ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 229 090
  • Obserwuję974
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 289 816

Szary diabeł

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :776.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Szary diabeł.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M Masterton Graham
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 176 stron)

GRAHAM MASTERTON SZARY DIABEŁ TYTUŁ ORYGINAŁU: THE DEVIL IN GRAY Z ANGIELSKIEGO PRZEŁOŻYŁ PIOTR HERMANOWSKI

ROZDZIAŁ 1 Duży stojący na dole w holu zegar wybił właśnie trzecią. Każde jego uderzenie brzmiało jak rekwiem dla czyjegoś serca. Raz… dwa… trzy… — i koniec, cisza. Jerry pokrył klejem przedostatni pasek tapety w kwiaciaste wzory. Złożył ją, przerzucił przez ramię i wspiął się na drabinę. Jeszcze tylko dwa paski i pokoik dziecięcy będzie niemal gotowy. Oczywiście dziecko zamieszka w nim dopiero wtedy, gdy trochę podrośnie. Już od ponad tygodnia pracował w tym małym pomieszczeniu. Było bardzo zaniedbane, gdy wprowadzili się do tego domu. Teraz, świeżo pomalowane i wyłożone tapetą, wyglądało zupełnie inaczej Sosnowe drzwi zostały wywoskowane, klamki wyczyszczone i wybłyszczone. Brakowało jeszcze tylko firanek i zasłon, które miały być powieszone zaraz po położeniu tapet. Całości miał dopełnić bladoniebieski dywanik, dziecięce łóżeczko i komoda. Po raz pierwszy w życiu Jerry czuł się tak pewny siebie i zadowolony. Niecałe cztery miesiące temu dostał siedemnaście i pół tysiąca dolarów podwyżki rocznej pensji i awansował na wspólnika w firmie Schockoe Realty. Przedtem mieszkali na południe od rzeki, w domu należącym do rodziców Alison, w skromnym mieszkanku zjedna sypialnią. Teraz mogli kupić ten wysoki, wąski wiktoriański dom do renowacji, stojący w starej, historycznej dzielnicy Church Hills, który od ponad czterdziestu lat nie był na sprzedaż. Bez wątpienia określenie „dom do renowacji” było lekkim nadużyciem, jako że ostatni lokatorzy, starsze małżeństwo mieszkające w nim od 1959 roku, nie załatali przeciekającego od czasów administracji Nixona dachu ani nawet nie zmienili armatury kuchennej, która pamiętała dzień pogrzebu Buddy Holly’ego. Ale teraz Jerry był w swoim żywiole; jako kontraktor budowlany uwielbiał remontowanie i naprawianie. Alison narzekała nawet czasami, że jej mąż cierpi na naprawiactwo. Jerry był dobrze zbudowanym, jasnowłosym trzydziesto — parolatkiem z zadartym nosem i poważną twarzą, która sprawiała, że wyglądał na agenta ubezpieczeniowego. Oprócz remontowania i naprawiania różnych rzeczy pasjonował się futbolem i hokejem oraz wyścigami wodnymi na James River. Uwielbiał domowe weekendy i grillowanie w ogrodzie. Lubił też podpinane kurtki i czerwone kraciaste koszule. Wspiął się na drabinę, nucąc pod nosem Have I told you lately that I love you? Była to ulubiona piosenka jego żony. Zakochał się w Alison od pierwszego wejrzenia, które miało miejsce w lecie, trzy i pół roku temu podczas lunchu. Siedziała nad kanałem Kanawha, jadła kanapkę z sałatką Ciabatta i czytała książkę. Wydała mu się taka świeża i wiosenna. Miała jasne włosy i duże niebieskie oczy Doris Day. W swojej bluzeczce z odwiniętym kołnierzykiem i opiętych błękitnych dżinsach sprawiała wrażenie słodziutkiej przytulania z sitcomu lat sześćdziesiątych. Ale na tym podobieństwo się kończyło. Ta śliczna dziewczyna nie była serialową słodką idiotką. Siedząc nad kanałem i jedząc kanapkę, czytała Ulissesa Jamesa Joyce’a. Jerry usiadł obok niej na ławce, przeczytał tekst na skrzydełku i powiedział: — Ulisses… hmm… Widziałem taki film z Kirkiem Douglasem. Uśmiechnęła się i zaczęli rozmawiać. Nigdy nie odkryła, że Jerry żartował sobie wtedy. Rok temu książka ta wpadła mu w ręce. Kiedy ją otworzył i przeczytał pierwsze zdanie: „Historia powiedział Stefan, jest senną marą, z której usiłuję się wybudzić” — uniósł oczy w górę, westchnął i zamknął książkę. Allison podeszła do schodów i krzyknęła: — Jerry, kochanie, twoja kanapka z kurczakiem już czeka na ciebie! Chcesz może do niej łyczek piwa?

— Jasne. Ale daj mi jeszcze minutkę… Właśnie naklejam… Balansując na samym szczycie drabiny, przyłożył pasek tapety do poprzedniego paska. Dociągnął tapetę do sufitu i wyjął nóż. „Do jasssnej cholery!” — syknął nagle. Zaciął się, ale nie czuł bólu. Nie chciał poplamić krwią świeżo nałożonej tapety, włożył więc nóż między zęby i sięgnął do tylnej kieszeni po szmatkę. Kiedy wyciągnął rękę, by zetrzeć kropelki krwi ze ściany, zobaczył, że jakimś przedziwnym sposobem zaciął się od nadgarstka aż po łokieć. Nacięcie było dość głębokie. Przestraszył się i oparł o tapetę, na której pojawiły się krwawe odciski palców. Po chwili krew zaczęła spływać strumyczkiem po ramieniu i skapywać na podłogę. Jerry owinął ramię szmatką i zawołał: — Alison! Alisooon…! — Co się stało, kochanie? — odpowiedziała po chwili Alison. — Potrzebujesz pomocy przy tapecie? — Nie. Zaciąłem się. Możesz mi przynieść ręcznik albo jakiś bandaż? Zszedł z drabiny, trzymając ramię w górze. Szmatka była już cała przesiąknięta krwią, która zaczęła kapać na świeżo wycyklinowaną podłogę. Pasek tapety pod sufitem odkleił się i ześlizgnął ze ściany. — Alison… szybciej! — Już idę! — odkrzyknęła. Wspięła się na górę, przebiegła przez korytarz i weszła do pokoju, trzymając w ręce zestaw do pierwszej pomocy. — O mój Boże! — zawołała przerażona, widząc krew na lotnie, drabinie i podłodze. — Jak to się stało? Nie wiem. Przycinałem górę tapety. Nawet nic nie poczułem… — Daj mi rękę, muszę to obejrzeć. Kiedy ujęła jego ramię i odwinęła szmatkę, jej oczy rozszerzyły się. To nie było zwykłe zacięcie. To była głęboka rana, jaką mógł zadać sobie tylko ktoś, kto chciałby popełnić samobójstwo. Owinęła szybko ramię Jerry’ego ręcznikiem, ale krwawienie nie ustępowało. Po chwili ręcznik był już cały przesiąknięty. Alison zdjęła swój kuchenny fartuszek i zrobiła z niego dodatkowy opatrunek. — Pasek… Alison, mój pasek od spodni. Za… zawiąż mi go i… i jakoś… ściśnij mocno… zaciśnij… — Jerry pod wpływem szoku zaczął się jąkać. — Taak… mocno. Alison zacisnęła pasek tuż poniżej bicepsa i zaciągnęła go. — Jerry, kochanie, zadzwonię po pogotowie. Zejdźmy na dół… Dasz radę? Pomogła mu dojść do drzwi. Na schodach Jerry oparł się o ścianę, zostawiając na niej czerwoną smugę. Na samym dole zachwiał się i byłby upadł, gdyby Alison go nie podtrzymała. — Usiądź tutaj — powiedziała, gdy weszli do kuchni. — Siedź i trzymaj rękę w górze, a ja zadzwonię po pogotowie. Jerry usiadł i wyprostował się na krześle, przełykając głośno ślinę. Usta i gardło miał tak suche, jakby nie pił przez cały tydzień. Kuchenny fartuszek Alison również przesiąkł już krwią, która zaczęła rozlewać się na stole. Alison sięgnęła po słuchawkę i czekała na zgłoszenie się operatora. — Centrala? Tak… tak… proszę wezwać pogotowie. To bardzo pilne. Mój mąż zaciął się nożem, bardzo krwawi. Tak, już podaję… Maitland… Alison Maitland. Davis Street cztery tysiące sto czterdzieści, w Church Hill. Tak… Bardzo pana proszę, niech pan powie, że to pilne… Muszą się pospieszyć. Jerry wciąż siedział, trzymając rękę w górze. Miał zamknięte oczy. — Jerry… Jerry! Jak się czujesz? — zapytała Alison, nie odkładając słuchawki.

Powieki Jerry’ego drgnęły. — Trochę mi się kręci w głowie, to wszystko. — Proszę pana — zwróciła się Alison do operatora — niech im pan powie, żeby się pospieszyli. Wydaje mi się, że mąż za chwilę straci przytomność. Tak, trzyma rękę w górze. Zrobiłam opatrunek z ręcznika i zawiązałam paskiem… Tak, bardzo… Od nadgarstka aż po łokieć. Nie wiem, proszę pana, nie widziałam… naklejał tapetę. Nóż musiał się jakoś ześlizgnąć… W tym momencie Jerry przechylił się do przodu i uderzył czołem w blat stołu. Alison rzuciła słuchawkę i podbiegła do niego. — Kochanie, musisz się trzymać… Pogotowie już jedzie, zaraz tu będą. Jerry uniósł głowę i spojrzał na nią, ale wzrok miał zupełnie nieprzytomny. — Tak mi zimno… Alison, dlaczego mi tak zimno? — Kochanie, jesteś w szoku. Dlatego ci zimno. Musisz wytrzymać. Pomyśl o naszym dziecku. Pomyśl o tych wszystkich chwilach szczęścia, które są przed nami. — Chwile szczęścia… Chwile… szczęścia… — powtarzał Jerry, jakby usiłował zrozumieć znaczenie tych słów. W tym momencie Alison usłyszała głos, dochodzący ze zwisającej wzdłuż ściany słuchawki telefonu. — Proszę podnieść słuchawkę! Alison, jak twój mąż? Przyłożyła słuchawkę do ucha i powiedziała zdenerwowanym głosem: — Wygląda okropnie. Ma drgawki i jest strasznie blady. Kiedy przyjedzie pogotowie? — Powinni być za jakieś dwie minuty. Proszę dopilnować, by mąż trzymał rękę w górze. — Cały czas tego pilnuję. — Dobrze. Jeszcze tylko minuta. Za chwilę usłyszysz sygnał karetki. Alison odwróciła się do Jerry’ego i powiedziała: — Kochanie, za chwileczkę tu będą. Podeszła do szafy wnękowej, by wyciągnąć kolejny ręcznik, i nagle usłyszała jęk. Odwróciła się i z przerażeniem zobaczyła na twarzy Jerry’ego głębokie nacięcie, ciągnące się przez policzek od jego lewego oka aż do ucha. Małżowina uszna trzymała się głowy jedynie na cienkim pasku skóry. Na kołnierz Jerry’ego i blat stołu ciekła krew. — Na miłość boską, Jerry! Co się dzieje? Co ty… jak ty to zrobiłeś? Ale on był w kompletnym szoku. Nie mógł wypowiedzieć ani jednego słowa. Potrząsał tylko rękami i głową, rozpryskując dookoła krew. Alison przyłożyła do rany ręcznik. — Nóż… Jerry, gdzie jest nóż? Co z nim zrobiłeś? Sięgnęła do dłoni męża i otworzyła jego zaciśniętą pięść. Nic w niej jednak nie było. Spojrzała na podłogę, ale tam również nie znalazła noża. Zdjęła ręcznik z twarzy Jerry’ego i przyjrzała się ranie. Była tak głęboka, że widziała żółtawą tkankę tłuszczową policzka. — Boże, jak to się stało? — wymamrotała nerwowo Alison. Rozejrzała się dookoła. Wszędzie było tyle krwi, jakby stoczyli przed chwilą w kuchni wojnę na kule z farby. W tym momencie usłyszała sygnał karetki pogotowia. — Kochanie, słyszysz? Już jadą! Proszę cię, kochanie, wytrzymaj jeszcze troszkę. Jerry uniósł wzrok i spojrzał na Alison. Jego ciałem wstrząsały drgawki i nie mógł utrzymać prosto głowy. W jego oczach czaiło się widmo śmierci. — Jerry, dasz radę, kochanie… dasz radę. Wszystko będzie dobrze. Pogotowie już przyjechało.

