Dom Strachów. Objęła się ra­ mionami; podczas minionych lat nabrała tego odruchu, bo nie obejmował jej nikt inny. Jej matka umarła, gdy miała sześć lat, był to więc jedyny dom, jaki znała, i kochała go całym sercem. Napisanie do ludzi Disneya kosztowa­ ło ją więcej niż cokolwiek innego. Zdecydowała się na to, bo pragnęła zdobyć pieniądze na życie, pieniądze, dzięki którym rodzina zostanie ra­ zem. Może nawet będzie je stać na mały, czysty domek na przedmieściu, na nowe meble i chociaż skrawek ogródka? Gdy tak stała pośrodku opu­ stoszałego placu, żałowała, że nie jest starsza i mądrzejsza - wtedy może umiałaby inaczej rozwiązać ich problemy. Bo mimo wszystko nie mogła się pogodzić z perspektywą utraty Czarnego Gromu. Gdyby kolejka na­ dal działała, za żadne skarby świata nie zrezygnowałaby z wesołego mia­ steczka. Nocna cisza i zapach prażonej kukurydzy przywróciły wspomnienie małej dziewczynki skulonej w kącie przyczepy. Podciągnęła podrapane kolana pod brodę, jasnoniebieskie oczy patrzyły ze zdumieniem. Gniewny głos z przeszłości odezwał się echem w jej myślach. - Sophie, zabierz ją stąd, do cholery! Zaraz przez nią zwariuję! Odkąd ją tu wczoraj przyprowadziłaś, siedzi jak kukła. Siedzi i się gapi! - Potężna pięść wujka Earla trzasnęła w stół kuchenny. Ciotka Sophie zapytała jękliwie: - A co mam z nią zrobić, Earl? - Nic mnie to nie obchodzi. To nie moja wina, że twoja siostra się utopiła. Cholerni urzędnicy z Alabamy nie mieli prawa cię wzywać i wci­ skać ci dzieciaka. Chcę zjeść obiad w spokoju, bez żadnych cholernych bachorów wlepiających we mnie gały! 13

Sophie podeszła bliżej i delikatnie trąciła stópkę Honey w płóciennym buciku. - Przestań, Honey. Idź na dwór, poszukaj Chantal. Jeszcze nie widzia­ łaś wesołego miasteczka. Ona ci wszystko pokaże. - Chcę do mamy - szepnęła Honey. -Do jasnej cholery! Zabierz ją stąd, Sophie! - Widzisz, co narobiłaś? - westchnęła Sophie. - Zdenerwowałaś wuj­ ka Earla. - Złapała Honey za ramię, szarpnęła mocniej. - Chodź już, kupię ci watę cukrową. Wywlokła Honey z przyczepy, na upalne słońce Karoliny Południo­ wej. Honey ruszała się jak mały robocik. Nie chciała waty cukrowej. Na śniadanie Sophie wmusiła w nią płatki kukurydziane, ale zwymiotowała. Sophie puściła jej ramię. Honey zauważyła już, że ciocia nie lubi doty­ kać innych, w przeciwieństwie do jej mamy, Carolann. Mama zawsze brała ją na ręce, ściskała, nazywała cukiereczkiem, nawet gdy była bardzo zmę­ czona po całym dniu pracy w pralni w Montgomery. - Chcę do mamy - szepnęła Honey, gdy weszły między sosnowe słupy. - Twoja mama nie żyje. Ona... Dalsze słowa ciotki zagłuszył ryk potwora nad ich głowami. Honey także zaczęła krzyczeć. Nieoczekiwany groźny hałas przebrał miarę, sprawił, że pękły tamy. Wyrzuciła z siebie smutek i strach, które w niej narastały, odkąd umarła mama i zabrano ją ze znanego świata. Wrzeszczała jak opętana. Wiedziała mniej więcej, co to jest kolejka górska, nigdy jednak nie siedziała w czymś takim i nie pojmowała, że hałas ma coś wspólnego z ko­ lejką. Słyszała potwora, tego samego, który kryje się w szafie i pod łóż­ kiem, który zabiera małym dziewczynkom ich mamy. Darła się przeraźliwie. Po sześciodniowym odrętwieniu, w które popa­ dła po śmierci mamy, nagle nie mogła przestać krzyczeć, choć Sophie po­ trząsała nią gorączkowo. - Przestań! Zamknij się, słyszysz? Nie zamknęła się, tylko tak długo wyrywała ciotce, aż się uwolniła. Pobiegła pod torami kolejki, wymachując ramionami, łapczywie czerpiąc powietrze, by raz po raz wykrzykiwać rozpacz i strach. Zatrzymała się w miejscu, gdzie tory opadały tak nisko, że nie mogła pod nimi przejść. Złapała się drewnianego słupa. Nie wiadomo skąd zrodziło się w niej prze­ konanie, że potwór nie pożre jej, jeśli wystarczająco silnie zaciśnie rączki. Poczuła drzazgi w dłoniach, ale nie puszczała. Nie zdawała sobie sprawy z upływu czasu, słyszała tylko swój krzyk i ryk potwora nad głową, czuła tylko szorstkie drewno na delikatnej skórze, wiedziała tylko, że już nigdy więcej nie zobaczy mamy. - Do cholery, zamknij się! 14

Sophie przyglądała się bezradnie, jak wujek Earl podszedł od tyłu i jed­ nym ruchem oderwał Honey od słupa. - Co jej jest? Co ją, do cholery, ugryzło? - Nie wiem - jęknęła Sophie. - Zaczęła się tak drzeć, kiedy usłyszała Czarny Grom. Chyba się przestraszyła. - Co za cholerny pech. Nie będziemy jej tu rozpieszczać, o nie. Złapał Honey w pół i zataszczył na rampę, gdzie pasażerowie wsiadali do wagoników kolejki. Pusty skład akurat czekał na nowych pasażerów. Nie zważając na protesty ludzi czekających w kolejce, wsadził Honey do pierwszej wago­ nika. Jej przeraźliwe krzyki niosły się echem pod drewnianym dachem. Rozpaczliwie usiłowała się wyswobodzić, ale wuj unieruchomił ją wło­ chatym ramieniem. - Earl, co ty wyprawiasz? - zainteresował się Chester, który obsługi­ wał urządzenie. - Szykuję ją na przejażdżkę. - Jest za mała, Earl. Sam widzisz, że jest za niska. - Trudno. Przypnij ją. - Ale Earl... - Rób, co ci mówię, albo już tu nie pracujesz. Jak przez mgłę docierały do niej gniewne głosy ludzi w kolejce. A po­ tem wagoniki ruszyły i dotarło do Honey, co zgotował jej wujek Earl: oto zmierza w przepastne wnętrzności tego samego potwora, który pochłonął jej mamę. - Nie! - wrzasnęła. - Mamusiu! Ledwie obejmowała rączkami metalową poręcz zabezpieczającą przed wypadnięciem. Wstrząsały nią spazmy. -Mamusiu... mamusiu... Rusztowanie skrzypiało i trzeszczało, wagoniki wspinały się coraz wy­ żej; ta wysokość stanowiła część legendy. Kolejka poruszała się koszmar­ nie powoli, tak że w dziecięcej wyobraźni zdążyły powstać przerażające wizje. Miała sześć lat, nikogo na świecie i śmierć u boku. Była całkowicie bezbronna: zbyt mała i słaba, by o siebie zadbać. Żaden dorosły się o nią nie zatroszczy. Strach ściskał ją za gardło, serduszko trzepotało w piersi, a wagonik osiągnął szczyt wzgórza. Była wyżej niż najwyższa góra na całym świecie, wyżej niż białe chmurki, wyżej niż rozpalone słońcem niebo. Była niedale­ ko przeraźliwiej ciemności, gdzie czają się diabły. Z jej ust wyrwał się ostatni krzyk, gdy wagonik minął szczyt. Kątem oka dostrzegła jeszcze straszliwy, stromy spadek i oto runęła w dół, w ciem­ ność, we wnętrzności bestii, w najczarniejszą noc, jaka sobie może wy­ obrazić dziecinna duszyczka, po to tylko, by... 15

