„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski
3
SPIS TREŚCI:
CORAZ BLIŻEJ FRONTU................................................................................4U
NA TERYTORIUM WROGA .........................................................................14
ROZPRAWA ZE STEINEREM.......................................................................21
PIERWSZA ARMIA W NATARCIU..............................................................32
POD SKRZYDŁAMI ŁABA ...........................................................................46
TYPY BRONI I UZBROJENIA.......................................................................63
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski
4
CORAZ BLIŻEJ FRONTU
Na wysokości tysiąca metrów trzy grupy samolotów myśliwskich typu Jak-3 i
Jak-9 leciały w rozwiniętym szyku czwórkowym na zachód. Pierwsza z grup
liczyła jedenaście samolotów, pozostałe po osiem. W ostrych promieniach
wczesnowiosennego słońca wyraźnie odznaczały się czerwone gwiazdy, cyfry na
kadłubach i biało-czerwone szachownice wymalowane tuż pod rurami
wydechowymi na maskach silników. Czerwone gwiazdy z żółtymi obwódkami
stanowiły znaki rozpoznawcze radzieckiego lotnictwa wojskowego, biało-czerwo-
»e szachownice — to wojskowe znaki rozpoznawcze lotnictwa polskiego.
Samoloty, utrzymując dokładnie odległości między sobą, leciały nad rzadkimi
obłokami przysłaniającymi chwilami ziemię. Był koniec marca 1945 roku. Za
sterami Jaka zajmującego pozycję w drugiej czwórce drugiej grupy (oznaczonego
numerem „6”) siedział lejtenant Anochin, a właściwie z racji nowego przydziału
służbowego podporucznik Jan Anochin, starszy pilot drugiej eskadry 10 polskiego
pułku myśliwskiego. Był on w świetnym nastroju tego pogodnego ranka. Pułk
dowodzony przez majora Kożewnikowa przenosił się nareszcie z Ukrainy w
kierunku frontu, kończąc definitywnie okres formowania i szkolenia. Skończyły
się jałowe dni oczekiwania na lotną pogodę, których tak niewiele było ubiegłej
zimy, nużące jak zwykle wkuwanie instrukcji, regulaminów i innych mądrości
wojskowych, nigdy nie kończące się dyskusje, czy wrócą do bezpośredniej walki z
wrogiem przed końcem wojny.
Na węźle lotniskowym w rejonie Charkowa stacjonowali od jesieni ubiegłego
roku; nie tylko zresztą oni, myśliwcy, lecz także piloci, nawigatorzy i strzelcy
pokładowi bombowców i szturmowców. Kompletne załogi aż dziewięciu pułków,
to znaczy trzech dywizji — bombowej, szturmowej i myśliwskiej — które razem
tworzyły 1 mieszany korpus lotniczy Wojska Polskiego, liczący ponad 300
nowoczesnych samolotów bojowych. Imponująca masa sprzętu pierwszej jakości
— nie eskadra czy pułk, ale korpus, związek taktyczny wyższego rzędu,
stanowiący ważki element w kalkulacjach sztabowych i niebagatelną siłę
uderzeniową, zwłaszcza w działaniach zaczepnych.
Anochin zżył się już ze świadomością, że ob. oficer-pilot Armii Radzieckiej,
służy w szeregach Wojska Polskiego. A przecież dzień to niezbyt odległy, kiedy
zeszłorocznej jesieni powrócił z kitu ćwiczebnego. Był wówczas instruktorem
radzieckiego 246 pułku szkołno-treningowego 10 brygady lotniczej na północnych
rubieżach Kraju Rad. Na lotnisku zastał podniecenie; rozeszła się właśnie
pogłoska, że brygada przeniesiona zostanie na południe w celu przeformowania na
dywizję lotnictwa myśliwskiego i odejdzie na front. Wiadomość wydawała się
nieprawdopodobna. Wiele przecież razy on i inni doświadczeni piloci stawali do
raportów z prośbą o odkomenderowanie z pracy instruktorskiej do jednostki
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski
5
bojowej. Rwali się do walki. Zawsze jednak odpowiedź była odmowna.
Oświadczano im wręcz, że najbardziej potrzebni są właśnie jako instruktorzy.
Lotnictwo wojskowe potrzebowało wielu nowych pilotów, szkolić ich mogli tylko
najbardziej doświadczeni — a więc nie bardzo wierzył rewelacyjnym plotkom.
Prawdziwa bomba wybuchła dopiero wieczorem, na odprawie. Dowódca
brygady nie tylko potwierdził pogłoskę o przeformowaniu, lecz obwieścił
zebranym wiadomość jeszcze bardziej sensacyjną: Bostaną skierowani czasowo do
polskiego lotnictwa wojskowego! Wiadomość spadła jak grom z jasnego nieba,
wywołując zrozumiałe poruszenie wśród zebranych. Posypały się liczne pytania,
wśród których dominowała obawa, czy reorganizacja i bądź co bądź zmiana
przynależności państwowej — dla niejednego sprawa niezbyt łatwa do pojęcia —
nie wpłynie opóźniająco na wejście do walki.
Dowódca brygady, dokładniej poinformowany o kulisach decyzji, cierpliwie
wyjaśnił, że na front odejdą w czasie możliwie najkrótszym, zaraz po zakończeniu
wszystkich prac organizacyjnych i, co ważniejsze, przeszkoleniu na samolotach
Jak-9M i Jak-9T, a więc tych, które zazwyczaj operowały na niskich i średnich
pułapach, osłaniając szturmowe Iły i atakując same cele naziemne. Opanowanie tej
sztuki było dla myśliwców czymś zupełnie nowym. Przejście do lotnictwa
polskiego pozostawało sprawą dobrowolną. Każdy, kto chciał nadal służyć w
lotnictwie radzieckim, mógł to uczynić bez jakichkolwiek przeszkód.
— Ale weźcie pod uwagę, towarzysze, szczególną sytuację naszych
sojuszników — tłumaczył dowódca brygady. — Walcząca armia polska rozwija
się w szybkim tempie, dzięki naszej pomocy, odczuwając jednak coraz bardziej
brak odpowiednio wyszkolonych kadr: artylerzystów, czołgistów, lotników...
Dotychczas w jej składzie działa jedna mieszana dywizja lotnicza, a plan
rozbudowy przewiduje sformowanie korpusu, czyli dalszych trzech dywizji. Ze
sprzętem trudności nie będzie, mamy go dosyć i przekażemy zgodnie z
należnościami etatowymi. Pozostaje jednak problem ludzi. Sami wiecie najlepiej,
ile czasu pochłania wyszkolenie pełnowartościowego pilota czy nawigatora.
Osiem—dziesięć miesięcy to minimum, a do końca wojny niedaleko. Do naszych
szkół skierowano już kilkuset Polaków na kursy w grupie personelu latającego i
technicznego, trwa nabór nowych kandydatów, bo chętnych do lotnictwa nie brak,
ale ten wysiłek nie rozwiązuje naglących potrzeb kadrowych. Wyszkolonych
pilotów dostaniemy najwcześniej za pół roku, a czas nie stoi w miejscu. Musimy
ich mieć już, teraz, natychmiast! Oto dlaczego dowództwo Wojska Polskiego
zwróciło się do nas z prośbą o pomoc i my jej nie odmówimy. Frontowym
sojusznikom pójdziemy na rękę. Więc jak, towarzysze?
Pytanie było formalne. Kadrowy problem ukazał się w innym, znacznie
jaśniejszym świetle. Stanęło na tym, że radziecki personel latający przejmie
stanowiska w nowo organizowanych pułkach do czasu przybycia pilotów polskich
i — gdyby wojna jeszcze trwała — udzieli im praktycznej pomocy w szybkim
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski
6
przystosowaniu się do frontowych warunków. Przez pewien okres, jak
przewidywano, piloci radzieccy mieli pełnić funkcje dublerów, wyręczając swych
młodszych i mniej doświadczonych towarzyszy polskich w trudniejszych
zadaniach. Najwcześniej spodziewano się przybycia licznej grupy strzelców
pokładowych, ale na nich czekały pułki szturmowe. Piloci myśliwscy musieli na
razie polegać na sobie.
— Pamiętajcie, że wyruszycie na front pod tym oto znakiem — dowódca
brygady pokazał zebranym pięknie wykreśloną na kartonie biało-czerwo- łią
szachownicę. — To lotniczy znak naszych polskich sojuszników. Niech on będzie
obok czerwonej gwiazdy symbolem braterstwa broni w walce ze wspólnym
wrogiem.
Ileż było później dyskusji, niecierpliwego wyczekiwania! Stacjonowali w
Karłówce pod Charkowem, malej miejscowości, która tej jesieni i zimy była dla
nich domem. Czas dłużył się niemiłosiernie, dni lotnych niewiele, tematów do
przerobienia mnóstwo. Dowódców otrzymali też nie byle jakich. Na czele korpusu
stanął doświadczony pilot, generał Filip Agalcow, szefem sztabu mianowano
pułkownika Adama Drzemieszkiewicza. Dowódcą 1 dywizji lotnictwa bombowego
został Bohater Związku Radzieckiego, podpułkownik Martynow, zaś dowódcami
pułków tak doświadczeni piloci, jak podpułkownik Bażanow, major Biełogłazów i
major Dołgobajew. Tak samo wytrawnych dowódców otrzymała 2 dywizja
lotnictwa szturmowego, na czele której stanął pułkownik-pilot Dżemaszwili, zaś
pułkami dowodzili podpułkownik Wijk, major Postój i podpułkownik Ruksza. Ich
związkiem, 3 dywizją lotnictwa myśliwskiego, dowodził wytrawny pilot
myśliwski, zwycięzca wielu powietrznych pojedynków, pułkownik Jaa
Chłusowicz, zaś szefem sztabu mianowano podpułkownika Markowskiego,
doskonale władającego językiem polskim. Doskonałymi pilotami byli także
dowódcy pułków: dziewiątego — podpułkownik Bodraszow, jedenastego — major
Mikołaj Pałuszkin i wreszcie ich dowódca, posiadający na swoim koncie kilka
zestrzelonych samolotów hitlerowskich — major Kożewnikow.
Kiedy w lutym byli już gotowi do wyjazdu na zachód, do wyzwolonej niemal
w całości Polski, otrzymali niespodziewanie nowe zadanie —- polecono im
„przeganiać” fabrycznie nowe samoloty z dalekiego zaplecza na front. Twarda to
była szkoła, poznali wtedy dziesiątki lotnisk polowych, latali w trudnych
warunkach zimowych, w strefie przyfrontowej w pełnej gotowości bojowej.
Jednakże do spotkania z Niemcami w powietrzu wówczas nie dochodziło. W
sumie jednak to kawał ciężkiej pracy, wystawiający znowu na próbę ich
cierpliwość. W połowie lutego wrócili wreszcie do Karłowki, a tu niespodzianka:
rzut naziemny pułku odjechał już koleją do Polski. Lecą oto w ślad za nim, przez
Kijów, Lwów na podlubelskie lotniska. A wojna jeszcze się nie skończyła, trwają
krwawe zmagania na Pomorzu Zachodnim, w Gdańsku, na rubieży Odry. Jest więc
nadzieja, że wejdą jeszcze do walki, może latać będą nad Berlinem?
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski
7
Myślał o tym wszystkim Anochin, pilnując swojego miejsca w szyku drugiej
eskadry. Lot przebiegał normalnie, pogodne niebo i coraz liczniejsze, białe,
postrzępione obłoki w dole, pod nimi. Prawdopodobieństwo spotkania z wrogiem
minimalne. Bezpowrotnie minęły czasy, kiedy lotnictwo wroga zapuszczało się tak
głęboko za linię frontu. Przed nimi, nieco niżej, leci dowódca pułku i klucze
pierwszej eskadry kapitana Kużniecowa. Prowadzą one pułk, o orientację w terenie
nie trzeba się więc martwić. Zresztą trasa nad Ukrainą znajoma, latali tędy wiele
razy w roli powietrznych „dorożkarzy”.
Dudni miarowo w silniku tysiąc dwieście koni, ha prawo wisi Kostia
Sołujanow, lewa dwójka lśni w promieniach słońca. Ale obłoki gęstnieją, szare
chmurki pojawiają się również wyżej, przysłaniając chwilami słońce. Wiodąca
eskadra niknie, tylko samolot kapitana Bystrowa, dowódcy drugiej eskadry, widać
jeszcze wyraźnie. Wpadli nad ławicę chmur, która przesłoniła całkowicie ziemię, a
jednocześnie na zachodzie horyzont zasnuły zwały obłoków, ciemnoszara ściana o
wypiętrzonych wysoko w górę kopulastych wierzchołkach. Jeszcze parę chwil i
samoloty weszły w warstwę wilgotnej zawiesiny, słońce znikło. Ledwo widać cień
prowadzonego, sylwetki samolotów w przodzie po lewej rozmazują się. Anochin
wytęża wzrok, aby nie zgubić się w szyku, beztroski nastrój prysnął, ustępując
miejsca napięciu, towarzyszącemu zwykle lotom bez widoczności. W słuchawkach
zatrzeszczało:
— Uwaga, sokoły Kożswnikowa! Zwiększyć odstępy, wysokość czterysta,
prędkość czterysta, kurs bez zmian.
A więc jeszcze do tego trzeba zejść 600 metrów niżej, zwiększyć odstęp od
prowadzącej grupy, której i tak już nie widać, nie wpaść pod samoloty trzeciej
eskadry lecącej z tyłu. Mięśnie tężeją, wzrok utkwiony w przednią półstrefę. Za
szybami kabiny gęstniejąca wata. Ma się wrażenie, że samolot tkwi nieruchomo w
miejscu... Anochin oddaje drążek i pochyla nos swego Jaka, kątem oka dostrzega,
że to samo robi prowadzony, którego podłużny cień, podobny do ogromnej ryby,
ciągła jeszcze widać. Sekundy ciekną wolno, pozornie nic się nie dzieje, mimo to
jest napięty i czujny. Tylko na ułamki sekundy przenosi wzrok na tablicę
przyrządów, by stwierdzić, że wysokość maleje nieprawdopodobnie wolno. Przez
głowę przelatują błyskawiczne myśli: wysokościomierz zepsuł się, nie pokazuje
prawidłowych wartości, jest już nisko i za moment samolot zderzy się z ziemią.
Odczuwa niemal fizyczną potrzebę ściągnięcia drążka i wyrwania świecą w górę...
To tylko złudzenie, trzeba wierzyć wskazaniom przyrządów, do ziemi jeszcze
550, później 500 metrów. Nieruchoma dotąd szarość za szybami rusza na
spotkanie samolotu, rozbita dyskiem śmigła umyka do tyłu. Widać coraz częściej
oderwane kłęby na niemal czarnym tle i nagle samolot wypada z chmur. Ziemia
ponuro ciemnieje o 400 metrów niżej, a nad nią prowadząca para wyrównuje lot.
Prowadzony wyskakuje z mętnej zawiesiny w przepisowej odległości. Anochin
oddycha z ulgą, choć lot na niskim pułapie i przy złej widzialności nie należy do
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski
8
łatwych. Warstwa chmur obniża się jednak coraz bardziej, zmuszając formację do
zejścia na 300, a następnie 200 metrów. Na szczęście Kijów już niedaleko.
Odezwała się stacja naziemna i zaraz po tym pierwsza eskadra kapitana
Kuźniecowa dotarła do rejonu lotniska, weszła w krąg, przygotowując się do
lądowania.
Kiedy Anochin znalazł się nad lotniskiem, sypnęło śniegiem. Druga i trzecia
eskadra lądowały więc niemal po ciemku. Z ulgą dotykali kołami ziemi i po
dobiegu, wytracając prędkość, opuszczali pas startowy, robiąc miejsce następnym.
Nie wszystkim lądowanie wychodziło gładko, kilku, posadziwszy samoloty za
wcześnie, podskakiwało „kangurami” jak na pierwszych lotach szkolnych. Ostatni
lądowali z odsuniętymi osłonami kabin dla polepszenia widzialności i własnego
bezpieczeństwa w razie katastrofy połączonej zwykle z pożarem, a płonąca
benzyna to nie żarty. Wszyscy ostatecznie posadzili samoloty bez uszkodzeń. W
parę minut później rozszalała się burza śnieżna i lotnisko w Kijowie wstrzymało
przyjmowanie dalszych samolotów. Lecący w ślad za dziesiątym, jedenasty pułk
majora Pałuszkina musiał wobec tego zmienić kurs i także w trudnych warunkach
lądować na lotnisku w Skomorochach.
Maszyny wypuszczając klapy i podwozia wychodziły z kręgu i podchodziły do
lądowania. Siadały znacząc bruzdy na nieco podmokłej łące i po wytraceniu
prędkości kołowały w stronę wozu dowodzenia, a następnie skręciwszy w lewo
podchodziły na miejsca wskazywane przez mechaników. Jaki dziesiątego pułku
znalazły się na ziemi polskiej po przebyciu niebagatelnej trasy Kijów — Lwów —
Ułęż.
Na polach wokół maleńkiej wsi panował niecodzienny ruch: raz po raz
grzmiały niskim basem próbowane silniki, hałasowały samochody z paliwem,
butlami sprężonego powietrza i akumulatorami. Na skraju prowizorycznego pasa
startowego przyciągał uwagę długi szereg oliwkowo-brązowych Juków z 9 pułku,
który najwcześniej przybył na lotnisko. Nowiutkie maszyny różniły się tylko
numerami na kadłubach i kolorami piast — każda eskadra miała inny: czerwony,
niebieski i biały.
Nie opodal baraku mieszczącego komendę lotniska zgrupowali się piloci w
futrzanych kombinezonach, rozprawiając i gestykulując, w oczekiwaniu na
przydział kwatery. Tymczasem na niebie pojawiły się następne klucze myśliwców,
to eskadry 11 pułku nadleciawszy od południa podchodziły sprawnie do
lądowania. Cała dywizja — ponad sto Jaków] — zgrupowała się na jednym
lotnisku.
Anochin przeżył w szczególny sposób dzisiejszy dzień, choć polowe lotnisko w
Ułęży odwiedzał już kilkakrotnie i trasę znał doskonale. Tym razem nie było ono
punktem docelowym, a jedynie etapem w dalszej podróży do Kutna, dokąd rzut
kołowy pułku wyruszył już dawno i zapewne zagospodarował się tam na dobre.