Jej słowa ledwo do niego docierały. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł takiego zimna. Wkradało się w jego umysł, paraliżowało całe ciało i zamieniało jego duszę w lodową pustynię, na której czyhała na niego śmierć. Parę minut temu kuchnia była przytulnym pomieszczeniem, w którym królowało bursztynowe popołudniowe słońce, ale teraz panowało tu straszliwe zimno, a wszystko wokół pogrążyło się w oślizgłej szarości. — Robi się tak ciemno — szepnął słabym, drżącym głosem. Rozległ się dzwonek u drzwi. — Widzisz, kochanie, już są — powiedziała Alison. — Dasz radę, tylko jeszcze trochę wytrzymaj. Wstała, wyszła z kuchni i ruszyła przez hol do drzwi. Jerry patrzył na nią i modlił się w duchu: „Boże, pomóż mi przetrwać. Nie mogę się poddać, muszę przetrwać. Dla Alison… Dla dziecka…”. Wiedzieli już, że to będzie dziewczynka, i wybrali dla niej imię Jemima–Anne. Kiedy Alison była już w połowie holu, nagle się zatrzymała. Jerry wpatrywał się w nią, jakby chciał ją popchnąć wzrokiem, ale ona ani drgnęła. Przez chwilę stała w miejscu, a potem wstrząsnął nią dreszcz, jakby zobaczyła coś wstrętnego. — Alison… — wychrypiał z trudem Jerry. — Alison… co… co się dzieje? Jego żona zastygła na moment w bezruchu, a potem, jak w jakimś obłąkańczym tańcu wymyślonym przez szalonego choreografa, rozrzuciła na boki ramiona i zatrzepotała nimi jak zraniony ptak. Jej ciało zafalowało, kolana zadrżały i po chwili zaczęła osuwać się w drgawkach na świeżo wycyklinowany parkiet. Zanim jednak jej ciało dotknęło podłogi, zawisła na moment w powietrzu i w makabrycznym piruecie odwróciła się twarzą do Jerry’ego, wpatrując się w niego ze zdziwieniem. W pierwszej chwili nie zorientował się, o co chodzi, ale kilka sekund później, kiedy głowa jego żony odgięła się i opadła do tyłu, fala przerażenia zmroziła mu serce. Alison miała gardło przecięte tak głęboko, że głowa trzymała się tułowia tylko na pasku skóry. Krew trysnęła jak z fontanny, uderzając strumieniem w sufit i zalewając cały hol. Gdy minutę później, wyłamując drzwi, wpadła do holu ekipa pogotowia, Alison leżała na podłodze, a obok niej, w kałuży krwi, klęczał Jerry. Z jego szeroko otwartych oczu wyzierał paniczny strach. Szeptał coś i szlochał, próbując drżącymi rękami umocować z powrotem na tułowiu odciętą głowę żony.

ROZDZIAŁ 2 Decker usiadł na brzegu łóżka i zerknął na zegarek. — O kurwa! Druga trzydzieści. Czas zbierać dupę. Maggie uśmiechnęła się kwaśno i spytała spod kołdry: — A nie możesz jeszcze trochę zostać, kochaneczku? Na mały deserek? — zapytała swoim lekko ochrypłym głosem, pasującym raczej do wielbicieli hawańskich cygar. — Przepiepszam… znaczy przepraszam… że co? A to niby co było, przystawka? — Jak zwykle trafiłeś w sedno. To była przystaweczka na połechtanie podniebienia. — Podniebienia? To było łechtanie podniebienia? — zdziwił się Decker. — Wiesz co, mój słodki kurczaczku, powiem ci coś: musisz się poduczyć… anatomii. Schylił się, podniósł swoje okulary i dodał: — Słuchaj, muszę już iść. Miałem tam być piętnaście minut temu. Co zrobiłaś z moimi gaciami? — Decker, ty masz większy problem niż gacie. — Tak? Co ty powiesz… — Tracisz na mnie apetyt. Znudziłam ci się już. — Nie jestem pewien, czy to mój problem, czy twój — zaśmiał się Decker. Pochylił się i pocałował ją. To nie był ani jego, ani jej problem. Maggie wcale mu się nie znudziła, ale sama stale czuła się nienasycona. Była ładną, dojrzałą kobietą o bujnych piersiach i apetycznym oliwkowym kolorze skóry. Jej ślicznym oczom dodawały jeszcze uroku błyski figlarnych ogników, a pełne czerwone usta sprawiały wrażenie, jakby za chwilę miało się z nich wydobyć rozkosznie wulgarne słowo seksualnej zachęty. Zresztą często tak bywało. Maggie odrzuciła kołdrę, ukazując swoje zgrabne ciało. Jej talię otaczały nanizane na łańcuszek złote i srebrne koraliki, opadające na brzuch i wzgórek łonowy. Po chwili znów się przykryła. — Hej, mała nie pogrywaj tak ze mną! — zaprotestował ze śmiechem Decker. — W mojej mniejszej głowie wciąż mam na ciebie ochotę, ale ta mniejsza głowa każe mi iść do tej większej po rozum. Daj spokój, jestem wypompowany. — Chciałam ci tylko pokazać, jaka brzoskwinka przechodzi ci koło nosa. No, ale to twój cyrk i twoje małpy… jak sobie chcesz. — Tak, moje małpy i mój banan. Słuchaj, muszę już spadać, bo inaczej Cab mnie zamorduje. — Zamordowałby cię już ze dwa razy, gdyby wiedział, gdzie jesteś. Decker włączył swój telefon komórkowy i wskoczył w szorty, które znalazł pod łóżkiem. Potem włożył spodnie, białą koszulę z krótkim rękawem i karmazynowy krawat. Maggie leżała w łóżku i przypatrywała mu się w milczeniu. Po chwili westchnęła cicho i spytała: — Kiedy cię znów zobaczę? Tylko mi nie mów, że nie wiesz. — Naprawdę nie wiem, kurczaczku… Sama wiesz, jaki mam nabity kalendarz. — A Sandie już na wylocie? — Sandie i ja to już historia. Od miesiąca… — A Sheena? — Skończone. Nie widziałem się z nią od Święta Pracy. — Naomi? — To jakieś przesłuchanie? — Gorsze niż w FBI, kochaneczku.

Decker uśmiechnął się i poszedł do łazienki. Stanął przed lustrem, by przyczesać włosy i poprawić krawat. Wiedział, że nie przypomina Adonisa, ale nie miał z tego powodu żadnych kompleksów. Jego ciemne, gładko zaczesane do tyłu włosy i zielone, lekko przymglone melancholią oczy sprawiały, że nie narzekał na brak uwagi ze strony płci pięknej. Wąski, wyrazisty nos i silnie zarysowane szczęki czyniły go podobnym do Clinta Eastwooda. Gdy zabrzmiały pierwsze takty Piątej symfonii Beethovena, oboje sięgnęli po telefon. Maggie chciała strącić komórkę ze stoliczka przy łóżku, ale Decker był pierwszy. — McKenna, słucham — odezwał się i przykładając palec do ust, nakazał Maggie, żeby się nie odzywała. — Gdzie jesteś u diabła? — Ooo… witaj, Cab. — Decker odsunął telefon od ust i przykrył mikrofon dłonią. — Maggie, na miłość boską, siedź cicho. To Cab. — Tak, słuchaj, Cab, cholernie przepraszam… Wiem, że jestem spóźniony. Tak, Cab… rozumiem, ale musiałem powłóczyć się trochę po Oshen Street. Rozmawiałem z Freddim Willisem. Powiada, że wie coś o tej sprawie z St James Street. Słuchaj, nie mogę teraz gadać przez telefon. Będę w biurze za pięć minut. — Zapomnij o tym, McKenna. Mamy dość paskudną sytuację na Davis Street i właśnie tam potrzebuję teraz twojej dupy. — Jakieś ofiary śmiertelne? — Można powiedzieć, że ktoś stracił głowę. — A bez metafor? — Decker, do cholery, ja nawet nie wiem, co to jest metafora. — Słodki Jezu, już tam jadę. Daj mi pięć minut. Zabiorę po drodze Hicksa. — Hicks już tam jest. Brakuje tylko ciebie. Decker klapnął na łóżko i sięgnął po buty. Maggie wyszła spod kołdry i naga klęknęła za jego plecami, obejmując go ramionami za szyję. Wyglądała wspaniale, jak hebanowa Wenus, pachnąca miodem, cynamonem i sokami miłości. — W ten weekend Cab wybiera się na ryby, więc może będziesz dobrym, grzecznym policjantem i dotrzymasz mi towarzystwa podczas sobotniego obiadu? — Obiad z deserem? — Och, pewnie, że z deserem… Nawet z trzema deserami. Decker uśmiechnął się i wyplątał z jej ramion. Założył szelki z pasem i kaburą i wyciągnął z niej swój potężny niklowany rewolwer Anaconda, kaliber 45. Otworzył bębenek, wysypał naboje i pocałował w czubek każdy z nich. — Nigdy mi nie wyjaśniłeś, dlaczego to robisz — powiedziała Maggie. — Hmm? Co tam mruczysz? Aaa, to taki przesąd… Zajechał z piskiem opon na Davis Street 4140, wysiadł ze swojego lśniącego czarnego mercurego grand marquisa i rozejrzał się. Dzielnica była elegancka i niewątpliwie bardzo droga. Domy, często jeszcze dziewiętnastowieczne, pyszniły się fasadami z czerwonej cegły i białymi kolumnadami portyków, a szerokie ulice kryły się w spokojnym cieniu starych, rozłożystych drzew. Zwykle o tej porze dnia było tu pusto i sennie, ale tego popołudnia dostojna, balsamiczna cisza bogatej dzielnicy zmieniona została w jazgoczące piekło. W poprzek ulicy ustawiły się policyjne radiowozy, błyskały światła syren ambulansu, a nieco dalej parkował w połowie chodnika samochód koronera z departamentu w Richmond. Wszędzie pełno było ludzi, którzy kręcili się po całym terenie i rozmawiali przez swoje komórki. Policyjne ekipy dochodzeniowe uwijały się jak w ukropie, szukając wszelkich możliwych śladów, które mogliby zabezpieczyć, zanim stratująje reporterzy telewizyjni, którzy już nadawali na żywo do swoich stacji. Decker nigdy nie mógł pojąć, co ci ludzie mają do roboty. Mieli bardzo dużo do powiedzenia, choć tak