Wznieść się ponownie. I znowu, na łeb, na szyję, do piekła. I jeszcze raz do góry. Trzy razy jeszcze wpadała w piekielne czeluście i wracała na górę, za­ nim wagoniki wyjechały na prostą nad jeziorem i wpadły w spiralę śmierci. Przywarła do drzwiczek, gdy mknęła tuż nad powierzchnią wody; wydawa­ ło się, że zaraz wpadnie do jeziora, ale niespełna metr nad wodą tory wzno­ siły się ponownie. Kolejka zwolniła i powoli podjechała do peronu. Ko­ niec. Honey już nie płakała. Wagoniki się zatrzymały. Wujka Earla nigdzie nie było widać, ale Che­ ster podbiegł do niej pospiesznie. Pokręciła przecząco głową. Nadal była blada jak ściana, miała łzy w oczach. - Jeszcze raz - szepnęła. Była za mała, by ubrać w słowa przeżycia, których dostarczyła jej ko­ lejka. Wiedziała tylko, że musi znowu poczuć, iż istnieje siła potężniejsza niż ona, siła zdolna karać, ale i nagradzać. Ta siła pozwoliła jej, w pewnym sensie, dotknąć matki. Tamtego dnia jeździła jeszcze dwanaście razy, a przez całe dzieciń­ stwo wsiadała do małego wagonika, ilekroć zapragnęła przypomnieć sobie, że czuwa nad nią wyższa siła. Kolejka zmuszała do konfrontacji z najgor­ szymi ludzkimi lękami, a potem bezpiecznie wiozła na stację. Z czasem życie w rodzinie Bookerów jakoś się ułożyło. Wujek Earl nigdy nie polubił Honey, ale tolerował ją, bo była mu większą pomocą niż żona czy córka. Sophie, choć w głębi duszy dobra i uczciwa, koncentrowa­ ła się na sobie. Od Chantal i Honey wymagała niewiele: zależało jej właści­ wie tylko na tym, żeby przynajmniej raz w miesiącu uczęszczały do szkółki niedzielnej. Stara drewniana kolejka górska więcej nauczyła Honey o Bogu niż kościół Baptystów, nie wspominając już o tym, że teologia kolejki była o wie­ le bardziej zrozumiała. Dziewczynka czerpała otuchę z przeświadczenia, że istnieje wyższa siła, istota, która nad nią czuwa. Dźwięk dobiegający gdzieś z podcieni wyrwał Honey z zadumy. Zga­ niła się za dumanie o niebieskich migdałach. Niedługo będzie taka sama jak kuzynka. Wytężyła wzrok i rzuciła pytanie w ciemność: - Hej, Buck, widziałeś gdzieś Chantal? Buck Ochs podniósł wzrok znad flippera. Naprawiał go, bo zagroziła, że jeśli nie uruchomi przynajmniej kilku automatów, wywali go z pracy, i niech taszczy swój tłusty tyłek z powrotem do Georgii. Gruby brzuch nie­ bezpiecznie naparł na guziki koszuli, gdy Buck poruszył się niespokojnie i uśmiechnął zawadiacko. - Jaką Chantal? 16

Roześmiał się głośno z własnego dowcipu. Najchętniej wywaliłaby go od razu, ale i tak straciła zbyt wielu pracowników, bo nie zawsze zdą­ żała z wypłatą na czas. Wiedziała, że nie może sobie pozwolić na utratę kolejnego. Zresztą Buck nie był złośliwy, tylko zwyczajnie głupi. Do tego miał obrzydliwy zwyczaj drapania się tam, gdzie nie powinien w obecno­ ści dam. - Żartowniś z ciebie, co, Buck? Czy Chantal tu była? - Nie, Honey. Tylko ja, ja i jeszcze raz ja. - No dobrze, ale niech jeden z was zreperuje te cholerne flippery do rana. Poszła dalej. Wśród drzew za polanką przycupnął budynek, w którym mieszkali robotnicy kawalerowie. Obecnie miał tylko trzech lokatorów, Bu­ cka i dwóch jego kolegów. Honey widziała światło w oknach, ale nie pod­ chodziła bliżej; nie przypuszczała, by Chantal złożyła wizytę Cliffowi albo Rusty'emu. Pogaduszki przy herbatce to nie w jej stylu. Niepokoiła się coraz bardziej. Jest już późno. Chantal nie powinna wymykać się z domu o tej porze. Na pewno dzieje się coś złego. Honey miała nieprzyjemne przeczucie, że doskonale wie co. Zatoczyła koło, obrzuciła wzrokiem zniszczone przyczepy, zarośnięty placyk, martwe karuzele. Nad całym wesołym miasteczkiem górowały stem­ ple kolejki, teraz już niezdolne zanieść małą dziewczynkę tam, gdzie miała nadzieję znaleźć wieczną ochronę. Po chwili namysłu Honey skręciła na zarośnięty chodnik wiodący nad jezioro. Było cicho i ciemno. Stare sosny tworzyły gęste sklepienie nad jej gło­ wą, zasłoniły księżyc. Znów pogrążyła się we wspomnieniach, zdało jej się, że słyszy skoczne dźwięki „Dixie". I słowa: Panie i panowie, chłopcy i dziewczęta. Cofnijcie się teraz w czasie do epoki, gdy na Południu królowała bawełna. Zapraszamy na rejs statkiem „Robert E. Lee", podczas którego zobaczycie na własne oczy, jak piękne jest Silver, największe jezioro w okręgu Paxawatchie, tu w Karolinie Połu­ dniowej... Sosny kończyły się przy starym molo. Zatrzymała się w pół kroku i za­ drżała. W oddali widniał widmowy kształt „Bobby'ego Lee". „Robert E. Lee" znajdował się dokładnie tam, gdzie rzucił kotwicę po raz ostatni, zanim zatopiła go zimowa burza. Stało się to kilka miesięcy po nieszczęściu z kolejką. Dzisiaj statek spoczywał na mulistym dnie Silver Lake. Dolny pokład był w całości pod woda podobnie jak koło parowe. Nad powierzchnię wstawały tylko górny pokład i mostek kapitański. „Bob­ by Lee" spał przy doku, bezużyteczny, na wpół zatopiony, niesamowity w bladym świetle księżyca. 2 - Słodka jak miód 17