Przekraczając Bug Anochin wiedział, że oto zaczyna się nowy etap w jego
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski
9
żołnierskim życiu, etap polski. Pozna bliżej ten kraj co do tego nie miał
wątpliwości, może będzie walczył z wrogiem nad jego terytorium. Z polskimi
mieszkańcami Ułęży zetknął się już poprzednio w zimie, kiedy dostarczał tutaj
samoloty dla radzieckich jednostek. Kilku z nich znało język rosyjski, pozostali
mówili tylko po polsku, ale i z nimi porozumiewał się bez większych trudności.
Usiłował nawet używać w rozmowie polskich słów, których nauczył się w czasie
pierwszych lekcji języka polskiego, jednak bez większego powodzenia.
— Już lepiej mówcie po rosyjsku — zachęcali go wówczas ze śmiechem —
łatwiej zrozumieć.
Teraz znał tych słów znacznie więcej, nauczył się prawidłowej wymowy,
układał sobie nawet w myślach przemówienie, jakie wygłosi w czasie oficjalnego
powitania ich dywizji na polskiej ziemi, bo spodziewano się takiej uroczystości.
Ale obeszło się bez wielkiej pompy. Rozdzieleni zostali po prostu na kwatery we
wsi i w lotniskowych barakach, poinformowano ich o godzinach posiłków i
zakomunikowano,- że jutrzejszy dzień — 1 kwietnia 1945 roku — z racji
przypadającej niedzieli będzie wolny od służby. Na godziny popołudniowe
planowano spotkanie z miejscową ludnością cywilną, dla której zespoły amatorskie
9 i 11 pułku szykowały występy artystyczne. W ich macierzystym pułku — kit
wielkiemu zmartwieniu zastępcy dowódcy do spraw polityczno-wychowawczych,
majora Pietruszczenki — nie było jakoś talentów artystycznych.
Ppor. Wantkowski i por. Tkaczenko z 1 eskadry oraz czarnowłosy chorąży
Solujanow, pilot w parze Anochina, zainstalowali się w goś«in- nej izbie wiejskiej
chaty. Nie mogli jednak usiedzieć na miejscu.
— Chodźmy do świetlicy! — zaproponował ppor. Wanikowski.
Wielkie słowo ..świetlica”. Mieściła się w jednym z baraków na lotnisku, gdzie
przesiadywali piloci, oczekując na start lub częściej na lotną pogodę. Można tu
było posłuchać radia, przeczytać gazelę i — co najistotniejsze — wysłuchać
ciekawostek na temat kolegów, przełożonych, wydarzeń w sztabie dywizji czy
korpusu.
W świetlicy zastali wszystkich trzech dowódców eskadr własnego pułku oraz
mnóstwo dawno nie widzianych kolegów i znajomych z pozostałych pułków
dywizji. Chorążowie Malik i Hochstrem otoczeni kibicami rozgrywali partię
szachów. Liczna grupa skupiła się przy odbiorniku radiowym, gdzie kończono
nadawanie najświeższego komunikatu. Rozpoczęła się ożywiona dyskusja, w
której rej wodził chorąży Carew, dowódca klucza w trzeciej eskadrze.
— Nie ma się czym przejmować — dowodził — zdążymy na czas i
dopadniemy Hitlera w jego własnym gnieździe!
— Ale nie powalczymy nad Polską — oponował chorąży Bajczykow — prawie
cały kraj już wolny. Słyszeliście? Właśnie wyzwolono Gdynię i Gdańsk, a
otoczonych fryców na Kępie Oksywskiej topią w morzu. Polska armia naciera w
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski
10
kierunku Bałtyku na Koszalin i Kołobrzeg. Tam hitlerowcom także trzepią skórę,
został im dosłownie skrawek ziemi. Bardzo wątpię, czy zdążymy na czas.
— Za to polatamy nad Berlinem, od Odry to już blisko. Byle tylko pozwolili.
— Skąd wiesz, że skierują nas na ten właśnie kierunek?
— To nie ulega wątpliwości, po co koncentrowaliby nas w rejonie Kutna?
Krępe chłopisko, podporucznik Kalaszyn, wieoe- ny malkontent, tym razem
także był niezadowolono'.
— Bawicie się w wielkich strategów, spieracie się, gdzie będziemy walczyli, a
to bardzo wątpliwe, czy w ogóle pójdziemy na front. Na przykład obecnie: niby
wracamy na pierwszą linię, gdzie rzeczywiście dzieją się rzeczy zasadnicze, a
tymczasem dwa dni już diabli wzięli. Na co czekamy? Trzeci Ukraiński wkroczył
do Austrii, nasi podeszli pod Bratysławę, otoczyli hitlerowców we Wrocławiu, a
my co? Mamy jutro dzień wolny od służby...
Kałaszyna nie chciano jednak słuchać, za krzyczano go, jego bas utonął w
ogólnym gwarze.
Po kolacji piloci rozchodzili się powoli na kwa-- tery. ale sporo czasu minęło,
zanim udali się na spoczynek. Były jeszcze długie rozmowy z gościnnymi
gospodarzami na temat granic Polski, realizowanej właśnie reformy rolnej, sytuacji
na froncie: Jakże przydawały się teraz wiadomości zaczerpnięte podczas zajęć
politycznych w podchstrkowskiej Karłówce!
W niedzielę, 1 kwietnia, dziesiąty pułk nie miał zajęć, jedynie mechanicy
grzebali w silnikach samolotów, szykując je do dalszej drogi. Dyzmy na wypadek
„wizyty” wroga pełnili na lotnisku piloci z dziewiątego pułku. Byli ponoć
najbardziej doświadczeni, formowali się na kadrowej bazie bojowego pułku
myśliwskiego. Piloci z dziesiątki od rana przesiadywali na lotnisku, czyhając na
nowe wieści. Od dowódcy pułku, majora Kożewnikowa, dowiedzieli się, że cały
korpus przebazował się już do Polski. Najbardziej interesowała ich 2 dywizja
lotnictwa szturmowego, która zajęła węzeł lotniskowy w Łodzi w składzie 107
samolotów. W jej pułkach służyła już część Polaków, strzelców pokładowych,
przybyłych wprost z radzieckich szkół. Spodziewali się, że właśnie z załogami
szturmowych Iłów będą współpracować na froncie. Wiadomości z 1 dywizji
lotnictwa bombowego, która też w kompletnym składzie 105 samolotów Pe-2
rozlokowała się na polowym lotnisku w Sannikach, były mniej pocieszające. Piloci
i nawigatorzy nie zdołali jeszcze w pełni opanować nowoczesnego sprzętu.
Trenowali intensywnie, ale „peszka” to samolot wysokiej klasy i bez porównania
trudniejszy od poczciwego „pociaka”, a większość załóg na tych . dwupłatach
doskonaliła swój lotniczy kunszt. Różnica ogromna.
Koło południa mechanicy rozpoczęli wytaczać samoloty ze stoisk. Czyżby tego
dnia mieli lecieć dalej? Okazało się, że do Kutna udaje się jedynie grupa
rekonesansowa, złożona z dowódcy dywizji, pułkownika Jana Chłusowicza, i
trzech dowódców pułków.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski
11
Oczekiwanie na ich powrót zajęło właściwie cały dzień. Dowódcy wylądowali
dopiero wieczorem, już w czasie koncertu, na który stawiła się tłumnie okoliczna
ludność. Major Kożewnikow wrócił zadowolony, na liczne pytania o stan lotniska
w Kutnie z uśmiechem unosił kciuk do góry:
— Lotnisko pierwsza klasa, jutro startujemy!
Polecieli istotnie następnego dnia, ale dopiero w godzinach popołudniowych.
Powietrzna grupa pułku składała się z 31 samolotów, z 29 Jak-9 i trzech Jak-3, na
których, obok dowódcy pułku, poleciało dwóch dowódców eskadr — kapitan
Bystrow i porucznik Woroncow. Samoloty Jak-3, których w pułku było pięć, to
temat nie kończących się sporów i dyskusji między pilotami. Jedni twierdzili, że są
znacznie lepsze od myśliwców Jak-9 i właśnie na nich chcieli latać. Inni — a tych
była większość — przyzwyczajeni już do „dziewiątek”, zdecydowanie stawali w
ich obronie, utrzymując, że w swej klasie są doskonałe, a eo ważniejsze — nie
ustępują myśliwcom Luftwaffe. Racja była w istocie po obu stronach. Jak-3 o
sylwetce podobnej do swego „starszego brata” wyróżniał się przede wszystkim
mniejszym eężarem — pół toriy „ubytku” to nie bagatela! — dzięki czemu jako
najlżejszy z ówczesnych myśliwców świata nie miał sobie równych pod względem
zwrotnoścL Delikatniejszy i bardziej finezyjnie wykonany wymagał jednak
maksymalnej uwagi, zwłaszcza w locie nurkującym i przy lądowaniu, a ponadto
był bardziej wrażliwy na ogień i kalibrem 20 mm działka ustępował samolotowi
Jak-9T. Pilotom z „dziewiątek” imponował kaliber 37 mm. „Palniesz z takiej rury i
czołg masz z głowy” — mówili, przypominając wiele wspólnych lotów ze
szturmowcami.
Pogoda była znośna i przelot do Kutna odbył się bez przygód. Przed startem
ostrzeżono pilotów o możliwości spotkania z Niemcami, lecieli więc w szyku
bojowym. Niestety, żaden hitlerowski samolot nie pojawił się na trasie. Anochin
lecący tym razem w kluczu dowódcy pułku daremnie lustrował pełną strefę w
nadziei, że zauważy obcą maszynę, ale bez skutku. Jakiż szaleniec odważyłby się
zadrzeć z trzydziestką sprawnych myśliwców? Z mniejszą tedy jak zwykle uwagą
obserwował ziemię, nad którą przelatywali. Jedynie w momencie, gdy przekraczali
Wisłę, wypatrywał pilnie, czy nie widać Warszawy. Trasa przelotu omijała jednak
stolicę Polski. Tymczasem teren pod skrzydłami był urozmaicony, mijali sporą
liczbę dróg i szos zapełnionych kolumnami wojska, wiele wsi i osiedli leżących
niedaleko od siebie, wiele większych i mniejszych kompleksów leśnych. Krajobraz
różnił się znacznie od tego, nad jakim latali pod Charkowem, łatwo było tutaj o
charakterystyczne punkty orientacyjne. Lotnisko pod Kutnem też przypadło im do
gustu: rozległe, szerokie pasy startowe przecinały je prostopadle do siebie. Nosiło
jednak widoczne z powietrza ślady bombardowania. Właśnie owe pasy startowe
upstrzone były ciemnymi plamami — zasypanymi lejami po bombach. Po
dowódcy pułku jako jeden z pierwszych lądował porucznik Woroncow —
dowódca trzeciej eskadry. Sprawnie posadził samolot na pasie, dotykając ziemi
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski
12
trzema punktami jednocześnie. Pech chciał, że wypadło to akurat w miejscu po
bombowym leju, gdzie nawierzchnia była niezbyt silnie ubita. Lewe kcło trafiło na
piach i nim Woroncow zdołał zareagować, siła ciężkości przygięła przód samolotu
do ziemi, śmigło zahaczyło z trzaskiem i zgrzytem o nawierzchnię, wzniecając
tuman kurzu. Ściągnięty sterami samolot nie skapotował, skończyło się na pogięciu
łopat. Niemniej Woroncow przeżył gorące chwile, ale może właśnie dzięki temu,
po ostrzeżeniu przez radio, następne samoloty lądowały z większą ostrożnością,
już bez wypadku.
Na ziemi okazało się, że lotnisko jest istotnie duże, budowane prawdopodobnie
jeszcze przed wojną dla potrzeb wojskowych. Hangary i inne zabudowania były w
większości spalone lub wysadzone przez ustępujących hitlerowców, toteż samoloty
rozlokowano w wykopanych naprędce stoiskach na skraju pola wzlotowego, gdzie
je starannie maskowano. Na pilotów czekały już samochody, którymi rozwieziono
ich do przygotowanych w mieście kwater u gościnnych polskich rodzin.
Wszystko, czego potrzeba było pilotom do życia i aktywnego działania w
powietrzu, przygotowywała służba naziemna. W Kutnie spisywał się na medal 74
batalion obsługi lotnisk, tak zwany „boi”, ten sam, który równie sprawnie pracował
w Karłówce, a wyruszył w ślad za linią frontu jeszcze w lutym. Do spotkania ze
starymi znajomymi nie doszło, bowiem poprzedniego dnia „bolowcy” pojechali
dalej na zachód. Zmienili ich żołnierze 129 batalionu obsługi lotnisk; wśród nich
było już wielu Polaków, zwłaszcza podoficerów i szeregowców.
Do wieczora nie było już żadnych zająć, piloci urządzali się na kwaterach,
zapoznawali z gospodarzami, próbując nawiązać pierwsze rozmowy. Okazało się
to wcale niełatwe. Prawie nikt z mieszkańców Kutna nie znał rosyjskiego, zdania
wypowiadane przez pilotów po polsku z niezbyt prawidłowym akcentem były dla
nich trudno zrozumiałe. Atmosfera była więc nieco sztywna, choć mieszkańcy
starali się zachowywać wyjątkowo poprawnie. Dopiero następnego dnia wyjaśniło
się, co było powodem owej rezerwy. Tutejszą ludność zelektryzowała wiadomość
o przylocie do ich rodzinnego grodu wielkiej liczby samolotów, które obok
czerwonej gwiazdy nosiły na kadłubach polską, biało-czerwona szachownicę. A
więc lotnictwo polskie! Tymczasem piloci, których przyjęli na kwatery, nosili
radzieckie mundury i bardzo słabo mówili po polsku. Skąd w takim razie polski
lotniczy znak? Trzeba było wyjaśnić im szczegółowo, że jednostki są istotnie
polskie, jednak z braku szkolących się jeszcze pilotów polskich zastępują ich
czasowo piloci radzieccy, którzy pod polskimi barwami gromić będą hitlerowców.
Wyjaśnienia te całkowicie wystarczyły do rozładowania nastrojów; odtąd piloci
przyjmowani byli na kwaterach bardzo serdecznie.
Na nowym lotnisku pracy było mnóstwo. Piloci studiowali mapy, zapoznając
się z terenem wokół lotniska i charakterystycznymi punktami orientacyjnymi, na
potęgę uczyli się języka polskiego. Nawet rozmowy przy posiłkach prowadzono w
tym języku, dbając o poprawne nazywanie potraw i produktów żywnościowych.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski
13
Meldowanie się przełożonym, zgodnie z rozkazem dowódcy pułku, też musiało
odbywać się po polsku, na początkowo było nie lada utrapieniem.
— Nu, tak co wy, chorąży, nauczyliś po mapie? — pytał na przykład porucznik
Woroncow chorążego Panowa.
— Pan porucznik. Uczuś dorogi iz Kutna w naprawieniu na Włocławek...
— Nieprawilno. Jak ja wam goworiu po polski, tak wy mnie po polski
otwieczajtie! — mówił surowo Woroncow.
Stopniowo czyniono postępy także i w tej dziedzinie, do czego w niemałym
stopniu przyczyniały się rozmowy na kwaterach, po powrocie ze służby, zwłaszcza
z piękniejszą połową ludności Kutna.
Głównie jednak szykowano się do przyszłych walk. Ogólnie zakładano, że pułk
lada godzina poleci dalej na zachód w kierunku frontu, ale na te jakoś nie zanosiło
się. Kolejne kwietniowe dni przyniosły niże z opadami deszczu i śniegu bądź
utrzymującymi się przez cały dzień zamgleniami wykluczającymi loty. Z tego
powodu dopiero 8 kwietnia dołączyła do pułku reszta pilotów, pozostawiona w
Ułęży. Tak więc pułk był w komplecie, a o wyjeździe na front nadal nie było
mowy. Linia frontu ustabilizowała się, na odcinku 1 armii WP od wyzwolenia
Kołobrzegu nie było większych działań, natomiast wiele znaków na niebie i ziemi
wskazywało na zbliżającą się ofensywę, może ostatnią w tej wojnie. Nasiliły się
znacznie ruchy wojsk, przez Kutno przeciągały bez przerwy kolumny samochodów
i pododdziały piesze. Żołnierska plotka doniosła o wymarszu w kierunku frontu
jednostek 2 armii WP. Nadchodził czas ostatecznej próby, z czego w pułku
wszyscy zdawali sobie sprawę.
Tymczasem pogoda była ciągle nienadzwyczajna, lotów treningowych wokół
lotniska tyle, co na lekarstwo. Wkuwano po dawnemu teorię i studiowano teren na
mapach, na pociechę coraz dalej położony na zachodzie. Pewne ożywienie
przyniosło otrzymanie nowych aparatów fotograficznych dla zwiadu lotniczego,
typu AFA-4, znacznie doskonalszych od dotychczas używanych. 12 kwietnia
dowódca klucza, podporucznik Tkaczenko, latał z tym aparatem dla wypróbowania
jego możliwości, przywożąc zdjęcia o doskonałej jakości. Ucząc się posługiwania
nowym aparatem, głównie jednak śledzono postępy wojsk radzieckich na frontach,
zwłaszcza w Czechosłowacji, gdzie wyzwolono Bratysławę, oraz w Austrii, gdzie
wojska 3 Frontu Ukraińskiego opanowały Wiener Neustadt, ośrodek konstrukcji
samolotów Messerschmitta, zaś 13 kwietnia zdobyły Wiedeń. Śledzono także
postępy sojuszników, walczących na terenie Niemiec.
A rozkazu opuszczenia Kutna ciągle nie było. Na pociechę stosunki z
miejscową ludnością cywilną stały się wręcz znakomite. Młodzi piloci fantazją i
serdecznością zyskali sobie ogólną sympatię mieszkańców, szturmem zdobyli
serca miejscowych dziewcząt. Nawiązały się przyjaźnie, które przetrwać miały
wojnę.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski
14
W połowie miesiąca odwiedził niespodziewanie Kutno dowódca korpusu,
generał Filip Agalcow. Interesował się szczegółowo przebiegiem zajęć
szkoleniowych, warunkami bytowymi pilotów, ale na liczne pytania o termin
wyruszenia na front dawał wymijające odpowiedzi:
— Już wkrótce, bądźcie cierpliwi!
