ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 585
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 225

Szepty w świetle księżyca - McNaught Judith

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Szepty w świetle księżyca - McNaught Judith.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M McNaught Judith
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 491 osób, 271 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 304 stron)

JUDITH MCNAUGHT SZEPTY W ŚWIETLE KSIĘśYCA

ROZDZIAŁ PIERWSZY Od trzech dni chodził za nią i obserwując, czekał. Poznał jej przyzwyczajenia i rozkład dnia. Wiedział, o której rano wstaje, z kim spotyka się w dzień i kiedy idzie spać. Wiedział, Ŝe przed zaśnięciem oparta na poduszkach czyta w łóŜku. Znał tytuł ksiąŜki, którą czyta, i wiedział, Ŝe przed zgaszeniem światła kładzie ją grzbietem do góry na nocnym stoliku. Wiedział, Ŝe jej bujne jasne włosy mają naturalny kolor, a fascynujące oczy nie zawdzięczają błękitnofiołkowej barwy soczewkom. A takŜe Ŝe kupuje kosmetyki w drogerii i rano potrzebuje dokładnie dwudziestu pięciu minut, aby gotowa wyjść do pracy. Niewątpliwie większą wagę przywiązywała do schludności i gustownego wyglądu niŜ do podkreślania swoich atutów fizycznych. On jednakŜe bardziej interesował się jej urodą. Ale nie natarczywie i nie ze „zwykłych powodów”. Początkowo dbał głównie o to, by nie tracić jej z oczu, jednocześnie starając się nie dopuścić, by go zauwaŜyła. Środki ostroŜności wynikały bardziej z nawyku niŜ z poczucia konieczności. W niewielkim, połoŜonym na wschodnim wybrzeŜu Florydy mieście Bell Harbor, liczącym sto pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, w tym piętnaście tysięcy studentów, panował dostatecznie duŜy ruch, by obcy mógł nie zwracać na siebie uwagi; równocześnie miasto nie było tak rozległe, by łatwo stracił ślad swej ofiary, jakby to mogło stać się w większej aglomeracji, w plątaninie dróg i autostrad. Dzisiaj przyszedł za nią do parku miejskiego, gdzie spędził orzeźwiające, ale mało ciekawe popołudnie lutowe wśród rozbawionych piwoszy i wrzeszczących dzieci, przybyłych tu na piknik i festyn z okazji Dnia Prezydenta. Nie lubił kręcących się koło niego dzieci, szczególnie takich z lepkimi rękoma i umorusanymi twarzami, które goniąc się, potykały się o jego nogi. Wołały do niego „proszę pana”, prosząc o odrzucenie piłki baseballowej. Ich wesołe zabawy zaczęły go draŜnić, tak Ŝe zrezygnował z wygodnych ławek parkowych i poszukał schronienia i anonimowości za drzewem, którego pień był zbyt szeroki, Ŝeby się dało o niego oprzeć, a grube, rozłoŜyste korzenie nie pozwalały takŜe na usadowienie się na ziemi. Wszystko zaczynało go denerwować, aŜ zdał sobie sprawę, Ŝe jego cierpliwość jest bliska kresu. Podobnie jak chodzenie za nią i czekanie. Aby pohamować rozdraŜnienie, zaczął rozwaŜać związane z nią plany, jednocześnie nie spuszczając jej z oka. Sloan schodziła właśnie z konaru wielkiego drzewa, z którego usiłowała zdjąć latawiec, wyglądający jak czarny sokół z rozpostartymi skrzydłami w jasnoŜółte kropki. Pod drzewem grupa pięcio - i sześciolatków zachęcała ją okrzykami. Za

nimi stało kilkoro starszej młodzieŜy, sami chłopcy. Dzieci interesowały się odzyskaniem latawca, chłopcy byli pochłonięci patrzeniem na opalone, kształtne nogi Sloan Reynolds, schodzącej bez pośpiechu z wyŜszych gałęzi drzewa. Rzucając łakome spojrzenia, trącali się łokciami, a on rozumiał ich męskie zainteresowanie. Gdyby była dwudziestoletnią studentką, jej zgrabne nogi mogłyby frapować kolegów, ale w przypadku trzydziestoletniej policjantki był to fenomen. Na ogół pociągały go kobiety wysokie, zmysłowe, podczas gdy ta dziewczyna miała zaledwie pięć stóp, cztery cale, niewielki biust i szczupłą sylwetkę, ale poruszała się zwinnie i z wdziękiem, dalekim jednak od zmysłowości. Nie nadawała się na rozkładówkę magazynu, lecz w krótkich szortach w kolorze khaki i czystym białym podkoszulku, z jasnymi włosami związanymi w koński ogon stanowiła okaz zdrowia i schludności - co nagle okazało się niezwykle atrakcyjne. Okrzyki z boiska baseballowego sprawiły, Ŝe dwaj starsi chłopcy odwrócili się i spojrzeli w jego stronę, uniósł więc do ust papierowy kubek z lemoniadą, aby zasłonić twarz; był to gest wynikający raczej z przyzwyczajenia niŜ z potrzeby. Nie zauwaŜyła go w czasie ostatnich trzech dni, gdy śledził ją nieustannie, kiedy tylko opuszczała dom; tak więc jeśli teraz go dostrzegła, nie mogła przecieŜ doszukać się niczego groźnego w samotnym męŜczyźnie, w parku pełnym praworządnych obywateli, korzystających z darmowych przekąsek i pokazów. Z wewnętrznym rozbawieniem pomyślał, Ŝe bywa nieprawdopodobnie głupio nieostroŜna, gdy nie jest na słuŜbie. Nawet nie obejrzała się za siebie, gdy usłyszała tamtego wieczoru jego kroki. Po zaparkowaniu samochodu nie zadawała sobie trudu, by go zamknąć. Jak większość policjantów w małym mieście czuła się bezpieczna, ufając, Ŝe ochroni ją oznaka policyjna i broń, którą nosi, a takŜe znajomość drobnych sekretów obywateli. JednakŜe jemu udało się poznać, i to dość szybko, jej sekrety. Zanim minęły siedemdziesiąt dwie godziny obserwacji, znał jej wszystkie dane - wiek, wzrost, numer prawa jazdy, saldo bankowe, roczny dochód, adres domowy - informacje łatwo osiągalne w In- ternecie dla kaŜdego, kto wiedział, gdzie ich szukać. W kieszeni miał jej fotografię, ale wszystkie te dane były niczym w porównaniu z tym, co teraz o niej wiedział. Wypił jeszcze jeden łyk letniej oranŜady, tłumiąc nową falę zniecierpliwienia. Chwilami wydawała mu się tak otwarta, tak prostolinijna, a jej zachowanie łatwe do przewidzenia, Ŝe go to bawiło. Innym razem nieoczekiwanie stawała się porywcza, co sprawiało, Ŝe jej postępki były trudne do przewidzenia, a zatem dla niego ryzykowne i niebezpieczne. Musiał więc nadal czekać i śledzić ją. W ciągu ostatnich trzech dni zebrał

