ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 233 070
  • Obserwuję975
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 293 085

Tam dom twój - Leclaire Day

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :634.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Tam dom twój - Leclaire Day.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK L Leclaire Day
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 154 stron)

DAY LECLAIRE Tam dom twój

PROLOG Reguła numer 7 Twoje miejsce pracy, podobnie jak i Ty, winno odznaczać się następującymi cechami: celowością, harmonią, akurat- nością, organizacją i stabilnością Dokładnie o 755 rano Julian Lord stanął na przejściu dla pieszych, na skrzyżowaniu West Chicago Avenue i North Dearborn Street. Dokładnie o 7:56 leżał na plecach, wpatrując się w zamglone niebo nad miastem. Całe trzydzieści sekund zabrała mu właściwa ocena sytuacji. Kolejnych siedemnaście upłynęło nieubłaganie na poszukiwaniu okularów w rogowej oprawie, w tej chwili pozbawionych jednego szkła. I wreszcie dodat­ kowe jedenaście, przez które podnosił z ziemi swą ręcznie wykonaną czarną teczkę z włoskiej skóry, z głębokim zadrapaniem o poszarpanych brzegach. W tym momencie taksówka, która przed chwilą o mały włos nie pozbawiła go życia, była już daleko. Kiedy dotarł na dwudzieste pierwsze piętro wieżowca Mc Miliana, zegarek wskazywał 801 . Julian był spóź­ niony do pracy o minutę i jedną sekundę - i wściekły. - Panie Lord - jęknęła pani Pringle, widząc, jak gwałtownie otwiera oszklone drzwi z tabliczką: „Biuro Organizacji Czasu Pracy" - na miłość boską, co się... - Nic, co miałoby jakikolwiek związek z miłością, a już szczególnie boską - oznajmił ostro Julian - chicagowscy taksówkarze są po prostu z piekła rodem i zawzięli się, aby jak najprędzej wysłać tam całą resztę ludzkości. Udaremnienie im ostatniego ataku na moje życie zawdzięczam jedynie swemu błyskawicznemu refleksowi, i silnemu instynktowi samozachowawczemu - poprawił krawat i lekki uśmiech złagodził wyraz jego zaciętych ust

- Pańskie kolano - zauważyła, rzucając spojrzenie na rozdartą nogawkę. - Krwawi pan. Czy mam... - Dzięki, nie trzeba. Zajmę się tym, gdy tylko skończymy. Co jest najbardziej pilne? Pani Pringle skinęła głową na znak zgody i wes­ tchnęła: - Wszystko. Julian nie odpowiedział na to ani jednym słowem. Nie musiał. Uniesienie jednej brwi stanowiło dla jego sekretarki wystarczające ponaglenie. Podała mu kilkanaście listów. - Te wymagają natychmiastowych odpowiedzi, panie Lord. Reszta może poczekać - wzięła z biurka notatnik i długopis, oczekując instrukcji. Julian przerzucił papiery. - Proszę zapisać Telemat Company na nasz kurs organizacji czasu pracy w drugim tygodniu września, FMT na następny tydzień - zmiął trzeci list i z bez­ błędną celnością rzucił go do kosza. - Tracimy tylko czas, próbując dogadać się z tym panem. Co do pozostałych spraw... - namyślał się przez chwilę, uderzając notatką w dłoń. - Niech pani odpowie na telefon McMillana i oświadczy, że jesteśmy zaintere­ sowani. Proszę go umówić z Bradem. - Dobrze, panie Lord. A te ostatnie trzy listy? Przejrzał je pośpiesznie. - Pierwszy - tak. Drugi i trzeci, nie — odłożył je na biurku. - Jakieś telefony? ~ Znajdzie pan wszystkie informacje na biurku, poza wiadomością od pańskiej siostry - sekretarka podała mu niewielką karteczkę. - Dzwoniła wczoraj tuż po piątej. - Czy mówiła, o co chodzi? - lekko zmarszczył brwi. - Niezupełnie. Miałam nieco kłopotów ze zro­ zumieniem, o co jej chodzi. Kiedy wyjaśniłam, że jest pan już w samolocie, lecącym do domu, i nie da się z panem skontaktować aź do dziś rana, wydała mi się jakby... jakby zagubiona.

Jego czoło wygładziło się. Zaśmiał się pobłażliwie. - Znając Callie, nie wątpię w to ani przez moment. Zadzwonię, gdy tylko będę miał chwilę czasu, aby zająć się jej najnowszym nieszczęściem. Czy to wszystko, pani Pringle? - To wszystko. - Zatem proszę sporządzić listę. Po pierwsze, chcę się zobaczyć z Bradem Andersonem. Natych- miast. Trzy minuty temu byłoby jeszcze lepiej. Po drugie, będę potrzebował pani z notatni- kiem u mnie w biurze za pół godziny, żeby do koń- ca odrobić wszystkie zaległości. Po trzecie, przed wieczorem chcę mieć u siebie czarny dwurzędo- wy garnitur w prążki, a także krawca, który wie, gdzie w igle jest dziurka. Znajdzie pani moje wy- miary w kartotece personalnej. Po czwarte i ostat- nie. Proszę się skontaktować z moim okulistą, sprawdzić receptę i zamówić nowe okulary. Tym razem chcę mieć czarną oprawkę, funkcjonalną i jednocześnie solidną. Niech pani dopilnuje, żeby dostarczono mi je jak najszybciej. To chyba jak na razie wszystko. Jakieś pytania? Pani Pringle zanotowała ostatnie polecenie i uniosła wzrok, lekko potrząsając głową. - Nie, panie Lord. Zajmę się tym natychmiast - Znakomicie - obdarzył ją zadowolonym spoj- rzeniem. - Nie wiem, co bym bez pani zrobił. - Ja teł nie - zgodziła się pani Pringle. - Ta skromność przynosi pani zaszczyt - poinfor- mował ją ze śmiertelną powagą, po czym wkroczył do swego biura. Zanim jeszcze zdążyły zamknąć się drzwi, Julian zdołał ułożyć sobie w myślach dokładny plan dnia. Dotychczasowa sytuacja Biura Organizacji Czasu Pracy miała niebawem ulec drastycznej zmianie - zmianie, która niewątpliwie wprowadzi zamęt zarówno w jego własny uporządkowany i systematyczny tryb życia,