naprawdę niewiele się działo. Zobaczył, że na miejsce zdarzenia przyjechała również Honey Blackwell z biura burmistrza. Jaskrawożółty żakiet i kapelusz sprawiały, że trudno było jej nie zauważyć. — Dzień dobry, panno Blackwell. — Dzień dobry, poruczniku. Cóż za okropna historia… — Pewnie tak, skoro wyciągnęło to panią z „Ma — Musu” — odparł Decker. Wiedział, że panna Blackwell często przesiadywała w tej specjalizującej się w afiykańskiej kuchni restauracji na Broad Street. — Ma pan ostry język, poruczniku. Któregoś dnia przetnie pan sobie nim gardło. — Bardzo pasująca do okoliczności uwaga, panno Blackwell. Gratuluję poczucia humoru. Blackwell nie zdążyła już odpowiedzieć, bo ze schodów domu zeszli kapitan Cab i sierżant Hicks i natychmiast podeszli do Deckera. — Zadziwiasz mnie swoją prędkością przemieszczania się, Decker… Zaczynasz mi imponować. Cab i Hicks mogliby z powodzeniem zagrać główne role w remake’u Flipa i Flapa. Cab był ogromnym mężczyzną — miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu — i był łysy jak kolano. Jego pulchna, okrągła twarz, szeroko rozstawione oczy i niespodziewanie wysoki głos nadawały mu dobroduszny, dziecinny wygląd. Może właśnie dlatego uparcie nosił cienki wąsik, który w jego mniemaniu dodawał mu powagi. Lubował się w żółto — czerwonych pasiastych koszulach, a w kieszeniach miał zawsze mnóstwo długopisów i ołówków. Jego wielkie, wystające pośladki zyskały mu przydomek Mount Buttmore. Hicks natomiast był niskim i szczupłym, ale dość przystojnym Murzynem. Do miasta przeniesiono go niedawno, zdołał już jednak nabrać pewnych cech wielkomiejskiego gliniarza i lubił o sobie mawiać „my, elita”. Decker nigdy nie miał serca ujawnić mu prawdziwego powodu, dla którego wydział we Fredericksburgu musiał go im przekazać. — No więc, o co tu chodzi? — zapytał. — Dość niezwykła dzielnica jak na wykrawanie kotletów z ludzi. — Lepiej wejdź do środka i zobacz to sam. Decker obrócił się na pięcie i ruszył za wielkimi pośladkami Caba. Gdy doszli do czarnych jak heban drzwi, zauważył, że framuga przy zamku jest w drzazgach — funkcjonariusze pogotowia musieli wyłamać drzwi, bo nikt nie otwierał. — Nigdy nie widziałem czegoś takiego — odezwał się Hicks, odwracając się do Deckera. — Chodzi mi o krew. Jest wszędzie… dosłownie wszędzie. — Pamiętaj, Hicks — powiedział Decker, uśmiechając się — że krwią jednego człowieka można wymalować cały salon, a jeśli zrobisz to wałkiem, wystarczy nawet na dwa krycia. Weszli do środka i Decker zobaczył ciężarne ciało Alison, leżące w wielkiej kałuży krwi. Jej szeroko otwarte, błękitne oczy wpatrzone były gdzieś w dal. Decker pomyślał, że ostatnim uczuciem Alison, które pozostało jej w oczach, było raczej bezgraniczne zdumienie, nie strach, choć jej głowa oddzielona była od tułowia. Rzeczywiście wszędzie była krew: plamy, smugi, kałuże i rozpryski na ścianach, podłodze i suficie. Decker wiedział, że krew ma właściwości przenikania niemal przez wszystko. Jeśli zastrzelono kogoś w sypialni na górze, krew znajdowano także na dole w holu. Dave Martinez, beznamiętny policyjny fotograf o ziemistej cerze z wyraźnymi śladami trądziku, robił zdjęcia. W błyskach flesza ciało Alison zdawało się nieznacznie poruszać. Decker przyklęknął ostrożnie obok niego i spojrzał kobiecie w oczy. Miał wrażenie, że zamordowana patrzy na niego i zadaje mu pytanie: „Co się ze mną stało?”. Nie wstając z kolan, popatrzył na brzuch Alison, a potem .podniósł wzrok na Caba.

— W którym tygodniu? — Według jej matki w dwudziestym pierwszym. Ale nie ma o czym mówić. Dostała w brzuch jakimś ostrym narzędziem sześć razy. Płód nie miał żadnych szans. — Ona wygląda, jakby chciała nam coś powiedzieć — wtrącił się Hicks. — Gdyby to teraz zrobiła, zesrałbyś się w gacie, Hicks — mruknął drwiąco Decker. Wstał z kolan tak nagle, że Hicks musiał się gwałtownie cofnąć i wpadł na kuchenne krzesło, omal nie tracąc równowagi. Cab prychnął i zaczął recytować: — Nazywała się Alison Maitland, wiek dwadzieścia osiem lat, żona Geralda Maitlanda, wiek trzydzieści trzy lata, od niedawna współpracownik Shockoe Realty, tysiąc osiemset osiemnaście East Cary Street. — A gdzie jest Maitland? — zapytał Decker. — Na zewnątrz, w ambulansie, ale trudno z niego teraz cokolwiek wyciągnąć. — Dlaczego w ambulansie? — Udzielono mu pierwszej pomocy. Miał dość głębokie cięcia na ramieniu i twarzy. — Nie zwieje nam? — Zero szansy. Pilnują go Wekelo i Saxman. — Rozmawiałeś już z nim? — Próbowałem — odparł Cab, kręcąc głową — ale gość jest w szoku. Jak nakręcony powtarzał tylko: „To nas po prostu stale cięło… To nas po prostu stale cięło…”. Powtórzył to chyba kilkanaście razy. — No i…? — No i nic. Pytałem go, o czym mówi, co ich cięło, ale niczego więcej nie powiedział… A w każdym razie niczego, co miałoby jakikolwiek sens. Hicks podniósł rękę jak uczeń w szkole i oświadczył: — A ja słyszałem, jak powtarzał jeszcze: „Nikogo tam nie było… Nikogo tam nie było… Nikogo tam…”. — Już dobrze, Hicks, słyszeliśmy — przerwał mu Decker. — Ale on powtarzał to wiele razy… — Więc skróć to trochę. Hicks wzruszył ramionami i powiedział: — Miałem nieodparte wrażenie, że on tego nie mówił po to, żeby mnie przekonać. — A kogo? — Samego siebie. Cab włożył ręce do kieszeni. — Ja bym nie przykładał do tego zbyt wielkiej wagi — odezwał się po chwili. — Gość jest totalnie rozwalony. To pewnie stres. Wiecie, co to stres, prawda, chłopcy? Problemy w pracy, domowe utarczki… Zresztą kto to tam wie. Każde małżeństwo to tajemnica. A przynajmniej moje. — Kto wezwał gliny? — zapytał Decker. — Alison Maitland zatelefonowała pod dziewięćset jedenaście — odparł Hicks, zaglądając do swojego notatnika. — Zadzwoniła o trzynastej pięćdziesiąt sześć i poprosiła o pomoc medyczną. Operatorowi centrali powiedziała, że jej mąż bardzo poważnie się zranił i obficie krwawi. Pogotowie przybyło o czternastej czternaście, ale nikt im nie otworzył drzwi. Zanim dostali się do środka, minęło kilka minut. — Co dalej? — dopytywał się Decker. — Włamali się do środka i zobaczyli leżącą w holu Alison. Obok niej klęczał Gerald Maitland i próbował z powrotem umocować jej głowę na tułowiu.

— No to przynajmniej wiemy, że mamy do czynienia z optymistą — powiedział Decker. — Gerald Maitland jest bardzo poważnie poraniony — kontynuował Hicks. — Groziła mu śmierć z wykrwawienia. — Samookaleczenie? — Nie wiem, co by to mogło być innego. Kiedy pracownicy pogotowia włamywali się do środka, drzwi były zabezpieczone łańcuchem. Parę minut później przyjechali Wekelo i Saxman. .Stwierdzili, że wszystkie drzwi były pozamykane, a przez uchylone okno nie wcisnęłoby się nawet małe dziecko. — No dobra — mruknął Decker. — A narzędzie zbrodni? — Jeszcze niczego nie znaleźliśmy — oświadczył Cab. — Niczego nie znaleźliście? — zdziwił się Decker. — Przecież to musiał być co najmniej jakiś miecz. Żeby odciąć w ten sposób głowę… — Zgadzam się z tobą — odparł Cab. — I nie tylko to. Rany brzucha przechodzą na wylot. Narzędzie zbrodni musiało mieć przynajmniej pięćdziesiąt centymetrów długości. Tak czy inaczej — dodał, wzdychając — niczego jeszcze nie znaleźliśmy. — Przeszukano już całą posesję? — zapytał Decker. — Na razie zarządziłem przeszukanie domu — włączył się Hicks. — Gerald Maitland był cały umazany we krwi. Gdyby przemieszczał się po dokonaniu zbrodni, musiałby zostawić jakieś ślady. — A jakieś inne narzędzia? Cokolwiek… — dopytywał się Decker. — Maitland przyklejał tapetę na górze i tam zaciął się nożem. Znaleźliśmy trochę śladów krwi na schodach, a nóż był w pokoju dziecinnym, który Maitland właśnie urządzał. Ale ten nóż nie mógł być narzędziem zbrodni. — A noże kuchenne? — Wszystkie czyste, z wyjątkiem jednego, na którym są ślady sałatki z kurczaka. — No, to też może być jakiś ślad — zaśmiał się Decker. — Słuchaj, Hicks… Musimy przeszukać całą posesję, każdy fragment tego domu i ogródka. Przeszukasz także szambo. Cudów nie ma, musimy coś znaleźć. Hicks spojrzał na Caba w niemym proteście, ale kapitan westchnął tylko i pokręcił głową. — Decker ma rację. Zabierajmy się do roboty. Hicks wezwał pięciu umundurowanych policjantów i zaczął wydawać im polecenia, a Cab i Decker wyszli na ganek. Było duszno i gorąco, nie czuli jednak przynajmniej zapachu krwi. Dwóch reporterów próbowało naciągnąć Caba na relację z miejsca zbrodni, ale kapitan machnął ręką i burknął: — Chłopcy, dajcie mi pięć minut, okay? Pięć minut! Wyciągnął chusteczkę i wysmarkał nos, kichając kilka razy. — Ta cholerna alergia mnie wykończy. Jestem cierpiącym wojownikiem… Kurwa, jestem chodzącą martyrologią. — Mam nadzieję, że Maitland został przeszukany, zanim wyszedł z domu — powiedział Decker. — Nie przeszmuglował niczego? — Na pewno nie. Wekelo obszukał go bardzo dokładnie, zanim przejęło go pogotowie. — Coś mi tu w tej całej sprawie śmierdzi… — mruknął po chwili Decker, przygładzając swoje ciemne włosy. — Nie mamy jeszcze narzędzia zbrodni, ale znajdziemy je… — mamrotał jakby do siebie Cab. — A nawet jeśli nie znajdziemy, to wszystko jest moim zdaniem jasne. Kto inny mógł tak wypatroszyć tę kobietę, jak nie jej mąż?