liczne sekretne drobiazgi, które dopełniają obrazu kobiety, ale w przypadku Sloan Reynolds wszystko było zamazane, niejednoznaczne i mylące. Trzymając latawiec lewą ręką, Sloan ostroŜnie zeszła na najniŜszą gałąź, a potem zeskoczyła na ziemię i oddała go właścicielowi. Wokół rozbrzmiewały okrzyki i oŜywione oklaski małych rączek. - Hej, Sloan! Dzięki! - powiedział Kenny Landry, rumieniąc się z podziwu i radości z odzyskania latawca. Wypadły mu dwa przednie zęby, więc nieco seplenił. Sloan zaś, która z jego matką chodziła do liceum, wydało się to szczególnie urocze. - Mama obawiała się, Ŝe zrobisz sobie coś złego, ale mogę się załoŜyć, Ŝe ty nigdy się nie boisz. Tymczasem Sloan naprawdę się bała złaŜąc z drzewa wśród sterczących gałęzi, które zaczepiały o jej szorty i podciągały je w górę. - KaŜdy się czegoś boi - odrzekła Sloan, tłumiąc chęć uściskania chłopca w obawie, Ŝe takie publiczne czułości mogłyby go zawstydzić. Poprzestała tylko na zburzeniu jego włosów w kolorze brązowego piasku. - Spadłam kiedyś z drzewa - zwierzyła się mała dziewczynka w róŜowych szortach i biało - róŜowej bawełnianej koszulce, patrząc na Sloan z trwoŜnym podziwem. - A ja zraniłam się w łokieć - powiedziała nieśmiało Emma. Miała krótko obcięte rude włosy, piegi na małym nosku, a w ręku gałgankową lalkę. Jedynie Butch Ingersoll nie chciał pokazać, Ŝe był pod wraŜeniem wyczynów Sloan. - Dziewczynki powinny się bawić lalkami - oznajmił Emmie. - To chłopcy chodzą po drzewach. - Moja nauczycielka powiedziała, Ŝe Sloan jest prawdziwą bohaterką - oznajmiła Emma, mocniej ściskając lalkę, jakby to miało dodać jej odwagi. Spojrzała na Sloan i wykrzyknęła: - Moja nauczycielka mówiła, Ŝe ryzykowałaś Ŝycie, aby uratować małego chłopca, który wpadł do studni. - Twoja nauczycielka była bardzo uprzejma - stwierdziła Sloan, podnosząc z trawy sznurek od latawca i zwijając go na palcach. Matka Emmy takŜe była dawną koleŜanką Sloan, patrząc więc na Kenny'ego i Emmę, nie mogła rozstrzygnąć, które dziecko jest milsze. Chodziła do szkoły z większością rodziców tych malców, i kiedy teraz uśmiechając się patrzyła na otaczające ją wokoło twarzyczki, ze wzruszeniem zobaczyła zadziwiające podobieństwo do przyjaciół z lat młodości. Otoczona przez latorośle dawnych koleŜanek i kolegów Sloan poczuła ostre ukłucie tęsknoty za własnym dzieckiem. W ostatnim roku to pragnienie posiadania chłopczyka czy

dziewczynki, małej istotki, którą mogłaby kochać, tulić w ramionach i odprowadzać do szkoły, zmieniło się w potrzebę i nabierało siły z zatrwaŜająca szybkością. Marzyła o własnym dziecku, takim jak Emma albo Kenny, by je kochać, pieścić i uczyć. Nie marzyła natomiast o męŜu i nie chciała podporządkować swego Ŝycia Ŝadnemu męŜczyźnie. Dzieci patrzyły na Sloan z otwartym podziwem, ale Butch Ingersoll postanowił, Ŝe się temu nie podda. Jego ojciec i dziadek byli gwiazdami szkolnego futbolu. Sześcioletni Butch odziedziczył po nich nie tylko krępą budowę, ale takŜe kanciastą szczękę i męską pewność siebie. Jego dziadek był komisarzem policji oraz szefem Sloan. Wysunięta szczęka Butcha przypominała Sloan komisarza Ingersolla. - Dziadek powiedział, Ŝe pierwszy z brzegu policjant mógłby uratować tego dzieciaka, ale faceci z telewizji postanowili zrobić z tego sensację, poniewaŜ jesteś kobietą. Przed tygodniem Sloan przydzielono do grupy poszukującej zagubionego chłopca. Skończyło się na tym, Ŝe musiała spuścić się na dno studni, aby wyciągnąć stamtąd malca. Miejscowe stacje telewizyjne natychmiast zajęły się tą sprawą, a potem temat uratowanego dziecka podjęły media całej Florydy. W trzy godziny po tym, jak zeszła do studni i spędziła tam przeraŜające chwile, Sloan stała się bohaterką. Ubrudzoną i wyczerpaną po wyjściu na powierzchnię witały ogłuszające wiwaty mieszkańców Bell Harbor, którzy zebrali się, by modlić się o uratowanie dziecka. Dołączyli do nich reporterzy, modlący się o wystarczająco frapujące wiadomości, które by podniosły ich pozycję zawodową. Po tygodniu rozgłos i sława bohaterki wreszcie zaczęły słabnąć, ale nie tak szybko, jakby Sloan sobie tego Ŝyczyła. UwaŜała, Ŝe rola gwiazdy mediów i miejscowej bohaterki nie tylko jest humorystyczna, niewłaściwa, lecz takŜe rujnuje jej spokój. Z jednej strony musiała robić dobrą minę wobec mieszkańców Bell Harbor, którzy obecnie uwaŜali ją za bohaterkę i niemalŜe wzór kobiety. Z drugiej strony miała do czynienia z kapitanem Ingersollem, pięcdziesięciopięcioletnim dziadkiem Kenny'ego, który uwaŜał sprowokowane przez przypadek bohaterstwo Sloan za „rozmyślne poszukiwanie rozgłosu”, jej pracę w policji zaś za afront wymierzony w jego godność, wyzwanie wobec jego autorytetu i cięŜar, który musi dźwigać, dopóki nie znajdzie sposobu pozbycia się jej. Gdy Sloan skończyła zwijać sznurek od latawca i z uśmiechem oddała zgubę, nadeszła jej najlepsza przyjaciółka Sara Gibbon. - Słyszałam wiwaty i oklaski - powiedziała Sara, patrząc na Sloan, potem na grupę dzieci, a wreszcie na latawiec - sokoła w Ŝółte kropki ze złamanym jednym skrzydłem. - Co się stało z twoim latawcem, Kenny? - spytała. Uśmiechnęła się do niego, a twarz chłopca natychmiast się rozjaśniła.

Sara robiła takie wraŜenie na męŜczyznach, bez względu na wiek. Z lśniącymi, krótko przystrzyŜonymi kasztanowatymi włosami, błyszczącymi zielonymi oczyma i ślicznymi rysami Sara jednym zachęcającym spojrzeniem mogła przyciągnąć kaŜdego męŜczyznę. - Zaczepił się na drzewie. - Tak, ale Sloan zdjęła go - wtrąciła się podniecona Emma, grubym paluszkiem pokazując koronę drzewa. - Weszła na sam szczyt - dodał Kenny - i wcale się nie bała, bo jest odwaŜna. Sloan, jako przyszła matka, uznała, Ŝe musi skorygować takie wraŜenie dzieci. - Być odwaŜnym nie znaczy, Ŝe się nie boimy. Ale nawet przeraŜeni robimy to, co naleŜy. Na przykład - wskazała palcami małą grupę - odwaŜni mówią prawdę, choć obawiają się, Ŝe mogą popaść w kłopoty. To jest właśnie odwaga, prawdziwa odwaga. Tymczasem przybycie klowna Clarence'a z pękiem olbrzymich baloników sprawiło, Ŝe dzieci odwróciły się i część z nich natychmiast popędziła za nim. Pozostali tylko Emma, Kenny i Butch. - Dzięki za ściągnięcie mego latawca - powiedział Kenny z uroczym uśmiechem ukazującym braki w uzębieniu. - Nie ma za co - odrzekła Sloan, walcząc z nieodpartą chęcią przytulenia go, mimo jego poplamionej koszulki i umorusanej buzi. Wesoła trójka odeszła, kłócąc się o to, jak bardzo Sloan była odwaŜna. - Panna McMullin ma rację. Sloan to prawdziwa bohaterka - oświadczyła Emma. - Rzeczywiście jest odwaŜna - dodał Kenny. Natomiast Butch Ingersoll poczuł, Ŝe musi jakoś osłabić pochwałę. - Jest odwaŜna jak na dziewczynę - oświadczył zdecydowanie, jeszcze bardziej przypominając rozbawionej Sloan komisarza Ingersolla. Nieoczekiwanie mała Emma wyczuła w tym oświadczeniu obelgę. - Dziewczyny są tak samo odwaŜne jak chłopcy. - Wcale nie! Ona nawet nie powinna być policjantką. To zajęcie dla męŜczyzny - upierał się Butch. Taka obraza jej bohaterki mocno dotknęła Emmę. - Moja mama powiedziała, Ŝe Sloan Reynolds powinna być komisarzem policji - oświadczyła dobitnie. - Doprawdy? - Ŝachnął się Butch Ingersoll. - Mój dziadek jest komisarzem i mówi, Ŝe Sloan jest głupia! Dziadek twierdzi, Ŝe powinna znaleźć sobie męŜa i rodzić dzieci. To właściwe zadanie dla dziewczyn.