jak i w życie jego firmy. Uporządkowanie tego chaosu i przystosowanie do niego swych idealnie zorganizo- wanych upodobań, będzie prawdziwym wyzwaniem. Uśmiechnął się z lekką satysfakcją. Zawsze uwielbiał wyzwania. Podszedł do biurka i nagle lekki kłujący ból w lewej nodze przypomniał mu o porannym zetknięciu z tak- sówką. Krzywiąc się, spojrzał na rozdartą nogawkę. Nie był to piękny widok. Otworzył apteczkę w przyległej łazience. Za pomocą malutkich nożyczek przyciął poszarpane brzegi rany. Po kilku sekundach paskudne rozcięcie na kolanie było już oczyszczone, zdezynfekowane i zabandażo- wane. - Moja żona nie umiałaby zrobić tego tak dobrze - skomentował głos, dobiegający od drzwi. Julian rzucił swemu wspólnikowi przelotne spoj- rzenie, po czym odparł beznamiętnie: - To się jej pozbądź. Od dawna uważam, że żony to zdecydowanie przereklamowany towar. W społe- czeństwie funkcjonują jedynie jako czysty ozdobnik, absolutnie niepraktyczny. - No, nie wiem - Brad Anderson oparł się o fra- mugę i wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Jestem w stanie wymyślić jakieś jedno czy dwa zastosowania. Julian odpowiedział mu uśmiechem. To była stara zabawa, gra, którą prowadzili od dzieciństwa i kon- tynuowali poprzez lata szkoły i college'u. - Główną funkcją małżeństwa jest zalegalizowane rozmnażanie ludzkiej rasy - Julian zaintonował odwieczną litanię. - A ponieważ już całkiem nieźle się rozmnożyliśmy... - wzruszył ramionami, pozwalając swemu stwierdzeniu zawisnąć w próżni i zabrał się za przywracanie łazienki do jej poprzedniego, niepoka­ lanego stanu. - A inne, jak by to powiedzieć, wypełniane przez nie funkcje? - uśmiech Brada stał się jeszcze szerszy.

- Mimo natarczywej propagandy, akurat ten uroczy sposób spędzania wolnego czasu nie wymaga wcale małżeństwa - Julian ominął przyjaciela, zdjął po- plamioną smarem marynarkę i powiesił ją w szafie. - Biedny Julian - Brad z litością potrząsnął głową. - Zaczynam myśleć, że ty naprawdę wierzysz w ten stek bzdur. Spójrz na siebie. Trzydziestolatek, zamożny, samotny - i w głębi duszy nieszczęśliwy. - Ja? - wyraz twarzy Juliana zdradzał jego zdu- mienie. - Tak, ty - potwierdził Brad. - Ale wkrótce pojmiesz, w jakim byłeś błędzie. Pewnego pięknego dnia pochwycisz jakiś smaczny kąsek i odkryjesz, że masz w ustach hak wielkości kotwicy. Następnie jakaś ślicznotka wyciągnie cię z wody, wypatroszy i wreszcie poda na obiad. Julian zachichotał. - Nie ma mowy. To był twój błąd, przyjacielu, nie mój. Powinno istnieć jakieś prawo, zabraniające mężczyznom poślubiania ich licealnych miłości. - A mówi to facet, który miał w liceum tyle dziewczyn, że nie mógł się na żadną zdecydować. - Więc ucałowałem każdą na pożegnanie i z Bo­ giem - postępowanie, które zdecydowanie zalecałbym wszystkim. - Julian z premedytacją zmienił temat. - No dobra, streść mi, co się działo przez ten ty­ dzień - podszedł do biurka i usadowił się za nim. - Jak tam Grieg i Sampson? Czy są w stanie prowadzić już samodzielne zajęcia? - Czy są? Ci faceci to niesamowite odkrycie. Jeżeli o mnie chodzi, to możemy zacząć ich wysyłać już jutro. Mam tyle zarezerwowanych wykładów, ze wystarczy, aby dać im zajęcie na minimum półtora roku. - Wspaniale - stwierdził z satysfakcją Julian. - Okay, okay, starczy już tych przyziemnych spraw - oświadczył Brad, przechadzając się po pokoju.