NA TERYTORIUM WROGA
Wiadomość obiegła lotem błyskawicy całe lotnisko, wywołując wszędzie
zrozumiałe poruszenie. Tego dnia, 16 kwietnia 1945 roku, rozpoczęła się kolejna
operacja, której celem miało być opanowanie stolicy III Rzeszy. Liczne korpusy i
dywizje ruszyły do natarcia, tysiące samolotów, czołgów i dział weszły do walki,
by skruszyć opór wroga. Nadeszła wiadomość, że oddziały 1 armii WP, wspierane
przez 4 mieszaną dywizję lotnictwa, sforsowały Odrę i toczą uporczywe walki o
przełamanie pierwszego pasa obrony niemieckiej. Także 2 armia WP przeszła do
działań ofensywnych, forsując Nysę Łużycką. Tylko 1 korpus lotniczy pozostawał
w dotychczasowym miejscu postoju. Decyzji o wymarszu na front nie było.
Piloci snuli się między zabudowaniami lotniska przygnębieni i zawiedzeni.
— Po co było to wszystko? — narzekał chorąży Carew. — Męczyliśmy się,
spieszyliśmy, aby zdążyć na front, a tymczasem nic z tego, wygląda tak, jakby o
nas zapomniano.
— Nie zapomniano, nie bójcie się. Na pewno niedługo wkroczymy do walki
— bez specjalnego przekonania mówił porucznik Woroncow.
— Gdzie tam zdążymy! Zanim nas przebazują na lotniska przyfrontowe, Berlin
padnie i będzie po wojnie! — Nie dawał za wygraną pesymistycznie nastawiony
Carew.
W godzinach popołudniowych nadzieja wstąpiła w serca pilotów 10 pułku.
Przyszedł rozkaz zmiany miejsca postoju, i to w trybie alarmowym. Rychło jednak
okazało się, że radość jest przedwczesna. 10 pułk przebazowano po prostu na
lotnisko polowe, położone kilkanaście kilometrów od Kutna, w pobliżu wsi
Głogowo. Przeleciały tam 32 samoloty Jak-9 i jeden Jak-3 (jeden był w remoncie).
Piloci utrzymali swoje prywatne kwatery w Kutnie, jedynie żołnierze obsługi
naziemnej musieli się przenieść do ziemianek w Głogowie.
17 kwietnia mijał w nerwowej atmosferze. Wyczekiwano na dalsze decyzje i
śledzono komunikaty z frontu, z których wynikało, że działania rozwijają się
pomyślnie. 1 armia WP przełamała pas hitlerowskiej obrony na głębokości
taktycznej, a inne związki operacyjne 1 Frontu Białoruskiego, uderzając na
głównym kierunku natarcia, toczyły ciężkie walki o przełamanie drugiego pasa
obrony na W7zgórzach Seelowskich, uzyskując powodzenie dopiero w godzinach
popołudniowych i wieczornych. Aby rozproszyć nieco minorowe nastroje,
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski
15
dowódca pułku major Kożewnikow, mimo kiepskiej pogody, i słabej widoczności,
zarządził oblot strefy lotniska Głogowa. Warunki atmosferyczne pogarszały się
jednak z minuty na minutę i, kiedy chorąży Andrijenko po utracie orientacji
zmuszony był do przymusowego lądowania w Kutnie, loty przerwano.
18 kwietnia pogoda poprawiła się nieco. Znów samoloty kolejno ruszały na
start. Nie poprawiło to jednak panującego na lotnisku nastroju. Piloci w dalszym
ciągu grupowali się przy odbiornikach radiowych i żywo komentowali podawane
wiadomości. Po południu major Kożewnikow został wezwany do sztabu dywizji.
Wrócił wieczorem w dość dobrym humorze, ale na pytanie, kiedy pułk wkroczy do
akcji, odpowiadał sakramentalnym: ,,Już niedługo!”
19 kwietnia napięcie i zdenerwowanie wśród personelu pułku zdawało się
sięgać szczytu. Sarkania na bezczynność słychać było na każdym kroku, a co
najdziwniejsze major Pietruszczenko, zastępca dowódcy pułku do spraw
polityczno-wychowawczych, który zwykle starał się wyjaśnić wszystkie
wątpliwości, tym razem od rana nie pokazywał się na lotnisku. Po obiedzie oficer
dyżurny ogłosił, że w baraku sztabowym, w Kutnie, odbędzie się odprawa, na
którą mają przybyć wszyscy oficerowie.
Stawili się tłumnie, obsiadając ławy, nieliczne krzesła i parapety okien.
Dowódcy pułku towarzyszył major Pietruszczenko, który zabrał głos jako
pierwszjr. Krótko i rzeczowo opisał on sytuację na froncie, zwracając szczególną
uwagę na wydarzenia rozgrywające się na odcinku 1 armii.
— W ciągu czterech dni działań — mówił major — wojska głównego
zgrupowania Pierwszego Frontu Białoruskiego przełamały taktyczną strefę obrony
nieprzyjaciela w pasie o szerokości siedemdziesiąt kilometrów i głębokości
trzydziestu kilometrów. Działania wojsk naziemnych wspierały trzy armie
lotnicze: szesnasta, druga i osiemnasta. Wykonały one w sumie dwanaście tysięcy
osiemset sześćdziesiąt cztery samolotoloty. W pasie natarcia pierwszej armii
Wojska Polskiego strefa obrony Niemców została również przełamana. Działała
tutaj czwarta mieszana dywizja lotnicza, która w trudnych warunkach
atmosferycznych wykonała trzysta trzydzieści samolotolotów, w tym pierwszy
pułk lotnictwa myśliwskiego aż sto siedemdziesiąt pięć samolotolotów,
zestrzeliwując cztery hitlerowskie maszyny. Polskie dywizje sforsowały Odrę i
Starą Odrę, po czym przeszły do pościgu za nieprzyjacielem z zadaniem
oskrzydlenia od północy Berlina.
Po Pietruszczence zabrał głos dowódca pułku.
— Skończył się dla nas okres wyczekiwania — zaczął. — Otrzymaliśmy
rozkaz przebazowania na front. Będziemy wspierali pierwszą armię Wojska
Polskiego i w związku z tym przeniesiemy się na lotnisko w Białęgach, leżące
dwadzieścia trzy kilometry na północny wschód od Kostrzynia. Ponieważ
wejdziemy od razu do walki, samoloty i sprzęt winny być w pełnej gotowości
bojowej...
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski
16
Gromki okrzyk „huraaa!” zagłuszył ostatnie słowa dowódcy i minęło sporo
czasu, zanim można było przystąpić do omawiania szczegółów.
Następnego dnia piloci szukali nowego lotniska na mapie, studiowali trasy
przelotu i zapoznawali się z charakterystycznymi punktami terenowymi.
Jednak cierpliwość ich znów miała być wystawiona na ciężką próbę. 20
kwietnia rano zapadła decyzja o przewiezieniu pilotów pułku na nowe lotnisko
samolotem transportowym Li-2. Ponieważ miejsce postoju zmieniały jednocześnie
pozostałe pułki dywizji, tego dnia w transportowcu znalazło się miejsce jedynie dla
15 pilotów. Pozostali byli wysłani 21 i 22 kwietnia. W ten sposób dopiero 24
kwietnia cała dywizja znalazła się na przyfrontowych lotniskach.
*
Podporucznik Anochin był jednym z tych, którzy pozostali w Głogowie do 24
kwietnia. Odcięci od bezpośrednich wiadomości z pola walki, zdani wyłącznie na
komunikaty radiowe, omawiające sytuację na frontach) próbowali ocenić, czy losy
wojny pozwolą im na wzięcie udziału w ostatnim akordzie, jakim zdaniem
większości był bezpośredni szturm Berlina. Każdy upływa- jący dzień zdawał się
zmniejszać te szanse niemal do zera. W dodatku wiosenna pogoda płatała
bezustannie figle; padały deszcze, w ciągu dnia mgła długo utrzymywała się przy
ziemi. Dopiero 23 kwietnia po południu widzialność nieco się polepszyła, a
wieczorem w jednolitej warstwie chmur potworzyły się wyrwy, w których
błyszczały gwiazdy. 24 kwietnia rano znów było mglisto, ale meteorolog
przepowiadał znaczną poprawę pogody w ciągu dnia. Jakoż około jedenastej mgły
ustąpiły i w licznych kałużach odbijały się słoneczne promienie.
Wystartowali w samo południe. Lot był łatwy — wszystkiego 330 kilometrów
— trasa przestudiowana w najdrobniejszych szczegółach. W dodatku grupę
samolotów prowadził doświadczony nawigator, porucznik Woroncow.
Anochin leciał jako prowadzący w drugiej parze. W zasadzie nie powinien
zajmować się nawigacją; wystarczyło trzymać się Woroncowa, który powinien
doprowadzić eskadrę na lotnisko docelowe. Ale Anochin chciał sprawdzić, czy
orientacja w nieznanym terenie nastręczy mu wiele kłopotów, i dlatego bez
przerwy zerkał na mapę z wyrysowaną trasą przelotu, porównując ją z rzeźbą
terenu, nad którym przelatywali. Zrazu wszystko szło dobrze. Szosa, tor kolejowy,
kilka wiosek z charakterystycznymi wieżami kościołów. Tak, to się zgadzało z
mapą. Później jednak coś się pokręciło. Powinni minąć wieś z dwoma kościołami,
a tu poza kępą drzew niczego nie widać. Dalej zabudowania kolejnej wioski.
Powinien być w niej kościół z charakterystycznymi dwiema wieżami, a tu anj
śladu. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że ta walec wojny, który
przetoczył się przez te ziemie, tak zmienił krajobraz. Po wielu wsiach pozostały
jedynie zgliszcza, po kościołach i okazalszych budynkach — sterty gruzu.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski
17
Lot trwał niecałą godzinę. Mijali pojezierze wielkopolsko-kujawskie,
przelecieli nad Gopłem, które Anochin rozpoznał bez trudu po charakterystycznym
kształcie. Tu była legendarna kolebka państwa polskiego — przypomniał sobie
wykłady z historii Polski. Niedaleko powinno być Gniezno. Omijając Poznań od
północy „wzięli pod pachę” Wartę, której rozlane w tej porze wody doprowadziły
ich bezbłędnie do celu. Pod skrzydłami coraz rozleglejsze połacie lasów, wśród
których połyskują tafle jezior. Teren łagodnie pofałdowany.
Znaleźli się wreszcie nad lotniskiem, położonym w bezpośrednim sąsiedztwie
trzech jezior. Pas startowy, przedłużony szeroką przesieką, wbiega daleko w las,
drzewa otaczają pole wzlotów z trzech stron, w ich cieniu widać zamaskowane
samoloty. Trawiasta nawierzchnia lotniska jest dość gładka, w jego przygotowanie
żołnierze z batalionu obsługi musieli włożyć sporo pracy.
Anochin wylądował gładko i szybko podkoło- wał na wskazane miejsce.
Odsunąwszy owiewkę, wygramolił się na skrzydło i ściągnął hełmofon. Do jego
uszu dociera gwar podnieconych głosów i radosne okrzyki. Co tu się dzieje? Po
chwili wyjaśnia się wszystko. Lotnisko obsługuje 74 boi, ten sam, który opiekował
się nimi w Karłówce. Serdecznym powitaniom i uściskom nie ma końca. Do
Anochina podbiegł wąsaty sierżant Pawłuszyn z młodziutkim kapralem o
sympatycznej, inteligentnej twarzy.
— Czołem, towarzyszu poruczniku! Jak sprawuje się „szóstka”? Dobrze?
Przedstawiam mojego następcę, kaprala Niteckiego. On teraz będzie opiekował się
waszym samolotem.
Anochin spogląda na kaprala, który zmieszany obciąga na sobie mundur, i
zupełnie nieregulaminowo klepie go po ramieniu.
— Powojujemy razem do końca wojny, kapralu! Jak wam na imię? — pyta po
polsku.
— Stanisław, obywatelu poruczniku. Staszek. To obywatel porucznik zna język
polski?
— Tylko troszeczkę. Od was nauczę się więcej. Dalszą rozmowę przerywa bas
szefa sztabu pułku, majora Bondarenki. Ogłasza on piętnastominutowy
odpoczynek, po którym ma się odbyć odprawa u dowódcy pułku.
Piloci ciekawi nowin i czekających ich zadań udają się spiesznie do budynku,
w którym kwateruje dowództwo. Wiadomości rzeczywiście są niezwykle
interesujące. W Białęgach zapowiada się niezły tłok, będzie tu stacjonował sztab
dywizji, dwa pułki lotnictwa myśliwskiego (10 i 11) oraz 7 pułk lotnictwa
szturmowego. Dziewiąty pułk rozlokowano na lotnisku Barnówko. Wszystkie
pułki wejdą od razu do działań bojowych!, będą wspierały 1 armię WP.
Po zapoznaniu zebranych z sytuacją na lotnia ku dowódca pułku wskazał na
siedzących na uboczu dwóch oficerów w polskich mundurach lotniczych.
— Przedstawiam wam pilotów pierwszego pułku myśliwskiego, który od kilku
dni działa w tym rejonie — zwrócił się do swych podwładnych. — Poprowadzą
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski
18
oni dzisiaj dwie grupy samolotów na oblot linii frontu. Wyznaczeni piloci
dokładnie zapoznają się z terenem, a później przeprowadzą oblot z pozostałymi
załogami naszego pułku.
Teraz z kolei zabrał glos szef sztabu, major Bondarenko, który w kilku słowach
zapoznał zebranych z sytuacją na froncie.
— Pierwsza armia Wojska Polskiego walczy na rubieży Kremmen. Fiatów,
Bornicke, Paaren, Nauen. Prawe skrzydło armii zwrócone jest frontem na północ,
lewe na zachód. Na osiągniętej rubieży armia przejdzie do czasowej obrony,
chodzi bowiem o zabezpieczenie prawego skrzydła całego Frontu przed atakami z
północy. Armie Frontu walczące bezpośrednio o Berlin muszą mieć swobodę
działania. Nasz lewy sąsiad, czterdziesta siódma armia wraz z 2 armią pancerną
gwardii, zamyka od strony północno-zachodniej wewnętrzny front okrążenia
berlińskiego zgrupowania nieprzyjaciela, nacierając na Poczdam. Prawy sąsiad,
sześćdziesiąta pierwsza armia, zajął aktualnie obronę frontem na północ, wzdłuż
kanału Finów Dowódcę pierwszej armii, generała Popławskiego, interesuje
najbardziej kierunek północny, gdzie pierwszy pułk stwierdził podejrzane ruchy
wojsk nieprzyjaciela. To na razie wszystko. Resztę powiedzą wam mapy z
naniesioną sytuacją. Za chwilę je otrzymacie. Na oblot linii frontu poleci dwunastu
pilotów.
Wśród wyczytanych nazwisk Anochin z radością usłyszał swoje. Nareszcie
więc doczekał się chwiłi powrotu na pierwszą linię frontu, i to w momencie, kiedy
toczą się wałki o Berlin. Wprawdzie szkoda, że pierwsza armia nie walczy
bezpośrednio o miasto, a tylko osłania skrzydło Frontu, ale prawdopodobieństwo
spotkania wroga jest duże i może uda się coś zestrzelić!
Maszerowali grupkami w stronę samolotów. Dwunastu szczęśliwców, którzy
otrzymali pierwsze bojowe zadanie. Nic nie pozostało z niedawnego ożywienia,
idą poważni i skupieni.
— My na front, a inni tymczasem zajmą co lepsze kwatery — usiłował
rozładować napięcie porucznik Woroncow.
Przy „szóstce” krzątał się Staszek Nitecki, przecierając pakułami i tak lśniące
czystością detale samolotu. Pomógł Anochinowi zapiąć pasy, podłączył kable
radiotelefonu.
— Powodzenia! Niech obywatel porucznik dobrze przestrzelą działko!
Anochin usadowił się wygodnie w fotelu i uruchomił silnik, który zaskoczył
natychmiast, wprawiając w drżenie kabinę. Włączył radio. Poprzez szum i trzaski
słyszał, jak prowadzący grupę pilot z 1 pułku meldował gotowość do startu. Po
chwili poznał głos porucznika Woroncowa. Pole startowe opuszczały właśnie
ostatnie samoloty jedenastego pułku, ruszające także na oblot linii frontu.
Anochin leciał jako czwarty. Wystartował razem z chorążym Kratuchinem,
który był tym razem jego prowadzonym. Poszli ostro, z fantazją.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski
19
Na pełnym gazie wzbili się w niebo, dołączyli do klucza i polecieli na północny
zachód.
Widoczność była dobra, nad głowarrfi mieli jednak grubą warstwę chmur
kłębiastych, które mogły kryć samoloty wroga. Zadanie było proste: zapoznać się z
terenem przyfrontowym, zapamiętać przebieg linii frontu, rzucić okiem na pozycje
niemieckie i oczywiście obserwować przestrzeń powietrzną. W przypadku
spotkania z samolotami przeciwnika postępować zgodnie z rozkazami dowódcy
klucza. Ze swego pułapu widzieli wezbraną Odrę, której brzegi zryte były lejami
po pociskach, zarzucone rozbitym sprzętem, upstrzone kikutami ściętych drzew.
Wyszli nad podberlińskie lasy, poprzetykane z rzadka osiedlami i miasteczkami.
Mimo iż do Berlina było jeszcze daleko, do kabin samolotów docierała woń
spalenizny. Uprzedzano ich na lotnisku, że swąd płonącego miasta czuć w
promieniu stu kilometrów.
Anochin rozglądał się dokoła. Niepokoiły go wypiętrzone wysoko cumulusy, z
których w każdej chwili wypaść mogły samoloty wroga. Powietrze było jednak
czyste. Niemcy tego dnia nie pojawili się nad opanowanym przez polskie oddziały
terenem.
Oto linia frontu. Widać wyraźnie wybuchy pocisków artyleryjskich i
krzyżujące się tam, w dole, smugi pocisków świetlnych. Widać nawet grupki
żołnierzy, najpierw polskich, później, po tamtej stronie frontu, niemieckich.
Hitlerowscy żołnierze! Anochin zapomniał o niebie i niepokojących obłokach.