— Pewnie masz rację — odparł Decker. — Ale ta sprawa zaczyna mi przypominać przypadek Bahrensa. Wszyscy byli pewni, że Jim Bahrens zgilotynował całą swoją rodzinę, choć nie było żadnego oczywistego motywu. Nikt nigdy nie znalazł narzędzia zbrodni. A sam Bahrens twierdził, że do ich domu dostała się jakaś straszliwa niewidzialna siła i wszystkich wymordowała. Założył swoje okulary przeciwsłoneczne i zszedł kilka stopni niżej. Przez chwilę patrzył na ulicę, po czym odwrócił się do Caba. — Ale ława przysięgłych nie uwierzyła mu — dodał. — Jakoś wcale się im nie dziwię, Decker. — No dobra, zabieram się do roboty. Przynajmniej ty sobie od tego odpoczniesz, kiedy będziesz na rybach. — Na rybach? — Cab zmarszczył brwi. — O czym ty .mówisz? — Przecież jedziesz na ryby, no nie? — Kto ci o tym powiedział? — Cab zmrużył podejrzliwie oczy. — A nie ty? — Niby kiedy? — Nie wiem, jakieś parę dni temu. — Wpadłem na to dopiero wczoraj wieczorem. — No to może napomknąłeś, że ci to chodzi po głowie. Czego się czepiasz? Cab ponownie zmrużył oczy i powiedział: — Jadę na ryby z Billem i Alfredickiem, jeśli już koniecznie musisz wiedzieć. Wybieramy się nad Falling Creek. — No to wspaniale, Cab. Zasługujesz na odpoczynek. — Naprawdę tak myślisz? — zapytał lekko ironicznym tonem kapitan. — Często tak słodko pierdolisz? Decker miał ochotę odpowiedzieć: „Za każdym razem, kiedy jesteś na służbie”. Ale powiedział tylko: — Po prostu dbam o moich kumpli, Cab. Kapitan patrzył na niego jeszcze przez chwilę, a potem wydmuchał nos.

ROZDZIAŁ 3 O 9.00 Decker odebrał telefon ze szpitala Medical College z informacją, że Gerald Maitland na tyle przyszedł już do siebie, że może być przesłuchany. Zadzwonił do Hicksa i zapytał, czy pojedzie razem z nim, ale sierżant wciąż siedział na posesji Maitlandów, którą przeszukiwał centymetr po centymetrze. — Wiesz, Decker… — powiedział zmęczonym głosem — zastanawiam się, czy możemy rozciąć skórę na kanapach. To bardzo delikatna skóra, na pewno szatańsko droga… — Hicks, to dochodzenie w sprawie zaszlachtowania kobiety w dwudziestym pierwszym tygodniu ciąży, a nie wycena mebli. Więc nie zastanawiaj się, z łaski swojej, nad takimi idiotyzmami. Sprawdziliście kominy? — Tak. Była nasza ekipa, ale znaleźli tam tylko martwe ptaki. — A łóżka? Kiedyś znalazłem pistolet zaszyty w materacu. — Sprawdziliśmy wszystko… Poduszki, materace, oparcia, pufy… Dosłownie wszystko. — A co w kuchni? Wiesz, chodzi mi o różne zakamarki, puszki, kartoniki… — Wszędzie zajrzeliśmy. — Dobra, Hicks, szukajcie dalej. Maitland nie wyniósł z domu żadnej broni, więc musi tam być. Odezwę się, jak wrócę ze szpitala. Kiedy szedł korytarzem wydziału, usłyszał za sobą jakiś dziewczęcy głos: — Decker! Przeszedł jeszcze dwa kroki, zatrzymał się i odwrócił. Była to Mayzie Shifflett z drogówki. Jej łagodna, lalkowata uroda sprawiała, że wyglądała na co najmniej pięć lat młodszą, a piegi, zadarty nosek i duże brązowe oczy nadawały jej niemal dziewczęcy wygląd. Ciasna koszulka w kolorze khaki opinała jej zgrabne małe piersi, a krótka spódniczka podkreślała zaokrąglone pośladki. Jej blond włosy były spięte w mały wdzięczny kok. — Czy ty mnie unikasz, Decker? — Ależ skąd. Po prostu mam mnóstwo obowiązków. — We wtorek wieczorem też miałeś tyle obowiązków? — Hmm… cholera… we wtorek? — Decker podrapał się po głowie. — A kiedy był wtorek? — Myślę, że jak zwykle po poniedziałku — odparła z przekąsem Mayzie. — A dokładniej przedwczoraj. Miałeś mnie zabrać do „Koszmarnego Artura”. Decker uderzył się otwartą dłonią w czoło i zaklął pod nosem. — Słodki Jezu, masz rację. Rzeczywiście mieliśmy tam iść. Mayzie, bardzo mi przykro. We wtorek, mój Boże… Słuchaj, powiem ci, co się stało… — Nie, to ja ci powiem, co się stało, Decker — przerwała mu Mayzie. — Włożyłam moją zabójczą bluzeczkę, zrobiłam sobie włosy i wypachniłam się moim Giorgio. A potem oglądałam przez dwie i pół godziny Star Trek i czekałam na ciebie. Po filmie uświadomiłam sobie, że już nie przyjdziesz. — Moja matka upadła i stłukła sobie biodro… więc rozumiesz, musiałem się z nią zobaczyć. Naprawdę bardzo mi przykro, Mayzie. Ale tak się tym zmartwiłem, że zupełnie zapomniałem o naszej randce. — Ach tak, twoja matka upadła… Słuchaj, Decker, jeśli już mnie okłamujesz, to przynajmniej nie wciągaj w to swojej matki. — Mayzie, mówię prawdę. Myślisz, że zamieniłbym randkę z tobą na cokolwiek innego,

gdyby to nie była bardzo poważna sprawa? Obiecuję, że ci to wynagrodzę. — Tak? A kiedy? — Jeszcze nie jestem pewien. Słyszałaś o tym zabójstwie na Davis Street? To koszmar, a ja właśnie siedzę w tym po uszy. — Chciałabym z tobą o czymś porozmawiać. Decker podszedł do niej, ujął za ramiona i pocałował w czoło. — Mayzie, nie ma sprawy, porozmawiamy. Może w przyszły wtorek, dobrze? W tym samym miejscu, o tej samej porze. — Muszę z tobą porozmawiać wcześniej. Okres mi się spóźnia. — Daj spokój, Mayzie — prychnął Decker. — Jeśli już mnie okłamujesz, to przynajmniej nie wciągaj w to dzieci. — Ja mówię poważnie. Myślę, że jestem w ciąży. — Aha, w ciąży… — Decker zmrużył oczy i milczał przez chwilę. — Nabierasz mnie, prawda? Mayzie nie odpowiedziała, tylko patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, aż w końcu zaczęło do niego docierać, że dziewczyna nie żartuje. Westchnął. — Jak możesz być w ciąży, skoro bierzesz pigułki? — zapytał. — Musiałam przestać brać, bo byłam na antybiotykach. Myślałam, że te dwa tygodnie nie będą miały znaczenia… — Mayzie, jak mogłaś myśleć, że kochając się bez pigułek, można nie zajść w ciążę? Jak mogłaś pomyśleć, że nie grozi ci macierzyństwo?! A co gorsza, mnie ojcostwo?! — Boże, nie wiem. Jakoś… — Jestem detektywem, nie nadaję się na tatusia. Mayzie patrzyła przez chwilę na niego. Jej oczy wypełniły się łzami. — Tak mi przykro, Decker. Nie chciałam, żeby to się stało. Ale i tak musimy porozmawiać. — A co to da? — Jak to co? Nic do ciebie nie dociera? Przecież być może urodzę twoje dziecko. Decker nabrał głęboko powietrza i zerknąwszy w bok, dostrzegł uśmieszek detektywa George’a Rudisilla, który stał obok i rozmawiał z jakąś kobietą, przez cały czas zerkając w ich kierunku. Do kurwy nędzy, tego mi jeszcze brakowało, pomyślał. — No dobrze, Mayzie — powiedział po chwili. — Teraz muszę iść pogadać z głównym podejrzanym w sprawie z Davis Street. Ale możemy się spotkać w Tobacco Company dziś wieczorem. Która teraz jest? Myślę, że się wyrobię. To co, o ósmej? — Ale na pewno tam będziesz o ósmej, tak? Nie zawiedziesz mnie? — Przysięgam na biodro mojej matki. Decker westchnął w duszy, patrząc na Mayzie. Nie ma co, laska jak brzoskwinka. Ale dlaczego tak piszczy w łóżku? A kiedy nie uprawia się z nią seksu i nie piszczy, to zupełnie nie ma o czym z nią pogadać. Ile razy można wysłuchiwać tego samego (na przykład, kto kogo rzucił w jakimś cholernym serialiku) albo oglądać kasetę wideo z programem Oprah Winfrey, w którym Mayzie brała udział („Widzisz mnie? Widzisz mnie? Tam jestem, piąty rząd od tyłu… patrz…. no patrz, bo przegapisz… czwarte miejsce, w tej czerwonej sukience… Widzisz mnie?”). Zaprosił Mayzie do „Koszmarnego Artura”, żeby jej powiedzieć, że nie uda im się uratować tego związku. Nie udawało się do tego stopnia, że nawet zapomniał o tym spotkaniu. — O ósmej, Decker. — Mayzie odwróciła się i ruszyła do wyjścia. Decker stał jeszcze przez chwilę i patrzył na nią, masując sobie prawą ręką mięśnie karku. Z zamyślenia wyrwał go głos Rudisilla:

