ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Szalona - Elizabeth Thornton

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :4.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Szalona - Elizabeth Thornton.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK T Thornton Elizabeth
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 376 stron)

E l i z a b e t h T h o r n t o n

Prolog Było to jedno z tych nielicznych angielskich letnich popołu­ dni, kiedy niebo jest bezchmurne, a powietrza nie mąci naj­ lżejszy nawet podmuch. Przy balustradzie małej altany stała ciemnowłosa, ciemnooka młoda kobieta w zwiewnych mu­ ślinach. Podziwiała wspaniałą panoramę; wdzięczne krągłości niewielkich wzgórz i dolin, przetykane kępami dorodnych platanów i buków, sztuczne jeziorko z nieodłącznym stadem łabędzi. Wiele pokoleń pracowało nad tym, by park osiągnął obecny, doskonały niemal kształt, by stał się prawdziwą ozdobą majątku jej męża. Wszystko wyglądało tak spokojnie, tak swojsko, że przez chwilę czuła się tak, jakby cofnęła się w czasie. Przykre wspomnienie o mało nie zepsuło tego miłego na­ stroju. Młoda kobieta wzdrygnęła się; zepchnęła nieprzyjemne myśli gdzieś w najodleglejsze krańce umysłu. Opuściła altanę i rozpoczęła spacer jedną z wielu ścieżek przecinających ogród jej męża. Poproszono ją, by przez godzinę lub dwie pobyła sama, nie chciała więc wracać do domu niczym mała dziew­ czynka, która nie potrafi znaleźć sobie zajęcia. Nie dostrzegła w pobliżu ogrodnika ani lokaja, wiedziała jednak, dlaczego ich tu nie ma. Tego dnia obchodziła urodziny, a mąż szykował dla niej jakąś niespodziankę. Choć niespodzian- 7

ka owa miała być dla niej kompletnym zaskoczeniem, widziała, że na trawniku przed d o m e m ustawiano parasole i stoły, a cała służba zajęta jest przygotowaniami. Zachichotała pod nosem. Musiałaby być ślepa i głucha, by nie domyślić się, że mąż urządza dla niej wielkie przyjęcie urodzinowe. Uśmiechając się do siebie, przyłożyła dłoń do brzucha w delikatnej pieszczocie. Nie tylko jej mąż przygotowywał niespodziankę. Postanowiła, że zrobi to tego wieczoru, kiedy będzie trzymał ją w swych mocnych ramionach i mówił, jak bardzo ją kocha. Żadne z nich nie sądziło, że połączy ich tak silna więź. Nie pobrali się z miłości. Ona przyjechała latem do Londynu w poszukiwaniu odpowiedniego kandydata na męża. Nikt nie przypuszczał, że uda jej się zdobyć najlepszą partię w całej Anglii, człowieka, który mógł przebierać do woli w młodych i bogatych dziewczętach. Powiedział jej wtedy, że znajduje się w takiej samej sytuacji jak ona, gdyż rodzina domaga się od niego rychłego ożenku. Wybrał ją, bo nie znalazł w niej cienia afektacji. Powiedział jej, że jeszcze nigdy w życiu nie spotkał równie pięknej i czarującej kobiety. Miesiąc po ślubie zrozumieli, ku obopólnej radości, że są w sobie zakochani. Po chwili wyszła spośród drzew i stanęła nad brzegiem jeziorka. Ciemna tafla przypominała gigantyczne zwierciadło, w którym przegląda się niebo i chmury. Sztuczny zbiornik był dość płytki, w najgłębszym miejscu woda sięgała zaledwie pięciu czy sześciu stóp. Ta świadomość nie powstrzymała jednak mimowolnego dreszczu, który pokrył jej nagie ramiona gęsią skórką. Powolnym, lecz zdecydowanym krokiem weszła na drew­ niany mostek, który oddzielał jeziorko od wodospadu i stawu. Często przyglądała się dzieciom z majątku, które wrzucały drewniane łódeczki do jeziora, a potem przebiegały na drugą 8

stronę mostu, by zobaczyć, jak ich zabawki spadają z wodospadu i wypływają ponownie gdzieś przy brzegu. Właściwie nie miała się czego obawiać. Jeziorko było lśnią­ cym dziełem sztuki, kunsztowną zabawką, triumfem ludzkiej myśli. Stała tam przez długi czas, z rękami złożonymi na drewnianej barierce, z brodą wspartą na dłoniach. Starała się patrzeć na wszystko, tylko nie na wodę. Jej mąż znał przyczyny tej fobii. Wiele lat temu, kiedy uczyła się jeszcze w szkole, była świadkiem tragicznego wypadku. Pewna dziewczynka utopiła się w takim właśnie jeziorku. Od tego czasu panicznie bała się wody, zwłaszcza że zmarła była jej bliską koleżanką. Mąż próbował wyleczyć ją z tej niemiłej przypadłości, jednak bez większych sukcesów. Bardzo rzadko przeciwstawiała się jego woli, jednak nawet on nie był w stanie namówić jej do nauki pływania. Pomyślała, że na pewno się ucieszy, kiedy powie mu, że sama spacerowała nad jeziorem. Zastanawiała się, czy któraś z dziewcząt obecnych przy śmierci Becky bała się wody tak mocno jak ona. Nie chciała o nich myśleć, jednak pamięć natychmiast podsunęła jej jedno imię. Tessa. Mała chmurka przesłoniła na moment słońce. Młoda kobieta znów się wzdrygnęła. Jeziorko przybrało dziwny, złowieszczy wygląd. Teraz nie nazwałaby go już dziełem sztuki. Wydawało jej się brzydkie. Zimne i oślizłe, zdawało się wchłaniać wszelkie życie. Usłyszała czyjeś kroki na mostku i podskoczyła, przestra­ szona. Kiedy jednak zobaczyła twarz nadchodzącego człowieka, natychmiast się uspokoiła. - Ach, to ty - odetchnęła z ulgą. - Czas już wracać? Sięgnęła po zegarek zawieszony na piersiach. Gdy patrzyła na jego tarczę, pierwszy cios dosięgnął jej głowy. Drugi spadł na szyję, kiedy osunęła się na kolana. Godzinę później mąż znalazł jej martwe ciało unoszące się na powierzchni stawu pod wodospadem.

