ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 152 618
  • Obserwuję933
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 241 573

Słoneczny skarb - Dodd Christina

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Słoneczny skarb - Dodd Christina.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK D Dodd Christina
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 90 osób, 66 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 328 stron)

PROLOG Somerset, Anglia, 1420 − Niemowlę jest dorodne i zdrowe, wasza wysokość. - Poło na podała Radolfowi kwilącego, owiniętego w płótno czerwonego noworodka. W jej głosie nie było entuzjazmu. Radolf zniecierpliwiony wziął od niej dziecko. - Poka mi je - rozkazał. Poło na wiedziała, czego pragnął i odchyliła płótno, by pokazać mu płeć dziecka. − Syn! - Patton, pierwszy rycerz Radolfa, pochylił się nad ramieniem swego pana i spoglądał z nieskrywaną zazdrością, a potem, gdy w wielkiej sali rozległy się męskie okrzyki radości, poklepał Radolfa po ramieniu. - Nareszcie syn, z włosami tak czarnymi jak twoje i z twoją odwagą. Syn. Radolfa przepełniała radość zmieszana z niedowierzaniem. Modlił się, pracował i planował ten moment od dnia, w którym król obdarował go dworem Clairmont i tytułem księcia. Na co komu ziemia i tytuły, jeśli nie ma syna, który by to odziedziczył? Uniósł dziecko w górę, obrócił się dookoła i krzyknął: - Oto wasz przyszły pan! Komnata wypełniła się okrzykami radości i dziecko zaczęło płakać. Radolf ostro nie opuścił syna i podał go poło nej, a potem otulił mu nó ki płótnem. - Dbaj o niego, eby miał ciepło i sucho. Wezwij mamkę, eby go karmiła, dopóki moja pani nie będzie miała pokarmu. Jej twarz stę ała i przytuliła dziecko do siebie. -Nie będzie z tym problemu, wasza wysokość. Przyjmując puchar z piwem, Radolf wzniósł pierwszy toast za zdrowie syna. Otarł usta wierzchem dłoni i skrzywił się. - Wiem, e Jocelyn chciała karmić go sama, ale mój syn nie mo e być głodny.

− Pańska ona nie będzie go karmić - powiedziała poło na. Radolf wzniósł kolejny toast i beknął. - Czy by zmieniła zdanie? - A potem przypomniał sobie, o kim mówi i roześmiał się. - Z pewnością nie Jocelyn. Jest tak upartą kobietą jak... − Jak ty mę czyzną - dokończył za niego Patton. Radolf przestał się uśmiechać i spojrzał na Pattona. Wielki mę czyzna zadr ał, widząc wściekłość w niebieskich oczach Radolfa. Skulił się i okazał strach przed jego wściekłością, a wtedy pan pozwolił mu się odprę yć. - Tak, mo e to prawda. - Wytarmosił Pattona za ucho. - Jocelyn jest równie uparta jak ja. Toast! - Wzniósł wysoko puchar. - Za Jocelyn, kochankę, gospodynię, uzdrowicielkę i jedyną onę, która dała mi syna. Mę czyźni wypili, ale poło na nadal tam stalą, tuląc do siebie niemowlę i wpatrując się w Radolfa z wyrzutem. O co chodzi tej wiedźmie? Nawet głupia poło na powinna wiedzieć, e to jest powód do świętowania. Poirytowanym tonem zapytał: - O co chodzi, ko- bieto? Czy nie dostałaś poleceń? − Tak, wasza wysokość, dostałam. Ale pomyślałam, e zechce pan się dowiedzieć, dlaczego pańska ona nie będzie karmić dziecka. Coś w jej głosie przypomniało mu o krzykach, dobiegających jeszcze godzinę temu z sypialni. Mę czyźni mówili, e wszystkie kobiety krzyczą podczas porodu - w końcu wiedzieli, o czym mówią. Radolf oddał puchar przechodzącemu obok słu ącemu. - Jocelyn ju próbuje wstać, prawda? Poło na w milczeniu potrząsnęła głową. Złapał ją za ramię. − Czy źle się czuje? − Nie, wasza wysokość. − A więc o co chodzi? - Wyszczerzył zęby. - Skąd ta ponura mina?

− Ona nie yje. - Poło na wypowiedziała te słowa ponurym, rzeczowym tonem. − Kłamiesz. Radolf wiedział, e kłamała. Jocelyn nie była du ą kobietą, ale była pierwszą z jego on, która odpłacała mu za wszystko z nawiązką. Nigdy nie tchórzyła, nigdy nie obawiała się jego wrzasku, nigdy nie krzywiła się na jego blizny czy temperament. Była pierwszą z jego on, która dała mu syna. -Kłamiesz. Nie wściekał się, ale poło na skuliła się w sobie. -Jest u niej ksiądz. - Mocniej przytuliła dziecko i zaczęta wycofywać się w stronę komnaty. - Będzie pan mógł zobaczyć ciało ony, gdy ją umyjemy i przygotujemy. Radolf ruszył za nią. - Kłamiesz. − Nie mo e pan tam wejść - powiedziała. - To nieodpowiedni widok dla mę czyzny. Z komnaty wyszedł ksiądz o smutnej twarzy. Radolf zwrócił się do niego. - Powiedz, e ona kłamie. Ksiądz był stary i nieco głuchy, ale najwyraźniej umiał radzić sobie z rozpaczą mę ów. - Mój synu, musimy poddać się woli Pana. − Poddać się? - Radolf nerwowo zaciskał i otwierał pięści. - Poddać się? - Mówiąc podniesionym głosem, ruszył w stronę komnaty. Ksiądz podskoczył do Radolfa i chwycił go mocno za tunikę. - Lepiej, ebyś tego nie widział! Radolf szedł, nie zwa ając na uczepionego do swojej tuniki księdza. Gdy stanął w drzwiach, podbiegły do niego zapłakane pokojówki Jocelyn i zasłoniły mu widok. - Wasza wysokość, nie mo e pan - krzyknęły. Mógł. Le ała na łó ku, samotna, zimna, biała, nieruchoma, ze złotymi włosami zlepionymi od potu. To nieprawda. To nieprawda.