— Cześć, poruczniku. Wszystko w porządku? — Jasne. A czemu miałoby nie być? — Shifflett nie wyglądała na szczęśliwą. — Kobiety są zawsze nieszczęśliwe, szczególnie wtedy, gdy uważają się za pokrzywdzone. Jerry Maitland leżał w łóżku owinięty bandażami tak dokładnie, że wyglądał jak śniegowy bałwan. Jego oczy zdradzały niepokój, a źrenice były rozszerzone. — Ma pan dziesięć minut, poruczniku — powiedziała rudowłosa pielęgniarka. — Czy lubi pani meksykańską kuchnię? — zapytał z uśmiechem Decker. — Jestem mężatką, poruczniku. — Czy zamążpójście wpłynęło na pani zmysł smaku? — Zostało panu już tylko dziewięć minut — oświadczyła pielęgniarka i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Decker westchnął i podszedł do łóżka. Jerry z wyraźnym wysiłkiem odwrócił głowę i spojrzał na niego. Patrzyli na siebie przez krótką chwilę, a potem Decker podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. W dole zobaczył jasno oświetloną Marshall Street i jej skrzyżowanie z Czternastą Ulicą. Po chwili odwrócił się, przystawił sobie krzesło oparciem w stronę łóżka, usiadł na nim okrakiem i zapytał: — Mam ci mówić Jerry czy Gerald? — Może być Jerry — odparł Maitland słabym głosem. — Dobra, Jerry… Ja jestem Decker. Nie pytaj, dlaczego rodzice dali mi takie imię. Sam tego nie wiem. Podobno miało to coś wspólnego z moim prapradziadkiem, który walczył w pomocnej Wirginii. Wojna secesyjna, rozumiesz… Jerry kiwnął głową i chciał odkaszlnąć, ale uniemożliwiły mu to szwy na twarzy. — Boli, co? — mruknął współczująco Decker. Jerry ponownie przytaknął i odetchnął głęboko. — Na pewno wiesz, że możesz rozmawiać w obecności adwokata — dodał Decker. — Nie potrzebuję adwokata. Niczego nie zrobiłem. — Jesteś pewien? To dla twojego dobra. Jerry pokręcił przecząco głową i wbił wzrok w ścianę. — No dobrze, a więc do rzeczy… — Głos Deckera stał się nagle suchy i urzędowy. — Co zrobiłeś z nożem? — Upuściłem go na podłogę, kiedy się zaciąłem. Kładłem tapetę na ścianę i… — Nie o tym nożyku mówię, Jerry. Mówię o tym drugim nożu. — O jakim drugim nożu? — O tym półmetrowym żelastwie, którym odciąłeś głowę Alison. Jerry spojrzał na Deckera i powiedział: — Sam nie wierzysz w to, co mówisz, prawda? Ja ją kochałem, Decker. Była moją żoną… Na miłość boską, dlaczego miałbym ją zabijać? — No cóż, właśnie tego usiłuję się dowiedzieć. I wierz mi, pójdzie nam obu dużo łatwiej, jeśli powiesz, gdzie ukryłeś nóż. Jerry westchnął, jakby męczyło go wyjaśnianie upartemu dziecku zupełnie oczywistej rzeczy. — Nie było żadnego noża. Nie rozumiesz, Decker? Nie było żadnego noża. — No to czym odciąłeś jej tak precyzyjnie głowę, nożyczkami? Jerry, daj spokój. W domu nie było nikogo oprócz was… Tylko Alison i ty. A odcięcie głowy nie było jedyną paskudną rzeczą, która ją spotkała. Otrzymała kilkanaście pchnięć i cięć w brzuch. Prawie każde z nich mogło być śmiertelne.

Jerry nie odpowiedział. Patrzył gdzieś w dal, poza Deckerem, a jego oczy wypełniły się łzami. — Wiesz — odezwał się po chwili — mieliśmy mieć córeczkę. Przygotowywałem pokoik dla niej… Dlaczego nie chcesz mi uwierzyć? Ja nawet… nie dotknąłem Alison. Kochałem ją! Decker patrzył przez chwilę na Jerry’ego, a potem położył mu rękę na ramieniu. — Dobrze, Jerry, nie dotknąłeś jej. Tylko widzisz, to nie ma znaczenia, czy ja ci uwierzę, czy nie. Potrzebuję dowodów. Jeśli mi powiesz, gdzie jest nóż, może znajdę dowody twojej niewinności. Może znajdziemy na nim odciski czyichś palców. — Nie było żadnego noża. Coś poraniło mi ręce, ramiona i twarz, ale nie widziałem żadnego noża. — A więc w domu byliście sami. Czy tak? — Tak. Decker oparł brodę na dłoni i zamyślił się. Po minucie usiadł prosto. — No dobrze, Jerry… Zakładając, że mówisz prawdę… jak wytłumaczyłbyś to, co się stało? — Nie wiem, nie mam pojęcia. Wszędzie było pełno krwi, wszędzie. W kuchni, na schodach, w holu. Siedziałem przy stole w kuchni i myślałem, że już z tego nie wyjdę… Czułem, że umieram. Przyjechało pogotowie, pamiętam, jak Alison powiedziała, że już są, i poszła otworzyć im drzwi. I wtedy to się stało… — W porządku, mów dalej. Powiedz, co się wtedy stało. — Wciąż byłem w kuchni, siedziałem przy stole… — wymamrotał Jerry. — A ona… ona zachwiała się nagle i upadła na podłogę, a jej głowa… Odwrócił twarz do ściany i walczył z napływającymi do oczu łzami, zaciskając pięść na szpitalnej kołdrze. — No dobrze, Jerry — powiedział Decker. — Na razie wystarczy. Wstał i odstawił krzesło na miejsce. Nie miał wątpliwości, że Jerry zamordował żonę. Nie było żadnego innego racjonalnego wyjaśnienia. Ale teraz nie było sensu zdawać mu dalszych pytań. W świetle prawa zeznania złożone w takim stanie nie miały żadnej wartości. Trzeba trochę poczekać, aż gość dojdzie do siebie, pomyślał. Potem sprawa szybko znajdzie swój finał w sądzie. Wiele razy miał już do czynienia z takimi przypadkami. Matka zabija dziecko, dzieci mordują rodziców, żona truje męża, mąż strzela do żony… strzela do niej, ona pada martwa, policja łapie go na gorącym uczynku (a raczej na gorącej jeszcze lufie pistoletu), ale on i tak zaprzecza temu, że ją zabił. Nazywano to dezasocjacją. Gdy wychodził z pokoju, umundurowany policjant pilnujący drzwi poderwał się na nogi. — W porządku, Greeley, nie wstawaj. Masz jakieś typy na Colonial Downs? — Tak. Niewidzialny, gonitwa trzy–czterdzieści pięć. — Hmm… Niewidzialny… — mruknął Decker, spoglądając na pokój Maitlanda. Nie było żadnego noża. Nie było żadnego noża! Poszedł do dyżurki pielęgniarek i zajrzał do środka. — Szybko się pan uwinął — stwierdziła rudowłosa pielęgniarka. — Jestem z tego znany — odparł Decker. — Naprawdę jest pani pewna, że nie chce spróbować dobrej meksykańskiej kuchni? Znam wspaniałą restaurację. Dają tam najlepsze na świecie tamales. Działa jak afrodyzjak. — Bardzo mi przykro, poruczniku… Niedawno byłam u wróżki. Z linii na mojej dłoni przepowiedziała mi przyszłość, ale nie było w niej miejsca na meksykańskie kolacje z porucznikami z wydziału śledczego. — To dlatego, że odczytywała złą linię. Powinna zająć się linią serca, nie rozumu. — A ja sądzę, że odczytała linię podrywania.

ROZDZIAŁ 4 Decker wrócił do domu Maitlandów, by sprawdzić postępy w poszukiwaniach narzędzia zbrodni. Pochylił się i przeszedł pod policyjną taśmą demarkacyjną, za którą stał Hicks i dwóch innych detektywów, John Banks i Newton Fry. Wokół wciąż stały telewizyjne wozy transmisyjne i kilkunastu gapiów. Mimo wieczornej pory powietrze było duszne i gorące. — No i jak, nadal nic? Hicks rozłożył ręce. — Nic z tego nie rozumiem. Praktycznie rozebraliśmy ten dom na kawałki. Konia z rzędem temu, kto mi powie, jak Maitland pozbył się tego żelastwa. — A ja sądzę — wtrącił się Banks — że tu musiał być ktoś jeszcze. Decker spojrzał na znacznie niższego od niego detektywa. — Czemu tak myślisz? — Wiem, że Maitland twierdzi inaczej, ale niby dlaczego miałby nam mówić prawdę? Może kogoś kryje? A poza tym nie zapominajmy, w jakim jest stanie. Nie można teraz tego gościa brać na poważnie. Hicks pokręcił głową i zmarszczył czoło. — Nie natrafiliśmy na nic, co mogłoby to potwierdzać. Żadnych śladów stóp, żadnych odcisków palców. Maitlandowie byli sami. Jeśli byłby tu ktoś trzeci, zostawiłby jakieś ślady. — Może sprawca, jeśli to oczywiście nie był Maitland, uciekł, zanim krew rozlała się tak szeroko? Wtedy nie zostawiłby śladów stóp. A półmetrowe narzędzia zbrodni nie rozpływają się w powietrzu. Zabił i zaraz potem po prostu wyszedł, zabierając ze sobą nóż. Decker spojrzał na zegarek. Była już 7.47, a z Mayzie umówił się na ósmą. — Niczego już chyba teraz nie wymyślimy — powiedział. — Wrócimy do tego jutro rano. Żeby ruszyć z miejsca, musimy dokładnie przesłuchać Maitlanda, a w tej chwili i tak nic z niego nie wydusimy. Odwrócił się i już miał odejść, ale w tym momencie podszedł do niego jeden z mundurowych. — Przepraszam, panie poruczniku, jest tu jakaś kobieta. Chce z panem rozmawiać. — Tak? — Powiada, że przechodziła tędy po drugiej po południu. Mówi też, że jej córka widziała, jak ktoś wychodził z tego domu. — Doprawdy? — Decker zmarszczył brwi i rozejrzał się po otaczających ich gapiach. — No to ją przyprowadź, dobrze? Policjant kiwnął głową, podniósł taśmę i wpuścił na posesję kobietę w średnim wieku. Miała na sobie zieloną sukienkę w kwiaty, a szpakowate włosy podpięła kilkoma spinkami. Tuż przy niej, nieco w tyle, stała tłuściutka dwunastolatka z wyraźnymi oznakami zespołu Downa, ubrana w beżowy rozpinany sweter i brązową spódniczkę. — Dobry wieczór. Jestem porucznik McKenna. Mój człowiek powiedział, że pani córka być może widziała kogoś, kto po południu wychodził z tego domu. — Nie sądziłyśmy, że to może być ważne, aż do wiadomości o szóstej… prawda, Sandro? Dziewczynka nie odpowiedziała, tylko przykryła twarz dłońmi. Nie zakryła jednak swoich jasnoniebieskich oczu. — Sandra jest bardzo nieśmiała — wyjaśniła kobieta. — O której dokładnie widziała pani tego człowieka? — Było już po drugiej. Poszłam odebrać Sandrę z jej zajęć plastycznych. Zawsze tędy