1 Tessa! To Tessa Lorimer, prawda? Słowa wypowiedziane wytworną angielszczyzną wywołały pewne poruszenie wśród gości zgromadzonych w grande salle paryskiego domu Aleksandra Beaupre. Jesienią 1803 roku Anglia i Francja znajdowały się w stanie wojny, nic więc dziwnego, że głos obywatela wrogiego państwa wprawił Fran­ cuzów w zdumienie. Potem jednak przypomnieli sobie, że wnuczka Aleksandra Beaupre urodziła się w Anglii, a młoda kobieta, która wymieniła jej imię, może być inną krewną gospodarza z Anglii lub z Ameryki. Tak czy inaczej, nikt nie zamierzał się tym przejmować. Jeśli nieznajoma była Amery­ kanką, należało uznać ją za przyjaciółkę Francji, jeśli zaś pochodziła z Anglii, to wziąwszy pod uwagę rozliczne powią­ zania Beauprego, i tak nie miało to większego znaczenia. Beaupre był bankierem, finansowym cudotwórcą, a Pierwszy Konsul należał do grona jego najbliższych przyjaciół. Słysząc swe imię, i to wypowiedziane najczystszą angiel­ szczyzną, Tessa uniosła w zdumieniu brwi i odwróciła się na pięcie, by zobaczyć, kto ją woła. Tuż przy drzwiach wej­ ściowych stało dwoje młodych ludzi, mężczyzna i kobieta. Trzymali się nieco na uboczu, jakby niepewni, czy są tu mile widziani. Dziewczyna wyglądała na rówieśnicę Tessy, miała 11

około dwudziestu lat. Jej twarz, okolona jasnymi włosami, wzbudzała sympatię i zaufanie. Obok dziewczyny stał młody dżentelmen, Anglik, sądząc po kroju ubrania, starszy od niej o rok lub dwa. Tessa pochyliła się i wyszeptała coś do ucha siwowłosego dżentelmena siedzącego na wózku inwalidzkim. Był to jej dziadek, Aleksander Beaupre. Starszy pan, pomimo swoich ułomności, wciąż wspaniale się prezentował. Piękne, ciemne oczy ożywiały jego bladą, arystokratyczną twarz, która mimo głębokich zmarszczek wciąż mogła uchodzić za całkiem przy­ stojną. Beaupre machnął przyzwalająco ręką. - Baw się, jak możesz najlepiej - powiedział. - To twoje urodziny. Marcel się mną zajmie. - Potem zwrócił się do lokaja, który stał obok wózka. - Marcel, przynieś mi kieliszek szampa­ na. Tak, tak, wiem, że lekarz mi tego zabronił. I cóż z tego? Tessa podeszła do dziewczyny, która wymieniła jej nazwisko. Choć przywitała ją ciepłym uśmiechem, na jej twarzy malował się wyraz niepewności. - Jestem Sally - przedstawiła się dziewczyna. - Sally Turner. Nie pamiętasz mnie? Chodziłyśmy razem do szkoły. - Oczywiście - odparła Tessa z uśmiechem, czyniąc w myś­ lach przegląd wszystkich szkół, do których uczęszczała, a było ich niemało, i bezskutecznie starając się przyporządkować do którejś z nich twarz Sally Turner. Sally zrozumiała jej zakłopotanie i próbowała pomóc: - Fleetwood Hall. Pewnie mnie nie pamiętasz, bo byłaś tam tylko przez rok, a potem musiałaś wyjechać do krewnych w Bath. Tessę wyrzucano niemal ze wszystkich szkół, do których miała okazję uczęszczać, jednak Sally taktownie pominęła ten nieprzyjemny szczegół. - To było tak dawno - powiedziała Tessa niepewnie. - Osiem lat temu - sprecyzowała Sally. - Miałyśmy wtedy dwanaście lat. 12

Pomimo tej informacji Tessa nadal nie mogła przypomnieć sobie znajomości z Sally Turner, starała się jednak nie okazywać zakłopotania. Podobała jej się ta sympatyczna, młoda kobieta. - Ale jak ty mnie rozpoznałaś? - spytała. - I co robisz we Francji? Sally odpowiedziała najpierw na drugie pytanie Tessy. - Byliśmy w Reims, kiedy nagle wybuchła wojna. Zostali­ śmy całkowicie zaskoczeni. Siedzimy więc tutaj, odcięci od własnego kraju, i czekamy, aż Bonaparte zdecyduje, co z nami będzie. Tessa skinęła głową. Wiedziała, że wielu angielskich gości znalazło się w podobnej sytuacji. Niektórzy wzięli sprawy we własne ręce i próbowali przedostać się do ojczyzny przez kanał La Manche. Ci, którzy mieli mniej szczęścia i zostali pojmani, przebywali teraz w areszcie d o m o w y m albo we francuskich więzieniach. - A jeśli chodzi o twoje pierwsze pytanie - mówiła dalej Sally - to rozpoznałam cię głównie po włosach. Nigdy nie widziałam kogoś o tak pięknych i niezwykłych włosach. - Sally poczuła lekkie szturchnięcie w bok i przypomniała sobie o dobrych manierach. - Tesso, chciałabym przedstawić ci mojego brata, Desmonda. Des, to jest... - Sally przerwała nagle i roześmiała się z zakłopotaniem. - No tak, przecież możesz być już mężatką. - Nie. Nie jestem mężatką. Nadal nazywam się Tessa Lorimer. Desmond Turner bardzo się ucieszył, słysząc to oświad­ czenie. Młoda kobieta, odziana w muślinową suknię balową o podniesionej talii i kwadratowym dekolcie, była tak piękna, że nie mógł oderwać od niej spojrzenia od chwili, gdy wszedł do grande salle, a coś takiego nie przydarzyło mu się nigdy dotąd. Sally miała rację, opisując jej włosy. Nie były przycięte według obowiązującej obecnie mody, lecz opadały na ramiona dziewczyny kaskadą czystego złota, zabarwionego blaskiem 13