Purpura rozlała się po prześcieradle. Bystre, błękitne oczy, które tak często go prowokowały, były zamknięte i zapadnięte w głąb czaszki. To nieprawda. Jej kształtne nogi były wykręcone, jakby kości nie wytrzymały wysiłku przy porodzie jego syna. Syna, którego pragnął najbardziej na świecie. To nieprawda. Coś - ktoś - uderzył go w plecy i szarpnął, a stanął twarzą do drzwi. Ktoś stał przed nim i ciągnął z powrotem do holu. Radolf dostrzegł go mimo mgły zasnuwającej mu oczy. Patton. Poruszał ustami i jakby z oddali dochodziły jego słowa pełne pocieszenia. -Zawsze mo esz wziąć sobie nową onę. Przecie robi- łeś to ju wcześniej. Miałeś pecha i eniłeś się z takimi, które nie mogły donosić dziecka, ale Jocelyn urodziła ci syna i następna ona równie da ci potomka. W trzewiach Radolfa wzbierał krzyk, który wybuchł z taką siłą, e mę czyźni zebrani w sali przerazili się. - Nie! - Jednym uderzeniem powalił Pattona na podłogę. - Nie! - Chwycił ławę i rzucił ją na stół, przewracając dzbany i puchary. W powietrzu rozeszła się woń piwa. - Nigdy więcej! Jego wzrok padł na poło ną; ruszył w jej stronę. Kuląc się w sobie, usiłowała ochronić dziecko własnym ciałem. - Głupia krowo - powiedział z nienawiścią. Delikatnie okrył syna i pogładził go po włosach tak samo czarnych, jak jego włosy. - Nie skrzywdziłbym dziecka. Jocelyn oddała ycie za to dziecko i przez to jest dla mnie jeszcze bardziej drogocenne. - Potem, patrząc poło nej w oczy, rozkazał: - Znajdź mu najlepszą mamkę w Anglii. Mleko ma być czyste i słodkie. Opiekuj się dobrze moim synem, bo to jedyny syn, jakiego będę miał i jeśli umrze, ty równie umrzesz. − Tak jest, wasza wysokość. - Poło na dygnęła, a potem, gdy machnął ręką, pobiegła do komnaty wykąpać dziecko. Radolf chwiejnym krokiem podszedł do masywnego krzesła i opadł na nie cię ko.

Spojrzał na symbol swojej władzy: ciemne drewno, ozdobne rzeźbienie, obicie, które chroniło jego szacowny tyłek, i przypomniał sobie. Przypomniał sobie, jak Jocelyn artowała z jego dostojeństwa. Przypomniał sobie, jak sadzał ją sobie na kolanach, jak obiecał jej, e dostanie od niego swoje krzesło, jeśli urodzi mu syna. To nieprawda. Złapał krzesło i uniósł je do góry. Zaniósł je do okna. Nie zmieściłoby się w małym otworze okiennym, więc uderzał nim o kamienną ścianę, a połamał nogi i oparcie. Wyrzuciwszy je przez okno, nasłuchiwał czy rozbije się o ziemię. Deszczułki. Zwykłe deszczułki. Prawda. Ju na zawsze. Jocelyn nie yje. Oddała ycie za jego syna, za dwór Clairmont i za niego, i ju nigdy adna kobieta nie będzie godna tego, by zostać oną księcia Clairmont. Unosząc w górę pięść, zło ył przysięgę, która miała go obowiązywać. - Na ycie syna mojej słodkiej Jocelyn przysięgam, e poruszę niebo i ziemię, aby zatrzymać dwór Clairmont - na zawsze. ROZDZIAŁ 1 Somerset, Anglia, kwiecień 1816 − Nocami po korytarzach dworu Clairmont spaceruje duch. Panna Sylvan Miles jedną ręką przytrzymywała czepek, a drugą wstą ki, gdy dwukółka pokonywała kolejne wzgórze. Chichocząc, odpowiedziała: - Byłabym rozczarowana, gdyby tak nie było. Woźnica wzruszył szerokimi ramionami. - Tak, mo e się pani śmiać. Słaba kobieta mo e się śmiać, dopóki nie stanie twarzą w twarz z upiornym księciem.

Jasper Rooney zabrał ją z zajazdu niecałe dwie godziny temu, a ona uznała go za upartego, młodego człowieka bez wyobraźni. Teraz jednak zastanawiała się, czy przypadkiem jego wyobraźnia nie jest zbyt wybujała. Powtarzając sobie, e nie powinna go zachęcać, usiłowała ignorować wzbierającą w niej ciekawość. Obserwowała wrzosowiska, przez które mknęła elegancka dwukółka. Wdychała zapach oceanu, do którego się zbli ali, i kuliła ramiona przed chłodną bryzą. W końcu nie wytrzymała. - Widziałeś tego ducha? − Tak, widziałem. Myślałem, e postradałem zmysły, gdy ujrzałem, jak się przechadza po swoich pokojach. Opowiedziałem o tym naszemu wielebnemu Donaldowi, a on na to, e nie jestem pierwszym, który go widział. To duch pierwszego księcia Clairmont. Jego głos i ciało dr ały ze wzburzenia, ale Sylvan się nie bała. Widziała w yciu o wiele gorsze rzeczy ni duch. − Skąd to wiesz? - spytała ostro. - Zapytałeś go o nazwisko? − Nie, panienko. Ale wygląda tak samo, jak portret Radolfa. Przera ający mę czyzna, wielki i silny. Wojownik z buławą i mieczem. Wyszczerzyła zęby, wiedząc, e woźnica nie mo e zobaczyć jej miny. - Jeśli nosi buławę, to będę starała się go nie spotkać. Wojownicy mnie nudzą. − Nie okazuje pani szacunku, panienko – zbeształ ją Jasper. − Nie pierwszy to zauwa yłeś - Sylvan przyznała mu rację. Kiedy powóz wjechał na szczyt wzgórza, krzyknęła: - Proszę się zatrzymać! Jeszcze zanim Jasper zatrzymał powóz, zeskoczyła na ziemię. Jej oczom ukazał się stary las, wrzosowiska, klify i dziki ocean. Stanęła w świe ej trawie i wdychała jej zapach. Tu obok rosły wrzosy i paprocie, za nimi ocean poddawał się rozkazom wiatru. W oddali widziała kwadraty zaoranej ziemi, na której jeszcze nic nie zdą yło wzejść. Kilka łodzi rybackich kołysało się na falach między skałami. Przyciskając ręce do piersi, usiłowała zdusić w sobie okrzyk radości. Czuła się, jakby wróciła do domu, ale nigdy wcześniej tu nie była.