Honey zadygotała i otuliła się ramionami. Nikłe promienie kładły się na czarnych wodach jeziora jak upiorne palce. W nozdrza uderzył ją za­ pach gnijących roślin, martwych ryb i butwiejącego drewna. Choć nie była tchórzem, nie lubiła przebywać na „Bobbym Lee" w nocy. Przytrzymała klapki palcami u nóg i bezszelestnie weszła na molo. Między połamanymi deskami widziała stojące wody jeziora. Zrobiła jeszcze krok, zatrzymała się i otworzyła usta, żeby zawołać Chantal. Ale ze ściśniętego gardła nie wydostał się ani jeden dźwięk. Żałowała, że nie poprosiła Cliffa albo Ru- sty'ego, żeby jej towarzyszyli. Denerwowało ją własne tchórzostwo. I tak z trudem udawało jej się utrzymywać wszystkich w ryzach. Mężczyźni zwykle nie szanują szefów w spódnicy. Gdyby się dowiedzieli, że tchórzy w takiej sytuacji, w ogóle by jej nie słuchali. Gdzieś za plecami usłyszała trzepot skrzydeł i pohukiwanie sowy. Wstrzymała oddech. Nagle wydało jej się, że słyszy jakiś jęk. Przez chwilę bała się, że to wampir albo zombie, ale zaraz odzyskała zdrowy rozsądek. Wiedziała doskonale, czyj to głos. Zbiegła na dół, zwinnie przeskakując przegniłe belki pomost. Nabrała rozpędu i skoczyła. „Bobby Lee" zatonął dwa metry od pomostu, ale przy odpowiednim wybiciu jedna z desek mogła służyć jako trampolina. Wylądowała na pokładzie. Przytrzymała się poręczy, aby nie stracić równowagi, i pobiegła do schodów. Nikły pod mętna wodą. Nawet po ciemku widziała biały brzuch martwej ryby przy drabince. Zwinnie zbiegła o po­ kład niżej, na mostek. Prawie wpadła na parę splecioną w miłosnym uścisku. Byli tak zajęci sobą, że w ogóle nie usłyszeli nadejścia Honey. - Puść ją, ty dupku! - wrzasnęła. Odskoczyli od siebie. Gdzieś niedaleko zatrzepotał skrzydłami nietoperz. - Honey! - krzyknęła Chantal. Miała rozpiętą bluzkę. Młody mężczyzna zerwał się na równe nogi i pospiesznie zapiął roz­ porek w postrzępionych dżinsowych szortach. Miał koszulkę z logo uni­ wersytetu Karoliny Południowej i napisem Gamecocks. W pierwszej chwi­ li był zdezorientowany, ale uspokoił się, dostrzegłszy Honey. - Wynoś się stąd - warknął. - Nie masz tu nic do roboty. Chantal wstała i zapięła bluzkę. Poruszała się powoli, leniwie, jak zwy­ kle. Chłopak objął ją ramieniem. Zachowywał się, jakby Chantal należała do niego. Zdenerwowało to Honey. Chantal jest jej, tak samo jak ciotka Sophie i resztki Parku Rozrywki Silver Lake! Wymachując groźnie pal­ cem, oznajmiła: - Chantal Booker chodź tu w tej chwili. Chantal posłuchała. Chłopak złapał ją za ramię. 18

- Poczekaj. Kto to jest? Co ona tu robi? - To moja kuzynka Honey - odparła Chantal. - Ona tu rządzi. Honey znowu pogroziła palcem. -Ażebyś wiedział, że tu rządzę. Wynoś się, i to już. Chantal chciała podejść do Honey, ale chłopak jej nie puszczał. - Przecież to jeszcze dzieciak. Nie musisz jej słuchać. - Spojrzał na brzeg. - Wracaj, skąd przyszłaś, mała. Honey zmrużyła oczy. - Posłuchaj, studenciku. Jeśli masz choć trochę rozumu w głowie, za­ pnij rozporek, schowaj małego i zmykaj, zanim się zdenerwuję. Z niedowierzaniem pokręcił głową. - Chyba zaraz wrzucę cię do wody, mała, rybom na pożarcie. - Na twoim miejscu nie ryzykowałabym. - Honey wzięła się pod boki. Nie znosiła, gdy ktoś naigrywał się z jej wyglądu. - Powiem ci coś: w ze­ szłym tygodniu wyszłam z poprawczaka. Siedziałam za zadźganie faceta dużo większego od ciebie. Gdybym nie była nieletnia, dostałabym czapę. - Naprawdę? Jakoś ci nie wierzę. Chantal westchnęła. - Honey, powiesz mamie? Honey nie zwracała na nią uwagi. Skupiła się na chłopaku. - Powiedziała ci, że ma osiemnaście lat? - Nie twój interes. Zerknął na Chantal, po raz pierwszy zaniepokojony. - Powinnam była się domyślić - mruknęła Honey. - Ona ma dopiero piętnaście lat. Czyżby na uniwersytecie nie nauczyli cię, co to jest gwałt na nieletniej? Chłopak puścił Chantal, jakby parzyła. - To prawda? - spytał. - Nie wyglądasz na piętnastolatkę. Honey nie dała jej dojść do słowa. - Wcześnie dojrzała. - Nie wygłupiaj się Honey - odezwała się Chantal. Chłopak się wycofywał. - Może się pożegnamy, Chantal. - Podszedł do schodów. - Doskonale się bawiłem. Spotkamy się jeszcze... kiedyś, dobra? - Jasne, Chris, bardzo chętnie. Już go nie było. Chantal z westchnieniem oparła się o przybudówkę. - Masz papierosy? Honey wyjęła pogniecioną paczkę salemów i przysiadła koło kuzynki. Chantal zaciągnęła się głęboko. - Dlaczego mu powiedziałaś, że mam piętnaście lat? - Bo nie chciałam się z nim bić. 19