ognia. Miała też piękną twarz, o regularnych, klasycznych rysach, i duże oczy, których kolor trudno było określić jednym słowem. Nie był to ani błękit, ani fiolet, tylko jakiś odcień pośredni, niemal taki sam jak bukiecik fiołków przypięty do sukni młodej damy. Łokieć siostry Desmonda w dość bolesny sposób zetknął się z jego żebrami, wyrywając go z osłupienia. Młody dżentelmen spytał Tessę, dlaczego i ona znalazła się w kraju wroga. Popatrzyła na niego ze zdumieniem. - Ja tu mieszkam - powiedziała. - To dom mojego dziadka. - Pani jest wnuczką pana Beauprego? - zdumiał się dla odmiany Desmond. - Przecież pani jest taka... taka angielska. - Moja matka była Francuzką, ale umarła, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. - Nie chcąc wdawać się w szczegółowy opis ostatnich kilku lat swego życia, ani też opowiadać o tym, jak to wymknęła się wreszcie angielskim strażnikom i wy­ głodzona i brudna zapukała do drzwi domu swego dziadka, wypowiedziała na głos dręczącą ją od kilku minut myśl. - Muszę przyznać, że jestem mile zaskoczona waszą wizytą. Dziadek nie mówił mi, że was zaprosił. - Właściwie to nie monsieur Beaupre zaprosił nas na to przyjęcie - odparł ostrożnie Desmond - tylko pan Trevenan. Na dźwięk tego nazwiska w oczach Tessy pojawił się dziwny błysk, jednak szybko nad tym zapanowała. - Ach, pan Trevenan - odparła tym samym ciepłym tonem. - No cóż, praktycznie to jeszcze jeden członek naszej rodziny. Może swobodnie korzystać z naszego domu. Pewnie jest gdzieś w pobliżu. - Omiotła spojrzeniem wielki salon. - Chętnie odszukam go dla was. - Uśmiechnęła się do nich promiennie i odeszła. - Sal, ona nie ma pojęcia, kim jesteś - powiedział Desmond. Oboje obserwowali Tessę, która przeciskała się powoli przez tłum gości. Nim dotarła do oszklonych drzwi prowadzących na taras przed domem, zgromadziła wokół siebie wianuszek 14

młodych mężczyzn, którzy ciągnęli do niej niczym pszczoły do miodu. Sally odparła w zamyśleniu: - No cóż, to chyba nic dziwnego, prawda? Tessa nigdy nie przebywała w jednym miejscu na tyle długo, by nawiązać trwałe przyjaźnie. Zauważyłeś, że kiedy wspomniałam o szkole, nie mrugnęła nawet okiem? - Zauważyłem tylko ogień w jej oczach, kiedy wspomniałem nazwisko Rossa. Zdaje się, że nie przepada za nim zbytnio. Desmond wypowiedział to zdanie z taką satysfakcją, że jego siostra nie mogła powstrzymać się od śmiechu. - Des, nie daj się ogłupić przez jej urodę. Jest bogata, próżna i całkowicie zepsuta. - Teraz zaczynasz mówić jak Ross. Wolę sam wyrobić sobie zdanie na temat panny Lorimer. - Tylko nie m ó w potem, że cię nie ostrzegałam. Tessa zatrzymała się przed drzwiami tarasu, by odpowie­ dzieć na prośby tłoczących się wokół niej młodych mężczyzn. Wszyscy chcieli zobaczyć jej karnet. Zostały na nim jeszcze dwa tańce, jednak Tessa chciała je zachować dla Paula Mar- monta, który nie pojawił się jeszcze na balu. Wcześniej dostała od niego liścik, w którym zawiadamiał ją, że został wezwany do Rouen. Wciąż jednak miała nadzieję, że wróci przed końcem przyjęcia, albo spróbuje przynajmniej zobaczyć się z nią w ich sekretnym miejscu schadzek. Nieobecność Paula na balu uro­ dzinowym była dla niej wielkim rozczarowaniem, chociaż starał się wynagrodzić jej trochę tę przykrą niespodziankę, przysyłając piękny bukiecik fiołków, które przypięła do sukni. Choć podobali jej się wszyscy młodzi mężczyźni, których zaprosiła na przyjęcie, żaden z nich nie dorównywał Paulowi. Był od niej starszy, miał dwadzieścia cztery lub dwadzieścia pięć lat i szalały za nim wszystkie młode dziewczęta. Był 15

niesamowicie wręcz przystojny, poruszał się z gracją tancerza, a jedno spojrzenie jego śmiałych czarnych oczu sprawiało, że Tessa rumieniła się jak głupiutka pensjonarka. Niezrozumiały wydawał jej się fakt, że choć Paul mógł przebierać w tłumie wielbicielek, zawsze wyróżniał właśnie ją. Była niemal pewna, że w końcu poprosi ją o rękę. Roześmiała się, kiedy ktoś zabrał jej karnet, by sprawdzić, czy rzeczywiście wszystkie tańce są zajęte. - Obiecałam każdemu z was po jednym tańcu - powiedziała spokojnie. - To chyba sprawiedliwe, prawda? Mój karnet jest pełny. Nie było to kłamstwo, bo choć Paul nie poprosił jej o za­ chowanie choćby jednego tańca, wiedziała, a raczej miała nadzieję, że byłby wielce rozczarowany, gdyby po przybyciu na bal nie mógł z nią zatańczyć. Dlatego też wpisała jego nazwisko. Przypomniawszy sobie poniewczasie, w jakim celu zmierzała na taras, spojrzała na Turnerów, wzruszając bezradnie ramio­ nami. Zamarła jednak w bezruchu, gdy zobaczyła, że nie musi już nikogo szukać. On tam był. Ross Trevenan z kpią­ cym uśmieszkiem przyglądał się jej adoratorom. Potem jego zimne szare oczy zmierzyły ją śmiałym spojrzeniem. Przez chwilę taksował ją impertynencko, a potem zbył jednym mrugnięciem powiek, jakby uważał ją za obiekt niegodny uwagi. Spojrzenie Tessy, wiedzione własną wolą, pozostało znacz­ nie dłużej na człowieku, który w przeciągu kilku miesięcy stał się dla niej prawdziwą zmorą. Musiała przyznać, choć czyniła to bardzo niechętnie, że Ross Trevenan był przystoj­ nym mężczyzną, wysokim, dobrze zbudowanym blondynem, wyróżniającym się spośród tłumu ciemnowłosych Francuzów. Oczywiście nigdy nie patrzyła na niego, jeśli nie musiała. Być może dlatego, że sama należała do ludzi o jasnej karnacji, nie przepadała za mężczyznami o blond włosach. Właściwie był 16