Emma otworzyła usta, aby zaprotestować, ale nic jej nie przyszło na myśl. Zamiast tego świeŜo upieczona feministka krzyknęła ze łzami w oczach, ściskając swoją lalkę: - Nienawidzę cię, Butchu Ingersoll! - Nie powinieneś tego mówić - odezwał się Kenny. - Przez ciebie się rozpłakała. - Kto by się tym przejmował? - powiedział Butch, świeŜo upieczony fanatyk wyznający poglądy swego dziadka. - Jeśli jutro będziesz dla niej bardzo miły, to być moŜe przebaczy ci twoje słowa - oświadczył Kenny, świeŜo upieczony polityk, jak jego ojciec.

ROZDZIAŁ DRUGI Kiedy dzieci nie mogły juŜ usłyszeć, Sloan odwróciła się do Sary z niepewnym uśmiechem: - Do tej pory nie mogłam się zdecydować, czy chciałabym mieć małą dziewczynkę, czy chłopca. Teraz jestem pewna. Zdecydowanie wolę dziewczynkę. - Tak jakby moŜna było wybierać - zaśmiała się Sara, przyzwyczajona do tego typu rozmów, które ostatnio zdarzały się coraz częściej. - Skoro jednak chcesz decydować o płci twego jeszcze nie poczętego dziecka, proponuję, abyś poświęciła trochę więcej czasu na poszukiwanie przyszłego ojca i męŜa. Sara ciągle chodziła na randki, a kiedy poznawała kogoś nowego - co zdarzało się często - robiła systematyczny przegląd jego znajomych, usiłując znaleźć kogoś odpowiedniego takŜe dla Sloan. Gdy tylko zdawało jej się, Ŝe znalazła właściwego kandydata, rozpoczynały się zabiegi, by poznać go ze Sloan. Bez względu na to jak wiele razy jej próby swatania szły na marne, nie rezygnowała. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Sloan woli samotne wieczory w domu zamiast towarzystwa stosunkowo pociągającego młodego męŜczyzny, nawet jeŜeli niewiele mają ze sobą wspólnego. - Kogo tym razem wybrałaś? - spytała ostroŜnie Sloan, gdy wyruszyły w stronę namiotów i kiosków ustawionych przez miejscowych handlowców. - Ten tam to nowa twarz - powiedziała Sara, wskazując opartego o pień drzewa wysokiego męŜczyznę w brązowych spodniach i Ŝółtej kurtce. Obserwował dzieci zgromadzone wokół klowna Clarence'a, który szybko obracał dwoma czerwonymi balonikami umieszczonymi na rogach czerwonego łosia. Przysłoniętą cieniem twarz męŜczyzny widać było z profilu. Pił coś z duŜego papierowego kubka. Sloan juŜ przed chwilą zwróciła na niego uwagę, gdy rozmawiała z dziećmi po ściągnięciu na ziemię latawca. PoniewaŜ teraz przyglądał się tej samej grupie dzieci, uznała, Ŝe to ojciec któregoś z nich, pilnujący swojej latorośli. - Jest juŜ ojcem - powiedziała. - Skąd wiesz? - Bo obserwuje od pół godziny tę samą grupę dzieci. Sara nie dawała za wygraną. - To, Ŝe obserwuje dzieci, nie musi oznaczać, Ŝe jedno z nich naleŜy do niego. - Dlaczego więc się im przygląda? - MoŜe...

- ...jest pedofilem? - sucho podsunęła Sloan. MęŜczyzna jakby się domyślił, Ŝe jest tematem rozmowy, wrzucił kubek do kosza stojącego za drzewem i odszedł wolno w stronę nowego wozu straŜy poŜarnej, wokół którego gromadził się spory tłum. Sara spojrzała na zegarek. - Masz szczęście. Dzisiaj nie mam czasu, aby bawić się w swatkę. Muszę być w naszym stoisku przez następne trzy godziny. - Sara miała dyŜur w stoisku swojej firmy zajmującej się architekturą wnętrz. Rozdawano tutaj broszury wraz z bezpłatnymi poradami. - Przez cały dzień Ŝaden pociągający męŜczyzna nie zatrzymał się, by wziąć broszurę albo zadać jakieś pytanie. - Masz pecha - zaŜartowała Sloan. - Istotnie - zgodziła się powaŜnie Sara, gdy szły alejką. - Zdecydowałam jednakŜe, Ŝe zamknę kiosk na dwadzieścia minut, gdybyś chciała ze mną coś zjeść. Sloan szybko spojrzała na zegarek. - Za pięć minut przejmuję na godzinę dyŜur w naszym namiocie. Jedzenie musi poczekać, aŜ będę wolna. - Trudno. Ale unikaj chili, bez względu na okoliczności. Wczoraj wieczór był konkurs, kto przygotuje najostrzejsze chili i wygrał Pete Salinas. W jego kiosku jest pełno reklam, głoszących, Ŝe podają tam najostrzejsze chili na Florydzie, a wokół stoją męŜczyźni usiłujący jeść to danie, choć w połowie jest to jalapa, reszta fasola. To potrawa dla męŜczyzn. - Sara powiedziała to z pewnością siebie kobiety, która na wylot poznała męŜczyzn i wobec tego śmiało moŜe uchodzić za znawczynię w tej materii. - Dowieść, Ŝe mogą jeść ostre chili, jest niewątpliwie kwestią męskiej ambicji. Mimo kwalifikacji Sary Sloan miała wątpliwości co do jej wniosków. - Prawdopodobnie to chili nie jest tak ostre, jak myślisz. - AleŜ tak. Prawdę mówiąc, jest nie tylko ostre, ale nawet zabójcze. Shirley Morrison dyŜuruje w kiosku pierwszej pomocy. Powiedziała mi, Ŝe przez ostatnią godzinę zgłaszają się ofiary chili Petera, narzekając na róŜne dolegliwości, począwszy od bólu brzucha, do kurczy i biegunki. Namiot policji zainstalowano w północnej stronie parku, niedaleko parkingu, podczas gdy namiot Sary znajdował się takŜe od strony północnej w odległości około trzydziestu jardów. Sloan chciała coś powiedzieć na temat tego sąsiedztwa, gdy zobaczyła zatrzymujący się nieoczekiwanie koło policyjnego namiotu patrolowy samochód Ingersolla. Kapitan dźwignął swoje ocięŜałe ciało z przedniego fotela, zatrzasnął drzwi i wolno skierował się do

namiotu. Odbył krótką rozmowę z porucznikiem Caruso i ze zmarszczonym czołem zaczął rozglądać się wkoło. - Jeśli moŜna sądzić z wyrazu twarzy, powiedziałabym, Ŝe rozgląda się za mną - Sloan westchnęła. - Mówiłaś, Ŝe masz jeszcze pięć minut do objęcia słuŜby. - Oczywiście, ale to nie ma znaczenia... - przerwała nagle ogromnie poruszona, chwytając rękę Sary. - Spójrz, Saro, kto czeka przed twoim stoiskiem! To pani Peale, z dwoma kotami na rękach. Pani Clifford Harrison Peale III była wdową po jednym z załoŜycieli Bell Harbor i naleŜała do najbogatszych obywatelek miasta. - Na twoją bezcenną radę czeka wspaniała potencjalna klientka. Choć jest stuknięta. I bardzo wymagająca. - Na szczęście ja jestem bardzo cierpliwa i układna - powiedziała Sara i ruszyła galopem w stronę swego stoiska. Sloan zdusiła śmiech, uczesała i związała włosy w koński ogon; sprawdziła, czy białą bluzkę i szorty w kolorze khaki dokładnie opina pas i skierowała się na prawo w stronę namiotu policji.