- Honey, nie miałabyś szans. Nie sięgasz mu nawet do brody. I wiesz, że mam osiemnaście lat. Jestem o dwa lata starsza od ciebie. - Dałabym sobie radę. - Honey zapaliła papierosa. Od wielu miesięcy starała się nauczyć palić, ale jak na razie nic z tego nie wychodziło. - I te bzdury o poprawczaku i zasztyletowaniu faceta - ciągnęła Chan- tal. - Przecież nikt w to nie uwierzy. - Niektórzy tak. - Nie powinnaś tyle kłamać. - Tak trzeba w interesach. Inaczej oszukają cię i wykorzystają. Chantal wyprostowała długie zgrabne nogi. Honey uważnie przygląda­ ła się jej zadbanym paznokciom. Dla niej Chantal była najpiękniejszą ko­ bietą na świecie. Trudno uwierzyć, że spłodzili ją Sophie i Earl Bookero- wie, z których żadne nie grzeszyło urodą. Chantal miała burzę ciemnych niesfornych loków, śniadą karnację, migdałowe oczy, kształtne czerwone usta i fantastyczną figurę. Wyglądała jak ognista Meksykanka, ale było to wrażenie nader mylące, bo Chantal miała w sobie mniej więcej tyle energii, ile stary pies myśliwski w upalne sierpniowe popołudnie. Honey kochała ją i tak. Chantal wypuściła kształtne kółko dymu. - Oddałabym wszystko, żeby wyjść za gwiazdora filmowego. Napraw­ dę, Honey. Oddałabym wszystko, żeby być panią Burtową Reynolds. Zdaniem Honey Burt Reynolds był dla Chantal o dobre dwadzieścia lat za stary, ale wiedziała, że nie przekona kuzynki. - On pochodzi z połud­ nia - powiedziała - a tacy mężczyźni żenią się z dziewicami. - Właściwie nadal jestem dziewicą - odparła Chantal. - Dzięki mnie. - Nie pozwoliłabym Chrisowi iść na całość. - Chantal, przecież ty nie zdołałabyś go powstrzymać! Sama wiesz, że nie umiesz nikomu odmówić. - Powiesz mamie? - Jakby to coś dało. Zmieni kanał w telewizorze i znowu zaśnie. Już po raz trzeci przyłapałam cię z chłopakami z college'u. Przyłażą tu i kręcą się koło ciebie, jakbyś wysyłała jakieś sygnały czy co. Co, zapomniałaś już tego, z którym się schowałaś w Domu Starców w zeszłym miesiącu? Gdy was znalazłam, trzymał rękę w twoich szortach. - Kiedy to jest przyjemne. I był taki miły. Honey żachnęła się z niesmakiem. Z Chantal nie ma rozmowy. Jest słodka, ale niezbyt inteligentna. Nie żeby Honey mogła ją otwarcie kryty­ kować. Jakby nie było, Chantal przynajmniej skończyła szkołę, czego o niej nie można powiedzieć. Nie rzuciła szkoły z głupoty - nie, pochłaniała książki jednym tchem i uczyła się znakomicie. Odeszła, bo miała ważniejsze rzeczy do roboty, niż 20

marnować czas w towarzystwie durnych wieśniaczek, które rozpowiadały na prawo i lewo, że jest lesbijką. Na samo wspomnienie robiło jej się niedobrze. Honey nie była jak inne dziewczęta. Nie nosiła grzecznych sukienek, nie chichotała głupio, ale to przecież nie znaczy, że jest lesbijką, prawda? Pytanie ją nurtowało, bo nie znała na nie odpowiedzi. Wiedziała tylko, że na pewno nie pozwoliłaby żadnemu chłopcu wsadzić sobie ręki w majtki, jak Chantal. Kuzynka przerwała ciszę. - Czy ty czasami myślisz o mamie? - Już nie. - Honey bawiła się drzazgą z pokładu. - Ale skoro już o tym mowa, radzę ci przypomnieć sobie, co spotkało moją mamę, gdy była jesz­ cze młodsza od ciebie. Pozwoliła na zbyt wiele chłopakowi z college'u i zruj­ nowała sobie życie. - Nie rozumiem cię. Gdyby z nim nie spała, nie przyszłabyś na świat. I gdzie byś teraz była, co? - Nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że... studenci z college'u chcą tylko jednego od dziewczyn takich jak ty czy moja mama. Chcą was wykorzystać. A kiedy już zaciągną taką dziewczynę do łóżka, znikają bez śladu. Chcesz zostać sama, z dzieciakiem na głowie, na łasce i niełasce opieki społecznej? - Chris powiedział, że jestem ładniejsza niż wszystkie dziewczyny z je­ go wydziału. To bez sensu. Chantal zawsze zręcznie zmieniała temat, gdy Honey chciała jej coś wytłumaczyć. W takich chwilach traciła do niej cierpliwość. Jakim cudem Chantal poradzi sobie w życiu, gdy Honey przy niej nie bę­ dzie? Co prawda Chantal jest starsza, ale Honey opiekowała się nią od lat, starała się nauczyć ją, co jest słuszne, a co nie. Dla Honey były to rzeczy naturalne, oczywiste, ale Chantal była podobna do ciotki Sophie. Nie inte­ resowało ją nic, co wymaga wysiłku. - Honey, dlaczego trochę o siebie nie zadbasz? Wtedy ty też miałabyś chłopaka! Honey zerwała się na równe nogi. - Nie jestem żadną lesbijką, jeśli o to ci chodzi! - Wcale nie o to. - Chantal zapatrzyła się w kłęby dymu z papierosa. - Gdybyś była lesbijką, wiedziałabym o tym jako pierwsza. W końcu miesz­ kam z tobą w jednym pokoju od lat. Honey, uspokojona, wróciła na miejsce. - Ćwiczyłaś dzisiaj żonglowanie? - Może... nie pamiętam. - Nie ćwiczyłaś, tak? - To trudne, Honey. - Wcale nie. Musisz po prostu więcej ćwiczyć. Wiesz, że w przyszłym tygodniu zaczniemy z płonącymi przedmiotami? 21

- Dlaczego wymyśliłaś coś tak trudnego? - Nie śpiewasz, nie grasz na żadnym instrumencie, nie znasz tańców ludowych. Tylko to przyszło mi do głowy. - Nie pojmuję, dlaczego to takie ważne, żebym została miss okręgu Paxa- watchie. Jeśli ludzie Walta Disneya kupią park, nie mamy się o co martwić. - Nie wiemy wcale, czy go kupią, Chantal. To na razie tylko plotka. Napisałam do nich znowu, ale nie odpowiedzieli, a nie możemy po prostu czekać z założonymi rękami. - W zeszłym roku nie kazałaś mi uczestniczyć w konkursie. Dlaczego teraz? - Bo w zeszłym roku nagrodą były kosmetyki i ciuchy za sto dolarów w domu towarowym Dundee's. W tym roku to wycieczka do Charlestonu i casting do serialu Dash Coogan Show. - To kolejna sprawa, Honey - poskarżyła się Chantal. - Chyba za wie­ le sobie po tym obiecujesz. Nie wiem, jak się gra. Wolałabym być fryzjerką niż aktorką. Lubię czesać włosy. - Nie wiesz, jak to jest być aktorką. Potrzebują nowej twarzy. Tłuma­ czyłam ci to już setki razy. Honey sięgnęła do kieszeni i wyjęła pogniecioną ulotkę informacyjną o wyborach miss okręgu Paxawatchie. Zajrzała na ostatnią stronę. W świe­ tle księżyca nie dałoby się odczytać drobnego druku, ale znała treść na pamięć, tyle razy już ją czytała. Zwyciężczyni otrzyma nagrodę w postaci dwudniowej wycieczki do Charlestonu, gdzie weźmie udział w castingu do Dash Coogan Show, gorąco oczekiwanego nowego serialu. Sponsorem wycieczki jest dom towarowy Dundee's. Producenci Dash Coogan Show obejrzą piękne dziewczęta w sied­ miu miastach. Szukają odtwórczyni roli Celeste, córki pana Coogana. Idealna kandydatka ma osiemnaście-dwadzieścia jeden lat, jest piękna i mówi z silnym południowym akcentem. Oprócz Charlestonu produ­ cenci odwiedzą także Atlantę, Nowy Orlean, Birmingham, Dallas, Houston i San Antonio. Honey zmarszczyła brwi. Ta część niepokoiła ją najbardziej. Produ­ cenci pojadą aż do trzech miast w Teksasie, a w innych stanach - odwiedzą tylko po jednym. Nie trzeba być geniuszem, by się domyślić, że woleliby dziewczynę z Teksasu. Wcale jej to nie dziwiło - przecież Dash Coogan to król westernu. Pocieszała się jednak, że w całym Teksasie nie ma dziew­ czyny piękniejszej niż Chantal Booker. Siedem finalistek poleci do Los Angeles na zdjęcia próbne z panem Cooganem. Kinomani zapewne pamiętają go z licznych westernów. 22