- Nie wytrzymam dłużej, puszczaj farbę. Jak poszło w Kalifornii? - Nie najlepiej - Julian rozparł się na krześle, demonstrując światu całkowicie opanowaną twarz. - Udało nam się jedynie wynegocjować kontrakt z trzecią co do wielkości kompanią komputerową w kraju. Złożyli nam ofertę. Chcą połączyć nasze kursy organizacji czasu pracy ze specjalnie sporzą­ dzonym programem komputerowym. Znasz to - ogól­ nokrajowa promocja plus wielka kampania reklamowa naszych kursów i oprogramowania - odczekał, by znaczenie jego słów w pełni dotarło do przyjaciela, po czym dodał. - Jest tylko jeden problem. Brad usiadł na krześle, które stało przed biurkiem Juliana, na jego twarzy malowało się oszołomienie. - Wiedziałem, że to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Musiał być gdzieś jakiś hak. Julian nachylił się ku niemu. - Poczekaj, aż usłyszysz. Chcą, abyśmy z naszej strony do kompletu dołożyli im książkę. Uważają, że to pewny bestseller. Rozumiesz? Tyle razy roz­ mawialiśmy na ten temat. Mam już nawet przy­ gotowaną większą część wstępnych materiałów. Kilka miesięcy wytężonej pracy i możemy mieć wszystko! Z głośnym okrzykiem radości Brad zerwał się na nogi. - Tak! Teraz już nic nie zdoła nas zatrzymać! Julian pozwolił mu na kilka minut euforii, po czym sprowadził przyjaciela na ziemię. - Czas przejść do spraw praktycznych. To niewąt­ pliwie fantastyczna szansa, ale musimy zacząć działać. Już. A to oznacza zmiany i kupę ciężkiej pracy przez następnych kilka miesięcy. - Jestem gotów - Brad zakasał rękawy. - Wal! - Po pierwsze. Musisz przejąć tutejszą księgowość i wszystkie operacje. Powiedziałeś, że Grieg i Sampson

są gotowi. Użyj ich do roboty na zewnątrz, a sam bierz się za papiery. - Będziemy potrzebowali więcej ludzi - ostrzegł Brad. - To się tym zajmij. Po drugie, uzgodnij wszystko ze mną. Nie chcę żadnych wpadek. Po trzecie, zamierzam zatrzymać się w Willow's End. Do pisania książki potrzebna mi będzie cisza i spokój. - Dom ciotki Maudie jako oaza spokoju? Żartujesz chyba. Spodziewasz się cokolwiek tam zrobić? Julian z uśmiechem zignorował wątpliwości wspól­ nika. - Rodzaj bałaganu, charakteryzujący Maudie, przestał mi już przeszkadzać. - Dwa miesiące temu mówiłeś coś zupełnie innego - burknął Brad. - Kazałeś mi przyrzec, że jeśli jeszcze raz wspomnisz o odwiedzeniu Willow's End, mam cię zastrzelić. - Zawsze to mówię. Ale tym razem mam zamiar załatwić te sprawy nieco inaczej. Ostatecznie or­ ganizacja i planowanie to moja specjalność. - Przedtem też miały być twoją specjalnością - zauważył przyjaciel - i na nic ci się nie przydały. Wiesz, że nie ma takiego człowieka, który zdołałby zorganizować Maudie, nie mówiąc już o jakimkolwiek planowaniu. - Zanim Julian zdążył zaprotestować, Brad dodał: - Więc powiedz, co po czwarte i ostatnie. Zawsze masz czwarte i ostatnie. Julian z ulgą opadł na skórzaną poduszkę. - Po czwarte i ostatnie. Idź i kup dla nas największą i najdroższą butelkę szampana, jaką tylko znajdziesz. - Załatwione! - oczy Brada zabłysły, pełne oczeki­ wania. - Panie Lord? - w drzwiach pojawiła się głowa pani Pringle. - Właśnie przyszedł do pana telegram. Pilny.

Julian błyskawicznie zerwał się na nogi, podszedł do drzwi i wyrwał telegram z dłoni sekretarki. Rozdarł kopertę i pośpiesznie przeleciał wzrokiem jego treść, podczas gdy bladożółte kawałeczki papieru beztrosko opadały na podłogę. Z jego twarzy powoli odpłynął cały kolor. Odetchnął głęboko. - O Boże! - mruknął, po czym warknął głośno. - Pani Pringle, proszę zadzwonić do Willow's End. Niech pani spróbuje skontaktować się z Callie. I proszę się pośpieszyć. - Natychmiast, panie Lord - szepnęła sekretarka i wypadła z pokoju. - Julian, co jest? Co się stało? - dopytywał się Brad. - To ciotka Maudie. Callie napisała, że odeszła. Brad zmarszczył brwi. - Odeszła? - nagle zrozumiał. - Umarła? Och, nie! Wielki Boże! Julian, tak mi przykro. W szczęce Juliana zadrżał nagle mięsień. - Zostało nas już tylko dwoje - wiedział, że jego reakcja jest szorstka, nie był jednak w stanie powiedzieć w tej chwili nic innego. Miał wrażenie, jakby najlepsze lata jego życia zostały mu nagle odebrane. Poszedł do biurka i wywołał sekretarkę. - Dlaczego mnie pani nie połączyła, pani Pringle? Muszę porozumieć się z Callie. - Robię co mogę, panie Lord, ale nikt się nie zgłasza. Będę próbowała dalej. - Proszę, niech pani próbuje - szarpnięciem rozluźnił krawat i wyczerpany opadł na krzesło. - Nie Maudie - wymamrotał, jeszcze raz odczytując depeszę. - Każdy, tylko nie Maudie. Nie mogę jej teraz stracić. - To ona cię wychowała, prawda? - wtrącił nie­ śmiało Brad. - Kiedy twoja matka umarła miałeś... ile? Sześć lat? Julian zareagował dopiero po dłuższej chwili. Skinął głową, a kiedy się odezwał, jego głos był szorstki i niski.