ROZDZIAŁ TRZECI Kapitan Roy Ingersoll, stojąc za stołem przed namiotem policyjnym, rozmawiał z Mattem Caruso i Jessem Jessupem, których Sloan miała zastąpić w czasie lunchu. Jess uśmiechnął się na jej widok, Ingersoll utkwił w niej piorunujący wzrok, Caruso zaś, etatowy konformista, odruchowo naśladował uśmiech Jessy'ego, potem zaś zobaczywszy reakcję Ingersolla, poprzestał na wlepieniu w nią oczu. Sloan zazwyczaj starała się znaleźć powody, aby czuć sympatię do ludzi, z którymi przebywała, jednakŜe w wypadku Carusa nie przychodziło jej to łatwo, bo nie tylko był fałszywy, ale takŜe donosił kapitanowi. W wieku trzydziestu trzech lat Caruso miał juŜ sześćdziesiąt funtów nadwagi, ziemistą cerę, przerzedzone włosy i skłonność do pocenia się, zwłaszcza gdy Ingersoll zmarszczył brwi w jego obecności. Gdy tylko Sloan dotarła do namiotu, Ingersoll wycedził złośliwie: - Zdaję sobie sprawę, Ŝe słuŜba tutaj nie jest dla ciebie tak waŜna, jak dokonywanie bohaterskich czynów na oczach zachwyconego tłumu - zakpił - ale porucznik Caruso i ja czekamy, aby pójść na lunch. Czy sądzisz, Ŝe będziesz mogła posiedzieć tu przez pół godziny, pod naszą nieobecność? Czasami Sloan odczuwała jego docinki boleśnie, często było jej tylko przykro, ale ta ostatnia uwaga była tak głupia i niesprawiedliwa, Ŝe wydał jej się bardziej rozkapryszonym dzieckiem z siwymi włosami i brzuchem piwosza niŜ tyranem bez serca, którym często się okazywał. - Proszę się nie spieszyć - powiedziała Sloan wielkodusznie. - Jestem na słuŜbie przez następną godzinę. PoniewaŜ jego zaczepki nie wywołały oczekiwanej reakcji Sloan, obrócił się na pięcie, ale odchodząc rzucił przez ramię: - Postaraj się nie zepsuć wszystkiego w czasie naszej nieobecności, Reynolds. Tym razem jego złośliwość wprawiła ją w zakłopotanie i zdenerwowanie, gdyŜ usłyszeli to przechodnie, a Caruso uśmiechnął się głupkowato. Zaczekała, aŜ się oddalili, i zawołała wesoło: - Spróbujcie dania z chili. Wszyscy mówią, Ŝe jest wspaniałe. Pamiętała, co powiedziała Sara o konkursie potraw z chili, a choć przedtem uwaga ta wydała jej się całkiem bez znaczenia, to jednak Sara była niewątpliwym autorytetem w sprawie męŜczyzn i ich postępowania.

- Lepiej jednak powstrzymać się, jeśli nie znosicie jalapy - dodała, trochę podnosząc głos, by ją usłyszeli. Obaj męŜczyźni odwrócili się nieco, a na ich twarzach ukazały się identyczne uśmiechy, pełne przeświadczenia o wyŜszości rodzaju męskiego, i skierowali się prosto do kiosku Pete'a Saliny. Sloan spuściła głowę, by ukryć uśmiech, i zaczęła układać rozrzucone broszury o sąsiedzkich grupach wzajemnej pomocy, warunkach zatrudnienia w administracji i nowych kursach samoobrony dla kobiet, które odbywały się w ratuszu. Obok niej Jess Jessup takŜe obserwował Ingersolla i Carusa, dopóki nie zniknęli w tłumie. - AleŜ to dobrana para - powiedział - egocentryk Ingersoll i pochlebca Caruso. Sloan zgadzała się z nim w głębi ducha, lecz usiłowała raczej złagodzić sytuację, niŜ ją rozjątrzyć. - A jednak Ingersoll jest dobrym gliną. Trzeba mu oddać sprawiedliwość. - Ty teŜ jesteś diabelnie dobrym gliną, a on nie oddaje ci sprawiedliwości - odparł Jess. - Nikomu nie oddaje sprawiedliwości - zauwaŜyła Sloan, nie dopuszczając, aby ta rozmowa zmąciła spokojną atmosferę rześkiego popołudnia. - Chyba Ŝe przypadkiem kogoś lubi - dalej złościł się Jess. Sloan przesłała mu niewymuszony uśmiech, mówiąc: - A kogóŜ on lubi? Jess zamyślił się chwilę, potem zachichotał. - Nikogo - zgodził się. - Nie lubi nikogo. Zamilkli, obserwując tłum. Od czasu do czasu odpowiadali na ukłony i przyjazne uśmiechy ludzi, których znali albo którzy ich znali, a takŜe spacerujących nieznajomych. Sloan zaŜartowała, Ŝe wiele kobiet przechodzi koło nich ponownie, a ich uśmiechy skiero- wane wprost do Jessa stają się coraz wymowniejsze. Śmieszyło to Sloan, ale nie dziwiło. Jess Jessup tak właśnie działał na kobiety, bez względu na to czy nosił mundur, czy cywilne ubranie. Jednak w mundurze wyglądał jak gwiazdor hollywoodzkiego filmu, grający rolę przystojnego, charyzmatycznego policjanta. Miał czarne wijące się włosy, promienny uśmiech, blizna nad brwią sprawiała, Ŝe wyglądał trochę groźnie; przy tym na jednym jego policzku tworzył się zupełnie nieoczekiwany dołek, nadając jego twarzy niemal chłopięcy wyraz.

Przybył do Bell Harbor przed rokiem, po siedmiu latach spędzonych w Miami, gdzie pracował w wydziale policji hrabstwa Dade. Zmęczony zbrodniami wielkiego miasta i korkami na drogach, pod koniec któregoś tygodnia wrzucił śpiwór i zmianę ubrania do jeepa i pojechał na północ od Miami. Trzymając się jedynie szerokiego pasa plaŜy, jechał bez określonego celu, aŜ znalazł się w Bell Harbor. Po dwóch dniach zdecydował, Ŝe miasteczko będzie prawdziwym „domem”. Znalazł pracę w policji Bell Harbor i bez wahania rozstał się z Miami, rezygnując z pozycji i wynagrodzenia, jakie tam osiągnął. Kompetentny, dowcipny i energiczny zyskał prawie taką samą popularność wśród kolegów jak wśród Ŝeńskiej populacji miasteczka. Koledzy Ŝartowali z powodu zwiększonej liczby wezwań od „zrozpaczonych panienek”, które napływały z terenu jego patroli. Rozkład patroli zmieniał się co trzy miesiące i niezaleŜnie od tego, gdzie przypadał przydział Jessa, zawsze niezmienny pozostawał wzrost wezwań od pań. Wszyscy w wydziale, począwszy od sekretarek, a skończywszy na policjantach przy biurkach, Ŝartowali na temat jego powodzenia u kobiet, ale on nie okazywał z tego powodu ani rozdraŜnienia, ani oznak próŜności. Gdyby nie fakt, Ŝe kobiety, z którymi się umawiał, były wysokie, szczupłe i piękne, Sloan uwaŜałaby, Ŝe jest nieczuły na wygląd zewnętrzny własny i innych. Właśnie w tej chwili rudowłosa dziewczyna i dwie jej przyjaciółki zdołały przepchać się przez tłum i szły prosto do ich stolika. Sloan od razu je zauwaŜyła, Jess takŜe. - ZbliŜają się twoje fanki - zaŜartowała. - Realizują swój plan. Rozbawiona spostrzegła, Ŝe Jess usiłuje je powstrzymać, odwracając głowę w stronę namiotu Sary. - Mam wraŜenie, Ŝe Sara ma klientkę - powiedział z niepotrzebnym naciskiem, wpatrując się w namiot Sary. - Czy to nie przypadkiem pani Peale? Powinienem pewnie tam pójść i przywitać się. - Nieźle pomyślane - zauwaŜyła Sloan. - Jeśli jednak odejdziesz, to albo pójdą za tobą, albo będą tutaj czekać. Mają takie pełne determinacji, błyszczące oczy, jak zwykle kobiety w twojej obecności. - Nie pleć! - rzucił ze zdenerwowaniem w głosie, ale ona tylko się roześmiała. Wszystkie trzy panie były pod trzydziestkę, miały atrakcyjne, szczupłe, opalone ciała, tak doskonałe i promieniujące zmysłowością, Ŝe Sloan nie mogła wyjść z podziwu. Rudowłosa była rzeczniczką trójki i pierwsze jej słowa wskazywały, Ŝe znają Jessa.. - Cześć, Jess - powiedziała - uznałyśmy, Ŝe wyglądasz na osamotnionego. - Doprawdy? - rzekł z pełnym rezerwy uśmiechem.