Dash Coogan Show będzie jego pierwszym serialem telewizyjnym. Wszyscy mamy nadzieję, że to właśnie miss okręgu Paxawatchie zagra jego córkę. Chantal wyrwała Honey z zadumy. - Widzisz, chodzi o to, że... Ja chcę wyjść za aktora, a nie zostać aktorką. Honey puściła to mimo uszu. - W tej chwili to, czego chcesz, nie ma najmniejszego znaczenia. Jeste­ śmy na granicy bankructwa i musimy się chwytać każdej szansy. Lenistwo to początki równi pochyłej, która nas zaprowadzi na garnuszek opieki społecz­ nej, jeśli nic z ty mnie zrobimy. - Oplotła kolana ramionami, zniżyła głos do szeptu. - Mam przeczucie, Chantal. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale po prostu wiem, że ci producenci tylko rzucą na ciebie okiem i dostaniesz tę rolę. Chantal westchnęła głośno. - Wiesz, Honey, czasami przez ciebie kręci mi się w głowie. Chyba jesteś podobna do twojego taty, tego studenta, bo nie masz tego po nas. - Musimy utrzymać rodzinę razem - stwierdziła Honey. - Sophie się do niczego nie nadaje, a ja jestem za młoda, żeby znaleźć przyzwoitą pracę. Ty jesteś naszą jedyną nadzieją, Chantal. Odkąd pracujesz jako modelka w domu towarowym Dundee's, wiem, że jesteś naszą jedyną nadzieją. Jeśli ludzie Disneya nie kupią wesołego miasteczka, będziemy w kłopocie, dla­ tego musimy mieć plan awaryjny. We trzy stanowimy rodzinę. Nie możemy pozwolić, by coś nam się stało. Chantal nie słuchała. Wpatrywała się w rozgwieżdżone niebo, marzyła o ślubie z gwiazdorem. Rozdział drugi Uwaga, uwaga! Miss okręgu Paxawatchie roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego została... panna Chantal Booker! Honey zerwała się z miejsca z mrożącym krew w żyłach okrzy­ kiem, który zagłuszył oklaski publiczności. Z głośników popłynęła piosen­ ka „Give my regards to Broadway", gdy Laura Liskey, zeszłoroczna miss, dekorowała swą następczynię, Chantal uśmiechnęła się niewyraźnie, jak zwykle. Korona przekrzywiła jej się, ale zdawała się tego nie zauważać. Honey podskakiwała i biła brawo jak szalona. A więc jednak fatalny tydzień skończył się dobrze. Chantal wygrała, mimo że żonglowała fatal­ nie; nie widziano na wyborach miss nic równie żałosnego od trzech lat, gdy Mary Ellen Ballinger usiłowała stepować do piosenki z musicalu Jesus Christ 23

Superstar. Chantal upuszczała pałeczkę przy co drugim obrocie, ba! nie wykonała nawet wielkiego finału. Ale wyglądała tak ślicznie, że nikt nie zwracał na to uwagi. A podczas wywiadu poradziła sobie lepiej, niż Honey przypuszczała. Zapytana o plany na przyszłość, odparła, że waha się mię­ dzy karierą logopedy a misjonarki, czyli wypełniła co do joty polecenie kuzynki. Honey nie miała najmniejszych wyrzutów sumienia, gdy nalegała, by Chantal skłamała. Nie mogła przecież oznajmić, że tak naprawdę chcia­ łaby wyjść za Burta Reynoldsa. Honey biła brawo, a w myślach dziękowała Opatrzności, że Chantal miała dość rozumu i zrezygnowała z żonglowania płonącą pałeczką. Spustoszyła­ by całe hrabstwo bardziej niż armia Williama Tecumseha Shermana. Dziesięć minut później, gdy przepychała się przez tłumy na tyły szkol­ nej sali gimnastycznej, starała się nie zwracać uwagi na rodziny dumne z dziewcząt w zwiewnych sukienkach, na pulchne matki i łysiejących oj­ ców, na ciotki i wujków, babcie i dziadków. Nigdy nie patrzyła na rodziny. Nigdy. Niektóre rzeczy są zbyt bolesne, by zawracać sobie nimi głowę. Dostrzegła szeryfa Shepa Watleya i jego córkę Amelię. Nie dalej jak wczoraj szeryf przybił nakaz do bram parku, tym samym zamykając go po wsze czasy. Honey nie zmrużyła oka przez całą noc, tak bardzo martwiła się o przyszłość. Teraz, gdy Chantal wygrała wybory Miss - wmawiała so­ bie - zamknięcie parku nie ma dla nich znaczenia, podobnie jak fakt, że ludzie od Disneya nie odpisali na żaden list. Kiedy agenci telewizyjni zoba­ czą Chantal, oszaleją na jej punkcie, zupełnie jak jurorzy w konkursie pięk­ ności. Chantal zarobi fortunę i wkrótce odkupią park. W tym miejscu zawiodła ją wyobraźnia. Skoro Chantal będzie gwiaz­ dą filmową w Kalifornii, jakim cudem mogliby nadal mieszkać wszyscy razem nad Silver Lake? Ostatnio martwiła się zdecydowanie za dużo i robiła co w jej mocy, by to zmienić. Wręcz puchła z dumy, widząc, jak Chantal rozmawia z Monicą Waring, dyrektor konkursu. Chantal wyglądała prześlicznie w białej sukni, kupionej na bal absolwentów, i diademie wieńczącym czarne loki. Jak wdzięcznie przechyla głowę i potakuje wszystkiemu, co mówi pani Wa­ ring. Ludzie z telewizji nie zdołają się jej oprzeć. - Doskonale, pani Waring - dobiegły Honey słowa kuzynki. - Nie mam nic przeciwko tej zmianie. - Kochana z ciebie dziewczyna i bardzo wyrozumiała. - Na twarzy Mo­ niki Waring, wysokiej, chudej, doskonale ubranej kobiety, malowała się tak wyraźna ulga, że Honey natychmiast nabrała podejrzeń. - O co chodzi? - Podeszła bliżej. Zwietrzyła niebezpieczeństwo jak zając gończego psa. Chantal wyraźnie onieśmielona dokonała prezentacji. - Panno Waring, to moja kuzynka Honey Moon. 24