Zafascynował go widok wroga, żywego, działającego, strzelającego do polskich I
żołnierzy. Z tego zapatrzenia wyrwał go dopiero gwałtowny wstrząs. Maszyna
jakby popchnięta potężną dłonią skoczyła w górę. Jednocześnie na trasie przelotu
zaczęły wykwitać szare obłoczki. To artyleria przeciwlotnicza wroga otworzyła
ogień do lecących samolotów. Pociski rozrywały się daleko od celu, niemniej od
czasu do czasu rzucało Jakiem w górę lub na boki.
Ostrzał artyleryjski nie sprawił na Anochinie wielkiego wrażenia, nieraz latał w
znacznie gorszych warunkach. Za to prowadzony, chorąży Kratuchin. który
pierwszy raz znalazł się w takiej sytuacji, wyraźnie „przeżywał” lot. Jego samolot
wznosił się opadał, kiwając skrzydłami. Parę kilometrów za linią frontu ogień
niemiecki ścichł. Zatoczyli szeroki łuk, skręcając na południe, lecieli teraz wzdłuż
pozycji niemieckich.
Skończyły się podberlińskie lasy, zaczęły płaskie łąki, poprzecinane kanałami,
bagnami i rozlewiskami. Minęli tor kolejowy i w ślad za prowadzącym wykręcili
na wschód. Linię frontu przeszli gdzieś na południe od Nauen.
Widoczność dotąd niemal idealna zaczęła się najwyraźniej pogarszać. Ziemię
zasnuwała niebieskawa mgiełka, zaś swąd spalenizny stawał się coraz silniejszy.
Pod skrzydłami znowu przesuwały się lasy, z mnóstwem miejscowości o
letniskowym charakterze, dalej ciągnęły się rozlewiska czy jeziora, wreszcie
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski
20
pojawiła się szara masa zwartej zabudowy. Bez spoglądania na mapę wiedzieli, że
to północne dzielnice Berlina.
A więc tak właśnie wygląda legowisko wroga, myśli Anochin.
Nad miastem ogromna chmura czarnego dymu, rozjaśnianego błyskami
wybuchów. Pod sunącymi maszynami coraz częściej pojawiają się zwarte obłoki,
w których fruwają jakieś spalone szczątki wyniesione aż tutaj przez prądy
wstępujące. Samolotem znowu rzuca na boki. To artyleria przeciwlotnicza.
Obłoczki wybuchów wykwitają niepokojąco blisko. Wykręcają na północny
wschód i wychodzą z ognia i dymu.
Dalszy lot przebiega spokojnie. Jaki schodzą coraz niżej, przecinają Odrę i po
paru minutach meldują się nad lotniskiem w Białęgach. Po wylądowaniu Anochin
podtoczył samolot na wskazane miejsce, gdzie oczekiwała już grupa mechaników i
koledzy, którzy w pierwszym locie nie brali udziału. Ciekawi byli wrażeń i
zasypywali pilotów niezliczoną ilością pytań. Ale na dłuższe opowiadania nie było
czasu. Czekała już na nich kolacja, a później musieli udać się na odprawę, by
omówić zadania na dzień następny.
Zapowiadały się gorące dni. Hitlerowcy bronili zaciekle Berlina, usiłowali
kontratakować, wzmogło aktywność lotnictwo wroga. Dowództwo 1 armii WP
było zaniepokojone sytuacją na prawym skrzydle, gdzie według informacji
uzyskanych ze sztabu Frontu generał SS Felix Steiner gromadził poważne siły,
mogące uderzyć we flankę polskiego ugrupowania. Major Kożewnikow,
prowadzący odprawę, nie szczędził tym razem szczegółów.
— Jak wam wiadomo, armia polska przeszła do czasowej obrony na rubieży:
Bernbwe, Oranien- burg, kanał Ruppiner, Kremmen, Tietzow, Nauen. Część z was
oglądała to dzisiaj z powietrza. Armia ugrupowała się całością sił w jednym rzucie.
Na prawo od nas walczą oddziały radzieckiej sześćdziesiątej pierwszej armii, na
lewo czterdziesta siódma armia dąży do połączenia ze związkami pierwszego
Frontu Ukraińskiego, aby zamknąć ostatecznie pierścień okrążenia wokół Berlina.
Należy przypuszczać, że hitlerowcy będą robili wszystko, aby ten pierścień
rozerwać. Dowódca polskiej armii oczekuje od nas efektywnego wsparcia, osłony
walczących wojsk i rozpoznania nieprzyjaciela, szczególnie na północy. W
związku z tym jutro od świtu będziemy wykonywali zadania dwojakiego rodzaju.
Ci, którzy już latali nad linią frontu, będą osłaniali szturmowce siódmego pułku,
mające bombardować skupiska wojsk nieprzyjaciela wskazywane przez własną
piechotę, a pozostali dokonają oblotu pierwszej linii, osłaniając przy okazji siły
naziemne. Żądam absolutnego podporządkowania się rozkazom. Żadnej
partyzantki, żadnej wojny na własną rękę. W parach numery drugi- osłaniają
przede wszystkim prowadzącego i, w razie potrzeby, wykonują każdy inny jego
rozkaz. Za brak dyscypliny w powietrzu będę zawieszał w lotach aż do
zakończenia wojny.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski
21
Dla rwących się do walki pilotów była to rzeczywiście zapowiedź surowej
kary. Przestroga ta, całkowicie uzasadniona, wynikała z faktu, że część młodych
pilotów nie brała jeszcze udziału w walce, a wojna miała się ku końcowi i każdy
nich marzył, jeżeli nie o zaliczeniu sobie Niem- w powietrzu, to przynajmniej o
ostrzelaniu ich na ziemi.
Później posypały się pytania, których część dotyczyła oczywiście
szturmowców.
— W zasadzie osłaniać będziemy siódmy pułk lotnictwa szturmowego -—
wyjaśniał major. — To będzie nasz stały podopieczny. Możemy jednak trzymać i
inne zadania, jeśli zajdzie taka potrzeba. „Peszek” nie spotkamy, ponieważ dywizja
ta pozostała w głębi kraju; nie jest jeszcze gotowa do działań. Z dzisiejszego dnia
jestem zadowolony, pracowaliście bez zarzutu. Życzę powodzenia w dniu
jutrzejszym.
Rozchodzili się na kwatery w zupełnej ciemności. Niebo znowu zasnuły obłoki,
zakrywając widoczne wczesnym wieczorem gwiazdy. Tylko na południowym
zachodzie, tam gdzie leżał Berlin, horyzont rozjaśniała jasnopomarańczowa łuna.
Anochin wracał samotnie. Pragnął uporządkować wrażenia, jakich dostarczył
mu dzisiejszy dzień. A tych nie brakowało. Ziściło się przecież jedno z jego
marzeń — oglądał Berlin z pokładu bojowego samolotu, noszącego w dodatku
biało- -czerwoną szachownicę, symbol narodu, który pierwszy stawił zbrojny opór
hitlerowcom. Dzień jutrzejszy był wielką niewiadomą. Co on przyniesie? —
zastanawiał się porucznik. Miał nadzieję, że dojdzie do spotkania z samolotami
wroga. Ufał bezgranicznie swojej maszynie, a zwłaszcza jej „artylerii”, jak
nazywał działko o kalibrze 37 milimetrów. Byle tylko zachować spokój, a na
pewno rozstrzygnie walkę na swoją korzyść.
ROZPRAWA ZE STEINEREM
Zerwali się o świcie, jeszcze przed pobudką, po to tylko, aby doznać gorzkiego
rozczarowania. Świat za oknem otulała mgła, a drobna mżawka dodatkowo
utrudniała widoczność. Pogoda typowo nielotna. I to właśnie dziś, kiedy wkroczyć
mieli do walki na całego. Jeszcze przed śniadaniem, z nikłą nadzieją w sercach,
odwiedzili dywizyjnego meteorologa. Opędzał się, jak mógł, przed natarczywymi
pilotami.
— Pogody wam nie zmienię, nie jestem czarodziejem. Mówiłem już, że na
godziny popołudniowe przewidziana jest poprawa. Może nawet wcześniej, jak
tylko ta cholerna mgła ustąpi. Radzę iść do operacyjnego, ma ciekawe
wiadomości...
W ciekawe wiadomości nie bardzo wierzyli. Po prostu chce się facet odczepić
od natrętów — sarkali. Ale co mieli robić?
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski
22
Wokół radiostacji zgromadził się już tłum, podniecony i ożywiony. Wieści były
rzeczywiście rewelacyjne. To, co wczoraj było jedynie przypuszczeniem, dziś
zmaterializowało się w całej rozciągłości. O świcie z małego przyczółka na
południowym brzegu kanału Ruppiner, na północ od Germendorf, czołowe
oddziały armijnej grupy Steinera uderzyły w styk piątego i szóstego pułku piechoty
2 dywizji i posunęły się o kilometr do przodu. Nad kanałem Ruppiner rozgorzały
zacięte walki. Generał Popławski, dążąc do likwidacji włamania, ściągnął odwody
i prosił o wsparcie lotnicze. A tu taka pogoda...
Na tym nie koniec. Jak doniesiono ze sztabu Frontu, armia gen. Wencka,
broniąca dotąd rubieży Łaby, uderzyła od zachodu w kierunku południowego
skraju Berlina. W ciągu minionej nocy zamknął się też ostatecznie pierścień
okrążenia wokół stolicy III Rzeszy. Była to pierwsza z radosnych wieści, jaką
usłyszeli tego ranka. Druga to wiadomość o zbombardowaniu Berlina przez
radzieckie lotnictwo dalekiego zasięgu. Słowem, działy się rzeczy wielkie i
wszędzie było mnóstwo roboty dla lotnictwa. A oni musieli czekać. Pod adresem
pogody i parszywego lotniczego szczęścia sypały się zewsząd mniej lub bardziej
cenzuralne wiązanki. Trwałoby to nie wiadomo jak długo, gdyby nie szef sztabu
pułku.
— Nic tu po was, chłopaczkowie. Bierzcie się do studiowania map terenów na
północ od Berlina, bo jeszcze który zamiast do domu trafi do Steinera.
Zabrali się do pracy, ale szło kn niesporo. Co chwila któryś wyskakiwał przed
budynek szkoły, gdzie mieścił się sztab pułku, zadzierał głowę i gapił się w niebo.
Mgła wprawdzie powoli ustępowała, ale odsłaniała niskie chmury, ciągnące się
niemal nad samymi wierzchołkami drzew. I tak już było do południa. Dopiero gdy
bez większego zapału zasiedli do obiadu, nastąpiła zmiana. Jednolita dotąd
warstwa chmur zaczęła rwać się i pękać, pułap wyraźnie podskoczył do góry,
pojaśniało.
Wkrótce ogłoszono alarm. Nadeszła właśnie wiadomość, że nad linią frontu
widzialność jest nieco lepsza, umożliwiająca loty bojowe. Na lotnisku zawrzało.
Mechanicy rzucili się do podgrzewania silników, dowódcy pułków zwoływali
pilotów na odprawę, podczas której major Kożewnikow przydzielił zadania
bojowe.
— Z oblotu linii frontu rezygnujemy — mówił krótko i rzeczowo —
Najbardziej doświadczeni piloci polecą zaraz nad rejon obrony polskich dywizji z
zadaniem przepędzenia stamtąd lotnictwa wroga. Oto skład grupy: kapitan
Bystrow z podporucznikiem Wanikowskim jako prowadzonym, kapitan
Kuźniecow z podporucznikiem Anochinem, chorąży Bajczykow z chorążym
Bratskim i porucznik Woroncow z porucznikiem Tkaczenko.
— Wybrali samych asów, musi tam być gorąco — komentowali to zestawienie
par piloci.
— Dowódcy eskadr z dowódcami kluczy w rołi prowadzonych, to ci dopiero!
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski
23
— Proszę o spokój, nie rozmawiać — dowódca pułku przywołał do porządku
zebranych, — Chorąży Carew ze swoim kluczem przygotuje się do bezpośredniej
osłony pierwszej grupy llów z siódmego pułku. Chorążowie Hochstrem i
Sołujanow, gotowość bojowa numer jeden na lotnisku. Reszta pilotów, gotowość
bojowa numer dwa aż do odwołania. Koniec odprawy, wykonywać!
Wypadli z sali odpraw prosto na płytę lotniska. Ośmiu pilotów lecących na
wymiatanie biegło do samolotów zapinając po drodze kombinezony. Tuż za nimi
pędzili Hochstrem i Sołujanow, którzy musieli siedzieć w samolotach, aby
startować natychmiast na sygnał czerwonej rakiety. Wyznaczeni do gotowości
bojowej numer dwa szli znacznie wolniej. W budynku sztabu pozostała tylko grupa
chorążego Carewa, oczekująca na pilotów z 7 pułku.
Anochin podszedł do swojej „szóstki”, obok której stała grupka żołnierzy z
obsługi lotniska. Posypały się pytania, dokąd leci i z jakim zadaniem.
— Bić fryca, oczywiście. Lecimy nad linię frontu.
— Niczego dzisiaj nie życzę, aby nie zapeszyć — mówił kapral Nitecki,
pomagając Anochinowi zapiąć pasy. — U nas w Polsce życzy się wędkarzom
„złamania kija”, ale pilotom myśliwskim?
— Komu się tak życzy?
— Wędkarzom. To znaczy rybakom, łowiącym ryby.
— Rozumiem. Pilotom chyba „wyraźnego celu”.
— A więc tego życzę, obywatelu poruczniku. Wystartowali. Przez jakiś czas
lecieli nisko, tuż
pod warstwą coraz bardziej postrzępionych obłoków. Widzialność była
kiepska. Dopiero kiedy minęli Odrę, warstwa chmur uciekła w górę, a nieco
później ukazały się okna, przez które przezierał blady błękit. Wywindowali się na
wysokość 1400 metrów, tuż pod obłoki.
Anochin nieustannie lustrował niebo. Dawno już nie leciał w roli
prowadzonego, toteż czuł się trochę nieswojo, chociaż osłanianie takiego pilota,
jakim był kapitan Kuźniecow, mógł sobie poczytać za zaszczyt. W lewo o
pięćdziesiąt metrów wyżej lecieli Bajczykow i Bratski. Drugą czwórkę, lecącą o
dwieście metrów w lewo, stanowili Bystrow z Wanikowskim i Woroncow z
Tkaczenką.
Zbliżali się do rejonu Oranienburga. W dole kłębiły się dymy, wybuchały
pociski, trwała zacięta walka. Zatoczyli szeroki krąg nad miastem i leąc wzdłuż
frontu wypadli nad kompleks lasów ciągnących się od Germendorf aż niemal po
Kremmeii. Ziemia była słabo widoczna. Dymy licznych pożarów zmieszane z
oparami wstającymi z lasów wypiętrzały się na setki metrów w górę i szarpane
północno-zachodnim wiatrem spływały gdzieś w stronę Berlina. Na ulicach
płonącego Kremmen dostrzegli jednak grupki żołnierzy w zielonych płaszczach,
znak, że miasteczko było w polskich rękach. Lecieli teraz na południe, z linią
frontu po prawej ręce. W powietrzu oprócz polskich samolotów ciągłe panowała
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski
24
pustka. Anochin tracił powoli nadzieję na przestrzelanie działka i kaemów. Kapral
Nitecki znowu zajrzy w lufy i nie powie ani słowa, by nie urazić pilota. Przed Nau-
en zmienili kierunek lotu i wyszli na tyły polskich dywizji. Starczy jeszcze
benzyny, aby przed, powrotem na lotnisko ponownie przecięć wzdłuż frontu.
Dochodziła 16.45, czterdziesta minuta lotu. Z północnego zachodu nadciągał
duży obłok szarawej mgły, przesłaniając całkowicie widoczność. Mijali go wolno,
tonąc chwilami w tumanach lodowatej mżawki. W końcu znów pojaśniało. Na tle
szarozielonego dywanu lasów Anochin dojrzał punkty, przesuwające się na
wschód. Samoloty! Wytężył wzrok, nie miał już wątpliwości, to Niemcy.
— Hitlerowskie samoloty na wprost, czterysta metrów niżej — powiedział
spokojnym głosem, choć serce tłukło mu w piersi.
— Widzę — zachrypiało w radiu. — Przygotować się do ataku.
Skręcili w prawo, idąc na przecięcie kursu nadlatującym Niemcom. Samoloty
wroga widać już było wyraźnie. W dwóch trójkach szło sześć bombowych
Junkersów z myśliwską osłoną. Osiem Focke Wulfów uwijało się wokół swych
podopiecznych. Niecały kilometr z tyłu, z przewyższeniem 200 metrów, szły
następne cztery „foki”. Hitlerowcy nie spodziewali się ataku, polskie samoloty
usytuowane wyżej, na tle szarego obłoku, były na razie niewidoczne.
— Bystrow, atakować tylną osłonę! — odezwało się radio.
— Zrozumiałem, wykonuję.
Znurkowali na pełnym gazie wprost na prawą grupę „fok”. Hitlerowskie
maszyny rosły w oczach, coraz wyraźniejsze stawały się szarozielone plamy
malowania ochronnego i czarne krzyże. Kuźnie- cow chwycił w celownik
prowadzącego czwórkę, Anochin, przesunąwszy się bardziej w lewo, wybrał
następnego. Kadłub niemieckiego samolotu wypełnił cały celownik, odległość
poniżej 300 metrów. Nacisnęli spusty niemal jednocześnie. Seria Anochin a mija
się z celem, pilot zwiększa poprawkę i znowu naciska spust. Kadłub Jaka drży
charakterystycznie. Na skrzydłach „foki” pojawiają się błyski pocisków,
hitlerowiec wyrywa gwałtowną świecą w górę. Obaj z Kuźniecowem nurkują pod
„fokami” i natychmiast wyciągają samoloty w górę, do półpętli. Szybki przewrót
przez skrzydło. Niemcy rozpierzchli się po niebie, atakowany przez Kuźniecowa
spada na las, ciągnąc za sooą smugę ognia i gubiąc jakieś szczątki. Jaskrawy
płomień w miejscu upadku kończy sprawę.