− To straszne odludzie, zapomniane przez Boga, prawda? - W głosie woźnicy pobrzmiewała nadzieja, e mu przytaknie. - Większość pań tak reaguje. Wio- złem takie, które chciały zawrócić ju tutaj, ale zawsze jechały dalej. − Nigdy nie widziałam czegoś podobnego. - Jej płuca wypełniało świe e, rześkie powietrze, którym się upajała. Miała ochotę biegać i tańczyć, stanąć na najwy szym klifie i skoczyć z nadzieją, e uniesie ją wiatr... i delikatnie opuści na ziemię, by mogła odpocząć i zebrać siły. − Miały nadzieję, e zniosą horror dworu Clairmont dla presti u i bogactwa księcia - mówił dalej Jasper. - Oczywiście nie mo e pani wyjechać. Jego wysokość powiedział, e jest pani nową pielęgniarką lorda Randa. Odpocząć. Bo e, ile by dała za przespaną noc. − Powiedziałem mu, e to było nierozsądne. Wcześniej pielęgnowali go mę czyźni. To było stosowne, ale nie mogli poradzić sobie z lordem Randem. Drwina w głosie Jaspera przykuła jej uwagę. - Poradzić sobie z lordem Randem? Co chcesz przez to powiedzieć? − Napady wściekłości, wrzaski i przekleństwa przepędziły czterech silnych mę czyzn w ciągu ośmiu miesięcy. Jak kobieta ma sobie z tym poradzić? - Spojrzał na nią z pogardą. - Zwłaszcza taka drobna jak pani. Sylvan stała jak wryta, usiłując nie poddać się ogarniającemu ją poczuciu, e została oszukana. Garth Malkin, obecny ksią ę Clairmont, twierdził, e jego brat jest inwalidą. Sugerował, e zły los odebrał lordowi Randowi chęć do ycia. Roztoczył obraz spolegliwego człowieka, z którym nale ało obchodzić się delikatnie. Ksią ęce zapewnienia były jedynym powodem, dla którego zdecydowała się na przyjazd, poniewa ostatnie spotkanie z lordem Randolfem Malkinem pozostawiło blizny w jej duszy. Jednak nie mogła znieść myśli, e błękitne oczy Randa blakną, a jego sprę yste ciało wiotczeje. Wyobra ała sobie, e powoli uda się jej przywrócić go

do ycia, wywołać uśmiech na jego bladych wargach i jeszcze raz obudzić jego duszę. Ale Jasper sugerował... − Panienka się waha? Wahanie. Wahanie jest dla tchórzy i damulek, nie dla panny Sylvan Miles. Wyprostowała ramiona, spojrzała na Jaspera i uśmiechnęła się. - Będziesz musiał poczekać, eby się przekonać. Spuścił wzrok, a potem na jego ustach pojawił się uśmiech. - Mo e pani sobie poradzi. W końcu jego wysokość nie jest głupcem, prawda? - Zszedł na dół i podał jej olbrzymią rękę. - Lepiej niech pani wsiada do powozu. Sylvan nie poruszyła się. - Gdzie jest dwór? − Musimy przejechać przez wieś, wokół wzgórza i pod górę. Czterysta lat temu lord Radolf wybudował ten dwór frontem do oceanu, więc okna łomoczą przy najmniejszym powiewie wiatru. Gdy nadchodzi sztorm, mamy szczęście, jeśli udaje się nam utrzymać ogień w kominku i nie zadymić domu. Pierwszy ksią ę zachowywał się tak samo, jak dzisiejsi Clairmontowie. Nie uznawał zdrowego rozsądku ani wygody, interesowały go jedynie walka i wyzwania. Cała cholerna rodzinka jest mocno stuknięta. A to dopiero było ciekawe. - Dlaczego tak mówisz? − Lepiej niech pani wsiada. Będą pani wyglądać w posiadłości. Nie miał zamiaru jej odpowiedzieć. Najwyraźniej ałował swojej niedyskrecji, nie powinna więc bardziej na niego naciskać. Wprawdzie nie była damą, ale guwernantka wychowała ją jak damę. A damy nie słuchają plotek słu by. Sylvan zawsze uwa ała, e w ten sposób omija ją wiele przydatnych informacji, ale w ten sposób pewnie przemawiało przez nią prostackie pochodzenie. Stanęła na stopniu i wsiadła do powozu bez pomocy Jaspera. Jasper westchnął cierpliwie i wdrapał się na miejsce dla woźnicy. Był niesamowity. Powinien był zostać farmerem. Albo ołnierzem. -Byłeś pod Waterloo?

− Tak, panienko. Byłem osobistym ordynansem lorda Randa. - Gdy zje d ali krętą drogą, powiedział coś do pary pięknych koni. - Właściwie nadal jestem. Zmieniam mu pościel, dbam o jego ubrania, myję go i ubieram. − Pewnie tak e go wozisz. − On nie wychodzi, panienko. − Naprawdę? - Wyprostowała się. - Jak zatem dowiaduje się o rzeczach, które go interesują? − Na przykład jakich? − No có - usiłowała coś wymyślić - takich jak wydarzenia ze świata? Wygnanie Napoleona i temu podobne. − Przynoszę mu londyńskie gazety, gdy do nas docierają. − A co z... och... sprawami posiadłości? − Mówię mu to, co powinien wiedzieć. Być mo e Garth martwił się nie bez powodu. Mo e lord Rand faktycznie podupadł na zdrowiu. Ponownie otaksowała Jaspera. - Jest więc od ciebie cał- kowicie zale ny. Dbasz o niego, gdy w posiadłości nie ma pielęgniarki. Powiedz mi, w jakim jest stanie. − Nie chodzi. Jasper w swej bezpośredniości był niemal niegrzeczny, ale Sylvan nie poczuła się ura ona. Jeśli był pod Waterloo, to z pewnością opatrywał ranę lorda Randa i wiedział o jego stanie więcej ni ktokolwiek inny. Jasper udowodnił ju , e czuje się opiekunem rodziny. Mo e opowieść o duchu była bujdą, która miała ją odstraszyć. − Co to? - Wskazała na smugę ciemnego dymu rozciągającą się ponad horyzontem. − Przędzalnia. − Na ziemiach Clairmontów? - Śledziła wzrokiem smugę dymu, a rozwiały ją silne podmuchy wiatru. - Niemo liwe. Ksią ęta nie zajmują się handlem.