- Tak, sześć, i byłem najgorszym małym po­ tworkiem, jaki nękał tę planetę. Ojciec nie życzył sobie, abym zawracał mu głowę. Jego poszukiwania archeologiczne zawsze miały pierwszeństwo. Ale Maudie znalazła dla mnie czas. Ona zawsze miała dość czasu. Toteż przeprowadziliśmy się do niej - no, przynajmniej ja. - Co pisze Callie? - Niewiele. W każdym razie ja niewiele z tego rozumiem. Coś o trzeciej po południu dzisiaj. Jeżeli to prawda, jeśli Maudie... Muszę się stąd wyrwać. Muszę wracać do domu, do Willow's End - Julian chwycił pióro i zaczął spisywać długą listę, - Chciał­ bym, żebyś zajął się za mnie tymi sprawami. - Jasne, Julian. W porządku. Co tylko zechcesz. Julian wyrwał z notesu zapisaną kartkę, zaczął drugą, kiedy pod naciskiem ręki pióro pękło. Grana­ towy, atrament rozlał się po całej stronie, a słowa, które zapisał, stały się nieczytelną plamą. Mamrocząc przekleństwa uderzył w przycisk inter- komu. - Do diabła, pani Pringle, co się dzieje? Potrzebuję się czegoś dowiedzieć, i to natychmiast!

ROZDZIAŁ PIERWSZY Reguła numer 2 Czas to pieniądze, wobec czego liczy się każda sekunda Callie Marcus siedziała na kocu pod ogromnym dębem w samym środku Miller's Park, a jej wiśniowa spódnica okalała ją niedbale. Callie nie zwracała najmniejszej uwagi na tłum ludzi, zgromadzonych na uroczystości poświęconej pamięci Maudie. Zamiast tego wpatrywała się w skrawki papieru, zaścielające jej kolana. Stopniowo zaczęło ogarniać ją przerażenie. Nigdy nie zdoła uporządkować na czas notatek Maudie. Nigdy. A przecież prawidłowe wypełnienie pierwszego, postawionego przez nią zadania, było takie ważne. Przed śmiercią Maudie zażądała trzech rzeczy. Spełnienie pierwszej miało się zaraz rozpocząć i zapo­ wiadało się bardzo emocjonująco. Druga prośba, dokończenie remontu jej domu, Willow's End, wy­ magała najwięcej pracy. A spełnienie trzeciej - pomoc dwójce młodych ludzi, którym groziło spędzenie tego lata w poprawczaku - będzie niewątpliwie najtrud­ niejsze. Teraz jednak Callie musiała skoncentrować się na pierwszym obowiązku. Zebrała garść różnorodnych kawałków papieru, z których każdy stanowił „kartkę" ze specyficznie pojmowanego pamiętnika Maudie. Sama autorka określiła kiedyś swe notatki, jako specjalne wspo­ mnienie „stanowiące ślad dobroci innych". Były to jakby ułamki jej życia i Callie, przeglądając utrwalone fragmenty wielu łat, zgromadzone w dłoniach, za­ pragnęła, by w całym jej życiu znalazła się choć połowa tak cudownych zdarzeń.

Zadziwiło ją, jak każdy z tych skrawków papieru, każde wspomnienie, jakie Maudie Hannigan spisała i zachowała w swej „szufladzie pamięci", budowało więź pomiędzy życiem jej ciotecznej babki, a życiem mieszkańców Willow, niczym wielki, skomplikowany wzór. Jak podziękować komuś za wspomnienia? Odgarnęła za ucho długie pasmo kasztanowych włosów i za­ stanowiła się. To było pierwsze życzenie Maudie, kiedy zorientowała się, że jej śmierć jest nieunikniona. Chciała, aby Callie, korzystając ze sporządzanych przez wiele lat notatek, podziękowała tym wszystkim, którzy stali się nieodłączną cząstką życia Maudie. I Callie zrobi to, w taki czy inny sposób. Na chybił trafił wybrała jeden zapisek, a jej usta wykrzywił gorzko-słodki uśmiech. Zrobi to, niewątpliwie, jeśli tylko uda jej się odcyfrować pismo Maudie. Nagle na papiery padł cień i Callie uniosła głowę, osłaniając oczy od blasku popołudniowego słońca. Widok Valerie nie zaskoczył jej ani trochę. Podczas gdy ktoś inny mógł zawahać się, czy przeszkadzać Callie w takiej chwili, ta pogodna brunetka nie zastanawiała się ani przez moment. - Nie mów mi - domyśliła się Callie. - Jestem już spóźniona, tak? - Troszeczkę - zgodziła się łagodnie Valerie, podrzucając na biodrze swego roześmianego sześcio­ miesięcznego synka. - Nie warto nawet o tym mówić - uśmiechnęła się do dziecka, czułym gestem rozgar­ niając jego kruczoczarne włoski. - W ogóle nie ma o czym mówić, prawda, Danny? Doskonale świadoma talentu przyjaciółki do wy­ głaszania eufemizmów, Callie nie zdołała powstrzymać się od zapytania nieco kwaśnym tonem: - Powiedz mi, jak długo wynosi to „nie ma o czym mówić"? Zegarek zepsuł mi się parę miesięcy temu. Valerie przysiadła na kocu i wypuściła z objęć