Rozglądają się za bombowcami, ale jest już za późno. Junkersy, zrzuciwszy
bomby w las, umykają w obłoki. Wypada z nich natomiast „foka” z Jakiem na
ogonie. Anochin rozpoznaje samolot Wanikowskiego, który raz po raz pluje
ogniem, trzymając się jak na sznurku miotającego się w gwałtownych unikach
Niemca. Kolejna seria jest celna, z „foki” odpada owiewka, silnik dymi. Maszyna
przewraca się na grzbiet, oddziela się od niej sylwetka pilota, nad którą wykwita
po chwili czasza spadochronu.
JULIUSZ MALCZEWSKI SZACHOWNICE NAD BRANDENBURGIĄ | SCAN & OCR by blondi@mailplus.pl | 1 WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 2 Okładkę projektował Adam Werka Redaktor Wanda Stefanowska Redaktor techniczny Anna Baranowska Scan & OCR blondi@mailplus.pl © Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1974 r., Wydanie I SCAN & OCR by blondi@mailplus.pl 2009 Malczewski Juliusz: Szachownice nad Brandenburgią. — W-wa 1975 Wydaw. Min. Obrony Nar. 16° s. 120 — Żółty Tygrys. 1. Lotnictwo — Polska 2. Druga wojna światowa 355.48 (438) „1944/1945” (023) Historia formowania i zarys działań bojowych pierwszego mieszanego korpusu lotniczego. Pięć tysięcy sześćset dwudziesta siódma publikacja Wydawnictwa MON Printed in Poland Nakład 210 000 1 349 egz. Objętość 4,55 ark. wyd., 3,25 ark. druk. Papier druk. sat. VII kl. 65 g, format 63 cm z roli z Zakładów Papierniczych w Myszkowie. Oddano do druku 10.I.1975 r. Druk ukończono w czerwcu 1975 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. nr 4251 z dn. 13.1.1975 r. Cena zł 5.- B-48
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 3 SPIS TREŚCI: CORAZ BLIŻEJ FRONTU................................................................................4U NA TERYTORIUM WROGA .........................................................................14 ROZPRAWA ZE STEINEREM.......................................................................21 PIERWSZA ARMIA W NATARCIU..............................................................32 POD SKRZYDŁAMI ŁABA ...........................................................................46 TYPY BRONI I UZBROJENIA.......................................................................63
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 4 CORAZ BLIŻEJ FRONTU Na wysokości tysiąca metrów trzy grupy samolotów myśliwskich typu Jak-3 i Jak-9 leciały w rozwiniętym szyku czwórkowym na zachód. Pierwsza z grup liczyła jedenaście samolotów, pozostałe po osiem. W ostrych promieniach wczesnowiosennego słońca wyraźnie odznaczały się czerwone gwiazdy, cyfry na kadłubach i biało-czerwone szachownice wymalowane tuż pod rurami wydechowymi na maskach silników. Czerwone gwiazdy z żółtymi obwódkami stanowiły znaki rozpoznawcze radzieckiego lotnictwa wojskowego, biało-czerwo- »e szachownice — to wojskowe znaki rozpoznawcze lotnictwa polskiego. Samoloty, utrzymując dokładnie odległości między sobą, leciały nad rzadkimi obłokami przysłaniającymi chwilami ziemię. Był koniec marca 1945 roku. Za sterami Jaka zajmującego pozycję w drugiej czwórce drugiej grupy (oznaczonego numerem „6”) siedział lejtenant Anochin, a właściwie z racji nowego przydziału służbowego podporucznik Jan Anochin, starszy pilot drugiej eskadry 10 polskiego pułku myśliwskiego. Był on w świetnym nastroju tego pogodnego ranka. Pułk dowodzony przez majora Kożewnikowa przenosił się nareszcie z Ukrainy w kierunku frontu, kończąc definitywnie okres formowania i szkolenia. Skończyły się jałowe dni oczekiwania na lotną pogodę, których tak niewiele było ubiegłej zimy, nużące jak zwykle wkuwanie instrukcji, regulaminów i innych mądrości wojskowych, nigdy nie kończące się dyskusje, czy wrócą do bezpośredniej walki z wrogiem przed końcem wojny. Na węźle lotniskowym w rejonie Charkowa stacjonowali od jesieni ubiegłego roku; nie tylko zresztą oni, myśliwcy, lecz także piloci, nawigatorzy i strzelcy pokładowi bombowców i szturmowców. Kompletne załogi aż dziewięciu pułków, to znaczy trzech dywizji — bombowej, szturmowej i myśliwskiej — które razem tworzyły 1 mieszany korpus lotniczy Wojska Polskiego, liczący ponad 300 nowoczesnych samolotów bojowych. Imponująca masa sprzętu pierwszej jakości — nie eskadra czy pułk, ale korpus, związek taktyczny wyższego rzędu, stanowiący ważki element w kalkulacjach sztabowych i niebagatelną siłę uderzeniową, zwłaszcza w działaniach zaczepnych. Anochin zżył się już ze świadomością, że ob. oficer-pilot Armii Radzieckiej, służy w szeregach Wojska Polskiego. A przecież dzień to niezbyt odległy, kiedy zeszłorocznej jesieni powrócił z kitu ćwiczebnego. Był wówczas instruktorem radzieckiego 246 pułku szkołno-treningowego 10 brygady lotniczej na północnych rubieżach Kraju Rad. Na lotnisku zastał podniecenie; rozeszła się właśnie pogłoska, że brygada przeniesiona zostanie na południe w celu przeformowania na dywizję lotnictwa myśliwskiego i odejdzie na front. Wiadomość wydawała się nieprawdopodobna. Wiele przecież razy on i inni doświadczeni piloci stawali do raportów z prośbą o odkomenderowanie z pracy instruktorskiej do jednostki
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 5 bojowej. Rwali się do walki. Zawsze jednak odpowiedź była odmowna. Oświadczano im wręcz, że najbardziej potrzebni są właśnie jako instruktorzy. Lotnictwo wojskowe potrzebowało wielu nowych pilotów, szkolić ich mogli tylko najbardziej doświadczeni — a więc nie bardzo wierzył rewelacyjnym plotkom. Prawdziwa bomba wybuchła dopiero wieczorem, na odprawie. Dowódca brygady nie tylko potwierdził pogłoskę o przeformowaniu, lecz obwieścił zebranym wiadomość jeszcze bardziej sensacyjną: Bostaną skierowani czasowo do polskiego lotnictwa wojskowego! Wiadomość spadła jak grom z jasnego nieba, wywołując zrozumiałe poruszenie wśród zebranych. Posypały się liczne pytania, wśród których dominowała obawa, czy reorganizacja i bądź co bądź zmiana przynależności państwowej — dla niejednego sprawa niezbyt łatwa do pojęcia — nie wpłynie opóźniająco na wejście do walki. Dowódca brygady, dokładniej poinformowany o kulisach decyzji, cierpliwie wyjaśnił, że na front odejdą w czasie możliwie najkrótszym, zaraz po zakończeniu wszystkich prac organizacyjnych i, co ważniejsze, przeszkoleniu na samolotach Jak-9M i Jak-9T, a więc tych, które zazwyczaj operowały na niskich i średnich pułapach, osłaniając szturmowe Iły i atakując same cele naziemne. Opanowanie tej sztuki było dla myśliwców czymś zupełnie nowym. Przejście do lotnictwa polskiego pozostawało sprawą dobrowolną. Każdy, kto chciał nadal służyć w lotnictwie radzieckim, mógł to uczynić bez jakichkolwiek przeszkód. — Ale weźcie pod uwagę, towarzysze, szczególną sytuację naszych sojuszników — tłumaczył dowódca brygady. — Walcząca armia polska rozwija się w szybkim tempie, dzięki naszej pomocy, odczuwając jednak coraz bardziej brak odpowiednio wyszkolonych kadr: artylerzystów, czołgistów, lotników... Dotychczas w jej składzie działa jedna mieszana dywizja lotnicza, a plan rozbudowy przewiduje sformowanie korpusu, czyli dalszych trzech dywizji. Ze sprzętem trudności nie będzie, mamy go dosyć i przekażemy zgodnie z należnościami etatowymi. Pozostaje jednak problem ludzi. Sami wiecie najlepiej, ile czasu pochłania wyszkolenie pełnowartościowego pilota czy nawigatora. Osiem—dziesięć miesięcy to minimum, a do końca wojny niedaleko. Do naszych szkół skierowano już kilkuset Polaków na kursy w grupie personelu latającego i technicznego, trwa nabór nowych kandydatów, bo chętnych do lotnictwa nie brak, ale ten wysiłek nie rozwiązuje naglących potrzeb kadrowych. Wyszkolonych pilotów dostaniemy najwcześniej za pół roku, a czas nie stoi w miejscu. Musimy ich mieć już, teraz, natychmiast! Oto dlaczego dowództwo Wojska Polskiego zwróciło się do nas z prośbą o pomoc i my jej nie odmówimy. Frontowym sojusznikom pójdziemy na rękę. Więc jak, towarzysze? Pytanie było formalne. Kadrowy problem ukazał się w innym, znacznie jaśniejszym świetle. Stanęło na tym, że radziecki personel latający przejmie stanowiska w nowo organizowanych pułkach do czasu przybycia pilotów polskich i — gdyby wojna jeszcze trwała — udzieli im praktycznej pomocy w szybkim
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 6 przystosowaniu się do frontowych warunków. Przez pewien okres, jak przewidywano, piloci radzieccy mieli pełnić funkcje dublerów, wyręczając swych młodszych i mniej doświadczonych towarzyszy polskich w trudniejszych zadaniach. Najwcześniej spodziewano się przybycia licznej grupy strzelców pokładowych, ale na nich czekały pułki szturmowe. Piloci myśliwscy musieli na razie polegać na sobie. — Pamiętajcie, że wyruszycie na front pod tym oto znakiem — dowódca brygady pokazał zebranym pięknie wykreśloną na kartonie biało-czerwo- łią szachownicę. — To lotniczy znak naszych polskich sojuszników. Niech on będzie obok czerwonej gwiazdy symbolem braterstwa broni w walce ze wspólnym wrogiem. Ileż było później dyskusji, niecierpliwego wyczekiwania! Stacjonowali w Karłówce pod Charkowem, malej miejscowości, która tej jesieni i zimy była dla nich domem. Czas dłużył się niemiłosiernie, dni lotnych niewiele, tematów do przerobienia mnóstwo. Dowódców otrzymali też nie byle jakich. Na czele korpusu stanął doświadczony pilot, generał Filip Agalcow, szefem sztabu mianowano pułkownika Adama Drzemieszkiewicza. Dowódcą 1 dywizji lotnictwa bombowego został Bohater Związku Radzieckiego, podpułkownik Martynow, zaś dowódcami pułków tak doświadczeni piloci, jak podpułkownik Bażanow, major Biełogłazów i major Dołgobajew. Tak samo wytrawnych dowódców otrzymała 2 dywizja lotnictwa szturmowego, na czele której stanął pułkownik-pilot Dżemaszwili, zaś pułkami dowodzili podpułkownik Wijk, major Postój i podpułkownik Ruksza. Ich związkiem, 3 dywizją lotnictwa myśliwskiego, dowodził wytrawny pilot myśliwski, zwycięzca wielu powietrznych pojedynków, pułkownik Jaa Chłusowicz, zaś szefem sztabu mianowano podpułkownika Markowskiego, doskonale władającego językiem polskim. Doskonałymi pilotami byli także dowódcy pułków: dziewiątego — podpułkownik Bodraszow, jedenastego — major Mikołaj Pałuszkin i wreszcie ich dowódca, posiadający na swoim koncie kilka zestrzelonych samolotów hitlerowskich — major Kożewnikow. Kiedy w lutym byli już gotowi do wyjazdu na zachód, do wyzwolonej niemal w całości Polski, otrzymali niespodziewanie nowe zadanie —- polecono im „przeganiać” fabrycznie nowe samoloty z dalekiego zaplecza na front. Twarda to była szkoła, poznali wtedy dziesiątki lotnisk polowych, latali w trudnych warunkach zimowych, w strefie przyfrontowej w pełnej gotowości bojowej. Jednakże do spotkania z Niemcami w powietrzu wówczas nie dochodziło. W sumie jednak to kawał ciężkiej pracy, wystawiający znowu na próbę ich cierpliwość. W połowie lutego wrócili wreszcie do Karłowki, a tu niespodzianka: rzut naziemny pułku odjechał już koleją do Polski. Lecą oto w ślad za nim, przez Kijów, Lwów na podlubelskie lotniska. A wojna jeszcze się nie skończyła, trwają krwawe zmagania na Pomorzu Zachodnim, w Gdańsku, na rubieży Odry. Jest więc nadzieja, że wejdą jeszcze do walki, może latać będą nad Berlinem?
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 7 Myślał o tym wszystkim Anochin, pilnując swojego miejsca w szyku drugiej eskadry. Lot przebiegał normalnie, pogodne niebo i coraz liczniejsze, białe, postrzępione obłoki w dole, pod nimi. Prawdopodobieństwo spotkania z wrogiem minimalne. Bezpowrotnie minęły czasy, kiedy lotnictwo wroga zapuszczało się tak głęboko za linię frontu. Przed nimi, nieco niżej, leci dowódca pułku i klucze pierwszej eskadry kapitana Kużniecowa. Prowadzą one pułk, o orientację w terenie nie trzeba się więc martwić. Zresztą trasa nad Ukrainą znajoma, latali tędy wiele razy w roli powietrznych „dorożkarzy”. Dudni miarowo w silniku tysiąc dwieście koni, ha prawo wisi Kostia Sołujanow, lewa dwójka lśni w promieniach słońca. Ale obłoki gęstnieją, szare chmurki pojawiają się również wyżej, przysłaniając chwilami słońce. Wiodąca eskadra niknie, tylko samolot kapitana Bystrowa, dowódcy drugiej eskadry, widać jeszcze wyraźnie. Wpadli nad ławicę chmur, która przesłoniła całkowicie ziemię, a jednocześnie na zachodzie horyzont zasnuły zwały obłoków, ciemnoszara ściana o wypiętrzonych wysoko w górę kopulastych wierzchołkach. Jeszcze parę chwil i samoloty weszły w warstwę wilgotnej zawiesiny, słońce znikło. Ledwo widać cień prowadzonego, sylwetki samolotów w przodzie po lewej rozmazują się. Anochin wytęża wzrok, aby nie zgubić się w szyku, beztroski nastrój prysnął, ustępując miejsca napięciu, towarzyszącemu zwykle lotom bez widoczności. W słuchawkach zatrzeszczało: — Uwaga, sokoły Kożswnikowa! Zwiększyć odstępy, wysokość czterysta, prędkość czterysta, kurs bez zmian. A więc jeszcze do tego trzeba zejść 600 metrów niżej, zwiększyć odstęp od prowadzącej grupy, której i tak już nie widać, nie wpaść pod samoloty trzeciej eskadry lecącej z tyłu. Mięśnie tężeją, wzrok utkwiony w przednią półstrefę. Za szybami kabiny gęstniejąca wata. Ma się wrażenie, że samolot tkwi nieruchomo w miejscu... Anochin oddaje drążek i pochyla nos swego Jaka, kątem oka dostrzega, że to samo robi prowadzony, którego podłużny cień, podobny do ogromnej ryby, ciągła jeszcze widać. Sekundy ciekną wolno, pozornie nic się nie dzieje, mimo to jest napięty i czujny. Tylko na ułamki sekundy przenosi wzrok na tablicę przyrządów, by stwierdzić, że wysokość maleje nieprawdopodobnie wolno. Przez głowę przelatują błyskawiczne myśli: wysokościomierz zepsuł się, nie pokazuje prawidłowych wartości, jest już nisko i za moment samolot zderzy się z ziemią. Odczuwa niemal fizyczną potrzebę ściągnięcia drążka i wyrwania świecą w górę... To tylko złudzenie, trzeba wierzyć wskazaniom przyrządów, do ziemi jeszcze 550, później 500 metrów. Nieruchoma dotąd szarość za szybami rusza na spotkanie samolotu, rozbita dyskiem śmigła umyka do tyłu. Widać coraz częściej oderwane kłęby na niemal czarnym tle i nagle samolot wypada z chmur. Ziemia ponuro ciemnieje o 400 metrów niżej, a nad nią prowadząca para wyrównuje lot. Prowadzony wyskakuje z mętnej zawiesiny w przepisowej odległości. Anochin oddycha z ulgą, choć lot na niskim pułapie i przy złej widzialności nie należy do
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 8 łatwych. Warstwa chmur obniża się jednak coraz bardziej, zmuszając formację do zejścia na 300, a następnie 200 metrów. Na szczęście Kijów już niedaleko. Odezwała się stacja naziemna i zaraz po tym pierwsza eskadra kapitana Kuźniecowa dotarła do rejonu lotniska, weszła w krąg, przygotowując się do lądowania. Kiedy Anochin znalazł się nad lotniskiem, sypnęło śniegiem. Druga i trzecia eskadra lądowały więc niemal po ciemku. Z ulgą dotykali kołami ziemi i po dobiegu, wytracając prędkość, opuszczali pas startowy, robiąc miejsce następnym. Nie wszystkim lądowanie wychodziło gładko, kilku, posadziwszy samoloty za wcześnie, podskakiwało „kangurami” jak na pierwszych lotach szkolnych. Ostatni lądowali z odsuniętymi osłonami kabin dla polepszenia widzialności i własnego bezpieczeństwa w razie katastrofy połączonej zwykle z pożarem, a płonąca benzyna to nie żarty. Wszyscy ostatecznie posadzili samoloty bez uszkodzeń. W parę minut później rozszalała się burza śnieżna i lotnisko w Kijowie wstrzymało przyjmowanie dalszych samolotów. Lecący w ślad za dziesiątym, jedenasty pułk majora Pałuszkina musiał wobec tego zmienić kurs i także w trudnych warunkach lądować na lotnisku w Skomorochach. Maszyny wypuszczając klapy i podwozia wychodziły z kręgu i podchodziły do lądowania. Siadały znacząc bruzdy na nieco podmokłej łące i po wytraceniu prędkości kołowały w stronę wozu dowodzenia, a następnie skręciwszy w lewo podchodziły na miejsca wskazywane przez mechaników. Jaki dziesiątego pułku znalazły się na ziemi polskiej po przebyciu niebagatelnej trasy Kijów — Lwów — Ułęż. Na polach wokół maleńkiej wsi panował niecodzienny ruch: raz po raz grzmiały niskim basem próbowane silniki, hałasowały samochody z paliwem, butlami sprężonego powietrza i akumulatorami. Na skraju prowizorycznego pasa startowego przyciągał uwagę długi szereg oliwkowo-brązowych Juków z 9 pułku, który najwcześniej przybył na lotnisko. Nowiutkie maszyny różniły się tylko numerami na kadłubach i kolorami piast — każda eskadra miała inny: czerwony, niebieski i biały. Nie opodal baraku mieszczącego komendę lotniska zgrupowali się piloci w futrzanych kombinezonach, rozprawiając i gestykulując, w oczekiwaniu na przydział kwatery. Tymczasem na niebie pojawiły się następne klucze myśliwców, to eskadry 11 pułku nadleciawszy od południa podchodziły sprawnie do lądowania. Cała dywizja — ponad sto Jaków] — zgrupowała się na jednym lotnisku. Anochin przeżył w szczególny sposób dzisiejszy dzień, choć polowe lotnisko w Ułęży odwiedzał już kilkakrotnie i trasę znał doskonale. Tym razem nie było ono punktem docelowym, a jedynie etapem w dalszej podróży do Kutna, dokąd rzut kołowy pułku wyruszył już dawno i zapewne zagospodarował się tam na dobre. Przekraczając Bug Anochin wiedział, że oto zaczyna się nowy etap w jego