Z bliska okazało się, Ŝe wszystkie trzy miały zbyt silny makijaŜ, a Sloan uznała, Ŝe jednak przekroczyły juŜ trzydziestkę. - Z całą pewnością - wesoło odpowiedziała rudowłosa, rzucając mu długie, znaczące spojrzenie, które wywołałoby rumieniec na twarzy Sloan, gdyby się na nie odwaŜyła. Gdy nie zareagował na zachętę w spojrzeniu dziewczyny, spróbowała bardziej praktycznej taktyki. - To wielka ulga, Ŝe obecnie patrolujesz w naszym sąsiedztwie. - Niby dlaczego? - spytał z chłodnym uśmiechem, jaki Sloan juŜ u niego widziała, gdy chciał zniechęcić kobiety. Dziewczyny wyglądały na zaskoczone, ale nie zrezygnowały. - PrzecieŜ szaleniec ciągle jest na wolności - niepotrzebnie przypomniała mu jedna z nich, mając na myśli liczne przypadki włamań do domów, w których wyniku znaleziono cięŜko, niemal śmiertelnie pobite starsze kobiety. - Kobiety w mieście są przeraŜone, szczególnie osoby samotne - dodała rudowłosa. - Zwłaszcza w nocy - podkreśliła z zalotnym spojrzeniem. W odpowiedzi Jess nieoczekiwanie się roześmiał. - Mogę wam pomóc - powiedział z przekonującą powagą w głosie. - Doprawdy? - Jasne! - Odwrócił się w stronę Sloan, pozbawiając ją wygodnej pozycji obserwatorki i wciągając w akcję. - Podaj mi, proszę, notatnik i trzy broszury. Sloan wykonała polecenie, on zaś wręczył kaŜdej z kobiet broszurę, a podając notatnik rudowłosej powiedział: - Wpiszcie swoje nazwiska na listę! Tak były nastawione na wykonanie wszystkich jego poleceń, Ŝe bez sprzeciwu wpisały swoje nazwiska i telefony. - Do czego się zobowiązałam? - spytała rudowłosa, oddając mu notatnik. - Do uczęszczania na kurs samoobrony - wyjaśnił z radosnym uśmiechem. - Cztery takie wykłady odbędą się w ratuszu, a pierwszy juŜ jutro po południu - dodał, zręcznie omijając informację, Ŝe większość zajęć poprowadzi Sloan, on zaś będzie tylko demonstrował pewne chwyty, które kobiety mogą stosować w walce z napastnikiem. - Przyjdziemy - zapewniła go brunetka, przerywając milczenie. - Nie zawiedźcie mnie - powiedział dobrodusznie. - Jasne! - przyrzekły przed odejściem.

Wyglądają jak dziewczęta z rewii w Las Vegas - pomyślała Sloan, oceniając taneczne ruchy zgrabnych pośladków, długie nogi i sandały na wysokich obcasach. W kącikach jej warg pojawił się lekki uśmiech na myśl o sobie samej w roli femme fatale. - Powiedz wreszcie! - sucho teraz odezwał się Jess. - Co mam powiedzieć? - zareagowała, zaskoczona, Ŝe zamiast obserwować trzy kobiety, obrócił się na krześle i patrzył na nią. - Co pomyślałaś? - Pomyślałam, Ŝe wyglądają jak z rewii w Las Vegas - odparła zdumiona i zaskoczona jego uporczywym wzrokiem. JuŜ nieraz w przeszłości łapała go na takim przenikliwym, powaŜnym spojrzeniu i sama nie wiedziała, dlaczego nie chciała go pytać o przyczynę. W komisariacie Jess miał opinię, Ŝe potrafi jak nikt inny wydobyć z podejrzanych zeznania. Po prostu rzucał pytanie, a potem siedząc naprzeciw nich wnikliwie im się przyglądał, dopóki nie zaczynali mówić. Teraz jego spojrzenie nie było tak groźne, ale wystarczająco uporczywe, aby wyprowadzić ją z równowagi. - Naprawdę właśnie to pomyślałam - upierała się trochę rozpaczliwie. - Ale to nie wszystko - nalegał łagodnie. - Ten twój uśmiech... - Ach, uśmiech... - Sloan poczuła nieoczekiwaną ulgę. - Usiłowałam sobie wyobrazić siebie spacerującą w parku na wysokich obcasach i w obcisłych, skąpych szortach. - Chciałbym cię tak zobaczyć - rzekł szybko i zanim Sloan znalazła odpowiedź, wstał, wsunął ręce do kieszeni i powiedział coś, co ją zdumiało: - Kiedy juŜ o tym mówimy, mogłabyś nałoŜyć odrobinę makijaŜu na tę promienną cerę? UŜyj takŜe trochę farby na te miodowoblond włosy i zlikwiduj słoneczne pasemka. - Co takiego? - zakrztusiła się śmiechem. Spojrzał na nią i dorzucił z oszałamiającą ekspresją: - Zrób coś, abyś nie przypominała mi roŜków z lodami i ciastek z truskawkami. Śmiech kipiał w niej, tańczył w jej oczach i drŜał w słowach. - Przysmaki? Kojarzę ci się z przysmakami? - Przypominasz mi w ten sposób to, co czułem mając trzynaście lat. - Jaki wtedy byłeś? - spytała, stłumiwszy śmiech. - Byłem ministrantem. - Coś podobnego! - Rzeczywiście, byłem. JednakŜe w czasie mszy nie mogłem przestać myśleć o dziewczynce, którą lubiłem, a ona zawsze siadywała w trzecim rzędzie ławek na mszy o dziesiątej. To mnie paraliŜowało.

- Jak sobie z tym poradziłeś? - Najpierw usiłowałem zrobić na niej wraŜenie, sprawniej klękając i próbując być lepszy od innych ministrantów. - Czy to pomogło? - Nie tak jak chciałem. Byłem tak dobry, Ŝe musiałem słuŜyć do dwu mszy w kaŜdą niedzielę, ale Mary Sue Bonner nadal mnie lekcewaŜyła. - Trudno mi sobie wyobrazić dziewczynę, która cię lekcewaŜy, nawet w tamtych czasach. - To mnie trochę niepokoiło. - Wiesz przecieŜ: fortuna kołem się toczy. - Nie znałem tego wtedy. Wiedziałem tylko, Ŝe chcę sympatii Mary Sue Bonner. Jess rzadko kiedy mówił o przeszłości, więc Sloan zdziwiło nieoczekiwane wyznanie z okresu dzieciństwa. Zmarszczył brwi. - Skoro poboŜność i religijność nie robiły na niej wraŜenia, podszedłem do niej po mszy o dziesiątej i namówiłem ją na pójście na lody do Sandera. Ona wzięła roŜek z czekoladowymi lodami, a ja kruche ciasto z truskawkami... Czekał, aŜ zapyta, co stało się potem, i Sloan nie mogła uniknąć ryzykownego pytania: - I wtedy zdobyłeś sympatię Mary Sue? - Jeszcze nie. Próbowałem przez następne dwa lata, ale ciągle była nieczuła na te próby. Zupełnie jak teraz ty. Był tak piekielnie przystojny i tak wymagający w sprawach urody, Ŝe Sloan trochę to pochlebiało. - Kiedy juŜ mówimy o tobie, to nie sądzę, abyś chciała pójść ze mną jutro wieczorem na przyjęcie Pete'a. - Mam jutro dyŜur, ale mam zamiar przyjść tam później. - A gdybyś nie miała dyŜuru, poszłabyś ze mną? - Nie - rzekła Sloan z lekkim uśmiechem, aby złagodzić szorstkość odpowiedzi, choć wątpiła, czy on ją odczuł. - Po pierwsze, jak juŜ wyjaśniłam, pracujemy razem. - Nie oglądasz telewizji? - zachichotał. - Podobno gliny ulegają romantycznym związkom. - Po drugie - kończyła pogodnie, ignorując tę uwagę - jak ci juŜ powiedziałam, trzymam się zasady, Ŝe nie chodzę z męŜczyzną sto razy atrakcyjniejszym ode mnie. To za bardzo rani moje delikatne ego.