A ju na pewno nie miły, przystojny Garth. Jedynie kupcy. Potem kupują tytuł barona i wystawiają swoje córki na mał eńskim targu w nadziei, e znajdą tytuł odpowiadający ich majątkowi. − No có , tego nie wiem, panienko. Mogę tylko mówić o jego wysokości. Co za milczek! - pomyślała z irytacją. Równie dobrze mogła pogrą yć się w domysłach. Jasper nie zamierzał nic jej powiedzieć. Powóz telepał się po wyboistej drodze. Jechali wśród pól uprawnych, gdzie chłopi orali i siali, a później przez uroczą wieś z kilkoma sklepami i domami. Wyglądała na dobrze utrzymaną i kwitnącą, jak miejsce, które Sylvan sobie wyobra ała, ale nie wierzyła, e istnieje. Gdy przeje d ali, kowal przyjrzał się jej badawczo, a potem pomachał na powitanie, ona równie mu pomachała. Jak powrót do domu. − Zbli amy się do posiadłości. - Jasper wskazał batem. - Za tym rogiem będzie mo na ją zobaczyć. Zobaczyła i adna etykieta nie była w stanie powstrzymać jej okrzyku: - Litości! Dom poło ony był na szczycie kamienistego wzgórza, jak średniowieczny okręt wojenny opierający się ywiołom. Ka dy następny ksią ę miał najwyraźniej inny pogląd na temat stylu i dobrego smaku, a niektórzy, jak twierdził Jasper, musieli być szaleni. Plątanina kominów, okien i rzeźbień nie była w stanie odwrócić uwagi od pomieszania w elewacji szarego kamienia, piaskowca i marmuru. − Wygląda - Sylvan odezwała się z zadziwieniem -jakby wielkie dziecko kopnęło fundamenty, a później próbowało je ustawić na miejsce. − Większość gości jest przera ona. - Jasper wyprostował się na koźle. − Przera ona. - Przejechali aleją rozło ystych kasztanowców, zza których prześwitywały stalowe szczyty, a później przez wrzosowiska. Minęli zakręt i

ich oczom ukazał się dwór w całej okazałości. W adnym stopniu nie przypominał nowego domu jej ojca, zaprojektowanego i urządzonego przez najlepszych fachowców w Anglii, a jednak dwór Clairmont wydał się jej przyjazny -jej, córce kupca. Zatrzymali się przy stopniach prowadzących na taras, z którego wchodziło się do domu. Wpatrywała się w strzelistą konstrukcję. - Jestem przera ona. Nigdy nie widziałam niczego podobnego. Jest chaotyczny, prymitywny. Jest... Drewniane krzesło wyleciało przez wysokie, wąskie okno na pierwszym piętrze i spadło na taras. − Mo liwe, e będzie jeszcze gorzej - dokończył za nią Jasper. - Pewnie słyszał, e pani przyje d a. Chłopcy podbiegli do koni, a z domu dobiegał niski, wściekły głos. - Kobieta? − Sprowadziłeś mi strachliwą kobietę? - Za krzesłem poleciała szklana statuetka, która rozbiła się na drobne kawałeczki, przypominające deszcz w bezchmurny dzień. Jasper zeskoczył z siedzenia i wbiegł po schodach, zapominając o swych obowiązkach wobec Sylvan, ale nie miała mu tego za złe. Mogła dzięki temu przyjrzeć się całej sytuacji. Biorąc się w garść, wysiadła z powozu. Zdjęła rękawiczki i czepek, i poprawiła włosy. Przez jedno z okien dobiegły ją protesty. - Co, do cholery, chcesz osiągnąć z pomocą kobiety? − Oddaj mi to! - Przez otwarte okno wyraźnie słyszała odgłosy utarczki. − Tak, okradaj kalekiego człowieka. − Gdybyś zechciał ją poznać... Sylvan poznała głos Gartha, ale rozpoznała równie drugi głos. Gdy słyszała go wcześniej, brzmiał trochę pogardliwie z niezamierzoną nutą atencji. Teraz

głos się zmienił, ale pamiętała go z pola bitwy i ze szpitala. Słyszała go w głosie ka dego ołnierza, którego niesiono na amputację. Wściekłość i ból, pogarda i strach. Nie chciała znowu doświadczać tych emocji. Przez ostatnie jedenaście miesięcy usiłowała zapomnieć, wiedząc, e nigdy jej się to nie uda. Uciekaj! -podpowiadał jej zdrowy rozsądek. Uciekaj, zanim uwięzi cię tu twoje niemądre współczucie. Ale jej stopy ruszyły naprzód. Zawołaj Jaspera i powiedz mu, e zmieniłaś zdanie. Uciekaj! Powoli weszła na schody, przez cały czas słysząc wściekły głos Randa i strofujący Gartha. Przez okno wyleciał wazon pełen kwiatów i rozbił się tak blisko niej, e woda ochlapała jej pantofle i suknię. Lord Rand musiał ją dojrzeć i tym razem wycelował, zanim rzucił. To był znak, e powinna odejść, ale zamiast tego podniosła jedną z ró i poszła dalej, ukrywając zdenerwowanie pod maską opanowania. Maską, którą opanowała do perfekcji na polu walki. W drzwiach Jasper gestykulował z o ywieniem. - Proszę wejść, panienko. Szybko! Nigdy nie widziałem go w takim stanie, ale mo e gdy zobaczy, jaka z pani urocza kobieta, przypomni sobie o dobrych manierach. Sylvan miała ochotę roześmiać się z naiwności Jaspera. To tylko dowodziło, jak bardzo kaleki mę czyzna był niezrozumiany. Jej wygląd nie ułagodzi bestii, a tylko rozjuszy, poniewa aden mę czyzna nie chce, aby kobieta widziała go słabym i bezradnym. Naprawdę powinna podjąć decyzję i zrezygnować, zanim wejdzie do środka, ale gdy stała i wahała się, znowu doświadczyła ciepła towarzyszącego powroto- wi do domu. Dwór Clairmont pociągał ją i przekroczyła próg. − Zabrać płaszcz, panienko? - Szeroko uśmiechnięta pokojówka dygnęła, gdy Sylvan zdejmowała płaszcz i podała go wraz z rękawiczkami i kapeluszem.