wiercące się dziecko, które natychmiast podpełzło do Callie. - Nie ma pośpiechu. Jest dopiero dwadzieścia po trzeciej. Ludzie zrozumieją, a zresztą i tak miło im się siedzi na słońcu. Callie zerknęła na pozostałe, jeszcze nie uporząd­ kowane notatki. Danny zainteresował się kolorowymi kartkami i w ostatniej chwili powstrzymała jego rączkę. - Skoro już i tak jestem spóźniona, to kilka minut więcej nie zrobi chyba specjalnej różnicy. Powinnam była posortować to wszystko wczoraj wieczorem, ale skończyło się na tym, że... - Zamiast zająć się własną osobą, pomagałaś biednej pani Banks i jej choremu mężowi. Tak, wiem. Callie westchnęła. Gdyby tylko nie czuła się tak bezradna. Uczucie to było dla niej równie obce, co nieprzyjemne. - Dobrze się czujesz? - spytała ze współczuciem Valerie. - Jasne - odparła Callie, po czym potrząsnęła głową. - Nie, chyba nie. - Łzy zaćmiły jej zielone oczy, a słowa, przedostające się przez ściśnięte gardło, zabrzmiały miękko i głucho. - Brakuje mi jej, Valerie. Tak okropnie mi jej brak. - Nie tylko tobie, kochanie - przyjaciółka wskazała zgromadzony na łące spory tłum. - Każdy z nich czuje podobnie. Ale są tutaj także dla ciebie, prawie tak samo jak dla Maudie. Callie spuściła głowę, usiłując się opanować. Wie­ działa, że Valerie ma rację. Mieszkańcy Willow zawsze udzielą jej potrzebnego wsparcia. Między innymi i to sprawiało, że Willow było dla niej czymś specjalnym. Zachwyciła się nim, kiedy, jedenaście lat temu, jej matka Helene poślubiła siostrzeńca Maudie, Jona­ thana Lorda. Zafascynowało ją wtedy wszystko: miasteczko Willow, Maudie, jej wielki stary dom, nazwany

Willow,s End. Zaimponował jej także fakt, że dom ten był w posiadaniu Hanniganów od wielu pokoleń. Na nieszczęście małżeństwo Jonathana z Helene z góry skazane było na porażkę. W odróżnieniu od córki, Helene nienawidziła spokojnego tempa, którego nabrało jej życie, zaś przyjacielskość sąsiadów irytowała ją. Znudzona zarówno Willow's End, jak i najnowszym mężem, Helene już po trzech latach wystąpiła o rozwód. Kiedy Helene oznajmiła jej, że wyjeżdżają, Callie po raz pierwszy w swym szesnastoletnim życiu zbuntowała się na myśl o kolejnej przeprowadzce - szczególnie, że miałaby się rozstać z Maudie i Willow's End. Dzięki uporowi przybranej ciotki i niezbyt matczynemu stanowisku Helene, Callie pozostała w Willow, ani przez moment nie żałując swej decyzji. Rozejrzała się wokół po wszystkich, którzy w ciągu tych lat stali się dla niej tak ważni. Ludzkie ciepło i szczodrość, znalezione w Willow, związały ją z tym miejscem nierozerwalnym węzłem i, jeśli będzie miała szczęście, mnóstwo szczęścia, to nic nigdy nie zmusi jej do wyjazdu. Lecz przemówić do tak wielu osób, ostatecznie pożegnać Maudie - jak ma przez to przebrnąć? - Nie zawracaj sobie głowy jakimś wymyślnym przemówieniem - poradziła Valerie, jakby wyczuwając jej wewnętrzny konflikt - To tylko jeszcze bardziej skomplikuje sytuację. - Oderwała Danny'ego od schronienia, które znalazł sobie przy nodze Callie, - I wiesz doskonale, że nikt nit będzie miał za złe, jeśli twoje wystąpienie nie będzie idealnie dopracowane. Te słowa wywołały uśmiech Callie. - Cieszę się, że to słyszę, bo ja w ogóle nie przygotowałam żadnego wystąpienia - wskazała paltem stos papieru na kolanach. - Mam tylko zapiski Maudie.

- To jeszcze lepiej. Po prostu odczytasz nam słowa mądrości Maudie i pośmiejemy się wspólnie. To by się jej podobało, - Valerie przekrzywiła głowę, a jej żywe ciemne oczy spojrzały na Callie współczująco. - Zgoda? - Tak, chyba tak. Zebrała wszystkie notatki i wstała, obciągając wiśniową, letnią spódnicę. Rozglądając się po ocze­ kujących ludziach, podeszła do niewielkiego podium na samym środku łąki, usiłując opanować uczucia, które groziły zdławieniem jej słów, zanim jeszcze zostały wypowiedziane. - Dziękuję wam wszystkim za przybycie - zaczęła Callie czystym, wyraźnym głosem. - Wiem, że Maudie czułaby się zaszczycona, widząc tak wielkie zgroma­ dzenie. Uczczenie jej tutaj - wskazała otaczający ich park - w jednym z jej ulubionych miejsc, wydaje się jedynie właściwe. Daje mi także sposobność wspo­ mnienia szczególnych chwil, które wielu z was dzieliło z nią kiedyś. W odpowiedzi rozległ się cichy pomruk licznych głosów i ich ciepło, jak kojące ramiona matki, sięgnęło, by ogarnąć Callie. Na sekundę przymknęła oczy, rozkoszując się ogarniającym ją spokojem. Valerie miała rację. Ci ludzie przyszli tu do niej. Może w końcu spełnienie pierwszego życzenia Maudie nie będzie takie trudne. Gdyby tylko pozostałe dwa okazały się równie proste. Callie zmieszała notatki i wyciągnęła pierwszą z brzegu. Odczytała ją i niemal roześmiała się w głos. - Jesse Jacobs - przeszukała wzrokiem tłum, póki nie odnalazła srebrzystej czupryny smagłego farmera. - Wygląda na to, że musimy ci podziękować za powiększenie naszego gospodarstwa o jednego człon­ k a - i to najbardziej niesławnego. Jesse potrząsnął głową z udaną rozpaczą. - Ten szczeniak, którego podarowałem Maudie,