już dość stary, miał jakieś trzydzieści lat, a może i więcej. Zawsze, gdy ich spojrzenia się spotykały, Tessa czuła jego dezaprobatę, jakby z naganą dawał jej po łapach. Miała wrażenie, że Trevenan nie lubił jej już od momentu, kiedy się poznali. Pamiętała to bardzo dobrze. Dziadek zaprosił ją do swego gabinetu, by poznała nowego sekretarza. Począt­ kowo Trevenan wywarł na Tessie bardzo dobre wrażenie, a serce zabiło jej nawet nieco mocniej. Potem jednak popatrzyła w jego oczy i zobaczyła tam wyraźną niechęć, która dopiero po chwili zniknęła za beznamiętnym spojrzeniem, skrywającym prawdziwe uczucia. Od tego dnia nigdy już nie czuła się dobrze w jego towarzystwie. Patrzył na nią jak na próżną, głupiutką pensjonarkę, której zależy tylko na tym, by zawsze znajdować się w centrum uwagi. Powiedziałaby mu otwarcie, co sądzi o nim i o jego opiniach, gdyby Trevenan nie cieszył się tak ogromnym po­ ważaniem dziadka. Odkąd został zatrudniony przez dziadka jako jego... nie wiedziała właściwie, jak go nazwać. Sekretarz? Doradca? Prawnik? Wiedziała tylko, że Ross Trevenan stał się nieodzownym towarzyszem jej dziadka, podobnie jak Marcel, służący, który woził Aleksandra Beaupre w wózku inwalidzkim. Choć Tessa nadal cieszyła się specjalnymi względami dziad­ ka, Trevenan wkradł się w łaski swego chlebodawcy na tyle, że jego opinie były teraz dla Aleksandra Beaupre ważniejsze niż zdanie jego wnuczki. Kiedy Trevenan czynił jakieś sugestie, dziadek słuchał ich uważnie, a potem kierował się nimi w swych działaniach. Maniery i sposób bycia Tessy znalazły się nagle pod ścisłą kontrolą. Śmiała się za głośno. Zachowywała się jak kokietka. Jej dekolty były zbyt śmiałe. Dostawała za duże kieszonkowe jak na taką młodą dziewczynę. Lista ta nie miała końca, Tessa wiedziała jednak, że to nie dziadek jest jej twórcą. Wykorzystałaby każdą nadarzającą się okazję, prócz morderstwa oczywiście, by pozbyć się Rossa Trevenana i odetchnąć wreszcie z ulgą. 17

Próbowała ostrzec dziadka, napomnieć go, by był ostrożniej - szy. Nie robiła tego ze złośliwości czy chęci wyrównania rachunków. W Trevenanie było coś, co wzbudzało jej podej­ rzliwość. Powiedział, że jest Amerykaninem, ale skąd mogli mieć pewność, że nie skłamał? Zawsze odpowiadał wymijająco na pytania o swoje pochodzenie i dzieciństwo. Równie dobrze mógł być angielskim szpiegiem, przemytnikiem lub kimś jeszcze gorszym. Nie mogła uwierzyć, by człowiek tak arogan­ cki i próżny mógł być zwyczajnym sekretarzem. Zachowywał się tak, jakby zawsze był panem, a nie sługą. Nie mogła też przestać myśleć o tych długich okresach nieobecności, czasem nawet kilkudniowych, z których Trevenan nigdy nie chciał się tłumaczyć. Tessa uważała, że kryje się za tym jakaś ponura tajemnica i postanowiła za wszelką cenę ją rozwikłać. Kiedy dziadek wreszcie zwolni Trevenana ze stanowiska, wszystko wróci do normy. Tessa z błogim uśmiechem kontemplowała tę wizję przyszłości. Nie zdawała sobie sprawy, że wciąż wpatruje się w Rossa Trevenana, dopóki nie przeszył jej lodowatym spojrzeniem. Uniósł lekko brwi, jakby szydząc z niej, i uśmiechnął się tym swoim nieprzyjemnym uśmiechem. Zrozumiała, że czyta w jej myślach i że jest ogromnie rozbawiony. Rzuciła mu nienawistne spojrzenie i odwróciła się do młodych mężczyzn, którzy próbowali zwrócić jej uwagę. Zamierzała pokazać Rossowi Trevenanowi, że nie dba ani trochę o jego zdanie. Była pewna, że żaden z otaczających ją młodzieńców nie ma jej nic do zarzucenia. Co więcej, była przekonana, że cieszy się także sympatią i podziwem wszystkich młodych kobiet obecnych na sali. To było jej przyjęcie urodzinowe i zależało jej na tym, by wszyscy goście doskonale się bawili, oczywiście z wyjątkiem tego jednego okropnego i nieznośnego mężczyzny. Orkiestra znów zaczęła grać. Tessa przyjęła z uśmiechem zaproszenie kolejnego partnera i już po chwili zapomniała 18

o Rossie Trevenanie, całkowicie skupiona na tanecznych unie­ sieniach. Jej oczy błyszczały jak dwie gwiazdy, usta rozchyliły się w delikatnym, rozmarzonym uśmiechu. Czuła się najszczę­ śliwszą dziewczyną na świecie. To był jej bal urodzinowy. Miała na sobie przepiękną suknię balową. Tańczyła w świetle tysiąca świec, osadzonych w kryształowych kandelabrach. Wszędzie dokoła byli jej przyjaciele, młodzi mężczyźni i ko­ biety, którzy ją lubili i podziwiali; była też jedna osoba, która kochała ją z całego serca. Nie myślała o Paulu. Jej spojrzenie prześlizgiwało się po tańczących parach, aż odnalazło postać dziadka. Podniosła rękę i dotknęła aksamitki, do której przypięta była czerwona różyczka - jej pierwszy drogocenny klejnot, prezent od dziadka. Aleksander Beaupre dojrzał ten gest i pod­ niósł kieliszek szampana w niemym pozdrowieniu. Miała dwadzieścia lat i to była najszczęśliwsza noc w jej życiu.