Sophie opowiadała, że gdy Honey przyszła na świat, akuszerka powie­ działa Carolann, że ma córeczkę słodką jak miód. Carolann spodobało się to i nadała córce takie właśnie imię - Honey. Dopiero gdy dostała do ręki akt narodzin, dotarło do niej, że strzeliła gafę. Honey Moon oznacza mie­ siąc miodowy. Honey, nie chcąc, by ktokolwiek uważał jej matkę za idiotkę, odpowie­ działa jak zawsze w takiej sytuacji: - To tradycja rodzinna. Imię Honey otrzymuje najstarsza córka naj­ starszej córki. Jedna Honey Moon po drugiej, od czasów wojny o niepodle­ głość. - Ach, tak. - Nawet jeśli Monice Waring wydało się nieco dziwne, że całe pokolenia kobiet nie zmieniały nazwiska, zanim wydały na świat dzie­ ci, nie okazała tego po sobie. Poklepała Chantal po ramieniu. - Jeszcze raz wszystkiego najlepszego, kochanie. Zajmę się wszystkimi zmianami w po­ niedziałek. - Jakimi zmianami? - zainteresowała się Honey, zanim Monica Wa­ ring zdążyła odejść. - Och... Ojej, wołają mnie Jimmy McCully i jego koledzy - Chantal kręciła się niespokojnie. - Lepiej pójdę się z nimi przywitać. Honey nie zdołała jej powstrzymać. - Wytłumaczyłam Chantal, że nastąpiła mała zmiana planów - powie­ działa panna Waring, nie patrząc Honey w oczy - ale chciałabym porozma­ wiać z panią Booker osobiście. - Cioci Sophie tu nie ma. Jest chora, ma... eeee... atak woreczka żół­ ciowego. Bardzo cierpi, więc musiała zostać w domu. Ja ją zastępuję, dzia­ łam niejako in loco parentis, jeśli pani wie, co mam na myśli. Starannie wyskubane brwi panny Waring niemal dotknęły włosów. - Czy nie jesteś trochę za moda, by działać in loco parentis? - Niedawno skończyłam dziewiętnaście lat - oznajmiła Honey. Panna Waring nie wydawała się przekonana, ale wolała nie drążyć te­ matu. - Wyjaśniłam Chantal - kontynuowała - że nastąpiła pewna zmiana i główna nagroda to co innego, niż początkowo planowaliśmy. Dwudniowa wycieczka do Charlestonu jest nadal aktualna, ale zamiast castingu do se­ rialu oferujemy zwyciężczyni i osobie towarzyszącej przejażdżkę limuzy­ ną, zwiedzanie miasta i kolację w czterogwiazdkowej restauracji. I, oczy­ wiście, Chantal otrzyma nową garderobę oraz zestaw kosmetyków od domu towarowego Dundee's. W sali było gorąco, ale Honey przeszył lodowaty dreszcz. - O, nie! Pierwsza nagroda to casting do serialu Dash Coogan Show! - Niestety, to już nieaktualne, aczkolwiek nie z winy domu towarowe­ go Dundee's. Podobno ludzie od castingu zredukowali liczbę przesłuchań, 25

o czym zresztą powinni byli poinformować mnie wcześniej niż wczoraj po południu. Nie przyjadą do Charlestonu we środę, jak planowano, od razu lecą do Los Angeles, gdzie odbędzie się ostateczny przegląd dotychczas zakwalifikowanych dziewcząt. - Nie przyjadą do Charlestonu? To niemożliwe! Jak więc zobaczą Chantal? - Przykro mi, ale w ogóle jej nie zobaczą. W Teksasie znaleźli tyle dziewcząt, że zrezygnowali z dalszych poszukiwań. - Pani chyba nie rozumie, panno Waring. Jestem przekonana, że wy­ braliby Chantal, gdyby tylko rzucili na nią okiem. - Niestety, nie podzielam twego przekonania. Chantal jest śliczna, to prawda, ale o tę rolę ubiegało się bardzo wiele dziewcząt. - Mówi tak pani dlatego, że upuściła kij, tak? To moja wina. Jest do­ skonałą aktorką, urodziła się z tym. Powinnam była pozwolić jej wygłosić monolog z Kupca weneckiego, ale ja się uparłam, żeby wywijała durną pał­ ką. Chantal ma wielki talent, jej idolki to Katherine i Audrey Hepburn. Honey zdawała sobie sprawę, że w jej głosie słychać panikę, ale nie mogła się opanować. Denerwowała się coraz bardziej. Konkurs był ich ostatnią na­ dzieją na normalne życie. Nikt jej tego nie odbierze. - Wielokrotnie rozmawiałam z szefem castingu - odparła Monica Wa­ ring. - Widzieli kilkaset dziewcząt i wybrali grupkę finalistek, spośród któ­ rych w Los Angeles wyłonią tę, która zagra w serialu. Nie sądzę, aby Chan­ tal znalazła się w grupce wybranych, a co dopiero dostała rolę. Honey zadarła głowę i wspięła się na palce; teraz niemal dorównywała wzrostem Monice Waring. - Proszę mnie posłuchać, panno Waring. W kieszeni mam ulotkę o kon­ kursie piękności. Jest tam napisane czarno na białym, że miss okręgu Paxa- watchie weźmie udział w przesłuchaniach do serialu Dash Coogan Show. Dopilnuję, żeby tak się stało. Ma pani czas do poniedziałku, żeby załatwić Chantal to przesłuchanie. W innym wypadku skontaktuję się z moim praw­ nikiem i sprawa trafi do sądu. Pozwę nie tylko panią, ale także dom towaro­ wy Dundee's i każdego, kto mi wejdzie w drogę. - Honey... - Spotkamy się w sklepie, w poniedziałek o czwartej po południu. - Pogroziła jej palcem. - Lepiej, żeby miała pani dla mnie dobre wieści, jeśli nie chce pani, bym wróciła z najbardziej zajadłym prawnikiem w Karolinie Południowej. W drodze do domu opadły z niej resztki odwagi. Nie ma pieniędzy na prawnika. Niemożliwe, żeby ktokolwiek wziął sobie jej groźby do serca. Jed­ nak przez całą niedzielę i pół poniedziałku wmawiała sobie, że blef się uda. Nie ma gorszej rzeczy niż widmo procesu cywilnego, a dom towarowy Dun­ dee's nie chce negatywnego rozgłosu. Nieważne, jak rzeczowych argumentów 26