wracamy. — Czy może mi pani go opisać? — Raczej nie, bo to nie ja go widziałam, tylko Sandra. Chwyciła mnie za rękaw i krzyknęła: „Mamo, popatrz na tego człowieka! Czyż nie jest okropny?”. Decker zmarszczył brwi. — Sandra widziała tego człowieka, a pani nie? Jak to możliwe? — Nie to, że nie widziałam, tylko nie mogłam go zobaczyć. — Nie bardzo rozumiem, pani… hmm.. — Plummer, Eunice Plummer. I jestem panną. — Dobrze, przepraszam, panno Plummer. Nadal jednak nie rozumiem, jak to możliwe… Mówi pani, że Sandra zwróciła uwagę na tego człowieka i pociągnęła panią za rękaw… — No cóż, nie zawsze widzę to samo, co widzi Sandra. Nie posiadam takiego daru jak ona. O cholera, następna psychiczna, pomyślał Decker. Dlaczego, do kurwy nędzy, nie zakaże się takim psycholom oglądania Innych i Szóstego zmysłu? Zdjął okulary i przetarł wierzchem dłoni spocone czoło. — Czy Sandra często widzi to, czego pani nie widzi, panno Plummer? — Nie, niezbyt często. Raz widziała pewnego kaznodzieję przed kościołem Świętego Jana, a drugi raz czarnoskórą kobietę przy Madison Hall. — Rozumiem… — mruknął Decker, odchrząknął i zapytał: — Czy Sandra rozmawiała o tym ze swoim lekarzem? — A dlaczego miałaby to robić? — zdziwiła się panna Plummer. — No cóż, może to jest jakiś symptom… — Bardzo pana przepraszam, poruczniku… Symptom czego? — No wie pani — Decker starał się to powiedzieć najostrożniej, jak tylko potrafił — to przecież nie każdemu się zdarza… widzenie różnych rzeczy, których inni ludzie nie widzą. Może to jakiś rodzaj halucynacji? — Poruczniku, Sandra nie miewa halucynacji. Ona tylko widzi ludzi, których inni nie widzą. To raczej coś w rodzaju daru, nie ułomność. Psy słyszą pewne tony, bardzo wysokie tony, których ludzkie ucho zupełnie nie wyłapuje. A Sandra widzi tych, których większość z nas nie widzi, i tyle. — No tak, oczywiście, ma pani rację. Bardzo dziękuję, panno Plummer, za pomoc. — Nie chce pan wiedzieć, jak wyglądał ten człowiek? — Słucham…? — Pytałam, czy nie chce pan znać jego rysopisu — powtórzyła wyraźnie rozdrażniona panna Plummer. — Ja… ach, tego człowieka. Hmm, nie wydaje mi się, żeby to było konieczne na tym etapie śledztwa. Niemniej bardzo dziękuję pani za pomoc. Sandra powoli opuściła ręce w dół twarzy i nieśmiało się uśmiechnęła. — On był cały ubrany na szaro — szepnęła. Decker nie wiedział, co powiedzieć. Panna Plummer starała się dodać córce odwagi: — No dalej, Sandra. Nie wstydź się, powiedz panu porucznikowi to, co mnie. — Miał na głowie szary kapelusz, taki jak kowboje. I długi płaszcz, też szary… ze skrzydłami. I jeszcze miał długą czarną brodę — powiedziała powoli dziewczynka. — Ach tak… rozumiem. — Decker popatrzył na Hicksa. — To nam bardzo pomoże, Sandro. — I miał jeszcze wysokie buty. Też szare. — Aaa, nawet buty. Bardzo dobrze. — Czy pan to wszystko spamięta? — zapytała panna Plummer. — Nie chce pan sobie tego

zapisać, poruczniku? — Ależ tak, oczywiście. Właśnie miałem zamiar to zrobić. Czując na sobie badawczy wzrok panny Plummer, wyciągnął notatnik i nabazgrał pospiesznie: Cały na szaro, kapelusz, płaszcz, skrzydła (???). Wysokie buty. — Zapomniał pan o czarnej brodzie — stwierdziła panna Plummer, przyjrzawszy się jego notatkom. — Ach tak, dziękuję. — No i miał jeszcze miecz — dodała Sandra. Ręka Deckera zatrzymała się w pół słowa. — Miecz? — zapytał ze zdumieniem. — Tak, miał miecz. Ale go nie niósł, tylko miał za pasem. Decker zamknął notatnik i popatrzył na Sandrę. Dziewczynka również na niego patrzyła. Decker nie wiedział czemu, ale zaczynał jej wierzyć. — Gdzie zobaczyłaś go pierwszy raz? — zapytał po chwili. — Tam — odparła, wskazując na ganek. — Wychodził przez drzwi. — Czyli drzwi były otwarte, tak? Sandra pokręciła przecząco głową. Decker westchnął cicho. — Więc jak to było… wychodził z domu czy nie? — Tak. Ale drzwi były zamknięte. On przeszedł przez drzwi. — No dobrze, niech będzie. I co dalej? — Zszedł ze schodów i poszedł tam — Sandra wskazała na zachód, w kierunku Dwudziestej Szóstej Ulicy. Eunice Plummer postąpiła krok do przodu i oświadczyła: — Sandra nigdy nie kłamie, poruczniku. Nigdy, rozumie pan? Nawet wtedy, gdy wie, że może zostać ukarana. Decker skinął głową na znak, że rozumie. — Sandro, chodzisz na zajęcia artystyczne, tak? Lubisz rysować? — Tak — przytaknęła ochoczo dziewczynka. — Lubię rysować i malować. I lubię garncarstwo. — To bardzo dobrze, bo właśnie mam zamiar cię poprosić, żebyś narysowała tego człowieka. A kiedy już skończysz, twoja mama zadzwoni pod ten numer… o tu, masz… Wyślę policjanta, który odbierze rysunek. Zdążysz do jutra? — Oczywiście, że zdąży — odpowiedziała za córkę Eunice Plummer. — Jest bardzo dobra z rysunku. — Jestem pewien, że znakomicie sobie poradzi — uśmiechnął się Decker. — Do widzenia pani, do widzenia, Sandro — powiedział, dając jednocześnie znak policjantowi, że może odprowadzić matkę i córkę za taśmę. — I co mi powiesz o swojej nowej dziewczynie? — zapytał Hicks, podchodząc do Deckera. — To bardzo słodka młoda osóbka. Nic więcej nie powiem bez adwokata. — Twoje prawo — zaśmiał się Hicks. — Rzeczywiście kogoś widziała? — Nie sądzę. Jej matka twierdzi, że mała ma jakiś dar postrzegania pozazmysłowego… Widzi coś, czego inni nie widzą. Ale to chyba tylko jakieś zaburzenia umysłowe. — I jak się z tego wykręciłeś? — Poprosiłem ją, żeby mi narysowała tego faceta. Jeśli nam się to nie przyda, a pewnie się nie przyda, może jej w jakiś sposób pomoże. — Od kiedy bawisz się w Bruce’a Willisa?

ROZDZIAŁ 5 Decker dotarł do swojego mieszkania na Main Street dopiero po północy. Wszedł do środka i starannie zamknął za sobą drzwi. Rzucił swój cienki czarny prochowiec na sofę i zdjął z ramion szelki z ciężkim pasem na broń. Nie miał nic w ustach od jedenastej w południe, więc w drodze do domu kupił sobie dwie porcje kurczaka. Był już jednak tak zmęczony, że nie miał sił na ich przyrządzanie. Włożył kurczaka do lodówki i poszedł do saloniku. Włączył telewizor, ale wystarczył mu sam obraz, bez fonii. Przez chwilę przyglądał się niemym wrzaskom palonej na stosie czarownicy, a potem wstał i podszedł do lustrzanego barku. Wyciągnął szklaneczkę caballitos i nalał sobie sporą porcję tequili Herradura Silver, pędzonej z niebieskich agaw. Wypił ją jednym haustem i z załzawionymi oczami zaczął się zastanawiać nad drugą porcją. Zerknął na automatyczną sekretarkę, która czerwonym światełkiem alarmowała, że ma nieodsłuchane wiadomości. Wiedział, kto go szuka, i to niekoniecznie w pokojowych zamiarach. Nalał sobie drugą szklaneczkę tequili i podszedł do okna. Przez kilka minut spoglądał na migoczące w dole tysiącami kolorowych świateł nocne miasto, na Canal Walk i James River, której szeroka wstęga lśniła jak zastygła lawa. Mieszkał w tej dzielnicy od ponad roku, ale nadal czuł się tu obco. Nawet tutaj, w swoim mieszkaniu, wciąż miał wrażenie, że mieszka bez pozwolenia w cudzym apartamencie. Odwrócił się od okna i podszedł do sofy. Klapnął na nią ciężko, jakby ktoś wycisnął z niego całą energię. Wpatrywał się przez chwilę tępym wzrokiem w pokryte gołębim błękitem ściany, parkiet z czerwonego południowoamerykańskiego drewna i zgrabne kształty filigranowej tancerki z brązu. Ułożył się wygodniej, czarna skóra sofy zatrzeszczała przyjemnie pod jego plecami. Leżał tak przez dłuższą chwilę, wpatrując się w długi mahoniowy regał na książki, wśród których królowały powieści Johna Grishama, instrukcje czyszczenia i renowacji różnych rodzajów broni oraz książki kucharskie — potrawy kuchni meksykańskiej i amerykańskiego Południa. Na końcu, po prawej stronie, znajdowały się książki okultystyczne, w tym także obszerna biografia Edgara Cayce’a, słynnego jasnowidza, i Zory Hurston, antropolożki, która zajmowała się badaniem tajemnicy zombi na Haiti. Nad regałem wisiał duży obraz, przedstawiający siedzącą we wdzięcznej pozie, otoczoną morzem tulipanów młodą Holenderkę. Dziewczyna miała na sobie tylko śnieżnobiały berecik i żółtą apaszkę. Lekko rozchylone nogi ukazywały jej kwiat kobiecości, tak szkarłatny jak otaczające ją tulipany. Obok obrazu wisiały kolorowe i czarno–białe fotografie nagich kobiet oraz jedno zdjęcie przedstawiające parę w miłosnym uniesieniu. Po drugiej stronie pokoju również wisiało kilkanaście fotografii, na których seksowne blondynki pokazywały swe słodkie wdzięki. Patrząc na nie, Decker uniósł szklaneczkę i wzniósł toast: — No, laleczki, za kolejny dzień w raju. Wstał, zaciągnął zasłony i przeszedł do sypialni. Łóżko wyglądało dokładnie tak, jak je zostawił rano: kołdra i poduszka stłamszone i poskręcane, jakby przebiegło przez nie stado antylop uciekających w popłochu przed dzikimi kotami Afryki. Był to wyrazisty dowód, że Decker nie należał do śpiących spokojnie ludzi. Nie pamiętał już nocy wolnej od koszmarów, podczas której nie musiał walczyć z dręczącymi go widmami i cieniami. Obok łóżka, na stoliczku i półeczkach, stały kolejne fotografie blondynek. Na jednej z nich długo włosa dziewczyna przytulała się do Deckera. Stali na promenadzie pod mostem Roberta E.