2 Aleksander Beaupre otworzył powoli oczy, słysząc stukanie do drzwi swego gabinetu. Kiedy Ross znalazł się w środku, Beaupre natychmiast przybrał pogodny wyraz twarzy, starając się ukryć grymas bólu. Ross nie dał się zwieść takim sztuczkom. - Kiedy to się stało? - spytał Marcela. - Tuż przed balem, sir - odparł lokaj. - Pan Beaupre nie pozwolił nikomu o tym mówić, chciał zostać do końca przyjęcia. - Mademoiselle Theresa? Służący pokręcił głową. - Tylko nie Theresa - zaprotestował Beaupre. - Cóż ona mogłaby zrobić? Uwierz mi, to nic takiego. Wziąłem już lekarstwo. - Rozluźnił lewą rękę. - Widzisz, ból już ustępuje. Ross odwrócił się na pięcie. - Poślę po lekarza. - Nie! - Okrzyk starca powstrzymał Rossa, nim zdołał uczynić choćby jeden krok. Łagodniejszym już tonem Beaupre dodał: - Lekarz w niczym mi nie pomoże. Jestem już stary. Moje serce już nigdy nie będzie pracowało tak jak powinno. Wiesz przecież, co mówią lekarze. Dają mi najwyżej sześć miesięcy. A Latour powiedział mi wprost, że muszę być przygotowany na podobne ataki. 20

Beaupre odprawił służącego skinieniem głowy. Kiedy już zamknęły się za nim drzwi, Ross oparł dłonie na blacie biurka i przyglądał się twarzy starca, czekając, aż ten przemówi. Choć różniły ich diametralnie odmienne poglądy polityczne, Trevenan darzył swego pracodawcę ogromnym szacunkiem i podziwem. Niemal trzydzieści lat temu Beaupre tak nie­ szczęśliwie upadł z konia, że nie mógł się już poruszać o włas­ nych siłach. Jakby tego było mało, jego żona uciekła z angiel­ skim dyplomatą, zabierając ze sobą ich jedyne dziecko, dzie­ sięcioletnią dziewczynkę. Właśnie ta dziewczynka była matką Tessy. Człowiek mniejszego formatu mógłby popaść w bezdenną rozpacz. Tymczasem Beaupre nie tylko wzniósł się ponad te smutne wydarzenia i przeszedł obronną ręką przez zawieruchę Rewolucji Francuskiej, ale został bogatym i bardzo wpływowym człowiekiem. Był finansistą, a Bonaparte ze swą armią po­ trzebował jego wsparcia, by zdobyć pieniądze na prowadzenie wojny. - Jest gorzej, niż myślałem - powiedział wreszcie Beaupre. - Nie sądzę, żebym przeżył nawet te sześć miesięcy. Po długiej chwili ciszy Ross odpowiedział: - Przedłużanie balu nie było rozsądnym posunięciem. Po­ winieneś był go odwołać. - I rozczarować Theresę? To jej urodziny, Ross. - Rozpuszczasz ją, Aleksandrze - odparł Trevenan oschle. Beaupre spojrzał na niego ze zdumieniem. - Mnie za to winisz? Nie miałem żadnego wpływu na jej wychowanie w dzieciństwie, łożyłem tylko na jej utrzymanie i naukę. Okropności Rewolucji nie pozwoliły mi sprowadzić jej tutaj, a sam przecież nie mogłem pojechać do Anglii. Wyznam ci szczerze, że te dwa lata, które spędziła razem ze mną, były najbardziej owocnym okresem w moim życiu. - Owocnym? To dość osobliwe określenie w tej sytuacji. - Nie mówiłbyś tak, gdybyś znał Theresę sprzed dwóch lat. 21

Ona rozkwitła, Ross. Jest teraz piękną, młodą kobietą, pełną radości życia. - Kiedy Beaupre spojrzał na kamienną twarz sekretarza, zachichotał pod nosem. - Wy, Anglicy, przykładacie taką wagę do wychowania. To przyjdzie z czasem. Przepraszam cię. Powinienem zawsze myśleć o tobie jako o Amerykaninie. - Tak będzie bezpieczniej. - Wybacz mi tę uwagę, ale niełatwo zapomnieć, że jesteś angielskim arystokratą. Nie rób takiej zdziwionej miny. Po prostu nie jesteś dość pokorny jak na zwykłego sekretarza, co ciągle wypomina mi moja ukochana wnuczka. Ross uśmiechnął się szeroko. - Postaram się w przyszłości zachowywać z odpowiednią dozą pokory. Więc co chciałeś mi powiedzieć, Aleksandrze? Beaupre nerwowo zaciskał, to znów rozluźniał delikatne białe dłonie. Wreszcie przemówił gwałtownie: - Sam widzisz, że z moim zdrowiem jest coraz gorzej. Będziesz musiał zabrać stąd Theresę wcześniej, niż przypusz­ czaliśmy. Ross odpowiedział łagodnie: - Zastanawiałem się ostatnio jeszcze raz nad naszym planem, Aleksandrze, i teraz widzę, że jest pełen trudności. - Życie zawsze pełne jest trudności. Co konkretnie masz na myśli? - Twoja wnuczka przeciwstawia mi się na każdym kroku. W oczach Beauprego pojawił się błysk rozbawienia. - Możesz obwiniać o to wyłącznie samego siebie. Jesteś dla niej zbyt surowy. - I nie zamierzam się zmienić. - Ona też. Rozumiem jednak twoje wątpliwości. Będziesz miał sporo pracy. Mimo wszystko jestem przekonany, że poradzisz sobie z jedną normalną dziewczyną. Beaupre obdarzył Rossa zagadkowym spojrzeniem, zasta­ nawiając się jednocześnie, czy Anglik naprawdę nie zdaje sobie sprawy, co jest źródłem jego nieustannych zatargów z Theresą. 22