− Dziękuję - powiedziała Sylvan. Szeroki marmurowy hol ciągnął się a do schodów i prowadził do kilku pomieszczeń. Miała wra enie, e drzwi roz- rastają się, gdy dwóch mę czyzn i trzy kobiety skierowali na nią wzrok. Sylvan zatrzymała się. Atrakcyjna, mo e pięćdziesięcioletnia, kobieta narzekała wysokim, poirytowanym głosem. - Mówiłam Garthowi, e to było nierozsądne. Nie wiem, dlaczego mnie nie słucha. − Mo e dlatego, mamo, e jest księciem, a ty jesteś jedynie szwagierką dawnego księcia. Sylvan spojrzała ostro na młodego mę czyznę, który stał z matką w drzwiach do salonu i poklepywał ją po dłoni. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i mrugnął. - James Malkin, do pani usług. A to moja matka, lady Adela Malkin. − Dlaczego nie powinien mieć opieki? - Sylvan zwróciła się do kobiety. − Nie potrzebujemy do opieki kobiety - poprawiła ją lady Adela. - Nie wątpię, e jest pani urocza i łagodna, ale poprzedni opiekunowie traktowali go z pobła aniem, on tymczasem potrzebuje, aby ktoś wbił mu trochę zdrowego rozsądku do głowy. − To nie jest zły chłopiec. Po prostu trudno mu się przystosować. - Cichy głos nale ał do siwej, wykwintnie ubranej kobiety o łagodnej twarzy. W holu rozległ się kolejny wybuch gniewu i lady Adela cofnęła się. - Jeśli się nie uspokoi, trzeba będzie go oddać. − Oddać go! Och, Adelo, jak mo esz? Druga kobieta - matka Randa, domyśliła się Sylvan - przegrała walkę, by zachować spokój i dwie du e łzy spłynęły jej po policzkach. − Czy to jest prawdopodobne? - Sylvan spytała Jamesa, zamiast zwrócić się do dwóch kobiet.

− Niemo liwe - odparł zdecydowanie James. -Jednak muszę przyznać rację matce. Wszyscy próbowaliśmy obchodzić się z nim łagodnie, a on jest coraz bardziej wściekły. Mo e przydałoby mu się, eby ktoś nim trochę potrząsnął. Trochę potrząsnął. Pomyślała o tym i ruszyła dalej. Jasper prowadził ją korytarzem w lewo, a jego buty stukały o wypolerowaną posadzkę. Podprowadził ją pod drzwi, które wyglądały na drzwi do gabinetu - gabinetu, który został zamieniony w sypialnię. Głośno westchnął i otworzył szeroko drzwi. Drzwi. Jeśli przez nie wejdzie, podejmie zobowiązanie. Gdy się wahała, świeczka uderzyła o framugę drzwi, a kolejne sześć wylądowało na przeciwległej ścianie. Jasper uchyliwszy się, policzył świece i oznajmił: - To wszystkie w tym kandelabrze, panienko. Jest pani przez chwilę bezpieczna. Więc Sylvan weszła do środka. Nie zwracała uwagi na ksią ki walające się po podłodze i puste miejsca na półkach. Nie zwracała uwagi na poprzewracane meble i resztki ozdób, które kiedyś zdobiły ten pokój. Zignorowała księcia Clairmont o czerwonej twarzy, który ściskał w dłoni laskę i mamrotał przeprosiny. Patrzyła wyłącznie na mę - czyznę siedzącego na wózku. Oczy Randa błyszczały demonicznie, gdy się jej przyglądał. Jego czarne włosy sterczały, jakby je szarpał. Wózek musiał zostać skonstruowany spe- cjalnie dla niego, aby zmieściło się na nim jego ylaste ciało i długie nogi. Wiedziała, e są długie, poniewa miał na sobie czarny jedwabny szlafrok. Szlafrok, który rozchylił się i ukazał, e poza spodniami nie miał na sobie nic. Wygiął się. Szlafrok opadł z jednego ramienia, ukazując ciało mę czyzny przyzwyczajone do ustawicznego noszenia broni. Miał muskularną klatkę, a gdy ponownie spojrzała na jego twarz, dostrzegła na niej złośliwy uśmieszek. Czy uwa ał, e nigdy wcześniej nie widziała półnagiego mę czyzny? − Na Boga, Rand, okryj się. - Garth rzucił się w jego stronę, próbując okryć jego pierś szlafrokiem.

Rand odepchnął go, nadal patrząc wyzywająco na Sylvan. Jedynie jego dłonie, zaciśnięte na drewnianych kołach wózka tak mocno, e pobielały mu palce, zdradzały wzburzenie. Nie miała zamiaru ałować Gartha. Nie miała zamiaru ałować nikogo, poza mę czyzną, który nie akceptując jej nie akceptował siebie. Podając mu ró ę, powiedziała: - Jak na kalekę, jest pan całkiem przystojny. Przyjął ró ę, a potem rzucił ją na ziemię. - Wyglądasz prawie normalnie, jak na pielęgniarkę. Błysnęła zębami w uśmiechu. Odpowiedział tym samym. Zastanawiała się, czyj uśmiech był bardziej wyzywający. - Có za nieznośne zachowanie - zauwa yła. - Od dawna pan nad tym pracuje? Jego uśmiech zblakł nieznacznie. - Niewątpliwie będę miał sposobność poćwiczyć podczas twojej krótkiej wizyty. − Nie jestem tu z wizytą - odparła oschle. - Gdybym miała ochotę na wizytę, zatrzymałabym się u kogoś lepiej wychowanego. Jestem tu zatrudniona i muszę zapracować na swoje wynagrodzenie. Jego nozdrza zadr ały i zacisnął usta. - Zwalniam cię. − Nie mo e pan. Nie pan mnie zatrudnił. Gwałtownym ruchem chwycił ksią kę i rzucił nią w okno. Odłamki rozbitej szyby wpadły do pokoju. Uchyliła się, a on zarechotał. Zirytowało ją to i potwierdziło wstępną ocenę. Adela miała rację. Ten mę czyzna potrzebował czegoś. Czegoś innego. Czegoś poza troskliwą opieką i łagodnością. A jeśli będzie się tak zachowywał, ona będzie kobietą, od której to dostanie. Rand prowokacyjnie wyrzucił przez okno kolejną ksią kę. I tym razem szkło rozprysło się po pokoju. Garth zaklął i odskoczył. Rand strzepnął z siebie odłamki szyby, jak pies strzepujący wodę z sierści.