Jess przyjął jej odmowę z takim samym humorem jak przedtem, zapewne chcąc dowieść, Ŝe jest mu to obojętne. - W takim razie mogę wyjść na obiad. - Tym razem nie pozwól, aby dziewczyny walczyły, która będzie mogła zapłacić - zaŜartowała Sloan i zaczęła porządkować papiery na stole. - Bo bardzo przykro na to patrzeć. - Kiedy mówimy o wielbicielach - powiedział - to Sara niewątpliwie ma nowego. Kręcił się w pobliŜu, dopóki go tu nie przyprowadziła i nie przedstawiła. Ma na imię Jonathan. - Biedaczysko - dodał. - Jeśli nie ma kilku milionów dolarów w banku, traci tylko czas. Sara jest flirciarą. - Przeszedł nad linkami przytrzymującymi słupki namiotu. - Chyba spróbuję chili, które polecałaś. - Nie radzę - ostrzegła Sloan ze złośliwym uśmiechem. - Dlaczego niby nie? - Słyszałam, Ŝe jest tak ostre, Ŝe ambulans pierwszej pomocy wydaje leki na dolegliwości Ŝołądkowe. - Mówisz powaŜnie? Wolno skinęła głową, jeszcze szerzej się uśmiechając. - Całkowicie powaŜnie. Jess wybuchnął śmiechem i skierował się w przeciwnym kierunku niŜ budka z chili, ku kioskom z pizzą i hot dogami. Zatrzymał się, by pozdrowić Sarę ciągle zatopioną w rozmowie z panią Peale i trzymającą jednego z jej kotów. Potem zatrzymał się przy gromadce dzieci. Pochylił się ku nim i mówił coś, co wywołało wybuchy śmiechu. Sloan obserwowała go, Ŝałując trochę, Ŝe nie poszła z nim, nie troszcząc się o następstwa. Znając jego skłonności do wysokich, wspaniałych kobiet, Sloan była zaskoczona, gdy przed paru tygodniami zaprosił ją na kolację, a jeszcze bardziej się zdziwiła, gdy poprosił ją ponownie. Miała wielką ochotę zgodzić się. Ogromnie go lubiła, a miał wszystkie cechy, których szukała u męŜczyzn. Ale Jess Jessup był za przystojny, by nie budzić jej obaw. W przeciwieństwie do Sary, która w małŜeństwie szukała przyjemności i rozrywki i zdecydowanie chciała znaleźć męŜczyznę, który byłby przystojny, czarujący i bogaty, Sloan pragnęła nieomal zupełnego przeciwieństwa. Marzyła o „normalnym” męŜczyźnie, uprzejmym, czułym, inteligentnym, i takim, na którym moŜna polegać. Jednym słowem, pragnęła Ŝycia róŜniącego się od tego, jakie znała, ale podobnie wolnego od trosk. Myślała o prostym Ŝyciu, takim jakie wiodła obecnie w Bell Harbor, ale z dziećmi i męŜem, który byłby

kochającym, wiernym, odpowiedzialnym ojcem. Chciała, aby jej dzieci mogły polegać na miłości ojca i jego pomocy i Ŝeby ona sama mogła mu zaufać. Jess Jessup w duŜym stopniu odpowiadał temu obrazowi, z wyjątkiem tego, Ŝe przyciągał kobiety jak Ŝywy magnes, co zdaniem Sloan nie dawało nadziei, by stał się dobrym męŜem do końca Ŝycia. Fakt zaś, Ŝe miał tyle innych pozytywnych cech, sprawiał, Ŝe jakkolwiek kuszący, wybór jego byłby zbyt ryzykowny. Tak więc z Ŝalem postanowiła unikać wszelkich osobistych z nim związków. A to obejmowało takŜe zaproszenia na kolację. Poza tym wszelkie bliŜsze związki z Jessem czy innym oficerem policji przeszkadzałyby w pracy, a Sloan nie chciała dopuścić, aby cokolwiek zakłócało jej wypełnianie obowiązków słuŜbowych. Kochała swój zawód i lubiła współpracę z dziewięćdziesiątką funkcjonariuszy wchodzących w skład sił policyjnych Bell Harbor. Podobnie jak Jess, byli przyjacielscy i pomocni, ponadto wiedziała, Ŝe ją naprawdę lubią. Około czwartej po południu Sloan była całkowicie gotowa do zakończenia słuŜby. Caruso i Ingersoll zaraz po lunchu poszli do domu, narzekając na „grypę” Ŝołądkową, co oznaczało, Ŝe ona z Jessem muszą pozostać na posterunku, zanim nadejdzie zastępstwo. Była na słuŜbie od ósmej rano i tęskniła za odpręŜającą kąpielą, lekką kolacją i ksiąŜką, którą czytała w łóŜku. Sara odeszła juŜ przed godziną. Przystanęła jeszcze przy namiocie Sloan, by powiedzieć, Ŝe pani Peale zaprosiła ją na wtorek wieczór, by pokazać jej swój dom i porozmawiać o zmianie umeblowania i wystroju pierwszego piętra. Z jakichś względów starsza pani chciała, aby przyszła takŜe Sloan. Sara, uzyskawszy zgodę Sloan, pobiegła na spotkanie z niedawno poznanym obiecującym prawnikiem o imieniu Jonathan. ZbliŜająca się pora kolacji sprawiła, Ŝe park opustoszał i Sloan siedziała obok Jessa przy stoliku, z łokciami na stole, obejmując dłońmi twarz. - Wyglądasz na zgubioną dziewczynkę - zauwaŜył Jess. Siedział na metalowym krześle i obserwował tłum posuwający się leniwie w stronę parkingu. - Jesteś zmęczona czy tylko znudzona? - Czuję się winna wobec Ingersolla i Carusa - wyznała. - A ja nie - powiedział Jess z uśmiechem, który to potwierdzał. - Chłopcy znowu uznają cię za bohaterkę, jak się dowiedzą. - Nie opowiadaj o tym - ostrzegła go Sloan. - W Bell Harbor nie utrzyma się Ŝaden sekret, nawet w wydziale. - Spokojnie, Reynolds, to był Ŝart. - Głos jego przybrał ciepłą, głęboką barwę, której u niego dotąd nie słyszała. - Powinnaś wiedzieć, Ŝe zrobiłbym wiele, aby ci pomóc, a nie zaszkodzić.

Opuściwszy ręce, dziewczyna obróciła się do niego, patrząc w jego przystojną, uśmiechniętą twarz z wyrazem zabawnego niedowierzania. - CzyŜbyś flirtował ze mną, Jess? Spojrzał nad jej głową. - Nadchodzą nasi zmiennicy - wstał, rozglądając się wokół, czy czegoś nie zapomniał. - Co robisz dziś wieczorem? - spytał, patrząc na zbliŜających się Reagana i Burnby'ego. - Pójdę do łóŜka z dobrą ksiąŜką. A ty? - Mam obiecującą randkę. - Chciał zatrzeć wraŜenie, Ŝe z nią flirtuje. Roześmiała się. - Podrywacz - powiedziała miękko, szybko wchodząc do namiotu, by zabrać swoją torebkę. Gdy wyszła stamtąd, policjanci Reagan i Burnby stali juŜ przy stole, gotowi przejąć słuŜbę. Obaj mieli ponad czterdziestkę; odpowiedzialni i przystojni policjanci Bell Harbor, którzy pamiętają czasy, gdy jedynymi przestępstwami w mieście były wykroczenia drogowe i rodzinne kłótnie; obaj mieli rodziny, ich Ŝony naleŜały do Stowarzyszenia Rodziców i Dzieci, a dzieci do Małej Ligi. - Dzieje się coś? - spytał ją Ted Burnby. Sloan przewiesiła swą brązową torebkę przez ramię. - Nie - odpowiedziała. - Tak - zgłosił sprzeciw Jess. - Sloan nazwała mnie podrywaczem. - Wygląda, Ŝe robisz postępy - mrugnął do Sloan Burnby. - Sloan ma rację, jesteś podrywaczem - zgodził się Reagan z uśmiechem. - Przy okazji spróbuj chili - z szelmowskim błyskiem rzucił Jess, przechodząc nad linkami namiotu. Sloan odwróciła się tak gwałtownie, Ŝe wpadła na Jessa, który musiał schwycić linkę, by utrzymać równowagę. - Nie zbliŜajcie się do tego chili - ostrzegła ich. - Ingersoll i Caruso juŜ się przez nie pochorowali. - AleŜ potrafisz zepsuć zabawę - narzekał Jess, obracając ją w kierunku wyjścia w stronę parkingu. - Psuja! Ramiona Sloan drŜały od śmiechu. - Wariat - odpaliła. - Sloan! - zawołał jeszcze za nią Bumy. - Znowu byłaś w telewizji. Kanał szósty wykorzystał wczoraj reportaŜ w lokalnej stacji. Dobrze wypadłaś, mała!