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 9 żołnierskim życiu, etap polski. Pozna bliżej ten kraj co do tego nie miał wątpliwości, może będzie walczył z wrogiem nad jego terytorium. Z polskimi mieszkańcami Ułęży zetknął się już poprzednio w zimie, kiedy dostarczał tutaj samoloty dla radzieckich jednostek. Kilku z nich znało język rosyjski, pozostali mówili tylko po polsku, ale i z nimi porozumiewał się bez większych trudności. Usiłował nawet używać w rozmowie polskich słów, których nauczył się w czasie pierwszych lekcji języka polskiego, jednak bez większego powodzenia. — Już lepiej mówcie po rosyjsku — zachęcali go wówczas ze śmiechem — łatwiej zrozumieć. Teraz znał tych słów znacznie więcej, nauczył się prawidłowej wymowy, układał sobie nawet w myślach przemówienie, jakie wygłosi w czasie oficjalnego powitania ich dywizji na polskiej ziemi, bo spodziewano się takiej uroczystości. Ale obeszło się bez wielkiej pompy. Rozdzieleni zostali po prostu na kwatery we wsi i w lotniskowych barakach, poinformowano ich o godzinach posiłków i zakomunikowano,- że jutrzejszy dzień — 1 kwietnia 1945 roku — z racji przypadającej niedzieli będzie wolny od służby. Na godziny popołudniowe planowano spotkanie z miejscową ludnością cywilną, dla której zespoły amatorskie 9 i 11 pułku szykowały występy artystyczne. W ich macierzystym pułku — kit wielkiemu zmartwieniu zastępcy dowódcy do spraw polityczno-wychowawczych, majora Pietruszczenki — nie było jakoś talentów artystycznych. Ppor. Wantkowski i por. Tkaczenko z 1 eskadry oraz czarnowłosy chorąży Solujanow, pilot w parze Anochina, zainstalowali się w goś«in- nej izbie wiejskiej chaty. Nie mogli jednak usiedzieć na miejscu. — Chodźmy do świetlicy! — zaproponował ppor. Wanikowski. Wielkie słowo ..świetlica”. Mieściła się w jednym z baraków na lotnisku, gdzie przesiadywali piloci, oczekując na start lub częściej na lotną pogodę. Można tu było posłuchać radia, przeczytać gazelę i — co najistotniejsze — wysłuchać ciekawostek na temat kolegów, przełożonych, wydarzeń w sztabie dywizji czy korpusu. W świetlicy zastali wszystkich trzech dowódców eskadr własnego pułku oraz mnóstwo dawno nie widzianych kolegów i znajomych z pozostałych pułków dywizji. Chorążowie Malik i Hochstrem otoczeni kibicami rozgrywali partię szachów. Liczna grupa skupiła się przy odbiorniku radiowym, gdzie kończono nadawanie najświeższego komunikatu. Rozpoczęła się ożywiona dyskusja, w której rej wodził chorąży Carew, dowódca klucza w trzeciej eskadrze. — Nie ma się czym przejmować — dowodził — zdążymy na czas i dopadniemy Hitlera w jego własnym gnieździe! — Ale nie powalczymy nad Polską — oponował chorąży Bajczykow — prawie cały kraj już wolny. Słyszeliście? Właśnie wyzwolono Gdynię i Gdańsk, a otoczonych fryców na Kępie Oksywskiej topią w morzu. Polska armia naciera w
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 10 kierunku Bałtyku na Koszalin i Kołobrzeg. Tam hitlerowcom także trzepią skórę, został im dosłownie skrawek ziemi. Bardzo wątpię, czy zdążymy na czas. — Za to polatamy nad Berlinem, od Odry to już blisko. Byle tylko pozwolili. — Skąd wiesz, że skierują nas na ten właśnie kierunek? — To nie ulega wątpliwości, po co koncentrowaliby nas w rejonie Kutna? Krępe chłopisko, podporucznik Kalaszyn, wieoe- ny malkontent, tym razem także był niezadowolono'. — Bawicie się w wielkich strategów, spieracie się, gdzie będziemy walczyli, a to bardzo wątpliwe, czy w ogóle pójdziemy na front. Na przykład obecnie: niby wracamy na pierwszą linię, gdzie rzeczywiście dzieją się rzeczy zasadnicze, a tymczasem dwa dni już diabli wzięli. Na co czekamy? Trzeci Ukraiński wkroczył do Austrii, nasi podeszli pod Bratysławę, otoczyli hitlerowców we Wrocławiu, a my co? Mamy jutro dzień wolny od służby... Kałaszyna nie chciano jednak słuchać, za krzyczano go, jego bas utonął w ogólnym gwarze. Po kolacji piloci rozchodzili się powoli na kwa-- tery. ale sporo czasu minęło, zanim udali się na spoczynek. Były jeszcze długie rozmowy z gościnnymi gospodarzami na temat granic Polski, realizowanej właśnie reformy rolnej, sytuacji na froncie: Jakże przydawały się teraz wiadomości zaczerpnięte podczas zajęć politycznych w podchstrkowskiej Karłówce! W niedzielę, 1 kwietnia, dziesiąty pułk nie miał zajęć, jedynie mechanicy grzebali w silnikach samolotów, szykując je do dalszej drogi. Dyzmy na wypadek „wizyty” wroga pełnili na lotnisku piloci z dziewiątego pułku. Byli ponoć najbardziej doświadczeni, formowali się na kadrowej bazie bojowego pułku myśliwskiego. Piloci z dziesiątki od rana przesiadywali na lotnisku, czyhając na nowe wieści. Od dowódcy pułku, majora Kożewnikowa, dowiedzieli się, że cały korpus przebazował się już do Polski. Najbardziej interesowała ich 2 dywizja lotnictwa szturmowego, która zajęła węzeł lotniskowy w Łodzi w składzie 107 samolotów. W jej pułkach służyła już część Polaków, strzelców pokładowych, przybyłych wprost z radzieckich szkół. Spodziewali się, że właśnie z załogami szturmowych Iłów będą współpracować na froncie. Wiadomości z 1 dywizji lotnictwa bombowego, która też w kompletnym składzie 105 samolotów Pe-2 rozlokowała się na polowym lotnisku w Sannikach, były mniej pocieszające. Piloci i nawigatorzy nie zdołali jeszcze w pełni opanować nowoczesnego sprzętu. Trenowali intensywnie, ale „peszka” to samolot wysokiej klasy i bez porównania trudniejszy od poczciwego „pociaka”, a większość załóg na tych . dwupłatach doskonaliła swój lotniczy kunszt. Różnica ogromna. Koło południa mechanicy rozpoczęli wytaczać samoloty ze stoisk. Czyżby tego dnia mieli lecieć dalej? Okazało się, że do Kutna udaje się jedynie grupa rekonesansowa, złożona z dowódcy dywizji, pułkownika Jana Chłusowicza, i trzech dowódców pułków.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 11 Oczekiwanie na ich powrót zajęło właściwie cały dzień. Dowódcy wylądowali dopiero wieczorem, już w czasie koncertu, na który stawiła się tłumnie okoliczna ludność. Major Kożewnikow wrócił zadowolony, na liczne pytania o stan lotniska w Kutnie z uśmiechem unosił kciuk do góry: — Lotnisko pierwsza klasa, jutro startujemy! Polecieli istotnie następnego dnia, ale dopiero w godzinach popołudniowych. Powietrzna grupa pułku składała się z 31 samolotów, z 29 Jak-9 i trzech Jak-3, na których, obok dowódcy pułku, poleciało dwóch dowódców eskadr — kapitan Bystrow i porucznik Woroncow. Samoloty Jak-3, których w pułku było pięć, to temat nie kończących się sporów i dyskusji między pilotami. Jedni twierdzili, że są znacznie lepsze od myśliwców Jak-9 i właśnie na nich chcieli latać. Inni — a tych była większość — przyzwyczajeni już do „dziewiątek”, zdecydowanie stawali w ich obronie, utrzymując, że w swej klasie są doskonałe, a eo ważniejsze — nie ustępują myśliwcom Luftwaffe. Racja była w istocie po obu stronach. Jak-3 o sylwetce podobnej do swego „starszego brata” wyróżniał się przede wszystkim mniejszym eężarem — pół toriy „ubytku” to nie bagatela! — dzięki czemu jako najlżejszy z ówczesnych myśliwców świata nie miał sobie równych pod względem zwrotnoścL Delikatniejszy i bardziej finezyjnie wykonany wymagał jednak maksymalnej uwagi, zwłaszcza w locie nurkującym i przy lądowaniu, a ponadto był bardziej wrażliwy na ogień i kalibrem 20 mm działka ustępował samolotowi Jak-9T. Pilotom z „dziewiątek” imponował kaliber 37 mm. „Palniesz z takiej rury i czołg masz z głowy” — mówili, przypominając wiele wspólnych lotów ze szturmowcami. Pogoda była znośna i przelot do Kutna odbył się bez przygód. Przed startem ostrzeżono pilotów o możliwości spotkania z Niemcami, lecieli więc w szyku bojowym. Niestety, żaden hitlerowski samolot nie pojawił się na trasie. Anochin lecący tym razem w kluczu dowódcy pułku daremnie lustrował pełną strefę w nadziei, że zauważy obcą maszynę, ale bez skutku. Jakiż szaleniec odważyłby się zadrzeć z trzydziestką sprawnych myśliwców? Z mniejszą tedy jak zwykle uwagą obserwował ziemię, nad którą przelatywali. Jedynie w momencie, gdy przekraczali Wisłę, wypatrywał pilnie, czy nie widać Warszawy. Trasa przelotu omijała jednak stolicę Polski. Tymczasem teren pod skrzydłami był urozmaicony, mijali sporą liczbę dróg i szos zapełnionych kolumnami wojska, wiele wsi i osiedli leżących niedaleko od siebie, wiele większych i mniejszych kompleksów leśnych. Krajobraz różnił się znacznie od tego, nad jakim latali pod Charkowem, łatwo było tutaj o charakterystyczne punkty orientacyjne. Lotnisko pod Kutnem też przypadło im do gustu: rozległe, szerokie pasy startowe przecinały je prostopadle do siebie. Nosiło jednak widoczne z powietrza ślady bombardowania. Właśnie owe pasy startowe upstrzone były ciemnymi plamami — zasypanymi lejami po bombach. Po dowódcy pułku jako jeden z pierwszych lądował porucznik Woroncow — dowódca trzeciej eskadry. Sprawnie posadził samolot na pasie, dotykając ziemi
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 12 trzema punktami jednocześnie. Pech chciał, że wypadło to akurat w miejscu po bombowym leju, gdzie nawierzchnia była niezbyt silnie ubita. Lewe kcło trafiło na piach i nim Woroncow zdołał zareagować, siła ciężkości przygięła przód samolotu do ziemi, śmigło zahaczyło z trzaskiem i zgrzytem o nawierzchnię, wzniecając tuman kurzu. Ściągnięty sterami samolot nie skapotował, skończyło się na pogięciu łopat. Niemniej Woroncow przeżył gorące chwile, ale może właśnie dzięki temu, po ostrzeżeniu przez radio, następne samoloty lądowały z większą ostrożnością, już bez wypadku. Na ziemi okazało się, że lotnisko jest istotnie duże, budowane prawdopodobnie jeszcze przed wojną dla potrzeb wojskowych. Hangary i inne zabudowania były w większości spalone lub wysadzone przez ustępujących hitlerowców, toteż samoloty rozlokowano w wykopanych naprędce stoiskach na skraju pola wzlotowego, gdzie je starannie maskowano. Na pilotów czekały już samochody, którymi rozwieziono ich do przygotowanych w mieście kwater u gościnnych polskich rodzin. Wszystko, czego potrzeba było pilotom do życia i aktywnego działania w powietrzu, przygotowywała służba naziemna. W Kutnie spisywał się na medal 74 batalion obsługi lotnisk, tak zwany „boi”, ten sam, który równie sprawnie pracował w Karłówce, a wyruszył w ślad za linią frontu jeszcze w lutym. Do spotkania ze starymi znajomymi nie doszło, bowiem poprzedniego dnia „bolowcy” pojechali dalej na zachód. Zmienili ich żołnierze 129 batalionu obsługi lotnisk; wśród nich było już wielu Polaków, zwłaszcza podoficerów i szeregowców. Do wieczora nie było już żadnych zająć, piloci urządzali się na kwaterach, zapoznawali z gospodarzami, próbując nawiązać pierwsze rozmowy. Okazało się to wcale niełatwe. Prawie nikt z mieszkańców Kutna nie znał rosyjskiego, zdania wypowiadane przez pilotów po polsku z niezbyt prawidłowym akcentem były dla nich trudno zrozumiałe. Atmosfera była więc nieco sztywna, choć mieszkańcy starali się zachowywać wyjątkowo poprawnie. Dopiero następnego dnia wyjaśniło się, co było powodem owej rezerwy. Tutejszą ludność zelektryzowała wiadomość o przylocie do ich rodzinnego grodu wielkiej liczby samolotów, które obok czerwonej gwiazdy nosiły na kadłubach polską, biało-czerwona szachownicę. A więc lotnictwo polskie! Tymczasem piloci, których przyjęli na kwatery, nosili radzieckie mundury i bardzo słabo mówili po polsku. Skąd w takim razie polski lotniczy znak? Trzeba było wyjaśnić im szczegółowo, że jednostki są istotnie polskie, jednak z braku szkolących się jeszcze pilotów polskich zastępują ich czasowo piloci radzieccy, którzy pod polskimi barwami gromić będą hitlerowców. Wyjaśnienia te całkowicie wystarczyły do rozładowania nastrojów; odtąd piloci przyjmowani byli na kwaterach bardzo serdecznie. Na nowym lotnisku pracy było mnóstwo. Piloci studiowali mapy, zapoznając się z terenem wokół lotniska i charakterystycznymi punktami orientacyjnymi, na potęgę uczyli się języka polskiego. Nawet rozmowy przy posiłkach prowadzono w tym języku, dbając o poprawne nazywanie potraw i produktów żywnościowych.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 13 Meldowanie się przełożonym, zgodnie z rozkazem dowódcy pułku, też musiało odbywać się po polsku, na początkowo było nie lada utrapieniem. — Nu, tak co wy, chorąży, nauczyliś po mapie? — pytał na przykład porucznik Woroncow chorążego Panowa. — Pan porucznik. Uczuś dorogi iz Kutna w naprawieniu na Włocławek... — Nieprawilno. Jak ja wam goworiu po polski, tak wy mnie po polski otwieczajtie! — mówił surowo Woroncow. Stopniowo czyniono postępy także i w tej dziedzinie, do czego w niemałym stopniu przyczyniały się rozmowy na kwaterach, po powrocie ze służby, zwłaszcza z piękniejszą połową ludności Kutna. Głównie jednak szykowano się do przyszłych walk. Ogólnie zakładano, że pułk lada godzina poleci dalej na zachód w kierunku frontu, ale na te jakoś nie zanosiło się. Kolejne kwietniowe dni przyniosły niże z opadami deszczu i śniegu bądź utrzymującymi się przez cały dzień zamgleniami wykluczającymi loty. Z tego powodu dopiero 8 kwietnia dołączyła do pułku reszta pilotów, pozostawiona w Ułęży. Tak więc pułk był w komplecie, a o wyjeździe na front nadal nie było mowy. Linia frontu ustabilizowała się, na odcinku 1 armii WP od wyzwolenia Kołobrzegu nie było większych działań, natomiast wiele znaków na niebie i ziemi wskazywało na zbliżającą się ofensywę, może ostatnią w tej wojnie. Nasiliły się znacznie ruchy wojsk, przez Kutno przeciągały bez przerwy kolumny samochodów i pododdziały piesze. Żołnierska plotka doniosła o wymarszu w kierunku frontu jednostek 2 armii WP. Nadchodził czas ostatecznej próby, z czego w pułku wszyscy zdawali sobie sprawę. Tymczasem pogoda była ciągle nienadzwyczajna, lotów treningowych wokół lotniska tyle, co na lekarstwo. Wkuwano po dawnemu teorię i studiowano teren na mapach, na pociechę coraz dalej położony na zachodzie. Pewne ożywienie przyniosło otrzymanie nowych aparatów fotograficznych dla zwiadu lotniczego, typu AFA-4, znacznie doskonalszych od dotychczas używanych. 