miał stanowić podziękowanie za opiekę nad moją zoną, kiedy sześć łat temu zachorowała na zapalenie płuc. - Podziękowanie czy karę? - zawołał ktoś z tłumu. Callie zaśmiała się wraz z innymi. - Dobre pytanie, Nelson. I mogłabym nawet uwierzyć, że mówisz serio, gdyby nie te szwy, które założyłeś Brutusowi po jego spotkaniu ze szklanymi drzwiami. - Niewątpliwie nasz wspaniały weterynarz zdążył to zrobić, zanim przekonał się, jakiego to psa dostała Maudie - oznajmił burmistrz Fishbecker ze swego miejsca, tuż przed podium. - Gdyby Brutus usłyszał, że nazywasz go psem - odpalił Nelson - by ocalić twą skórę, trzeba by było znacznie więcej niż kilka szwów. - Co jeszcze zwiększa moją ogromną radość, że go tu nie ma. Musiałaś go zamknąć, co, Callie? - pytanie burmistrza wywołało kolejną falę śmieszków. Skinęła głową, nie mogąc ukryć rozbawienia, choć walczyło ono z poczuciem winy, spowodowanym wykluczeniem Brutusa z tak ważnego zebrania. Jednak i w tym względzie postępowała zgodnie z poleceniem Maudie. Co oznaczało, że Brutus został uwięziony w domu. - Przynajmniej mamy miejsce, które możemy nazwać domem - stwierdziła, zdejmując ze stosu kolejny zapisek. - Gdyby nie opóźnił pan terminu ostatecznej płatności, Willow's End zostałoby zlicyto­ wane. Kiedy Callie uświadomiła sobie, jak dobrze ci wszyscy ludzie znali i kochali Maudie Hannigan, poczuła się częścią jednej wielkiej wspólnoty. Przygryzła wargę. Pomimo wsparcia znajomych ból pozostał dalej. Każdy kolejny odczytany skrawek papieru, rozbudzał go na nowo. Gdyby tylko przyjechała jej matka. Albo Julian. Po raz trzeci W ciągu tego popołudnia przebiegła

wzrokiem zgromadzenie, poszukując charakterys­ tycznej wysokiej sylwetki swego przybranego brata. Kiedy go nie dostrzegła, do jej zdumienia dołączyła się obawa. Musiał przecież dostać telegram - teraz, gdy wysłała go pod właściwy adres. Nie zostałby przecież w domu z powodu dawnych... nieporo­ zumień. A może? „Przyjedzie - próbowała się pocieszyć. - Wiesz, że przyjedzie, choćby tylko ze względu na Maudie". - Hej, Callie - zawołał piskliwie sześcioletni Simon. - Czy ja też tam jestem? Z uczuciem ulgi Callie odegrała scenę pośpiesznego przerzucania kartek. - Jasne, że tak. Coś o pstrągu złapanym za pomocą sznurka, agrafki i kija do krykieta? - Moja pierwsza, najpierwsza ryba, a twoja ciotka Maudie ugotowała nam ją na obiad. - Simon uśmiechnął się z dumą. - Pamiętam. Twierdziła, że był to najlepszy pstrąg, jakiego w życiu jadła. - Wyciągnęła następny świstek, nie pozostawiając sobie ani chwili na rozmyślanie o niepowetowanej stracie. - Jeśli już mowa o pstrągach, to wygląda na to, że obok Simona powinnyśmy podziękować braciom Burns za utrzymanie naszej populacji ryb w rozsądnych granicach. Do najmilszych wspomnień Maudie należą te z waszych połowów o północy — spojrzała na rzeczonych trzech rudowłosych cudzoziemców. Widząc na ich twarzach identyczny wyraz przerażenia, uniosła dłoń do ust. - Oho! Niech zgadnę. To miała być tajemnica. - Zgadza się - wymamrotał najstarszy. - I jasne, że już nią nie jest. Bo tato stoi tui za nami. - I teraz, gdy poznał wasz mały sekret, uważajcie się za uziemionych, synowie - dodał ich ojciec. Callie chwyciła następną karteczkę. - Josiah Hankum - odczytała szybko. Z zakło-

potaniem zmarszczyła brwi. - Niezupełnie rozu- miem, co tu napisała. Może to z czasów przed moim przybyciem do Willow. Napisała: „Dzięki za jabłka". Odpowiedzią był ogłuszający wybuch śmiechu. Wszyscy spojrzeli w stronę starszego mężczyzny, który wyprostował się, błyskając wściekle oczami spod gęstych białych brwi. - Przepraszam, musiałam się pomylić - Callie usiłowała załagodzić całą sytuację. Ale to tylko pogorszyło sprawę. Ogólna radość jeszcze się wzmogła. Kiedy już uciszyło się na tyle, by mógł przemówić, Josiah poinformował ją z godnością: - To żadna pomyłka, moja droga - jego oczy rozświetlił promyk rozbawienia. - Miło mi dyszeć, że smakowały jej moje jabłka. Ten szelma, Julian, dość ich powynosił do domu. - Julian? - Callie nie udało się ukryć zainte­ resowania. - Ten gałgan był jedyną osobą, która kiedykolwiek przechytrzyła mnie w mojej własnej grze. A to jest duża umiejętność. Nieźle potrafił wszystko zaplanować, nawet już wtedy. Ale jeżeli Maudie nie uznała za stosowne powiedzieć ci o tym, to tę historię będziesz musiała wydobyć od samego Juliana - z tymi słowami Josiah usiadł na powrót, z plecami wyprostowanymi niczym młody dębczak. „Tę opowieść muszę koniecznie poznać - pomyślała Callie - jeśli tylko uda się zmusić Juliana do mówienia. Zakładając, że Julian w ogóle się pokaże. Gdzie on jest?". Tutaj. Zupełnie jakby powiedział to na głos, tak wyraźnie rozległo się to słowo w jej głowie. Kącikiem oka pochwyciła nagle poruszenie i dostrzegła go. Instyn­ ktownie pojęła, że przez cały czas stał ca wielką powykrzywianą jabłonią, bez ruchu, a jego czarny