Sloan przytaknęła, ale wcale jej to nie ucieszyło. Widziała fragment wiadomości wczoraj o szóstej wieczorem i zapomniała o tym, ale to niewątpliwie było powodem wyjątkowego złego humoru kapitana Ingersolla dzisiaj. Kiedy Sloan i Jess oddalali się, obaj policjanci przyglądali się im z niezwykłym zainteresowaniem. - Jak myślisz? - spytał Regan, nawiązując do zakładów w biurze wydziału. - Czy Jessowi uda się wciągnąć ją do łóŜka? Postawiłem pięć dolców, Ŝe Sloan da mu kosza. - Ja postawiłem dziesięć na Jessa. Burnby zmruŜył oczy, patrząc za oddalającą się parą, która właśnie zatrzymała się na krańcu parku, by porozmawiać z jakimiś ludźmi. - Jeśli Sloan dowie się o zakładach, będzie piekło. - Powiem ci coś. - Reagan był wyraźnie rozbawiony. - Sądzę, Ŝe Sloan juŜ o tym wie i dlatego nie da mu Ŝadnej szansy. Wie, ale nie pójdzie na to, bo jest bystra i ma klasę. Wóz Sloan, przydzielony jej przez władze samorządowe Bell Harbor biały Chevrolet, stał koło wozu Jessa. Skinąwszy ręką do Jessa, chwilę siedziała bez ruchu z otwartymi drzwiami i prawą nogę oparła na podłodze. Z przyzwyczajenia, a częściowo z poczucia bliŜej nieokreślonej obawy, rozejrzała się, by upewnić się, Ŝe wokół jest spokojnie i normalnie. Bell Harbor rozwijało się tak szybko, Ŝe codziennie pojawiały się tuziny nowych twarzy. Nie znała tej nastolatki ciągnącej za rękę dzieciaka, ani babci z bliźniakami goniącymi się wokół niej, ani brodacza czytającego gazetę za drzewem. Napływ nowych mieszkańców wywołał wyraźne oŜywienie w interesach i wzbogacił kasę miejską o wpływy z podatków, ale spowodował takŜe znaczący wzrost przestępczości, gdy z sennej nadmorskiej miejscowości Bell Harbor zaczęło rozwijać się w małą metropolię. W parku pozostało nie więcej niŜ sto pięćdziesiąt osób. Klown Clarence zrobił sobie przerwę na obiad, tak samo Ŝonglerzy. Większość kiosków i namiotów opustoszała, zostali tylko pilnujący ich ludzie. Nigdzie teŜ nie dostrzegła starannie ogolonego nieznajomego w Ŝółtej bawełnianej kurtce, która wydała się jej nieodpowiednia na taki słoneczny dzień. Uspokojona, Sloan usadowiła się w samochodzie i zapaliła silnik, rzucając okiem w lusterko wsteczne. Nikogo za nią nie było, wrzuciła więc wsteczny bieg i wycofała się z parkingu, następnie wolno pojechała wzdłuŜ krętych, oświetlonych gazem ulic, które przecinały park. Wcześniej, gdy Burnby gratulował jej, miał na myśli jej skuteczną interwencję poprzedniego wieczoru, kiedy to Sloan łagodnie przekonała rozwścieczonego i pijanego porzuconego męŜa, aby oddał pistolet, którym zamierzał zabić przyjaciela byłej Ŝony. Gdy

prowadzony do więzienia za „usiłowanie” zabójstwa stawiał opór, Sloan przekonała go, Ŝe czas w więzieniu to dla niego szansa, da mu „odpręŜenie” i pozwoli przemyśleć moŜliwość znalezienia właściwej kobiety, która doceni jego „prawdziwą wartość”. Nikt by się o tym nie dowiedział, gdyby oskarŜony nie udzielił wywiadu w lokalnej telewizji i nie powiedział reporterowi, co doradziła mu Sloan, skłaniając do złoŜenia broni. Choć oskarŜony nie dostrzegł czarnego humoru w słowach Sloan, media natychmiast to odkryły i tego poranka znowu mimowolnie stała się bohaterką. Tym razem wszakŜe chwalono ją nie za odwagę, ale za dowcip w niesprzyjających okolicznościach. Wieczorem kapitan Ingersoll niechętnie udzielił jej pochwały za sposób załatwienia trudnej sprawy, ale poranne sprawozdanie telewizyjne niewątpliwie znowu go poruszyło. Poniekąd mogła go zrozumieć. UwaŜał, Ŝe ona wzbudza większe zainteresowanie, poniewaŜ jest kobietą. Mijając skrzyŜowanie przy głównym wejściu do parku, celowo skierowała myśli ku czemuś przyjemniejszemu, jak na przykład odpręŜająca kąpiel z bąbelkami, którą zamierzała wziąć za parę minut. Skręciła na lewo w Blythe Lane, szeroką brukowaną aleję z eleganckimi sklepami i wykwintnymi magazynami, których szykowne wejścia wyróŜniały koliste, zielone, baldachimy i olbrzymie palmy w donicach przy krawęŜniku. Podczas nieczęstych przejazdów przez centrum handlowe za kaŜdym razem zaskakiwały ją zmiany, jakie zaszły tu podczas kilku ostatnich lat. Początkowo gwałtowny rozwój miasta wywoływał ze strony starych mieszkańców gorzkie narzekania, które nagle ucichły, gdy ceny nieruchomości poszły w górę i walczące dotychczas o utrzymanie się firmy stały się niemal przez jedną noc kwitnącymi przedsiębiorstwami. Chcąc przyciągać dalszych potencjalnych płatników podatków, zarząd miejski wykorzystał przychylne nastawienie obywateli, wydając serie liczących się obligacji, przeznaczonych na modernizację i upiększanie miasta. Za namową ambitnej, wpływowej Ŝony burmistrza Blumenthala wynajęto zespół architektów z Palm Beach i rozpoczęła się przebudowa. Kiedy ją ukończono, w następstwie rozsądnie pomyślanego planu, Bell Harbor stało się podobne do Palm Beach. Tego właśnie chciała pani Blumenthal. Wykorzystując swoje wpływy i pieniądze podatników, przeniosła teraz swą uwagę z budynków handlowych na budowle publiczne, zaczynając od ratusza. Ruch tego świątecznego dnia był tak uciąŜliwy, Ŝe Sloan straciła prawie piętnaście minut, zanim skręciła w swoją ulicę i wjechała na podjazd prowadzący do szarobiałego,

pełnego stiukowych ozdób domku w miejscu, które kochała. Z drugiej strony ulicy była plaŜa i mogła słyszeć rozbijające się o brzeg fale, śmiech dzieci i nawoływania rodziców. W niewielkiej odległości za minivanem wjechała na parking ciemnobłękitna limuzyna, ale nie było w tym nic nadzwyczajnego. Tak było zawsze pod koniec tygodnia. Sloan wsunęła klucz do zamka frontowych drzwi, marząc juŜ o zanurzeniu się w ciepłej wannie i spędzeniu reszty wieczoru z sensacyjną powieścią, którą czytała w łóŜku. Sara nie mogła pojąć, dlaczego Sloan woli spędzić sobotni wieczór z dobrą ksiąŜką niŜ na randce, ale Sara nie znosiła samotności. Dla Sloan wybór między randką z kimś, kto nie był w stanie jej zainteresować, a czasem spędzonym z ksiąŜką był łatwy. Zdecydowanie wolała ksiąŜkę. Uśmiechnęła się na myśl, Ŝe musi iść do pracy dopiero następnego dnia po południu, gdy będzie prowadziła wykład z samoobrony.