12 kwietnia dowódca klucza, podporucznik Tkaczenko, latał z tym aparatem dla wypróbowania jego możliwości, przywożąc zdjęcia o doskonałej jakości. Ucząc się posługiwania nowym aparatem, głównie jednak śledzono postępy wojsk radzieckich na frontach, zwłaszcza w Czechosłowacji, gdzie wyzwolono Bratysławę, oraz w Austrii, gdzie wojska 3 Frontu Ukraińskiego opanowały Wiener Neustadt, ośrodek konstrukcji samolotów Messerschmitta, zaś 13 kwietnia zdobyły Wiedeń. Śledzono także postępy sojuszników, walczących na terenie Niemiec. A rozkazu opuszczenia Kutna ciągle nie było. Na pociechę stosunki z miejscową ludnością cywilną stały się wręcz znakomite. Młodzi piloci fantazją i serdecznością zyskali sobie ogólną sympatię mieszkańców, szturmem zdobyli serca miejscowych dziewcząt. Nawiązały się przyjaźnie, które przetrwać miały wojnę.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 14 W połowie miesiąca odwiedził niespodziewanie Kutno dowódca korpusu, generał Filip Agalcow. Interesował się szczegółowo przebiegiem zajęć szkoleniowych, warunkami bytowymi pilotów, ale na liczne pytania o termin wyruszenia na front dawał wymijające odpowiedzi: — Już wkrótce, bądźcie cierpliwi! NA TERYTORIUM WROGA Wiadomość obiegła lotem błyskawicy całe lotnisko, wywołując wszędzie zrozumiałe poruszenie. Tego dnia, 16 kwietnia 1945 roku, rozpoczęła się kolejna operacja, której celem miało być opanowanie stolicy III Rzeszy. Liczne korpusy i dywizje ruszyły do natarcia, tysiące samolotów, czołgów i dział weszły do walki, by skruszyć opór wroga. Nadeszła wiadomość, że oddziały 1 armii WP, wspierane przez 4 mieszaną dywizję lotnictwa, sforsowały Odrę i toczą uporczywe walki o przełamanie pierwszego pasa obrony niemieckiej. Także 2 armia WP przeszła do działań ofensywnych, forsując Nysę Łużycką. Tylko 1 korpus lotniczy pozostawał w dotychczasowym miejscu postoju. Decyzji o wymarszu na front nie było. Piloci snuli się między zabudowaniami lotniska przygnębieni i zawiedzeni. — Po co było to wszystko? — narzekał chorąży Carew. — Męczyliśmy się, spieszyliśmy, aby zdążyć na front, a tymczasem nic z tego, wygląda tak, jakby o nas zapomniano. — Nie zapomniano, nie bójcie się. Na pewno niedługo wkroczymy do walki — bez specjalnego przekonania mówił porucznik Woroncow. — Gdzie tam zdążymy! Zanim nas przebazują na lotniska przyfrontowe, Berlin padnie i będzie po wojnie! — Nie dawał za wygraną pesymistycznie nastawiony Carew. W godzinach popołudniowych nadzieja wstąpiła w serca pilotów 10 pułku. Przyszedł rozkaz zmiany miejsca postoju, i to w trybie alarmowym. Rychło jednak okazało się, że radość jest przedwczesna. 10 pułk przebazowano po prostu na lotnisko polowe, położone kilkanaście kilometrów od Kutna, w pobliżu wsi Głogowo. Przeleciały tam 32 samoloty Jak-9 i jeden Jak-3 (jeden był w remoncie). Piloci utrzymali swoje prywatne kwatery w Kutnie, jedynie żołnierze obsługi naziemnej musieli się przenieść do ziemianek w Głogowie. 17 kwietnia mijał w nerwowej atmosferze. Wyczekiwano na dalsze decyzje i śledzono komunikaty z frontu, z których wynikało, że działania rozwijają się pomyślnie. 1 armia WP przełamała pas hitlerowskiej obrony na głębokości taktycznej, a inne związki operacyjne 1 Frontu Białoruskiego, uderzając na głównym kierunku natarcia, toczyły ciężkie walki o przełamanie drugiego pasa obrony na W7zgórzach Seelowskich, uzyskując powodzenie dopiero w godzinach popołudniowych i wieczornych. Aby rozproszyć nieco minorowe nastroje,
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 15 dowódca pułku major Kożewnikow, mimo kiepskiej pogody, i słabej widoczności, zarządził oblot strefy lotniska Głogowa. Warunki atmosferyczne pogarszały się jednak z minuty na minutę i, kiedy chorąży Andrijenko po utracie orientacji zmuszony był do przymusowego lądowania w Kutnie, loty przerwano. 18 kwietnia pogoda poprawiła się nieco. Znów samoloty kolejno ruszały na start. Nie poprawiło to jednak panującego na lotnisku nastroju. Piloci w dalszym ciągu grupowali się przy odbiornikach radiowych i żywo komentowali podawane wiadomości. Po południu major Kożewnikow został wezwany do sztabu dywizji. Wrócił wieczorem w dość dobrym humorze, ale na pytanie, kiedy pułk wkroczy do akcji, odpowiadał sakramentalnym: ,,Już niedługo!” 19 kwietnia napięcie i zdenerwowanie wśród personelu pułku zdawało się sięgać szczytu. Sarkania na bezczynność słychać było na każdym kroku, a co najdziwniejsze major Pietruszczenko, zastępca dowódcy pułku do spraw polityczno-wychowawczych, który zwykle starał się wyjaśnić wszystkie wątpliwości, tym razem od rana nie pokazywał się na lotnisku. Po obiedzie oficer dyżurny ogłosił, że w baraku sztabowym, w Kutnie, odbędzie się odprawa, na którą mają przybyć wszyscy oficerowie. Stawili się tłumnie, obsiadając ławy, nieliczne krzesła i parapety okien. Dowódcy pułku towarzyszył major Pietruszczenko, który zabrał głos jako pierwszjr. Krótko i rzeczowo opisał on sytuację na froncie, zwracając szczególną uwagę na wydarzenia rozgrywające się na odcinku 1 armii. — W ciągu czterech dni działań — mówił major — wojska głównego zgrupowania Pierwszego Frontu Białoruskiego przełamały taktyczną strefę obrony nieprzyjaciela w pasie o szerokości siedemdziesiąt kilometrów i głębokości trzydziestu kilometrów. Działania wojsk naziemnych wspierały trzy armie lotnicze: szesnasta, druga i osiemnasta. Wykonały one w sumie dwanaście tysięcy osiemset sześćdziesiąt cztery samolotoloty. W pasie natarcia pierwszej armii Wojska Polskiego strefa obrony Niemców została również przełamana. Działała tutaj czwarta mieszana dywizja lotnicza, która w trudnych warunkach atmosferycznych wykonała trzysta trzydzieści samolotolotów, w tym pierwszy pułk lotnictwa myśliwskiego aż sto siedemdziesiąt pięć samolotolotów, zestrzeliwując cztery hitlerowskie maszyny. Polskie dywizje sforsowały Odrę i Starą Odrę, po czym przeszły do pościgu za nieprzyjacielem z zadaniem oskrzydlenia od północy Berlina. Po Pietruszczence zabrał głos dowódca pułku. — Skończył się dla nas okres wyczekiwania — zaczął. — Otrzymaliśmy rozkaz przebazowania na front. Będziemy wspierali pierwszą armię Wojska Polskiego i w związku z tym przeniesiemy się na lotnisko w Białęgach, leżące dwadzieścia trzy kilometry na północny wschód od Kostrzynia. Ponieważ wejdziemy od razu do walki, samoloty i sprzęt winny być w pełnej gotowości bojowej...
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 16 Gromki okrzyk „huraaa!” zagłuszył ostatnie słowa dowódcy i minęło sporo czasu, zanim można było przystąpić do omawiania szczegółów. Następnego dnia piloci szukali nowego lotniska na mapie, studiowali trasy przelotu i zapoznawali się z charakterystycznymi punktami terenowymi. Jednak cierpliwość ich znów miała być wystawiona na ciężką próbę. 20 kwietnia rano zapadła decyzja o przewiezieniu pilotów pułku na nowe lotnisko samolotem transportowym Li-2. Ponieważ miejsce postoju zmieniały jednocześnie pozostałe pułki dywizji, tego dnia w transportowcu znalazło się miejsce jedynie dla 15 pilotów. Pozostali byli wysłani 21 i 22 kwietnia. W ten sposób dopiero 24 kwietnia cała dywizja znalazła się na przyfrontowych lotniskach. * Podporucznik Anochin był jednym z tych, którzy pozostali w Głogowie do 24 kwietnia. Odcięci od bezpośrednich wiadomości z pola walki, zdani wyłącznie na komunikaty radiowe, omawiające sytuację na frontach) próbowali ocenić, czy losy wojny pozwolą im na wzięcie udziału w ostatnim akordzie, jakim zdaniem większości był bezpośredni szturm Berlina. Każdy upływa- jący dzień zdawał się zmniejszać te szanse niemal do zera. W dodatku wiosenna pogoda płatała bezustannie figle; padały deszcze, w ciągu dnia mgła długo utrzymywała się przy ziemi. Dopiero 23 kwietnia po południu widzialność nieco się polepszyła, a wieczorem w jednolitej warstwie chmur potworzyły się wyrwy, w których błyszczały gwiazdy. 24 kwietnia rano znów było mglisto, ale meteorolog przepowiadał znaczną poprawę pogody w ciągu dnia. Jakoż około jedenastej mgły ustąpiły i w licznych kałużach odbijały się słoneczne promienie. Wystartowali w samo południe. Lot był łatwy — wszystkiego 330 kilometrów — trasa przestudiowana w najdrobniejszych szczegółach. W dodatku grupę samolotów prowadził doświadczony nawigator, porucznik Woroncow. Anochin leciał jako prowadzący w drugiej parze. W zasadzie nie powinien zajmować się nawigacją; wystarczyło trzymać się Woroncowa, który powinien doprowadzić eskadrę na lotnisko docelowe. Ale Anochin chciał sprawdzić, czy orientacja w nieznanym terenie nastręczy mu wiele kłopotów, i dlatego bez przerwy zerkał na mapę z wyrysowaną trasą przelotu, porównując ją z rzeźbą terenu, nad którym przelatywali. Zrazu wszystko szło dobrze. Szosa, tor kolejowy, kilka wiosek z charakterystycznymi wieżami kościołów. Tak, to się zgadzało z mapą. Później jednak coś się pokręciło. Powinni minąć wieś z dwoma kościołami, a tu poza kępą drzew niczego nie widać. Dalej zabudowania kolejnej wioski. Powinien być w niej kościół z charakterystycznymi dwiema wieżami, a tu anj śladu. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że ta walec wojny, który przetoczył się przez te ziemie, tak zmienił krajobraz. Po wielu wsiach pozostały jedynie zgliszcza, po kościołach i okazalszych budynkach — sterty gruzu.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 17 Lot trwał niecałą godzinę. Mijali pojezierze wielkopolsko-kujawskie, przelecieli nad Gopłem, które Anochin rozpoznał bez trudu po charakterystycznym kształcie. Tu była legendarna kolebka państwa polskiego — przypomniał sobie wykłady z historii Polski. Niedaleko powinno być Gniezno. Omijając Poznań od północy „wzięli pod pachę” Wartę, której rozlane w tej porze wody doprowadziły ich bezbłędnie do celu. Pod skrzydłami coraz rozleglejsze połacie lasów, wśród których połyskują tafle jezior. Teren łagodnie pofałdowany. Znaleźli się wreszcie nad lotniskiem, położonym w bezpośrednim sąsiedztwie trzech jezior. Pas startowy, przedłużony szeroką przesieką, wbiega daleko w las, drzewa otaczają pole wzlotów z trzech stron, w ich cieniu widać zamaskowane samoloty. Trawiasta nawierzchnia lotniska jest dość gładka, w jego przygotowanie żołnierze z batalionu obsługi musieli włożyć sporo pracy. Anochin wylądował gładko i szybko podkoło- wał na wskazane miejsce. Odsunąwszy owiewkę, wygramolił się na skrzydło i ściągnął hełmofon. Do jego uszu dociera gwar podnieconych głosów i radosne okrzyki. Co tu się dzieje? Po chwili wyjaśnia się wszystko. Lotnisko obsługuje 74 boi, ten sam, który opiekował się nimi w Karłówce. Serdecznym powitaniom i uściskom nie ma końca. Do Anochina podbiegł wąsaty sierżant Pawłuszyn z młodziutkim kapralem o sympatycznej, inteligentnej twarzy. — Czołem, towarzyszu poruczniku! Jak sprawuje się „szóstka”? Dobrze? Przedstawiam mojego następcę, kaprala Niteckiego. On teraz będzie opiekował się waszym samolotem. Anochin spogląda na kaprala, który zmieszany obciąga na sobie mundur, i zupełnie nieregulaminowo klepie go po ramieniu. — Powojujemy razem do końca wojny, kapralu! Jak wam na imię? — pyta po polsku. — Stanisław, obywatelu poruczniku. Staszek. To obywatel porucznik zna język polski? — Tylko troszeczkę. Od was nauczę się więcej. Dalszą rozmowę przerywa bas szefa sztabu pułku, majora Bondarenki. Ogłasza on piętnastominutowy odpoczynek, po którym ma się odbyć odprawa u dowódcy pułku. Piloci ciekawi nowin i czekających ich zadań udają się spiesznie do budynku, w którym kwateruje dowództwo. Wiadomości rzeczywiście są niezwykle interesujące. W Białęgach zapowiada się niezły tłok, będzie tu stacjonował sztab dywizji, dwa pułki lotnictwa myśliwskiego (10 i 11) oraz 7 pułk lotnictwa szturmowego. Dziewiąty pułk rozlokowano na lotnisku Barnówko. Wszystkie pułki wejdą od razu do działań bojowych!, będą wspierały 1 armię WP. Po zapoznaniu zebranych z sytuacją na lotnia ku dowódca pułku wskazał na siedzących na uboczu dwóch oficerów w polskich mundurach lotniczych. — Przedstawiam wam pilotów pierwszego pułku myśliwskiego, który od kilku dni działa w tym rejonie — zwrócił się do swych podwładnych. — Poprowadzą
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 18 oni dzisiaj dwie grupy samolotów na oblot linii frontu. Wyznaczeni piloci dokładnie zapoznają się z terenem, a później przeprowadzą oblot z pozostałymi załogami naszego pułku. Teraz z kolei zabrał glos szef sztabu, major Bondarenko, który w kilku słowach zapoznał zebranych z sytuacją na froncie. — Pierwsza armia Wojska Polskiego walczy na rubieży Kremmen. Fiatów, Bornicke, Paaren, Nauen. Prawe skrzydło armii zwrócone jest frontem na północ, lewe na zachód. Na osiągniętej rubieży armia przejdzie do czasowej obrony, chodzi bowiem o zabezpieczenie prawego skrzydła całego Frontu przed atakami z północy. Armie Frontu walczące bezpośrednio o Berlin muszą mieć swobodę działania. Nasz lewy sąsiad, czterdziesta siódma armia wraz z 2 armią pancerną gwardii, zamyka od strony północno-zachodniej wewnętrzny front okrążenia berlińskiego zgrupowania nieprzyjaciela, nacierając na Poczdam. Prawy sąsiad, sześćdziesiąta pierwsza armia, zajął aktualnie obronę frontem na północ, wzdłuż kanału Finów Dowódcę pierwszej armii, generała Popławskiego, interesuje najbardziej kierunek północny, gdzie pierwszy pułk stwierdził podejrzane ruchy wojsk nieprzyjaciela. To na razie wszystko. Resztę powiedzą wam mapy z naniesioną sytuacją. Za chwilę je otrzymacie. Na oblot linii frontu poleci dwunastu pilotów. Wśród wyczytanych nazwisk Anochin z radością usłyszał swoje. Nareszcie więc doczekał się chwiłi powrotu na pierwszą linię frontu, i to w momencie, kiedy toczą się wałki o Berlin. Wprawdzie szkoda, że pierwsza armia nie walczy bezpośrednio o miasto, a tylko osłania skrzydło Frontu, ale prawdopodobieństwo spotkania wroga jest duże i może uda się coś zestrzelić! Maszerowali grupkami w stronę samolotów. Dwunastu szczęśliwców, którzy otrzymali pierwsze bojowe zadanie. Nic nie pozostało z niedawnego ożywienia, idą poważni i skupieni. — My na front, a inni tymczasem zajmą co lepsze kwatery — usiłował rozładować napięcie porucznik Woroncow. Przy „szóstce” krzątał się Staszek Nitecki, przecierając pakułami i tak lśniące czystością detale samolotu. Pomógł Anochinowi zapiąć pasy, podłączył kable radiotelefonu. — Powodzenia! Niech obywatel porucznik dobrze przestrzelą działko! Anochin usadowił się wygodnie w fotelu i uruchomił silnik, który zaskoczył natychmiast, wprawiając w drżenie kabinę. Włączył radio. Poprzez szum i trzaski słyszał, jak prowadzący grupę pilot z 1 pułku meldował gotowość do startu. Po chwili poznał głos porucznika Woroncowa. Pole startowe opuszczały właśnie ostatnie samoloty jedenastego pułku, ruszające także na oblot linii frontu. Anochin leciał jako czwarty. Wystartował razem z chorążym Kratuchinem, który był tym razem jego prowadzonym. Poszli ostro, z fantazją.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 19 Na pełnym gazie wzbili się w niebo, dołączyli do klucza i polecieli na północny zachód. Widoczność była dobra, nad głowarrfi mieli jednak grubą warstwę chmur kłębiastych, które mogły kryć samoloty wroga. Zadanie było proste: zapoznać się z terenem przyfrontowym, zapamiętać przebieg linii frontu, rzucić okiem na pozycje niemieckie i oczywiście obserwować przestrzeń powietrzną. W przypadku spotkania z samolotami przeciwnika postępować zgodnie z rozkazami dowódcy klucza. Ze swego pułapu widzieli wezbraną Odrę, której brzegi zryte były lejami po pociskach, zarzucone rozbitym sprzętem, upstrzone kikutami ściętych drzew. Wyszli nad podberlińskie lasy, poprzetykane z rzadka osiedlami i miasteczkami. Mimo iż do Berlina było jeszcze daleko, do kabin samolotów docierała woń spalenizny. Uprzedzano ich na lotnisku, że swąd płonącego miasta czuć w promieniu stu kilometrów. Anochin rozglądał się dokoła. Niepokoiły go wypiętrzone wysoko cumulusy, z których w każdej chwili wypaść mogły samoloty wroga. Powietrze było jednak czyste. Niemcy tego dnia nie pojawili się nad opanowanym przez polskie oddziały terenem. Oto linia frontu. Widać wyraźnie wybuchy pocisków artyleryjskich i krzyżujące się tam, w dole, smugi pocisków świetlnych. Widać nawet grupki żołnierzy, najpierw polskich, później, po tamtej stronie frontu, niemieckich. Hitlerowscy żołnierze! Anochin zapomniał o niebie i niepokojących obłokach. Zafascynował go widok wroga, żywego, działającego, strzelającego do polskich I żołnierzy. Z tego zapatrzenia wyrwał go dopiero gwałtowny wstrząs. Maszyna jakby popchnięta potężną dłonią skoczyła w górę. Jednocześnie na trasie przelotu zaczęły wykwitać szare obłoczki. To artyleria przeciwlotnicza wroga otworzyła ogień do lecących samolotów. Pociski rozrywały się daleko od celu, niemniej od czasu do czasu rzucało Jakiem w górę lub na boki. Ostrzał artyleryjski nie sprawił na Anochinie wielkiego wrażenia, nieraz latał w znacznie gorszych warunkach. Za to prowadzony, chorąży Kratuchin. który pierwszy raz znalazł się w takiej sytuacji, wyraźnie „przeżywał” lot. Jego samolot wznosił się opadał, kiwając skrzydłami. Parę kilometrów za linią frontu ogień niemiecki ścichł. Zatoczyli szeroki łuk, skręcając na południe, lecieli teraz wzdłuż pozycji niemieckich. Skończyły się podberlińskie lasy, zaczęły płaskie łąki, poprzecinane kanałami, bagnami i rozlewiskami. Minęli tor kolejowy i w ślad za prowadzącym wykręcili na wschód. Linię frontu przeszli gdzieś na południe od Nauen. Widoczność dotąd niemal idealna zaczęła się najwyraźniej pogarszać. Ziemię zasnuwała niebieskawa mgiełka, zaś swąd spalenizny stawał się coraz silniejszy. Pod skrzydłami znowu przesuwały się lasy, z mnóstwem miejscowości o letniskowym charakterze, dalej ciągnęły się rozlewiska czy jeziora, wreszcie