Lee. Blondynka prawym ramieniem obejmowała swojego towarzysza, a lewą dłonią osłaniała oczy przed blaskiem letniego słońca. Decker rozebrał się i poszedł do łazienki. Wszedł do kabiny i puścił na siebie mocny strumień gorącej wody. Podniósł obie ręce w górę i oparł się o białe jak śnieg kafelki. Po chwili poczuł, jak jego napięte ciało zaczyna się powoli rozluźniać i powraca jasność umysłu. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu sprawa Maitlandów nie dawała mu spokoju i już nawet na tym etapie męczyła go bardziej niż inne przypadki. Wszystkie zabójstwa były ohydne i odrażające, po wielu z nich całymi nocami miewał koszmary. Często wkraczał w ślepe uliczki, podążał niewłaściwymi ścieżkami, dawał się zwodzić fałszywym dowodom. W przypadku morderstwa na Davis Street zniknięcie narzędzia zbrodni nie martwiło Deckera. Okoliczności zbrodni wystarczały do oskarżenia Geralda Maitlanda. Decker nie potrafił jednak zrozumieć, dlaczego facet, mający dobrą pracę, wspaniały dom, ładną, spodziewającą się dziecka żonę, którą podobno bardzo kochał, nagle bierze półmetrowe żelastwo i rozpruwa jej brzuch, a potem jeszcze odcina głowę. Jeśli nie cierpiał na ciężką chorobę psychiczną, zabójstwo to nie miało żadnego motywu. Decker zanurzył głowę pod strumień wody i przeciągnął się. A teraz jeszcze ta mała ze swoim niesamowitym gościem ubranym na szaro, pomyślał. Szary kapelusz, szary długi płaszcz… skrzydła… kurwa, o co jej chodziło z tymi skrzydłami? Nie wierzył w duchy ani w reinkarnację. Wierzył, że martwi są martwymi. Po śmierci Cathy niemal obsesyjnie chciał wierzyć, że po śmierci jest jeszcze inne życie. Rozmawiał z wieloma okultystami i jasnowidzami, przeczytał wszystko na temat życia po śmierci i związanych z tym zjawisk. Pragnął choć jeszcze jeden raz dotknąć Cathy, porozmawiać z nią, przeżyć wspólnie jeszcze jeden ostatni poranek. Oddałby wszystko, by móc jej powiedzieć, jak bardzo ją kocha. Po trzech miesiącach seansów i wizyt u jasnowidzów i wydaniu prawie tysiąca dolarów poddał się i uwierzył, że Cathy naprawdę odeszła. Pewnego popołudnia szedł przez cmentarz Hollywood i kiedy mijał grobowiec prezydenta Skonfederowanych Stanów Ameryki, Jeffersona Davisa, i wspólną mogiłę jego osiemnastu tysięcy żołnierzy, nagle zdał sobie sprawę z panującej wokół ciszy. Nikogo tam nie było, żadnych duchów, żadnych szeptów. Absolutna cisza. Martwi byli martwymi i nigdy nie wracali. Ale podczas spirytystycznych seansów wiele dowiedział się na temat okultyzmu i różnych stosowanych przez „jasnowidzów” sztuczek. Niektórzy z nich potrafili dokonywać niesamowitych rzeczy ze swoim głosem i otaczającymi ich przedmiotami. Potrafili stawać się niewidzialni, a przynajmniej niedostrzegalni. Ale Decker wiedział już, że nie miało to nic wspólnego z siłami nadprzyrodzonymi. W zasadzie wszystkie te przypadki można było racjonalnie wytłumaczyć. Ludzie szukający pomocy u okultystów i jasnowidzów chcieli wierzyć w to, co widzieli, i dlatego łatwo ulegali hipnozie i psychicznym manipulacjom. Decker miał jednak nadzieję, że Sandra, ze względu na swą ułomność, nie była tak bardzo podatna na tego rodzaju sztuczki. Bardzo był ciekaw, co dziewczynka mu narysuje. Zobaczymy, co tam będziesz jutro dla mnie miała, pomyślał. A teraz jeszcze jedna szklaneczka tequili i do łóżka… Cholera, może przynajmniej dzisiaj sobie pośpię… Boże, chociaż jedna noc bez koszmarów… Wyszedł spod prysznica i sięgnął po ręcznik. W tym momencie usłyszał coś, co przypominało kliknięcie klawiatury komputera. Stał przez chwilę z wyciągniętą ręką i nasłuchiwał. Nic, cisza. To pewnie klimatyzator. Wytarł się i wrócił do sypialni. Kiedy wkładał świeżą bieliznę, usłyszał to jeszcze raz: trzy wyraźne kliknięcia. Stał w miejscu i nasłuchiwał. Bał się nawet głośniej odetchnąć. Klik… klik… klik… I cisza. Wydawało mu się, że dźwięk dochodzi z kuchni. Otworzył najciszej jak mógł drzwi szafy wnękowej i wyciągnął z niej kij bejsbolowy. Miał tylko nadzieję, że jeśli to jakiś intruz, nie zauważył jego anacondy, wiszącej na ozdobnym stojaku do kapeluszy tuż przy wejściu z

korytarza do kuchni. Klik… klik… klik… Decker uchylił szerzej drzwi od sypialni i przyciskając się plecami do ściany, wszedł do salonu. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył, że broń wisi na swoim miejscu. Stwierdził jednak ze zdziwieniem, że drzwi wejściowe nadal są zamknięte, a łańcuch zasunięty. Przeszedł kilka kroków, starając się, by jego jeszcze wilgotne stopy nie plaskały o drewniany parkiet. Dwoma długimi krokami przeszedł do ściany naprzeciwko i zatrzymał się, by uspokoić oddech. Klikanie powtarzało się co parę sekund, a potem usłyszał piosenkę. W jego kuchni ktoś śpiewał. Trudno było rozróżnić słowa, ale Decker natychmiast rozpoznał melodię. Tę piosenkę zawsze śpiewała Cathy. Wszystko, co hmm… wyrażam tym… Myślałam, że jest hymm hymm hymm Czy sprawiedliwym będziesz ty… By rym jakiś złapać w tym… Poczuł, że cały świat usuwa mu się spod stóp. Przecież Cathy nie żyje. Widział ją martwą. Tak długo sam siebie przekonywał, że duchy nie istnieją… Kto umarł, nie może już wrócić. A jednak teraz, w środku nocy, w jego kuchni ktoś śpiewał, i tym kimś była Cathy. Serce Deckera ścisnęło się ze strachu. Bał się tysiąckroć bardziej, niż gdyby miał do czynienia z uzbrojonymi napastnikami. Zacisnął mocniej trzęsące się, mokre od potu ręce na kiju bejsbolowym i gorączkowo zastanawiał się, co ma teraz robić. Co ja mam, kurwa, robić…? Jeśli to naprawdę ona… czy mam ją uderzyć? Czy ducha można uderzyć? Stanął mocniej na nogach, zaparł się i uniósł kij do góry. Zawiniłam jedynie tym… Że zostałam hymm hymm hymm… O jeden dzień za długo z nim… Wziął głęboki oddech i wpadł do kuchni. Śpiew ustał raptownie, ale w kuchni nikogo nie było. Decker stał przez chwilę oszołomiony. Przełknął ślinę i zapytał cicho drżącym głosem: — Cathy, jesteś tu? Cathy…? Cisza. Żadnej odpowiedzi. Decker z gwałtownie bijącym sercem postąpił krok naprzód. Wciągnął głęboko powietrze nosem w nadziei, że wyczuje znajomy zapach ulubionych perfum Cathy, ale w kuchni nie było żadnego zapachu. Spojrzał na blat przy kuchence elektrycznej, na którym zwykle przygotowywał sobie posiłki. Z początku nie zorientował się, co tak naprawdę widzi, po chwili jednak poczuł, jak po plecach przebiegają mu ciarki. To była wpatrzona w niego twarz z wyszczerzonymi w diabolicznym uśmiechu zębami. Zamknął na moment oczy i potrząsnął głową. Ale kiedy ponownie otworzył oczy, twarz nadal tam była, tym razem jednak zorientował się, że tworzą ją kawałki kurczaka, plasterki banana i pokrojone w ząbki jabłko. Kompozycja była tak realistyczna, że Decker spodziewał się, iż ta niesamowita twarz za chwilę otworzy usta i przemówi. Kto i po co zrobił coś takiego?! Obok twarzy leżał mały kuchenny nożyk, ale w kuchni nikogo nie było. Decker krążył przez chwilę po kuchni, machając kijem, jakby chciał sprawdzić, czy nie trafi w jakąś niewidzialną istotę. — Cathy, jesteś tu? Czy to ty? Odezwij się, Cathy, proszę cię. Cathy? Caaathy… Ale w kuchni panowała grobowa cisza, tylko z oddali słychać było przytłumiony sygnał syreny statku wpływającego do rzecznego portu.