garnitur zlewał się z ciemną korą drzewa. Tak jak wiedziała, że jego oczy, ukryte za ciemnymi szkłami okularów, są wpatrzone w nią. Julian tu był. Callie nie mogła się opanować. Uśmiechnęła się szeroko. Rozpacz, ściskająca jej serce od chwili śmierci Maudie, zniknęła. Nieważne, jak wyglądało ich ostatnie rozstanie z Julianem. Nieważne, że prawdopodobnie nigdy nie wybaczy jej roli, jaką odegrała w zrujnowaniu jego związku z Gwen. Nieważne nawet, że był ubrany na czarno. Przyjechał. Sporo czasu zajęło Callie przedostanie się przez tłum ludzi, chcących zamienić z nią parę słów, podzielić się specjalnymi wspomnieniami, związanymi z Maudie, opowiedzieć anegdotę. Cierpliwie wysłuchiwała wszys­ tkich, aż wreszcie uwolniła się od ostatniej osoby. Mogła teraz podejść do Juliana. Jak ma go przywitać? Co powinna powiedzieć - szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że od roku ani razu nie odezwali się do siebie? Nie była to wina Juliana. Musiało mu być ciężko nawiązać rozmowę z kimś, kto znikał natychmiast podczas każdej jego wizyty. Jej poczucie winy, z powodu sprowokowania Juliana do zerwania z Gwen, sprawiało, że za najlepsze rozwiązanie uznała unikanie go jak ognia. Początkowa radość ze spotkania zgasła, zastąpiona uczuciem dziwnej słabości. Wpatrywała się w jego twarz w poszukiwaniu jakiejkolwiek oznaki gniewu, zastanawiając się, czy nadal obwinia ją za ten końcowy incydent z Gwen. Jeśli jednak nawet po­ została w nim dawna uraza, to nie dał tego po sobie poznać. Przez ten ostatni rok jego rysy wyostrzyły się. Bliźniacze linie, przecinające twarz od wysokich kości policzkowych do kwadratowego podbródka stały się głębsze. Uśmiechnięte usta, tak niegdyś dla niej pociągające, miały chłodny, stanowczy wyraz.

Nawet niemal prosta linia brwi ponad ciemnymi szkłami okularów sugerowała człowieka, który w pełni kontroluje swoje życie. Od idealnie przyciętych włosów po doskonale skrojony, spokojny garnitur, Julian stanowił portret skrytego, zamkniętego w sobie biznes­ mena. Lecz Callie wiedziała, że pod tą powierzchnią kryje się potężna, ledwie trzymana w ryzach energia. Callie zmagała się ze sobą, próbując ukryć obawę. Pragnęła znaleźć ukojenie w jego sile, tak jak w ciągu tych wielu lat. To nie był żaden obcy, lecz jej brat. Zawsze zjawiał się, kiedy po potrzebowała. Trzeba tylko podejść do niego i wszystko będzie jak dawniej. Mimo to jednak wahała się nadal. Ale Julian nie zawahał się ani przez moment. Bez słowa objął ją mocno, z całej siły przytulając do swej szerokiej piersi, wspierając jej głowę na swoim ramieniu. Przez długą chwilę wtulała się w niego, czując bezbrzeżną ulgę. Oto członek rodziny, ktoś, do kogo można się zwrócić, kto rozumie i podziela jej ból. - Już dobrze? - spytał, odsuwając Callie, aby móc przyjrzeć się jej twarzy. - Tak, tak, wszystko w porządku, dzięki - zmusiła się, aby powstrzymać napływające do oczu by, świadoma, że jeśli teraz się załamie, to nigdy nie zdoła już opanować płaczu. - Na pewno? - gdy przytaknęła, spytał stanowczo: - Zatem wyjaśnij mi, co tu się dzieje? O co tu chodzi? Oszołomiona, zamrugała i uwolniła się z jego uścisku. - Nie dostałeś mojego telegramu? Tam wszystko ci wyjaśniłam. To święto Maudie - uśmiechnęła się niepewnie. - Tak się cieszę, ze dotarłeś na czas. - Nic dałbym rady, gdyby nie to, że zaczęłaś z dwudziestoczterominutowym opóźnieniem. Poszed­ łem do kościoła. Pusto. Rzeczywiście, w całym mieście nie było żywej duszy. Tym razem jej uśmiech był już bardzo naturalny.