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 20 pojawiła się szara masa zwartej zabudowy. Bez spoglądania na mapę wiedzieli, że to północne dzielnice Berlina. A więc tak właśnie wygląda legowisko wroga, myśli Anochin. Nad miastem ogromna chmura czarnego dymu, rozjaśnianego błyskami wybuchów. Pod sunącymi maszynami coraz częściej pojawiają się zwarte obłoki, w których fruwają jakieś spalone szczątki wyniesione aż tutaj przez prądy wstępujące. Samolotem znowu rzuca na boki. To artyleria przeciwlotnicza. Obłoczki wybuchów wykwitają niepokojąco blisko. Wykręcają na północny wschód i wychodzą z ognia i dymu. Dalszy lot przebiega spokojnie. Jaki schodzą coraz niżej, przecinają Odrę i po paru minutach meldują się nad lotniskiem w Białęgach. Po wylądowaniu Anochin podtoczył samolot na wskazane miejsce, gdzie oczekiwała już grupa mechaników i koledzy, którzy w pierwszym locie nie brali udziału. Ciekawi byli wrażeń i zasypywali pilotów niezliczoną ilością pytań. Ale na dłuższe opowiadania nie było czasu. Czekała już na nich kolacja, a później musieli udać się na odprawę, by omówić zadania na dzień następny. Zapowiadały się gorące dni. Hitlerowcy bronili zaciekle Berlina, usiłowali kontratakować, wzmogło aktywność lotnictwo wroga. Dowództwo 1 armii WP było zaniepokojone sytuacją na prawym skrzydle, gdzie według informacji uzyskanych ze sztabu Frontu generał SS Felix Steiner gromadził poważne siły, mogące uderzyć we flankę polskiego ugrupowania. Major Kożewnikow, prowadzący odprawę, nie szczędził tym razem szczegółów. — Jak wam wiadomo, armia polska przeszła do czasowej obrony na rubieży: Bernbwe, Oranien- burg, kanał Ruppiner, Kremmen, Tietzow, Nauen. Część z was oglądała to dzisiaj z powietrza. Armia ugrupowała się całością sił w jednym rzucie. Na prawo od nas walczą oddziały radzieckiej sześćdziesiątej pierwszej armii, na lewo czterdziesta siódma armia dąży do połączenia ze związkami pierwszego Frontu Ukraińskiego, aby zamknąć ostatecznie pierścień okrążenia wokół Berlina. Należy przypuszczać, że hitlerowcy będą robili wszystko, aby ten pierścień rozerwać. Dowódca polskiej armii oczekuje od nas efektywnego wsparcia, osłony walczących wojsk i rozpoznania nieprzyjaciela, szczególnie na północy. W związku z tym jutro od świtu będziemy wykonywali zadania dwojakiego rodzaju. Ci, którzy już latali nad linią frontu, będą osłaniali szturmowce siódmego pułku, mające bombardować skupiska wojsk nieprzyjaciela wskazywane przez własną piechotę, a pozostali dokonają oblotu pierwszej linii, osłaniając przy okazji siły naziemne. Żądam absolutnego podporządkowania się rozkazom. Żadnej partyzantki, żadnej wojny na własną rękę. W parach numery drugi- osłaniają przede wszystkim prowadzącego i, w razie potrzeby, wykonują każdy inny jego rozkaz. Za brak dyscypliny w powietrzu będę zawieszał w lotach aż do zakończenia wojny.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 21 Dla rwących się do walki pilotów była to rzeczywiście zapowiedź surowej kary. Przestroga ta, całkowicie uzasadniona, wynikała z faktu, że część młodych pilotów nie brała jeszcze udziału w walce, a wojna miała się ku końcowi i każdy nich marzył, jeżeli nie o zaliczeniu sobie Niem- w powietrzu, to przynajmniej o ostrzelaniu ich na ziemi. Później posypały się pytania, których część dotyczyła oczywiście szturmowców. — W zasadzie osłaniać będziemy siódmy pułk lotnictwa szturmowego -— wyjaśniał major. — To będzie nasz stały podopieczny. Możemy jednak trzymać i inne zadania, jeśli zajdzie taka potrzeba. „Peszek” nie spotkamy, ponieważ dywizja ta pozostała w głębi kraju; nie jest jeszcze gotowa do działań. Z dzisiejszego dnia jestem zadowolony, pracowaliście bez zarzutu. Życzę powodzenia w dniu jutrzejszym. Rozchodzili się na kwatery w zupełnej ciemności. Niebo znowu zasnuły obłoki, zakrywając widoczne wczesnym wieczorem gwiazdy. Tylko na południowym zachodzie, tam gdzie leżał Berlin, horyzont rozjaśniała jasnopomarańczowa łuna. Anochin wracał samotnie. Pragnął uporządkować wrażenia, jakich dostarczył mu dzisiejszy dzień. A tych nie brakowało. Ziściło się przecież jedno z jego marzeń — oglądał Berlin z pokładu bojowego samolotu, noszącego w dodatku biało- -czerwoną szachownicę, symbol narodu, który pierwszy stawił zbrojny opór hitlerowcom. Dzień jutrzejszy był wielką niewiadomą. Co on przyniesie? — zastanawiał się porucznik. Miał nadzieję, że dojdzie do spotkania z samolotami wroga. Ufał bezgranicznie swojej maszynie, a zwłaszcza jej „artylerii”, jak nazywał działko o kalibrze 37 milimetrów. Byle tylko zachować spokój, a na pewno rozstrzygnie walkę na swoją korzyść. ROZPRAWA ZE STEINEREM Zerwali się o świcie, jeszcze przed pobudką, po to tylko, aby doznać gorzkiego rozczarowania. Świat za oknem otulała mgła, a drobna mżawka dodatkowo utrudniała widoczność. Pogoda typowo nielotna. I to właśnie dziś, kiedy wkroczyć mieli do walki na całego. Jeszcze przed śniadaniem, z nikłą nadzieją w sercach, odwiedzili dywizyjnego meteorologa. Opędzał się, jak mógł, przed natarczywymi pilotami. — Pogody wam nie zmienię, nie jestem czarodziejem. Mówiłem już, że na godziny popołudniowe przewidziana jest poprawa. Może nawet wcześniej, jak tylko ta cholerna mgła ustąpi. Radzę iść do operacyjnego, ma ciekawe wiadomości... W ciekawe wiadomości nie bardzo wierzyli. Po prostu chce się facet odczepić od natrętów — sarkali. Ale co mieli robić?
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 22 Wokół radiostacji zgromadził się już tłum, podniecony i ożywiony. Wieści były rzeczywiście rewelacyjne. To, co wczoraj było jedynie przypuszczeniem, dziś zmaterializowało się w całej rozciągłości. O świcie z małego przyczółka na południowym brzegu kanału Ruppiner, na północ od Germendorf, czołowe oddziały armijnej grupy Steinera uderzyły w styk piątego i szóstego pułku piechoty 2 dywizji i posunęły się o kilometr do przodu. Nad kanałem Ruppiner rozgorzały zacięte walki. Generał Popławski, dążąc do likwidacji włamania, ściągnął odwody i prosił o wsparcie lotnicze. A tu taka pogoda... Na tym nie koniec. Jak doniesiono ze sztabu Frontu, armia gen. Wencka, broniąca dotąd rubieży Łaby, uderzyła od zachodu w kierunku południowego skraju Berlina. W ciągu minionej nocy zamknął się też ostatecznie pierścień okrążenia wokół stolicy III Rzeszy. Była to pierwsza z radosnych wieści, jaką usłyszeli tego ranka. Druga to wiadomość o zbombardowaniu Berlina przez radzieckie lotnictwo dalekiego zasięgu. Słowem, działy się rzeczy wielkie i wszędzie było mnóstwo roboty dla lotnictwa. A oni musieli czekać. Pod adresem pogody i parszywego lotniczego szczęścia sypały się zewsząd mniej lub bardziej cenzuralne wiązanki. Trwałoby to nie wiadomo jak długo, gdyby nie szef sztabu pułku. — Nic tu po was, chłopaczkowie. Bierzcie się do studiowania map terenów na północ od Berlina, bo jeszcze który zamiast do domu trafi do Steinera. Zabrali się do pracy, ale szło kn niesporo. Co chwila któryś wyskakiwał przed budynek szkoły, gdzie mieścił się sztab pułku, zadzierał głowę i gapił się w niebo. Mgła wprawdzie powoli ustępowała, ale odsłaniała niskie chmury, ciągnące się niemal nad samymi wierzchołkami drzew. I tak już było do południa. Dopiero gdy bez większego zapału zasiedli do obiadu, nastąpiła zmiana. Jednolita dotąd warstwa chmur zaczęła rwać się i pękać, pułap wyraźnie podskoczył do góry, pojaśniało. Wkrótce ogłoszono alarm. Nadeszła właśnie wiadomość, że nad linią frontu widzialność jest nieco lepsza, umożliwiająca loty bojowe. Na lotnisku zawrzało. Mechanicy rzucili się do podgrzewania silników, dowódcy pułków zwoływali pilotów na odprawę, podczas której major Kożewnikow przydzielił zadania bojowe. — Z oblotu linii frontu rezygnujemy — mówił krótko i rzeczowo — Najbardziej doświadczeni piloci polecą zaraz nad rejon obrony polskich dywizji z zadaniem przepędzenia stamtąd lotnictwa wroga. Oto skład grupy: kapitan Bystrow z podporucznikiem Wanikowskim jako prowadzonym, kapitan Kuźniecow z podporucznikiem Anochinem, chorąży Bajczykow z chorążym Bratskim i porucznik Woroncow z porucznikiem Tkaczenko. — Wybrali samych asów, musi tam być gorąco — komentowali to zestawienie par piloci. — Dowódcy eskadr z dowódcami kluczy w rołi prowadzonych, to ci dopiero!
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 23 — Proszę o spokój, nie rozmawiać — dowódca pułku przywołał do porządku zebranych, — Chorąży Carew ze swoim kluczem przygotuje się do bezpośredniej osłony pierwszej grupy llów z siódmego pułku. Chorążowie Hochstrem i Sołujanow, gotowość bojowa numer jeden na lotnisku. Reszta pilotów, gotowość bojowa numer dwa aż do odwołania. Koniec odprawy, wykonywać! Wypadli z sali odpraw prosto na płytę lotniska. Ośmiu pilotów lecących na wymiatanie biegło do samolotów zapinając po drodze kombinezony. Tuż za nimi pędzili Hochstrem i Sołujanow, którzy musieli siedzieć w samolotach, aby startować natychmiast na sygnał czerwonej rakiety. Wyznaczeni do gotowości bojowej numer dwa szli znacznie wolniej. W budynku sztabu pozostała tylko grupa chorążego Carewa, oczekująca na pilotów z 7 pułku. Anochin podszedł do swojej „szóstki”, obok której stała grupka żołnierzy z obsługi lotniska. Posypały się pytania, dokąd leci i z jakim zadaniem. — Bić fryca, oczywiście. Lecimy nad linię frontu. — Niczego dzisiaj nie życzę, aby nie zapeszyć — mówił kapral Nitecki, pomagając Anochinowi zapiąć pasy. — U nas w Polsce życzy się wędkarzom „złamania kija”, ale pilotom myśliwskim? — Komu się tak życzy? — Wędkarzom. To znaczy rybakom, łowiącym ryby. — Rozumiem. Pilotom chyba „wyraźnego celu”. — A więc tego życzę, obywatelu poruczniku. Wystartowali. Przez jakiś czas lecieli nisko, tuż pod warstwą coraz bardziej postrzępionych obłoków. Widzialność była kiepska. Dopiero kiedy minęli Odrę, warstwa chmur uciekła w górę, a nieco później ukazały się okna, przez które przezierał blady błękit. Wywindowali się na wysokość 1400 metrów, tuż pod obłoki. Anochin nieustannie lustrował niebo. Dawno już nie leciał w roli prowadzonego, toteż czuł się trochę nieswojo, chociaż osłanianie takiego pilota, jakim był kapitan Kuźniecow, mógł sobie poczytać za zaszczyt. W lewo o pięćdziesiąt metrów wyżej lecieli Bajczykow i Bratski. Drugą czwórkę, lecącą o dwieście metrów w lewo, stanowili Bystrow z Wanikowskim i Woroncow z Tkaczenką. Zbliżali się do rejonu Oranienburga. W dole kłębiły się dymy, wybuchały pociski, trwała zacięta walka. Zatoczyli szeroki krąg nad miastem i leąc wzdłuż frontu wypadli nad kompleks lasów ciągnących się od Germendorf aż niemal po Kremmeii. Ziemia była słabo widoczna. Dymy licznych pożarów zmieszane z oparami wstającymi z lasów wypiętrzały się na setki metrów w górę i szarpane północno-zachodnim wiatrem spływały gdzieś w stronę Berlina. Na ulicach płonącego Kremmen dostrzegli jednak grupki żołnierzy w zielonych płaszczach, znak, że miasteczko było w polskich rękach. Lecieli teraz na południe, z linią frontu po prawej ręce. W powietrzu oprócz polskich samolotów ciągłe panowała
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1975/11 Juliusz Malczewski 24 pustka. Anochin tracił powoli nadzieję na przestrzelanie działka i kaemów. Kapral Nitecki znowu zajrzy w lufy i nie powie ani słowa, by nie urazić pilota. Przed Nau- en zmienili kierunek lotu i wyszli na tyły polskich dywizji. Starczy jeszcze benzyny, aby przed, powrotem na lotnisko ponownie przecięć wzdłuż frontu. Dochodziła 16.45, czterdziesta minuta lotu. Z północnego zachodu nadciągał duży obłok szarawej mgły, przesłaniając całkowicie widoczność. Mijali go wolno, tonąc chwilami w tumanach lodowatej mżawki. W końcu znów pojaśniało. Na tle szarozielonego dywanu lasów Anochin dojrzał punkty, przesuwające się na wschód. Samoloty! Wytężył wzrok, nie miał już wątpliwości, to Niemcy. — Hitlerowskie samoloty na wprost, czterysta metrów niżej — powiedział spokojnym głosem, choć serce tłukło mu w piersi. — Widzę — zachrypiało w radiu. — Przygotować się do ataku. Skręcili w prawo, idąc na przecięcie kursu nadlatującym Niemcom. Samoloty wroga widać już było wyraźnie. W dwóch trójkach szło sześć bombowych Junkersów z myśliwską osłoną. Osiem Focke Wulfów uwijało się wokół swych podopiecznych. Niecały kilometr z tyłu, z przewyższeniem 200 metrów, szły następne cztery „foki”. Hitlerowcy nie spodziewali się ataku, polskie samoloty usytuowane wyżej, na tle szarego obłoku, były na razie niewidoczne. — Bystrow, atakować tylną osłonę! — odezwało się radio. — Zrozumiałem, wykonuję. Znurkowali na pełnym gazie wprost na prawą grupę „fok”. Hitlerowskie maszyny rosły w oczach, coraz wyraźniejsze stawały się szarozielone plamy malowania ochronnego i czarne krzyże. Kuźnie- cow chwycił w celownik prowadzącego czwórkę, Anochin, przesunąwszy się bardziej w lewo, wybrał następnego. Kadłub niemieckiego samolotu wypełnił cały celownik, odległość poniżej 300 metrów. Nacisnęli spusty niemal jednocześnie. Seria Anochin a mija się z celem, pilot zwiększa poprawkę i znowu naciska spust. Kadłub Jaka drży charakterystycznie. Na skrzydłach „foki” pojawiają się błyski pocisków, hitlerowiec wyrywa gwałtowną świecą w górę. Obaj z Kuźniecowem nurkują pod „fokami” i natychmiast wyciągają samoloty w górę, do półpętli. Szybki przewrót przez skrzydło. Niemcy rozpierzchli się po niebie, atakowany przez Kuźniecowa spada na las, ciągnąc za sooą smugę ognia i gubiąc jakieś szczątki. Jaskrawy płomień w miejscu upadku kończy sprawę. Rozglądają się za bombowcami, ale jest już za późno. Junkersy, zrzuciwszy bomby w las, umykają w obłoki. Wypada z nich natomiast „foka” z Jakiem na ogonie. Anochin rozpoznaje samolot Wanikowskiego, który raz po raz pluje ogniem, trzymając się jak na sznurku miotającego się w gwałtownych unikach Niemca. Kolejna seria jest celna, z „foki” odpada owiewka, silnik dymi. Maszyna przewraca się na grzbiet, oddziela się od niej sylwetka pilota, nad którą wykwita po chwili czasza spadochronu.