Francuz już dawno by to zrozumiał, ale Anglicy widzieli świat zupełnie inaczej. Potrafili sobie tak doskonale radzić z wieloma technicznymi problemami, a z drugiej strony nie umieli zro­ zumieć najprostszych ludzkich słabości. Jedno było pewne: uciechy cielesne, które Trevenan znajdował w Palais Royal, wcale nie czyniły go bardziej tolerancyjnym dla drobnych słabości Theresy. Przez moment zrobiło mu się żal wnuczki, szybko jednak stłumił to uczucie. Musi brać pod uwagę rzeczy ważniejsze niż jej uczucia. Ross Trevenan trzymał ją krótko, ale w tej chwili właśnie tego potrzebowała najbardziej. Co do samego Rossa, to nie znał człowieka, którego mógłby obdarzyć więk­ szym zaufaniem, i w którego ręce skłonny byłby powierzyć przyszłość swej wnuczki. Wyjątkowa uroda Rossa nie miała dlań żadnego znaczenia. Podziwiał za to, a nawet zazdrościł mu atletycznej budowy ciała, która zdradzała wyraźnie sportowe ambicje. Najbardziej jednak cenił go za siłę charakteru, widocz­ ną na twardej, zaciętej twarzy, i nieprzeciętną inteligencję, która kryła się w głębi jego szarych oczu. Świadom przeciągającej się ciszy, która zapadła nagle w po­ koju, spytał: - A co z tymi twoimi przyjaciółmi, Turnerami? - Czas pokaże. Zdaje się, że Tessa ich polubiła. - Poszli razem na kolację, prawda? - Tak, i postanowili spotkać się jutro w Palais Royal. To był pomysł Tessy, oczywiście. - A ty tego nie pochwalasz? - Palais Royal to ogólnie znane siedlisko prostytutek i hazar- dzistów. - O czym sam wiesz najlepiej. Ross znów uśmiechnął się do niego. - O czym sam wiem najlepiej. Ale nie znaczy to wcale, że Palais Royal to miejsce, w którym mogą składać wizyty szanujące się damy. 23

- Panna Turner mogła odmówić. - W tym właśnie tkwi cały problem Tessy. Jej lekkomyślność jest zaraźliwa. Sally natychmiast postanowiła wykorzystać nadarzającą się okazję i zobaczyć na własne oczy to gniazdo rozpusty, a Desmond nie był w stanie odwieść dziewcząt od tego pomysłu. Beaupre zachichotał. - Za bardzo się tym przejmujesz. Palais Royal ukazuje swe najgorsze oblicze dopiero późnym wieczorem. W ciągu dnia jest zupełnie nieszkodliwy. Sklepy i kawiarnie pełne są szacow­ nych obywateli. Theresa dobrze o tym wie. Tak czy inaczej, cieszę się, że Tessa i panna Turner przypadły sobie do gustu. - Tak. To uprości wiele spraw. Aleksandrze... - Ross zawahał się na moment, zbierając myśli. Potem wstał i zaczął przechadzać się po gabinecie. - Jest jeszcze jeden powód, który skłania mnie do tego, by nie zabierać Tessy do Anglii. - Spojrzał prosto w oczy swego towarzysza. - Tutaj będzie bezpieczniejsza. - I co będzie tutaj robić? Ukrywać się w jakiejś dziurze jak przestraszony królik? Zawsze oglądać się przez ramię, za­ stanawiać, kto za nią idzie? Nie chcę, żeby żyła w ten sposób. - Mogłem się mylić. Być może nie grozi jej żadne niebez­ pieczeństwo. - Sam w to nie wierzysz! - To prawda. Niemniej jednak łotr, którego poszukuję, jest Anglikiem. Łatwiej byłoby odszukać go we Francji. Beaupre pokręcił głową. - Wiem tylko, że kiedy już odejdę, moja wnuczka powinna znajdować się pod opieką człowieka, którego obdarzam pełnym zaufaniem, a nie zostać sama, zdana tylko na siebie w obcym kraju. M a m na myśli Francję, Ross. Ona nie jest Francuzką, jest Angielką i zawsze nią pozostanie, bez względu na to, jak bardzo będzie się starać. Być może wyglądałoby to nieco inaczej, gdybym mógł z nią zostać, ale nie m a m w tej kwestii 24

żadnego wyboru. Przemyślałem jednak wszystko bardzo do­ kładnie i uważam, że w tej sytuacji ty jesteś najlepszym gwarantem szczęśliwej przyszłości mojej wnuczki. Starzec potrząsnął gwałtownie głową, kiedy Ross próbował mu przerwać. - Nie, wysłuchaj mnie najpierw. Jak myślisz, co stanie się z Theresą, kiedy mnie już zabraknie i nie będzie miał jej kto bronić? To ona odziedziczy mój majątek, będzie praw­ dopodobnie najbogatszą kobietą we Francji. Nie martwię się o nią ze względu na łowców posagów, lecz ze względu na mego przyjaciela Napoleona Bonaparte. Zostanie jej praw­ nym opiekunem, nim jeszcze wyschnie atrament na moim akcie zgonu. Potem wyda ją za jednego ze swych ubogich krewnych z Korsyki i zostawi w jakiejś dziurze zapomnianej przez Boga i ludzi. Kto ją wówczas obroni przed tym strasz­ liwym zagrożeniem, które wciąż wisi nad jej głową? Z pew­ nością nie Bonaparte. Los Theresy nie będzie miał dla niego najmniejszego znaczenia. Ross postanowił podsunąć starcowi jedno z rozwiązań, nad którym zastanawiał się już dziesiątki razy, odkąd zaczęło go dręczyć sumienie. - A co z Paulem Marmontem? Wygląda na to, że oboje mają się ku sobie. Mogłaby za niego wyjść. Im wcześniej, tym lepiej, jeśli to, co powiedziałeś, jest prawdą. Beaupre uniósł lekko brwi. - Uważasz, że Paul jest dobrym kandydatem na męża Theresy? Ross miał już powiedzieć, że tylko człowiek o duszy sierżanta i takim też poczuciu dyscypliny jest odpowiednim kandydatem na męża Theresy Lorimer, w porę jednak ugryzł się w język. - Nie o to chodzi. Paul mógłby zabrać ją do Ameryki. Myślę, że tam byłaby bezpieczna. - Myślisz? To mi nie wystarcza. Poza tym, jeśli Bonaparte zechce wydać ją ze jednego ze swych ubogich krewnych, 25