Decker przeszedł do salonu i sprawdził, czy nikogo nie ma za zasłonami. Okna były zamknięte, więc nikt nie mógł się tędy dostać do mieszkania. W dodatku mieszkanie znajdowało się ponad czterdzieści metrów nad ulicą. W sypialni również nikogo nie było. Decker pootwierał wszystkie szafy wnękowe i nawet sprawdził pod łóżkiem. Nikogo. Cisza i spokój. Decker Zmarszczył brwi, spoglądając na fotografię Cathy. Czy to naprawdę byłaś ty? — zastanawiał się. A może ja zaczynam wariować? Wrócił do kuchni i spojrzał na groteskową twarz z kurczaka i owoców. Może to był jakiś znak, jakiś symbol? Ale kto to zrobił? Przypomniał sobie słowa Geralda Maitlanda: „Nikogo tam nie było… Były cięcia i rany, ale nikogo w domu nie było. Nikogo”. Pomyślał o Hicksie, po chwili jednak uznał, że nie powinien budzić go w środku nocy. Sierżant miał ciężki dzień i należało mu się kilka godzin snu. Poza tym pewnie by pomyślał, że jego kolega zaczyna odchodzić od zdrowych zmysłów. Obaj widzieli już w swojej zawodowej karierze wielu detektywów, którzy nie wytrzymali psychicznego obciążenia, związanego z ich pracą. Zabójstwa, martwe ciała, krew, stres i naciski przełożonych sprawiały, że nie wszyscy wytrzymywali. Załamywali się, kończyły się ich kariery, rozpadały małżeństwa i przyjaźnie. I choć sami twierdzili, że czują się znakomicie, w rzeczywistości przypominali wypalone wraki samochodów. Decker wyciągnął swój polaroid, włożył film i zrobił kilka zdjęć. Potem sprzątnął mięsno–owocową twarz z kuchennego blatu, a nóż włożył do foliowej torebki. Rozejrzał się po kuchni i szepnął: — Cathy, kochanie… Jeśli to byłaś ty… jeśli to ciebie słyszałem, daj mi jakiś znak… Powiedz, gdzie jesteś i dlaczego to robisz… Czy mogę cię zobaczyć? Czy mogę cię jeszcze raz dotknąć? Cathy… kochanie… Stał przez chwilą, nadsłuchując, ale odpowiedziała mu tylko cisza. Westchnął ciężko i wyszedł z kuchni. A może ja już po prostu zaczynam wariować… — pomyślał. Może jestem przemęczony… Może… sam już nie wiem co… Położył się na łóżku i zapatrzył w sufit. Po chwili zgasił światło i ułożył się wygodniej. Zapadał już zmierzch, więc musiał się spieszyć. Szedł przed siebie, przedzierając się przez kłujące krzaki. Po chwili zaczął biec. Wciągając z trudem powietrze do płuc, poczuł dym. Gdzieś po lewej stronie mignął płomień i usłyszał czyjeś krzyki. Żałował, że nie wyszedł z domu wcześniej. Cienkie, niewidoczne gałęzie uderzały go w twarz. Za ciemno, cholera… za ciemno… — pomyślał. Zaczepił o jakiś krzak rękawem i rozdarł go. Cholera… jeszcze to… Szybciej, muszę się spieszyć… Dlaczego nie włożyłem butów? W stopy wbijały mu się kolce, każdy krok był drogą przez mękę. Nagle powiał silniejszy wiatr i znowu poczuł dym. Coraz bardziej gryzący i duszący. Gdzie ja biegnę… To chyba nie w tę stronę… Był coraz bliżej pożaru, słyszał już trzaski płomieni. Nie mogę się zatrzymać. Cholera, jak okropnie bolą mnie nogi… Ale nie mogę się zatrzymać… Pożar mnie dogoni… Ktoś jest za mną! Ktoś za mną biegnie… Biegnie? Nie! Ktoś jest przy mnie przez cały czas. Chce mnie zabić! Boże, to coś chce mnie zabić! Biegnąc coraz szybciej, obejrzał się przez ramię, ale nikogo nie zobaczył. Gdzieś przed sobą usłyszał czyjeś komendy: „Zbieramy się wszyscy na drodze! Wszyscy na drodze albo zaraz zginiemy…”. Jak jednak mógł dołączyć do tamtych ludzi, skoro nawet nie wiedział, gdzie jest ta cholerna droga? Usłyszał głośne trzaski, jakby ktoś w oddali strzelał. Dym gryzł go w oczy, każdy oddech sprawiał mu ból. Mimo ubrania kolce wbijały mu się w ramiona. Ogień był coraz bliżej, czuł jego żar na poranionej twarzy. Ktoś krzyknął gdzieś po prawej stronie. Następny krzyk i następny. Coś trzasnęło i po chwili usłyszał łomot, jakby tuż za nim

schodziła lawina skał. Ktoś za nim biegł! Odwrócił się i poczuł, że ogarnia go paniczne przerażenie, gdy tuż za sobą zobaczył wielki czarny cień, wyciągający w jego kierunku szponiaste dłonie. Upiorna postać wpadła na niego z ogromnym impetem. Przewrócił się i miał wrażenie, że rozpada się na tysiące kawałków. Kiedy się ocknął się i rozejrzał dookoła, zobaczył, że znajduje się na małej wysepce bladego światła, wokół której rozciąga się nieprzenikniona ciemność. Nagle jego uszy poraził straszliwy łoskot i posypały się na niego trupie czaszki, kości rąk i nóg i ostre jak noże kości żeber. Zaraz potem coś zamknęło się nad nim z hukiem i zapanowała ciemność. Nie mogę oddychać! Brak mi powietrza… Nie mogę oddychać! Szarpnął się z całych sił, odrzucił na bok szczątki kościotrupów i wstał. Leżał we własnym łóżku, trzymając kurczowo w dłoniach kołdrę i wciąż poruszając nogami. Odetchnął głęboko i usiadł, cały zlany potem. Gardło miał tak suche, że z trudem przełknął ślinę. Wyciągnął rękę po butelkę z wodą, którą zawsze stawiał na stoliczku koło łóżka, ale tego wieczoru zapomniał ją wziąć z kuchni. Wstał powoli, podszedł do lustra i zdrętwiał. Był blady jak papier i miał rozwichrzone włosy, jakby mu je ktoś potargał. Cała twarz była podrapana do krwi, a w kilku miejscach tkwiły małe kolce. Uświadomił sobie też, że bardzo bolą go stopy. Przyłożył dłonie do twarzy i stał nieruchomo przez kilka minut. Potem poczłapał wolno do kuchni, wziął butelkę z wodą mineralną i wrócił do sypialni. Kurwa, nie ma co… zaczynam świrować, jak amen w pacierzu — pomyślał. Wiedział, że tym razem nie był to „zwykły” koszmar. Nie można przecież śnić o krzakach i kolcach, a potem znajdować je w twarzy i w stopach. Poszedł do łazienki, zapalił światło nad lustrem i ostrożnie wyciągnął igiełki wrzośca z policzka. Potem usiadł na sedesie i zaczął wyjmować kolce z podeszew stóp, zastanawiając się gorączkowo nad tym, co się stało. Wiele razy słyszał i czytał o stygmatach, ranach, które pojawiają się na ciele w niewytłumaczalny sposób. Niektórzy religijni fanatycy, a czasem nawet zwykli ludzie zaczynali krwawić z nadgarstków i niekiedy także na ich czołach pojawiały się krwawe ślady, jak po koronie cierniowej. Po półgodzinie wstał z sedesu i wrócił do sypialni. Musi jakoś zapanować nad sytuacją, ale wiedział, że przede wszystkim potrzebuje snu. Nie… nie, ja nie oszalałem, pomyślał. Potrzebuję tylko więcej snu. Jestem przemęczony… Za dużo stresu i nerwów… Muszę odpocząć, muszę się wyspać… Nie jestem szalony! Położył się, ale tym razem nie zgasił światła. Przez chwilę czuł się jak małe dziecko, które boi się ciemnego pokoju, i uśmiechnął się. Dopiero nad ranem udało mu się znów zasnąć. Śniło mu się, że razem z Cathy spacerują po hollywoodzkim cmentarzu. Zapadał zmierzch; po ciemnoniebieskim niebie mknęły wielkie pierzaste chmury, a od horyzontu rozlewała się purpurowa poświata, na tle której błyszczała kula pomarańczowego słońca. Na płytach grobowców stały przygotowane do gry szachownice. Decker był pewien, że gdyby się odwrócił, zobaczyłby, jak pionki i figury same się poruszają. Czuł jednak, że nie powinien się odwracać. Starał się przez cały czas patrzeć na Cathy, ale jej twarz rozmywała się i nie mógł napotkać jej wzroku. — Co robiłaś dziś w nocy w mojej kuchni? — zapytał. Jego głos był dziwnie przytłumiony, jakby nie rozchodził się w powietrzu. — Broniłam cię — odparła Cathy, nie poruszając ustami. — Broniłaś? Przed czym? Przed kim? — Przed świętą Barbarą. Święta Barbara pragnie zemsty. Strasznej zemsty. — Święta Barbara? Cathy, na miłość boską… O czym ty mówisz? Czym ja mogłem wkurzyć

jakąś Barbarę? A zwłaszcza świętą? — Nie chcę, żebyś się tego dowiedział. Nie masz się dowiedzieć. — Cathy, kochanie… Powiedz mi coś, proszę… Powiedz, że nie jestem szalony. Cathy nie odpowiedziała. Odwróciła głowę i nagle znalazła się bardzo daleko od niego, ale był pewien, że jeśli wyciągnie rękę, dosięgnie jej. Postąpił krok do przodu, jego ręka trafiła jednak w próżnię. Szybko wyciągnął ją ponownie, ale złapał tylko białe prześcieradło. — Cathy! Cathy! — zawołał. Obudził się z krzykiem, ściskając w dłoni zmiętoszony brzeg prześcieradła.

ROZDZIAŁ 6 — Ty szczurze! Ty cholerny, egoistyczny, paskudny szczurze! — powitała go Mayzie. — Jak mogłeś? Czekała na Deckera w wydziale śledczym w takim miejscu, że nie mógł się na nią nie natknąć. Westchnął w głębi duszy i wzniósł oczy ku górze. Czuł, że ciężkie, ołowiane chmury, które dziś rano widział nad Richmond Battlefield, gromadzą się teraz nad jego głową. Na śniadanie poszedł do „Sausalito Cafe” i oprócz swojej codziennej kawy zamówił jajecznicę. Tego ranka jednak smakowała jakoś dziwnie. W ogóle cały świat wydawał się dość dziwny. Nie potrafił tego zdefiniować, ale wszystko było po prostu inne. Miał wrażenie, jakby ktoś pospiesznie rekonstruował dekorację i zapomniał o pewnych szczegółach. Pamiętał przecież dobrze, że skrzynka pocztowa zawsze była po drugiej stronie ulicy, a dziś stała przed frontowym oknem. Przechodnie również poruszali się dziwnie, jakby w nieco przyspieszonym tempie. Decker chwilami nie był pewien, czy przypadkiem nadal nie śni. W pewnej chwili jakaś idąca chodnikiem kobieta spojrzała do środka przez szybę i uśmiechnęła się do niego, kręcąc głową. Zachowywała się, jakby go znała od lat. Decker popatrzył na nią ze zdziwieniem i otworzył usta, jakby chciał zapytać: „O co chodzi? Kim pani jest?” — ale kobieta przeszła na drugą stronę ulicy i rozpłynęła się w kolorowym tłumie, jakby była tylko elementem różnobarwnej układanki. Chłopie, chyba naprawdę zaczynasz wariować, pomyślał. A teraz jeszcze ta mała Mayzie. — Słuchaj, nie mam dzisiaj najlepszego nastroju… Od samego rana jakoś mi nie idzie. — To jest nas dwoje, szczurze. Weszli do windy, nawet tam jednak, mimo obecności innych ludzi, Mayzie nie przestała robić mu wymówek. — Znowu nie przyszedłeś. Czekałam na ciebie ponad pół godziny. Ale sama sobie jestem winna. Powinnam wiedzieć, że znów mnie zlekceważysz. — Mayzie, przecież mówiłem ci, że tkwię po uszy w sprawie Maitlandów. Musieliśmy przesłuchać ważnego świadka, zebrać kilka dowodów. Kiedy skończyłem, była już późna noc. — Mogłeś chociaż zadzwonić. To takie trudne? — Wiem i przepraszam. Bardzo mi przykro. — A co ci się stało? — Słucham…? — Twoja twarz… Jest cała podrapana. — Przewróciłem się i wpadłem w krzaki. — Ach, tak… Ciekawa jestem, do jakiej dziewczyny należały te krzaki. — Mayzie, do żadnej. Już mówiłem, że jest mi bardzo, bardzo przykro. Słuchaj, a co powiesz na lunch dzisiaj w południe? — Decker, nawet nie zaczynaj. Mam już dość. — Wobec tego spotkajmy się tutaj, w wydziale. Tym razem na pewno nie dam plamy… — Nie wysilaj się, Decker. Jesteś paskudnym, wrednym szczurem. Nawet sama już nie wiem, czy chciałabym takiego ojca dla swojego dziecka. — To jest nas dwoje, Mayzie. — Szczur. — Spotykamy się tutaj o dwunastej, dobrze? I postaraj się nie spóźnić.