ROZDZIAŁ CZWARTY Wydział policji mieścił się w nowym budynku ratusza, ładnym, trzykondygnacyjnym białym domu z dachem z czerwonych dachówek, otoczonym duŜą, harmonijnie zakończoną łukami loggią. Wokół znajdował się bujny zielony trawnik z drzewami palmowymi i starymi latarniami gazowymi. Ratusz Bell Harbor był nie tylko ładny, ale takŜe funkcjonalny. WyłoŜone boazerią dębową sale sądowe i sala konferencyjna, uŜywana głównie do zebrań miejskich, znajdowały się na drugim piętrze. Gabinet burmistrza, biura urzędników i archiwum zajmowały pierwsze piętro, natomiast większą część parteru przeznaczono dla wydziału policji. Projekt urządzenia wnętrz powierzono firmie, którą prowadziła Sara, i jej talent dał się poznać w przestronnym gabinecie burmistrza i w salach sądowych z miękkimi krzesłami, obitymi gustowną materią w granatowo - beŜowe paski, dopasowane barwą do wykładzin podłogowych i dywanów. Jeśli chodzi o wystrój pomieszczeń przeznaczonych dla wydziału policji, Sara i jej partnerzy mieli do dyspozycji stosunkowo mały budŜet, określone wymagania zaś nie pozwalały na zbytnią dowolność czy fantazje projektantów. Na środku tej znacznej przestrzeni stanęło ustawionych w trzy rzędy trzydzieści biurek, kaŜde wyposaŜone w komputer, szafkę z dwoma szufladami na dokumenty, obrotowe krzesło i dodatkowe krzesło obok. Gabinety ze szklanymi ścianami frontowymi, prze- znaczone dla wyŜszych rangą funkcjonariuszy, zajmowały przód obszernego pomieszczenia. Z prawej i lewej strony znajdowały się sale konferencyjne. W głębi, za zawsze zamkniętymi cięŜkimi drzwiami, był areszt dla tymczasowo zatrzymanych. Projektanci z firmy Sary podjęli wysiłek stonowania ostrości linoleum w kolorze morskiej zieleni, beŜowych metalowych biurek i beŜowych monitorów komputerów, zakrywając środek pomieszczenia wykładziną w granatowy i beŜowy wzór i zawieszając odpowiednie zasłony w oknach. Niestety, dywan ciągle był pełen plam z jedzenia, napojów i śladów butów dziewięćdziesięciu funkcjonariuszy, pracujących na trzy zmiany. Sloan naleŜała do nielicznych funkcjonariuszy, którzy docenili wysiłki Sary, ale choć zwykle dostrzegała je, tego dnia była obojętna jak wszyscy inni. Święta były zawsze czasem wzmoŜonej pracy dla policji, ale ostatnio wydawały się jeszcze bardziej hałaśliwe i gorączkowe. Telefony dzwoniły nieustannie, a głośne krzyki zmieszane z wybuchami nerwowego śmiechu dochodziły z sali, gdzie zebrało się czterdzieści kobiet, by wysłuchać

wykładu Sloan na temat samoobrony. Wszystkie pokoje konferencyjne były zajęte przez funkcjonariuszy przesłuchujących świadków i rozmawiających z podejrzanymi zamieszanymi w bandyckie napady gangu młodocianych. Członków gangu schwytano dzięki zorganizowaniu wielkiego pościgu, przekraczającego granice tego stanu. Rodzice nastolatków i adwokaci reprezentujący rodziny nie odstępowali od telefonów i przemierzali wzdłuŜ i wszerz korytarz. Piekielny rozgardiasz dokuczał Royowi Ingersollowi, który nie czuł się dobrze i miotał się między rzędami biurek, łykając pigułki na nadkwasotę i szukając czegoś do zganienia. Marian Liggett, jego sześćdziesięciopięcioletnia sekretarka z przytępionym słu- chem - która uwaŜała świeŜo zainstalowany system interkomu za nieudany i zawodny - dołączała się do ogólnego zgiełku, stając na progu gabinetu szefa i krzykiem wzywając go, gdy ktoś do niego telefonował. Funkcjonariusze usiłowali się skoncentrować na papierkowej robocie, nie zwracając uwagi na harmider, wszyscy stwierdzili jednak, Ŝe to jest trudne, wszyscy z wyjątkiem Pete'a Bensingera, który tak był przejęty zaplanowanym na wieczór przyjęciem kawalerskim i zbliŜającym się ślubem, Ŝe obojętnie przyjmował kwaśny humor Ingersolla i wszystko inne. Pogwizdując pod nosem, przechadzał się między biurkami, gawędząc krótko z kaŜdym, kto miał na to ochotę. - Hej, Jess - powiedział, zatrzymując się koło biurka Sloan. - Jak ci leci? - Wynoś się - zareagował Jess zajęty przepisywaniem raportu z akcji przeciw narkomanii młodzieŜy, który przygotował na początku tygodnia. - Nie chcę, aby twój dobry humor skupił się na mnie. Ofuknięcie Jessa nie osłabiło euforycznego nastawienia Pete'a. Pochylając się nad biurkiem Sloan, próbował naśladować głos Humphreya Bogarta. - Powiedz mi, dziecino, co taka przystojna osóbka robi w takim miejscu, jak to? - Czeka na takiego gładkiego pochlebcę jak ty - Sloan zaŜartowała, nie podnosząc oczu znad notatek do odczytu, który miała wygłosić. - Spóźniłaś się - wykrzyknął radośnie. - śenię się w przyszłym tygodniu. Czy nie słyszałaś? - Zdaje się, Ŝe słyszałam pogłoski - rzuciła mu promienny uśmiech, pisząc dalej. Wraz z większością kolegów została na siłę bezpośrednio wciągnięta w te pełne komplikacji konkury! Pete poznał Mary Beth przed pięcioma miesiącami i zakochał się od „pierwszego spojrzenia”, jak sam to określił. Niestety, ani Mary Beth, ani jej zamoŜni rodzice nie byli szczególnie dobrze nastawieni do małŜeństwa z funkcjonariuszem policji, którego zawodowe

i finansowe perspektywy nie były nazbyt olśniewające, ale Pete wytrwale walczył. Idąc za radami kolegów, przekonał Mary Beth, przezwycięŜając wszystkie trudności i przeszkody. Teraz, gdy tylko tydzień dzielił go od ślubu, jego bezgraniczny entuzjazm robił na Sloan wraŜenie chłopięcej euforii i ogromnie ją ujmował. - Nie zapomnij przyjść wieczorem na moje przyjęcie na plaŜy - przypomniał jej. Jess, Leo Reagan i Ted Burnby początkowo mieli pomysł, by zaangaŜować striptizerkę i urządzić zwykłą w takich okazjach pijacką hulankę, ale Pete nie chciał o tym słyszeć. MałŜeństwo z Mary Beth zbyt wiele dla niego znaczy, oświadczył, by zrobić coś, czego mógłby potem Ŝałować... a raczej, co ona uznałaby za godne poŜałowania - uzupełnił Jess Jessup. Dla pewności, Ŝe wszystko się odbędzie, jak chciał, Pete przekonał wszystkich, Ŝe jego wieczór kawalerski będzie zabawą „par” i zamierzał zaprosić takŜe Mary Beth. - Myślałam, Ŝe przyjęcie jest jutro wieczorem - skłamała Sloan, sugerując niejako, Ŝe moŜe mieć trudności z przyjściem dzisiaj. - Sloan, musisz przyjść. Zapowiada się wspaniała zabawa. Zapalimy na plaŜy ognisko i zrobimy barbecue... - To brzmi jak pogwałcenie aktu o czystości środowiska - zaŜartowała. - Pomyśl o piwie, które będziesz mogła wypić - zachęcał ją Pete. - Pijaństwo i zgorszenie - wszyscy się wstawimy, a media zrobią z tego narodowy skandal. - Ale nie będzie nikogo na słuŜbie, aby nas zamknąć - podsumował uszczęśliwiony. - Oczywiście, przyjdę. Pracuję dziś na zmianę z Derkiem Kipinskim, tak Ŝe on przyjdzie na początek twojego przyjęcia, a ja później. Pete wyglądał na nieco zawiedzionego, więc dodała powaŜniej: - Ktoś musi patrolować plaŜę; mamy powaŜne kłopoty z narkomanami, szczególnie pod koniec tygodnia. - Wszystko to wiem, ale nie rozprawimy się z tym, zatrzymując kilku dealerów na małą skalę. Towar przychodzi drogą morską. Rozwiązanie problemu to sprawa wyspecjalizowanej jednostki i oni prawdopodobnie nad tym pracują. Naszym zadaniem jest nie dopuścić towaru na plaŜę i ulice. Sloan zobaczyła wchodzącą Sarę. Szybko dopisała jeszcze jedną uwagę w notatkach dotyczących wykładu o samoobronie. - Mam wykład za dziesięć minut.