o czym mi już wspominał, szybko unieważni to małżeństwo. Nie, nie. Nie pozwolę jej poślubić Marmonta. Chcę, żeby była bezpieczna, tak, ale chcę także, żeby była szczęśliwa, a ona nigdy nie zaznałaby szczęścia w ramionach Paula Marmonta. On jej nie kocha. Chce tylko jej bogactwa, żeby uratować ojca przed bankructwem. Jakby jeszcze tego było mało, młody Marmont szybko staje się zatwardziałym libertynem. On jest kobieciarzem, Ross, i nie chcę, żeby Tessa wiązała się z takim człowiekiem. Usiądź. Zaczyna mnie już boleć szyja od tego ciągłego zadzierania głowy. Ross wziął krzesło, przysunął je do biurka i usiadł na nim okrakiem. - Może porozmawiamy o tym później - powiedział. - Wyglądasz, jakbyś za chwilę miał zasłabnąć. Beaupre zbył tę propozycję machnięciem ręki. - Być może nie ma już dla mnie żadnego później. Chcę powiedzieć to, co m a m do powiedzenia, żeby potem nie było między nami żadnych nieporozumień. - Przerwał na moment, po czym mówił dalej: - Nie widzę żadnego konkretnego powodu, dla którego mielibyśmy zmieniać plany na tym etapie. Poczyniono już odpowiednie przygotowania, podpisano wszyst­ kie dokumenty. Teraz musimy tylko poinformować Tessę o mojej decyzji. - Co zamierzasz jej powiedzieć? - Dokładnie to, co uzgodniliśmy wcześniej, ani więcej, ani mniej. - Jego głos stał się lekko zachrypnięty, odchrząknął więc i po krótkiej przerwie kontynuował. - Myślisz, że wy­ korzystujesz starego człowieka do własnych celów. Dlatego zaczynasz się wahać. Wybij to sobie z głowy. Wcale mnie nie wykorzystujesz. Gdybym był młodszy, gdybym nie był bezsilnym inwalidą, przykutym do wózka, obrałbym ten sam kurs co ty. W oczach Beauprego pojawił się płomień determinacji. - Oczywiście zdaję sobie także sprawę, że przedsięwzięcie 26

obarczone jest sporym ryzykiem, ale warto je podjąć, jeśli celem jest ostateczne rozwiązanie problemu. Oddaję życie mojej wnuczki w twoje ręce. Przysięgnij na wszystko, co jest ci drogie, że nigdy nie zawiedziesz mojego zaufania. Ross spojrzał na drżącą rękę, którą wyciągnął do niego starzec, i uścisnął ją mocno. - Przysięgam. - Przysięgnij na duszę swojej zmarłej żony. Po chwili wahania Ross odparł stanowczym, silnym głosem: - Przysięgam. Beaupre opadł na oparcie krzesła; choć zmęczenie pogłębiło jeszcze zmarszczki na jego twarzy, usta wykrzywiły się w uśmiechu. - Doskonałe - powiedział. - A teraz przyślij tu Marcela. Kiedy Marcel z drugim służącym wyniósł Beauprego na górę, Trevenan zapalił od świeczki cygaro i wyszedł na taras. Dokoła uwijało się jeszcze kilku służących, sprzątających po balu, jednak Ross prawie ich nie zauważał. Zatopiony w myś­ lach, stał przy balustradzie, powoli paląc cygaro. Miał nadzieję, że wie, co robi. Miał też nadzieję, że nie zawiedzie zaufania, jakim obdarzał go Aleksander. Podzi­ wiał przenikliwość umysłu starego bankiera. Aleksander wiedział, że dręczą go wyrzuty sumienia. Teraz, kiedy zo­ stali już przyjaciółmi, nie powinien marzyć o tym, żeby Tessa stała się obiektem ataku mordercy. Nie miał jednak wpływu na swe uczucia. Bez Tessy nie było szansy na pochwycenie tego człowieka. A ponieważ czuł się winny, koniecznie chciał wypełnić wszystkie obietnice, które złożył Aleksandrowi. Po drugiej stronie tarasu znajdowały się białe marmurowe schody, prowadzące do ogrodu. Ross zszedł powoli po stopniach i stanął przy wejściu do altanki z widokiem na rzekę. Światła 27

kilku łodzi mrugały doń wesoło z powierzchni wody, jednak nic poza tym nie rozświetlało ciemności nocy. Ross zaciągnął się głęboko i powoli wypuszczał dym, wciąż rozmyślając nad zakończoną przed chwilą rozmową. On też widział, że czas Aleksandra już się kończy. Starzec miał rację. Musieli działać szybko. Teraz to Ross był od­ powiedzialny za przyszłość Tessy. Odpowiedzialność nie była tu najlepszym słowem. Problem, zadanie, ciężka praca, strapienie - takie właśnie określenia przychodziły mu do głowy. Aleksander nie znał swej wnuczki nawet w połowie tak dobrze, jak mu się wydawało, a Ross nie chciał rozwiewać jego złudzeń - nie teraz, gdy zostało mu już tak mało czasu. Jednak on wiedział, bo zadał sobie trochę trudu i zebrał, o niej sporo informacji. W jego umyśle uformował się pewien obraz. Tessa, jaką widział na parkiecie, wirująca w ramionach partnera. Jej oczy płonęły dziwnym blaskiem, usta rozchylone były w delikatnym, zapraszającym uśmiechu. Nie była po prostu piękna, lecz olśniewająca; jej uroda zapierała dech w piersiach, zwłaszcza że zdawała się płynąć z jakiegoś wewnętrznego światła. Wbrew samemu sobie pomyślał również, że uroda Tessy jest znacznie bardziej interesująca niż uroda jego nieodżałowanej żony, gdyż bije z niej prawdziwy ogień. W następnej sekundzie poczuł się tak, jakby zdradził pamięć Cassie. Był na siebie wściekły. Tessa była bez wątpienia niezwykle piękną kobietą, jednak jej charakter nie odzwierciedlał bynajmniej zewnętrznej urody. Ciotka i wujek Tessy, zajmujący się jej wychowaniem w Anglii, opisywali ją jako osobę zupełnie odmienną od tej czarującej istoty, która w tak krótkim czasie owinęła sobie wokół palca Aleksandra Beaupre. Podczas pobytu w Anglii Theresa uczęsz- czała do wielu szkół, najlepszych na całej wyspie, nigdy jednak nie pozostała w jednym miejscu dłużej niż rok. Wszyscy ludzie, z którymi rozmawiał na jej temat, mówili mu to samo: Theresa Lorimer była opornym, niepoprawnym i zbuntowanym dziec- 28