Drobiny szkła opadły na włosy Sylvan. Kiedy je wyciągała, skaleczyła się w palec. − Och, panno Sylvan. - Garth zrobił krok naprzód i rozbite szkło zachrzęściło pod jego butami. Na jego twarzy malowało się przera enie i rozczarowanie. - Niech Betty to obejrzy. − Nie! - Patrząc na zadowoloną minę Randa, domyśliła się, e Garth ju się poddał. − Po prostu nie zdawałam sobie sprawy, czego pragnie lord Rand. Teraz ju wiem i nigdy o tym nie zapomnę. - Z satysfakcją zauwa yła, e uśmiech na twarzy Randa zblakł. - Lordzie Rand, jeśli chciał pan zaczerpnąć świe ego powietrza, wystarczyło po prostu poprosić. Wybijanie okien wydaje się prze- sadą, ale tym łatwiejsza będzie moja praca, skoro z taką łatwością wyra a pan swoje yczenia. - Podeszła do niego zdecydowanym krokiem. Cofnął się niepewnie. Z łatwością obeszła wózek i chwyciła za rączki z tyłu. − Co robisz? - spytał ostro. − Zabieram pana na świe e powietrze. − O nie, moja pani. Nie wolno ci! Złapał koła z całej siły, ale cofnęła wózek, a potem ruszyła do przodu. − Aj! - Spojrzał na swoje dłonie. Pchała go w stronę drzwi, przeje d ając po ksią kach i rozgniatając szkło. - Prze yje pan. Rand ponownie złapał za koła, wózek zwolnił, ale szprychy ścisnęły jego palce, a tarcie podra niło otarte dłonie. Nie mieściło mu się w głowie, e ta kobieta tak postępuje. Od miesięcy nie był na dworze. Lekarze sugerowali, e powinien wychodzić. Jego matka błagała przymilnie, ciotka Adela gderała, Garth i James dokuczali. Ale nikt nie odwa ył się potraktować go tak bezceremonialnie.

A teraz ta niepozorna kobietka pchała go w stronę holu, gdzie wszyscy będą się na niego gapić. Ponownie chwycił za koła i wózek niemal się zatrzymał. Słyszał za sobą jej sapanie, gdy usiłowała przełamać jego opór. Czuł we włosach jej ciepły oddech, a na plecach jej piersi, gdy zaparła się z całych sił o wózek. Przegrywała. On wygra, a pierwsza bitwa jest najwa niejsza. Wtedy wózek ruszył do przodu z taką siłą, e jego ręce poleciały do góry, a on się zachwiał. Garth odsunął się i otrzepał dłonie. - Przyda ci się spacer, Rand - powiedział. - Szkoda, e nie pomyślałem o tym wcześniej. − Dziękuję, wasza wysokość. - Kobieta pchała go naprzód. − Ale wasza wysokość. Lord Rand nie chce wychodzić na zewnątrz. Jasper wydawał się zaniepokojony, a to nieoczekiwanie jeszcze bardziej rozzłościło Randa. Oddany sługa, człowiek, który towarzyszył mu w bitwie, był jak nadopiekuńcza stara baba, której się wydaje, e mo e kierować jego yciem. Wszyscy myśleli, e mogą kierować jego yciem, nawet brat i ta, po al się Bo e, pielęgniarka. Nie czuł ju jej ciała na swoich plecach, ale wiedział, e nadal jest za nim i pcha wózek. Pcha i pcha. Pchała go za róg, do głównego holu. Słu ba gapiła się, usiłując zachować pozory dyskrecji. Jego rodzina przyglądała się jawnie, zebrawszy się w holu. − Garth, kochanie. Rand, kochanie. O Bo e! - Jego matka szczebiotała z szerokim uśmiechem na twarzy. − Dobrze cię widzieć, kuzynie. - James odezwał się tym samym ciepłym, pełnym wsparcia tonem, którego u ywał od czasu, gdy Rand, bezu yteczny kaleka, wrócił z wojny. Po raz pierwszy w yciu Rand go zawiódł, i to srodze. James nie patrzył Randowi w oczy od czasu bitwy pod Waterloo. − Rand. - Stosowny, elegancko wymodulowany głos ciotki Adeli dźwięczał w jego uszach jak kościelny dzwon. - Zakryj się. Zachowujesz się nieprzyzwoicie!

Od jakiegoś czasu nic tak go nie bawiło, jak obra anie ciotki Adeli. Jej oburzenie w jakimś stopniu przywracało mu równowagę psychiczną. Wyszczerzył zuchwale zęby. − Widzę, e nie da się z tobą rozmawiać - zagderała. - Pomyśl przynajmniej o Clover Donald i jej niewinnej naturze. Jest zszokowana. Rand dostrzegł onę pastora, zerkającą na niego z odległej części pokoju. Była szarą myszką, zbyt nieśmiałą, aby zdobyć się na coś więcej ni zerkanie zza pleców jego matki, ciotki Adeli, Jamesa i samego wielebnego Donalda. − Pewnie nie bawiła się tak dobrze od lat - odparł Rand i pomachał ręką. - Witaj, moja droga. Bradley Donald, wysoki blondyn, ubrany na czarno, bardzo powa nie traktował swoje powołanie, zwłaszcza jeśli chodziło o jego bojaźliwą onę. Obracając się na pięcie, zasłonił jej oczy dłonią. - Grzesznik - zawyrokował. Gdy pojechali dalej, Rand się odprę ył. To było zabawne. A potem dostrzegł Jaspera, który z mocno zaciśniętymi ustami otworzył na oście frontowe drzwi. Bo e, naprawdę wywo ono go na zewnątrz. On, który uwielbiał spacery i jazdę konną, był wywo ony na wózku inwalidzkim przez pielęgniarkę, jak jakiś bezbronny robak, który potrzebuje ochrony. On, który był najsilniejszy ze wszystkich rówieśników. On, który był najszybszy i najbardziej ywotny, w którym rodzina pokładała największe nadzieje. Wywo ono go na zewnątrz i wszyscy się zebrali, aby go zobaczyć. Śmiać się z niego. − Proszę - wymamrotał, chwytając za oparcie wózka. Wywiozła go przez drzwi na słońce, jakby go nie słyszała. Mo e nie słyszała. Mo e dzięki jej problemom ze słuchem nie wyszedł na ałosnego głupca, na którego wyglądał.