używała: wciąż nie mogła pozbyć się wrażenia, że jej marzenia idą na dno jak stary „Bobby Lee". Nadeszło poniedziałkowe popołudnie. Mimo buńczucznych zapewnień, Honey umierała z niepokoju, gdy wchodziła do gabinetu Moniki Waring na trzecim piętrze domu towarowego Dundee's. Panna Waring siedziała za metalowym biurkiem zawalanym stertą dokumentów. Honey chrząknęła i Monica Waring podniosła głowę. - Proszę, kogo tu mamy - przesunęła okulary w czarnych oprawkach na czoło i wstała zza biurka. Honey nie spodobała się pewność siebie w jej głosie. Szefowa konkur­ su piękności skrzyżowała ramiona na piersi. - Wcale nie masz dziewiętnastu lat, Honey - wypaliła prosto z mo­ stu. - Masz szesnaście lat, nie skończyłaś nawet szkoły średniej i wszędzie robisz zamieszanie. Jesteś niepełnoletnia, więc nie masz prawa podejmo­ wać decyzji za kuzynkę. Honey wmawiała sobie, że konfrontacja z Moniką Waring nie może być gorsza niż awantura z wujkiem Earlem, gdy wlał w siebie kilka szkla­ neczek whisky. Podeszła do jedynego okna i wyjrzała na zewnątrz z taką miną, jakby ją to wszystko w ogóle nie obchodziło. - Najwyraźniej grzebała pani w mojej przeszłości, panno Waring - odezwała się, przesadnie przeciągając sylaby. - Czy natrafiła pani także na informację, że matka Chantal, a moja ciotka, pani Sophie Moon Boo­ ker, cierpi na poważną chorobę umysłową, wywołaną rozpaczą po śmier­ ci jej męża, Earla Bookera? - Spojrzała na Monice. - I że od jego śmierci praktycznie to ja prowadzę rodzinne interesy? I że pani Booker, która jest pełnoletnia od, lekko licząc, dwudziestu pięciu lat, zrobi to, co jej po­ wiem, nie wyłączając wytoczenia procesu lokalnemu domowi towaro­ wemu? Ku zdumieniu i radości Honey, ta przemowa sprawiła, że Monice Wa­ ring zamurowało. Powiedziała coś podniesionym głosem, Honey jednak widziała, że to tylko pozory. Najwyraźniej zwierzchnicy polecili jej zrobić wszystko, byle tylko nie narażać dobrego imienia firmy. Monica Waring poprosiła sekretarkę, żeby podała Honey colę, kazała jej poczekać i wyszła na pół godziny. Wróciła z teczką dokumentów. - Producenci serialu Dash Coogan Show łaskawie zgodzili się obej­ rzeć Chantal, wraz z innymi dziewczętami, w czwartek w Los Angeles - oznajmiła. - Zapisałam adres studia i wszelkie informacje, których udzieli­ li mi przed kilkoma miesiącami. Chantal i jej opiekun muszą być w Los Angeles w czwartek rano o ósmej. - A jak się tam dostanie? 27

- To już nie moja sprawa - odparła lodowato, podając Honey plik do­ kumentów. - Nie gwarantujemy transportu. Przyznasz chyba, że w zaist­ niałej sytuacji i tak zrobiliśmy więcej, niż powinniśmy. Życz Chantal szczę­ ścia od nas wszystkich. Honey wzięła dokumenty z taką miną, jakby robiła łaskę Monice Wa­ ring, i powoli wyszła z gabinetu. Na korytarzu jednak bezradnie opuściła ramiona. Nie ma pieniędzy na samolot. Jakim cudem dostarczy Chantal do Los Angeles na czwartek rano? Wsiadając do windy, przypomniała sobie, jakiej lekcji udzielił jej Czarny Grom. Zawsze jest nadzieja. - Honey Jane Moon, chyba postradałaś resztki rozumu - stwierdziła Chantal. - Ta ciężarówka nie dowiezie nas nawet do granicy stanu, a co dopiero do Kalifornii. Poobijana półciężarówka stanowiła jedyny pojazd w zamkniętym par­ ku. Karoseria, niegdyś czerwona, była pokryta szarymi łatami. Honey po­ dzielała obawy kuzynki, ale nie dała tego po sobie poznać: - Nigdy w życiu niczego nie osiągniesz, jeśli będziesz patrzeć na wszyst­ ko tak pesymistycznie - pouczała Chantal. Musisz odnosić się pozytywnie do świata i stawiać czoło wyzwaniom losu. Zresztą Buck dopiero co wy­ mienił akumulator. No, dalej, rzuć walizkę na tył, a ją spróbuję jeszcze raz pogadać z ciocią Sophie. - Ale ja nie chcę jechać do Kalifornii - jęknęła Chantal. Honey puściła mimo uszu słowa kuzynki. -To się fatalnie składa, bo i tak tam pojedziesz. Wsiadaj i czekaj na mnie. Sophie leżała na kanapie i oglądała telewizję. Honey uklękła i dotknę­ ła dłoni ciotki. Przesunęła palcem wzdłuż napuchniętych kłykci. Wiedzia­ ła, że Sophie nie lubi, by ją dotykano, ale czasami nie mogła się powstrzy­ mać. - Sophie, musisz zmienić zdanie i z nami pojechać. Nie chcę zosta­ wiać cię tutaj samej. Poza tym, gdy Chantal dostanie rolę w Dash Coogan Show, jako jej matka będziesz musiała podpisać różne dokumenty. Sophie nie odrywała wzroku od ekranu. - Jestem zbyt zmęczona na taką podróż, Honey - odparła. - Poza tym, Cinnamon i Shade pobiorą się w tym tygodniu... Honey z trudem opanowała gniew. - Sophie, to prawdziwe życie, a nie głupi serial. Musimy pomyśleć o przyszłości. Bank przejął park, niedługo nie pozwolą ci tu mieszkać. Po raz pierwszy Sophie przeniosła wzrok na Honey. Jej małe oczy nikły pod baldachimem ciężkich powiek. Jak zwykle Honey szukała na twarzy 28