kiem. Każdy z jej opiekunów i nauczycieli dziękował Opatrz­ ności za łaskę, kiedy dziewczyna znikała wreszcie z ich życia. Po ostatniej eskapadzie panny Lorimer jej ciotka i wujek także postanowili zrzucić z siebie odpowiedzialność za jej wychowanie, choć oczywiście nie przyznali się do tego. Zbyt się wstydzili. Trevenan dowiedział się od jednej ze służących, że panna Tessa uciekła z przystojnym młodym lokajem, i że po tym wydarzeniu państwo Beasley nie chcieli jej znać. Służąca zauważyła, że nie powinno to nikogo dziwić, gdyż państwo Beasley mają dwie niewinne córki i nie chcą, by uległy one zgubnym wpływom Tessy. Nikt nie wiedział, co się stało z lokajem. Wkrótce po brawurowej ucieczce Tessa pojawiła się w domu swego dziadka i od tej chwili żyła jak księżniczka - rozpieszczana i uwielbiana ponad wszelką miarę. Miała dość zdrowego rozsądku, by nie opowiadać nikomu o swych szkolnych doświadczeniach ani o przystojnym młodym lokaju. Gdy ktoś pytał ją o przyczyny ucieczki z ojczystego kraju, mówiła, że wujostwo próbowali ją zmusić do ślubu z jakimś okropnym kuzynem. W najgłębszej tajemnicy Aleksander wyjawił Rossowi szczegóły owej ucieczki, która napawała go zresztą ogromną dumą. Theresa, jak opowiadał, przebrała się za chłopca i przekupiła grupę angielskich przemytników, którzy przewieźli ją do Francji. Ross podziwiał odwagę dziewczyny, choć jednocześnie przerażała go jej lekkomyślność. Francja i Ang­ lia znajdowały się w stanie wojny, a wojna, jak wiadomo, rządzi się swoimi prawami. Francuski okręt wojenny mógł jednym pociskiem rozerwać przemytników i Tessę na drobne kawałki. Gdyby zaś sami przemytnicy odkryli, że ich pasażer jest kobietą, najprawdopodobniej nie oszczędziliby jej niewin­ ności. Zakładając, że jest niewinna. Pomyślał o przystojnym młodym lokaju i nagle ogarnęła go 29

wściekłość. Jak ten człowiek mógł zostawić samotną kobietę na łasce losu? Gdyby Ross dostał go w swoje ręce, rozerwałby go na strzępy, kawałek po kawałku. Przestraszył się nagle tych gwałtownych myśli i zaciągnął głęboko dymem z cygara. Delikatny szmer na tarasie rozbudził uśpioną czujność Rossa. Ktoś tam był. Kiedy dostrzegł zbliżającą się doń ciemną postać, schował się głębiej w altance. - Paul? Głos Tessy. Jej suknia zaszeleściła głośniej, kiedy dziewczyna schodziła z marmurowych stopni. Ross rzucił cygaro na ziemię i zgniótł je obcasem. - Paul? - spytała ponownie szeptem. — Widziałam cię z mojego okna. Nie byłam pewna, czy to ty, dopóki nie zobaczyłam naszego sygnału. - Jej głos był już pewniejszy, zaczęła się nawet droczyć z Rossem, którego brała za swego kochanka. - A może jednak się myliłam? Może nie dawałeś mi żadnego sygnału, tylko wyszedłeś po prostu zapalić? Ross nie odpowiedział, choć domyślił się już, że przypadkiem natrafił na sekretne miejsce schadzek Tessy i Paula, a w dodatku dał jej tajemny sygnał, paląc cygaro. Tessa weszła do altanki i zatrzymała się, czekając, aż jej oczy przywykną do ciemności. - Chciałam podziękować ci za ten bukiecik fiołków. Są naprawdę prześliczne. Ale musiałam spalić twój list. - Ro­ ześmiała się. - Nie powinieneś pisać do mnie takich rzeczy, Paul. Zrobiłam się taka czerwona, że służąca chciała posłać po lekarza. Myślała, że dostałam gorączki. - Przerwała na moment; po chwili dodała zmysłowym tonem: - Paul, przestań droczyć się ze mną. Wiem, że chcesz mnie po­ całować. Ross nie miał zamiaru wyjawiać jej swojej tożsamości. Ciekaw był, jak daleko posunie się to głupiutkie dziewczę. Tessa dosłownie zapędziła go w najciemniejszy róg altanki. - Paul - wyszeptała i uniosła głowę do pocałunku. 30

Tessa nie po raz pierwszy całowała się z mężczyzną. Dawno już zrozumiała, że we Francji mężczyźni nie są tak wstrzemięźliwi jak ich angielscy rówieśnicy, a fran­ cuskie dziewczęta nie grzeszą bynajmniej pruderią. Przy­ jaciółki Tessy nie były rozwiązłe, o tym oczywiście nie mogło być mowy, ale nie widziały niczego złego w nie­ winnych pocałunkach. Uważały bowiem, a Tessa zgadzała się z tą opinią, że głupotą z ich strony byłoby pozostawać w całkowitej niewiedzy co do przyjemności, jakie czekały ich po ślubie. Teraz, po dwóch latach spędzonych we Fran­ cji, Tessa sądziła, że wie już wszystko o mężczyznach i ich namiętnościach. Wiedziała też, że spotykając się z Paulem w altance prze­ kraczała granice tego, co francuskie dziewczęta uznawały za przyzwoite. Jednak Paul był inny. Adorował ją. Być może jeszcze tego wieczoru poprosi ją o rękę. Wówczas ich igrasz­ ki zostałyby usankcjonowane pierścionkiem zaręczynowym. Prócz tego wszystkiego pozostawała jeszcze pokusa oszała­ miających pocałunków Paula. Kiedy kładł swe doświadczone usta na jej niewinnych wargach, we wnętrzu jej ciała działo się coś dziwnego, coś, czego nie doświadczyła jeszcze w obe­ cności żadnego innego mężczyzny. Robiło jej się słabo. I tym razem wszystko odbywało się dokładnie tak, jak tego oczekiwała. Jego usta były twarde i gorące, a przyjemne doznania rozgrzewały jej krew. Kiedy objął ją mocno i przy­ ciągnął do siebie, drgnęła lekko, zaskoczona, ale te ciepłe, wilgotne usta zmusiły ją do uległości. Roześmiała się cicho, kiedy zaczął całować jej szyję, a potem wstrzymała całkiem oddech, kiedy przechylił ją do tyłu i okrywał pocałunkami jej piersi, tuż nad krawędzią sukni. Nigdy jeszcze nie posunął się tak daleko. Powinna go powstrzymać, wiedziała, że powinna go po­ wstrzymać, ale czuła się słaba jak maleńki kotek. Wyszeptała coś - protest? prośbę? - a jego pocałunek znów zamknął jej 31