Poczuł silny podmuch wiatru, ale jednocześnie promienie słoneczne przyjemnie muskały jego twarz, nogi i tors. Dwa ogary podniosły się, przeciągnęły i podeszły, aby obwąchać jego ręce. Zapomniał ju , jak przyjemnie było je głaskać, poniewa nie wolno im było wchodzić do domu. A poza tym, ilu obcych mogło go zobaczyć, gdy siedział na tarasie. − Proszę mi przynieść płaszcz - kobieta zwróciła się do słu by. - I byłabym wdzięczna, gdybyście znieśli to ze schodów. Rozejrzał się wokoło i uświadomił sobie, e mówiła o jego wózku. − Co, do cholery, masz zamiar zrobić? - warknął. − Pomyślałam, e moglibyśmy pójść na spacer. -Kobieta wzięła od słu ącej czepek i zawiązała go pod szyją. - Z przyjemnością popatrzyłabym na Atlantyk. Garth nawet nie mrugnął. Zachowywał się tak, jakby Rand regularnie jeździł na wózku po okolicy, obnosząc się ze swoją bezradnością, eby wszyscy mogli się z niego śmiać. Ukochany brat Randa zdradził go, kiwając na Jaspera. - Znieś go ze schodów. Rand oczekiwał, e Jasper znowu się sprzeciwi, ale ten darzył księcia Clairmont nale nym szacunkiem. Jasper machnął na dwóch słu ących i powiedział: - Niech ka dy chwyci za jedno koło. - Pochylił się. - Ja złapię za podpórkę na nogi. Rand walnął go pięścią. Jasper wylądował siedzeniem na kamieniach. Siła ciosu przechyliła Randa do tyłu. Kiedy odzyskał równowagę, zobaczył, e Jasper trzyma się za szczękę, a dwóch słu ących skuliło się ze strachu. Jasper opuścił rękę i dostrzegł na dłoni krew, a potem dotknął zębów. - Nadal ma pan niezły prawy sierpowy, lordzie Rand. − Spróbuj jeszcze raz mnie podnieść, a przekonasz się, jaki jest lewy. Jasper odezwał się z wyrzutem przez opuchnięte wargi. - Lordzie Rand, ja tylko wykonuję swoje obowiązki.

Zaślepiła go furia. - Twoim obowiązkiem jest mnie słuchać. Sylvan zało yła rękawiczki. - Zachowuje się pan jak wściekły pies. − A ty jak jędza. Wiatr cicho zawodził, psy lizały się, ale poza tym wszyscy milczeli. Stojący przy drzwiach Garth warknął. - Och, Rand. Rand kochał brata. Naprawdę. Wiedział, e Garthowi chodziło wyłącznie o jego dobro, ale Garth nie rozumiał - nie mógł zrozumieć rozpaczy i upokorze- nia, którego doświadczał Rand. Nikt tego nie rozumiał, ale Randowi nie sprawiało przyjemności upokarzanie Gartha brakiem manier. W rzeczywistości upokarzał sam siebie. Nie chciał się jednak do tego przyznać. eby nie dać satysfakcji tej kobiecie. - Bo jest - burknął Rand. − Zdarzało się, e nazywano mnie gorzej. - Kobieta, najwyraźniej niewzruszona, zapięła płaszcz. - I to znacznie bardziej szacowni mę czyźni. Czy nic nie było w stanie jej zniechęcić? Jasper wyciągnął ręce i dotknął podpórki na nogi, a kiedy Rand tylko na niego spojrzał, kiwnął na słu ących. W milczeniu znieśli Randa z tarasu, a potem przez podjazd do ście ki, która prowadziła nad ocean. − Proszę iść w tę stronę, panienko. - Nie kryjąc niezadowolenia, Jasper wskazał na plamę błękitu, która przebijała przez korony drzew. - To całkiem równa ście ka, więc nie powinna pani mieć kłopotów, tylko proszę nie schodzić na pla ę, bo będzie pani trudno wepchnąć lorda Randa z powrotem. Stanęła z tyłu wózka. - Dziękuję, Jasperze. − Udało ci się oczarować mojego brata, prawda? -spytał ostro Rand. - Ale ze mną się to nie uda. − Wątpię, eby wysiłki były warte zachodu. - Jednym brutalnym pchnięciem ruszyła wózek z miejsca, a potem ście ką skierowała się w stronę oceanu. Przez wieki ksią ęta Clairmont jeździli konno tą ście ką, przemierzali aksamitne trawniki pełne kolorowych, kwitnących peonii. Koła wózka

podskakiwały na nierównościach, a on razem z nimi, z grymasem triumfu na twarzy. To ci dopiero pielęgniarka, która traktuje pacjenta z taką obojętnością. Pewnie była jedną z tych dziewuch, które wypijały whisky swoich pacjentów, podawały im lekarstwo, kiedy sobie o tym przypominały i puszczały się z bogatymi pacjentami. Szkoda, e z nim nie mogła się puszczać. Du o by dał, aby móc zobaczyć tę twarzyczkę na swojej poduszce. Pokazałby jej, kto tu wydaje rozkazy. Przynajmniej... w ten sposób. Dotarli na szczyt łagodnego klifu, który prowadził na pla ę. Wspinał się na niego od szczenięcych czasów. Pierwsza część ście ki była tylko zagłębieniem przechodzącym w rozległą płaszczyznę, na której często siadywał. Ale potem ście ka zaczęła się gwałtownie zapadać, ostro zawijać w prawo i w lewo, i zejście stało się mo liwe jedynie dla tych ze zdrowymi nogami. Kiedyś uwielbiał to miejsce. Teraz złapał za koła i rozglądał się wokół przestraszony. Klify zamykały pla ę z dwóch stron i tworzyły pułapkę dla tych, którzy lekcewa yli przypływ. Fale oceanu oblizywały pla ę i wydzierały kawałki lądu. − Jak pięknie. Wypowiedziała to niemal szeptem, ale usłyszał ją. Znowu spojrzał na ocean, mru ąc oczy od słońca. Kiedyś równie tak się zachwycał. Stanęła obok niego. - Wszystko widzę. Spojrzał na nią i uświadomił sobie, e równie wszystko widzi. Wiatr przykleił delikatną bawełnianą sukienkę do jej ciała, ukazując wszystkie krągłości. Wyglądała jakby jakiś pijany psotnik wyrzeźbił ją na podobieństwo swego ideału. Była drobna i niewysoka. Gdyby Rand mógł stać, sięgałaby mu do brody. Nie była jednak chuda. Raczej przyjemnie zaokrąglona. I ładna. Nie piękna, a jednak zachwycająca. Nawet gdy była zamyślona, zmarszczki mimiczne wokół