ciotki oznak czułości, i jak zwykle widziała tylko zmęczenie i brak zainte­ resowania. - Nic nie mówili, że mam się wyprowadzić, więc chyba tu zostanę - powiedziała Sophie. Honey spróbowała jeszcze raz. - Potrzebujemy cię, Sophie. Znasz Chantal, wiesz, jaka jest. Co bę­ dzie, jeśli jakiś chłopak zacznie się do niej dobierać? - Zajmiesz się nim - odparła Sophie. - Jak wszystkim. Jak zawsze. W środę rano Honey ledwie patrzyła na oczy ze zmęczenia. Powieki same jej się zamykały, głowa raz po raz opadała na ramię. Usłyszała ostry dźwięk klaksonu. Gwałtownie uniosła głowę, otworzyła oczy i w ostatniej chwili zjechała na właściwą stronę jezdni. Były w drodze od poniedziałkowego wieczora. Honey przez ten czas nie zmrużyła oka ani na chwilę, a nawet nie dojechały do Oklahoma City. Niedaleko Birmingham straciły tłumik. Wykryły przeciek w chłodnicy koło Shreveport, dwukrotnie łatały tę samą oponę. Honey nie pozwalała sobie na zwątpienie, ale zapas gotówki na czarną godzinę topniał w zastraszają­ cym tempie. Poza tym stawało się oczywiste, że nie wytrzyma dłużej bez snu. Na sąsiednim siedzeniu Chantal spała jak niemowlę, zarumieniona od upału. Czarne loki rozwiewał wiatr. - Chantal, obudź się. Dziewczyna wydęła usta jak naburmuszone dziecko. Przeciągnęła się leniwie. - Co jest? - spytała. - Musisz usiąść za kierownicą a ja się zdrzemnę. - Nie lubię prowadzić, Honey. Zatrzymajmy się gdzieś na parkingu i tam się prześpisz. - Nie zdążymy do Los Angeles, jeśli się zatrzymamy. I tak mamy duże opóźnienie. - Nie chcę prowadzić, Honey. Boję się. Honey uznała, że warto nalegać. Gdy ostatnio posadziła Chantal za kierownicą kuzynka cały czas narzekała i Honey nawet nie zmrużyła oka. Po raz kolejny ciężarówka wjechała na niewłaściwy pas. Honey po­ trząsnęła głową. Nagle zahamowała gwałtownie, bo zobaczyła autostopo­ wicza. - Honey, co ty robisz? - spytała Chantall. - Nie martw się, wszystko w porządku. Zjechała na pobocze i wysiadła, nie gasząc silnika. Autostopowicz ru­ szył w jej stronę. Na ramieniu miał wytartą płócienną torbę. 29

Nie chciała ryzykować życia i cnoty Chantal, zabierając zboczeńca, więc z uwagą przyglądała się chłopakowi. Miał niewiele ponad dwadzie­ ścia lat, miłą twarz, ciemne włosy, senne oczy i skąpy wąsik. Podbródek świadczył o słabości charakteru, ale uznała, że nie może go winić za, być może, wady przodków. Na widok wytartych drelichów wstąpiła w nią nadzieja. - Jesteś żołnierzem? - zapytała. - Nie. Zmarszczyła brwi. - Studentem? - Studiowałem przez jeden semestr w college'u w Iowa, ale mnie wylali. Skinęła głową. - Dokąd się wybierasz? - Do Albuquerque. Wydawał się niegroźny, ale czy tego samego nie dałoby się powiedzieć o wszystkich seryjnych mordercach, o których czytała w brukowcach Chantal? - Prowadziłeś kiedyś półciężarówkę? - Pewnie, nawet traktor. Moi starzy mają farmę niedaleko Dubuque. - Nazywam się Honey Jane Moon. - Śmiesznie. - Tak? Cóż, nie ja wybierałam te imiona, więc byłabym rada, gdybyś zachował swoją opinię dla siebie. - Zgoda. Gordon Delaweese. Wiedziała, że musi zaraz podjąć decyzję, a nie mogła sobie pozwolić na błąd. - Chodzisz do kościoła, Gordon? - Nie, już nie, ale kiedyś byłem metodystą. To nie to samo co baptysta, ale wystarczy. Wsunęła kciuki za szlufki dżinsów i posłała mu władcze spojrzenie, żeby od początku wiedział, kto tu rządzi. - Moja kuzynka Chantal i ja jedziemy do Kalifornii. Chantal ma prze­ słuchanie w studiu telewizyjnym i zagra w serialu. Jedziemy bez żadnych postojów, bo musimy tam być jutro o ósmej rano. Inaczej Chantal straci szansę. Jedno głupstwo i wykopię cię na zbity pysk, jasne? Gordon skinął głową tak niemrawo, że nabrała podejrzeń, iż jest rów­ nie tępy jak Chantal. Zaprowadziła go do samochodu i oznajmiła, że ma prowadzić. Popatrzył na nią i podrapał się w pierś. - Ile ty masz lat? - spytał. - Prawie dwadzieścia. W zeszłym tygodniu wyszłam z więzienia, sie­ działam za strzelenie pewnemu dupkowi w głowę. Więc jeśli masz trochę oleju w głowie, będziesz robił, co ci każę. 30

Nie odzywał się więcej. Cisnął torbę na platformę i tylko zamrugał na widok Chantal. Honey wsiadła od strony pasażera, spychając kuzynkę na środek. Zasnęła, zanim wrócili na autostradę. Obudziła się kilka godzin później. Ledwie zobaczyła, jakim wzrokiem patrzą na siebie Gordon Delaweese i Chantal Booker, zrozumiała, że po­ pełniła poważny błąd. - Ładna jesteś - oznajmił Gordon, rumieniąc się pod spojrzeniem Chantal. Położyła rękę na oparciu i pochyliła się ku niemu jak kwiat bawełny na wietrze. - Podobają mi się mężczyźni z wąsami. - Naprawdę? A już chciałem je zgolić. - Och nie, nie rób tego. Z tymi wąsami wyglądasz jak Burt Reynolds. Honey oprzytomniała w jednej chwili. Chantal paplała jak zauroczona nastolatka: - Podziwiam cię, że tak jeździsz po całym kraju i smakujesz życia. - Moim zdaniem trzeba zasmakować wszystkiego, jeśli się chce być artystą - odparł Gordon. Zjechał na lewy pas, żeby wyprzedzić gruchota w jeszcze bardziej opłakanym stanie niż ich pojazd. - Dotychczas nie poznałam żadnego malarza. Honey nie spodobał się miękki, uwodzicielski ton kuzynki. Nie czas na miłosne komplikacje. Dlaczego, do licha, Chantal zakochuje się w każdym napotkanym chłopaku? Uznała, że czas włączyć się do rozmowy. - To nieprawda, Chantal. Zapomniałaś już, że pewien malarz malował fresk przed Domem Strachów? - To nie to samo - skarciła ją Chantal. - Gordon jest prawdziwym ar­ tystą. Honey podobał się fresk na Domu Strachów, ale miała chyba niezbyt wyrafinowany gust. Gordon posłał Chantal kolejne dumne spojrzenie i Ho­ ney uznała, że czas najwyższy sprowadzić go na ziemię. - Ile obrazów namalowałeś, Gordon? - Nie wiem. - Ponad sto? - Nie, na pewno nie. - Ponad pięćdziesiąt? -Nie. Honey prychnęła pogardliwie. - Nie pojmuję, jakim prawem nazywasz się malarzem, skoro nie na­ malowałeś nawet pięćdziesięciu obrazów. - Liczy się jakość, nie ilość - odezwała się Chantal. 31