jej ust i oczu, zdradzały, e lubi się śmiać. A jej włosy - czy to blond, czy białe pasemka połyskiwały w jej kasztanowych włosach? − Ile masz lat? - spytał obcesowo. − Dwadzieścia siedem. - Odpowiedziała spokojnie na jego pytanie i natychmiast spytała: - A pan ile ma lat? Wtedy uświadomił sobie, e nie powinien pytać kobiety o wiek. Od tak dawna nie był dla nikogo uprzejmy i nie obchodziło go, co o nim myślą inni, e zapomniał nawet o tej podstawowej zasadzie. Nie zamierzał jednak przepraszać za to niewielkie uchybienie. Przez ostatnie miesiące zachowywał się znacznie gorzej, i to w stosunku do ludzi, których kochał. − Mam trzydzieści sześć lat, dobijam do setki. − Tak jak my wszyscy. Ptaki unosiły się na wietrze. Przyglądała się im, a on przyglądał się jej. Więc biel przyprószyła jej włosy. Jej skóra błyszczała jak ta perła, którą jego matka zakładała na specjalne okazje, a w zielonych oczach migotały wesołe iskierki, jakby śmiała się przez całe ycie, a jednak od czasu do czasu z jakiegoś powodu pojawiały się w nich łzy, pozostawiając mokre ślady na delikatnej skórze. − Chodźmy tam. - Wskazała płaskie miejsce na pierwszym wzniesieniu. − Nie. − Moglibyśmy oprzeć się o skałę, eby chroniła nas przed wiatrem. − Nigdy nie uda ci się wciągnąć mnie z powrotem. Omiotła go spojrzeniem. - Mając takie mięśnie, mógłby pan sam wciągnąć się z powrotem. Nagle uświadomił sobie, e wiatr odsłonił nie tylko jej kształty, ale tak e jego. To, co tak odwa nie odsłaniał w domu, tutaj wydawało się czystym ekshi- bicjonizmem. Co on robił na klifie w szlafroku? Naciągnął poły szlafroka i zawiązał pasek. Nagle wózek ruszył ście ką w dół.

− Nie! Chciał złapać za koła, ale szybko powiedziała: -Proszę zostawić, bo stracę panowanie nad wózkiem. Stracę panowanie. O Bo e, to koszmarne wyra enie. Zesztywniał, gdy zwoziła go w dół, a zatrzymali się na kawałku płaskiego terenu. Zdjęła płaszcz, rozło yła go na ziemi i usiadła tu przed wózkiem. Milczała. On nie był w stanie powiedzieć ani słowa. Wiedział, e w tym miejscu grozi mu niebezpieczeństwo. Było zbyt otwarte i dzikie. Jego skóra była sucha od wiatru, czuł ucisk w piersiach i chłód w sercu. Jednak pełne usta Sylvan, stworzone do uśmiechu, były nieruchome. Dłonie uło yła na kolanach. Linie na jej twarzy wygładziły się i obserwowała Atlantyk, jakby w jego głębinach miała odnaleźć zbawienie. Usiadła tak, by unieruchomić wózek. Chroniła go przed nim samym. Kiedyś przyjechał tutaj, gdy ycie stało się zbyt przera ające, gdy musiał uspokoić swą oszalałą duszę. Teraz zaczynał odczuwać wpływ szumu fal. Krzy- ki mew, smak soli na języku... Ucisk w dołku zmalał. Po raz pierwszy od wielu miesięcy nie myślał, nie odczuwał, po prostu był. Czuł się tym lepiej, e jego towarzyszka wydawała się równie zauroczona. Jednak gdy na niego spojrzała, zdał sobie sprawę, e mu współczuła. Miał dosyć litości. - Jak się, do licha, nazywasz? -rzucił ostro. − Sylvan. − Sylvan jak? − Sylvan Miles. Nazwisko wydawało mu się znajome i spojrzał na nią. - Czy my się znamy? Jej twarz zachmurzyła się na moment. Obojętny ton wiele mu powiedział. - Kiedyś raz tańczyliśmy ze sobą. Nagle doznał gwałtownego olśnienia.

Była w Brukseli przed Waterloo, jak wiele innych młodych Angielek. Przez ich bale i wieczorki towarzyskie największa bitwa nowoczesnej Europy stała się kpiną. A Sylvan znajdowała się w centrum zabawy, flirtując ze wszystkimi mę czyznami, uwodząc ich, śmiejąc się i plotkując, nosząc najmodniejsze stroje, je d ąc na najpiękniejszych rumakach i... tańcząc. Ach, tak, dobrze pamiętał. − Na Boga. - Rand uderzył pięścią w podłokietnik wózka. - Byłaś z Hibbertem, hrabią Mayfield. Byłaś kochanką Hibberta. Spokój zniknął z jej twarzy i zerwała się na równe nogi. - Proszę mnie tak nie nazywać. − Dlaczego nie? Przecie to prawda. − Nie, to - Na chwilę zamknęła oczy. Cicho powiedziała: - To nieprawda. Do licha, miał ją w garści. Była wra liwa na punkcie swojej przeszłości. - Jesteś taka sama, jak wszystkie inne pielęgniarki - odezwał się z satysfakcją. - Nie przywiązujesz wielkiej wagi do moralności. Ale nie byłaś pielęgniarką, kiedy się pokazywałaś z Hibbertem. - Stukając palcami w podłokietnik, odezwał się swoim najbardziej zjadliwym tonem. - Nie był onaty, a zanim się pojawiłaś, nigdy nie miał kobiety. Pochyliła głowę, jak byk gotowy do ataku. - Hibbert był moim najlepszym przyjacielem i nie mam zamiaru słuchać adnych oszczerstw na jego temat. − Dlaczego miałbym oczerniać Hibberta? Lubiłem go, zginął jako bohater pod Waterloo. − I tak zrobił więcej ni pan. - Tym razem ona odezwała się obraźliwym tonem. - Pański brat równie się nie o enił. Jest księciem, potrzebuje dziedzica, a dobiega ju chyba czterdziestki. Aha. To wszystko wyjaśnia. Była łowczynią fortun, jak ka da kobieta, która udawała zainteresowanie dworem Clairmont. Odchylił się na wózku. - Czy przybyłaś tu, aby usidlić księcia? Bo ostrzegam cię... − Nie, to ja pana ostrzegam. - Odetchnęła. - Proszę nic więcej nie mówić.