- Oczywiście, że nie. Wszyscy są tutaj. - I co tu robią? - zdjął okulary i wtedy poczuła na sobie pełną moc jego ciemnobrązowych oczu. - Dla­ czego pogrzeb odbywa się tu, a nie w kościele? - Ponieważ Maudie tak chciała. Życzyła sobie uroczystości, nie pogrzebu - oznajmiła Callie, jakby to było wystarczającym wytłumaczeniem. - Uroczy... - przerwał i odetchnął głęboko, po­ trząsając głową. - Jedynie ty i Maudie mogłyście wymyślić coś takiego, jak to... - Julianie, tego właśnie pragnęła Maudie. Pozos­ tawiła bardzo szczegółowe instrukcje. - W testamencie? - uniósł sceptycznie brwi. - Nie-Callie pokręciła przecząco głową. A przynaj­ mniej nie wydaje mi się, aby było tam coś takiego. Choć możliwe, że dodała coś bez mojej... — widząc niecierpliwy gest Juliana, pośpieszyła z bardziej precyzyjną odpowiedzią. - Nie wiem, czy napisała o tym w testamencie. Maudie wyraziła takie życzenie po ataku serca, zanim... zanim... - spuściła głowę, a jej głos zniżył się do szeptu. - Zanim umarła. Julian zacisnął usta. Odwrócił się i omiótł spoj­ rzeniem park, Callie dostrzegła na jego twarzy wiele uczuć - ból, smutek... i jakby tęsknotę. Tyle razy zwracała się do niego ze swymi nastoletnimi kłopotami. Teraz, kiedy to jemu potrzebne było wsparcie, nie wiedziała, jak ma pomóc. - Julian? Przeczesał dłonią włosy, odgarniając zmierzwione przez wiatr kosmyki. - Przepraszam, Callie. Nie chciałem na ciebie wrzeszczeć. Dowiedziałem się o Maudie dopiero dziś rano, kiedy dotarł do mnie twój telegram. Niemal oszalałem, nie wiedząc, co się dzieje i nie mogąc się z tobą skontaktować. Dzwoniłem do Willow's End, ale nikt nie podnosił słuchawki. - O Boże - mruknęła zakłopotana Callie. - Valerie

nalegała, żebym została u niej przez ostatnie dwa dni. Próbowałam dodzwonić się do ciebie na początku tygodnia, naprawdę. Ale wyprowadziłeś się spod starego adresu. Całą wieczność zajęło mi dotarcie do ciebie i zawiadomienie o Maudie. - Znowu zapomniałaś, jak się nazywa moja firma, tak? - zażartował łagodnie. - Nieważne. Teraz jestem tutaj i tylko to się liczy - potrząsnął głową. - Nie mogę uwierzyć, że już jej nie ma. Opowiedz mi, co się stało. Callie bezradnie wzruszyła ramionami. - To serce. Zabrali ją prosto do szpitala, ale nic już nie mogli zrobić. Byłbyś z niej dumny. Spisała dla mnie tę listę rzeczy do załatwienia, kiedy... kiedy... - słowa uwięzły jej w gardle. - Ona wiedziała, Julianie. Wiedziała, że umrze. Julian zesztywniał. - Myślałem, że to było nagłe. Nie zdawałem sobie sprawy... - urwał, wyraźnie nie wiedząc, co powiedzieć. - Żałuję, że mnie tam nie było. Przyjechałbym natychmiast, gdybym tylko wiedział. - Wiem - odsunęła się od niego i prędkim gestem otarła wilgotne policzki. - A kiedy wreszcie zorien­ towałam się, że zmieniłeś adres i nie dostałeś mego pierwszego telegramu, było już za późno. Odeszła. - Ach! Prawda. Telegram - sięgnął do kieszeni, wyjął z niej złożony kawałek papieru i podał go Callie. - Masz, zdaje się, na myśli ten dziwaczny bełkot, urągający wszelkiej logice. Skoro ty go podyktowałaś, może potrafisz to przetłumaczyć. - Oczywiście, Julianie - spojrzała na kartkę i prze­ czytała: „Gdzie jesteś? A. M. odeszła. Uczcimy ptk. 3 po poł. Park. Nie czarny". - Zdumiona, wzruszyła ramionami. - Czego tu nie rozumiesz? - Wybierz dowolne zdanie ~ w jego głosie po­ brzmiewało rozbawienie. Odebrał jej telegram i prze- leciał go wzrokiem. „Gdzie jesteś?" wydaje się chyba

dość jasne. I choć nie chciałem w to uwierzyć, podej­ rzewałem również, co oznacza „A. M. odeszła". Przyjmując, że mój domysł co do Maudie był praw­ dziwy, to: „Uczcimy ptk 3 po poł." uderzyło mnie jako sformułowanie raczej niedelikatne... - To okropne, co mówisz - upomniała go Callie. - Też tak uważam. W śmierci Maudie nie znalazłem nic wartego uczczenia. Zobaczymy, gdzie to ja byłem? A, tak. Doszliśmy do „Park. Nie czarny". Muszę przyznać, że ta para zdań ogłupiła mnie zupełnie. „Julian miał rację z tym telegramem—uświadomiła sobie z zakłopotaniem Callie. - Trochę tracił w prze­ kładzie. Kiedy go wysyłałam, sądziłam, że jest zupełnie jasny. Może to sposób, w jaki Julian go odczytał". - Nagły szelest papieru sprawił, że niemal podskoczyła, uświadomiwszy sobie, iż mężczyzna czeka na od­ powiedź. A czekanie nie należało do ulubionych czynności Juliana. - Ojej! - westchnęła. - Chyba faktycznie nie wyraziłam się specjalnie jasno. Widzisz, „Park" oznacza... - Wydaje mi się, że do tego czasu zdołałem już rozszyfrować jego znaczenie. Spróbuj z „Nie czarny" -popędził ją. Zarumieniona, unikała jego spojrzenia. - No, wiesz, „Nie czarny" znaczyło, eee... - Callie odchrząknęła, spuszczając wzrok na najwyższy guzik jego czarnej marynarki. - „Nie czarny" znaczy: Nie wkładaj nic czarnego, bo Maudie życzyła sobie, aby wszyscy ubrali się na kolorowo. - Rozumiem. - Zamiast żałoby po jej śmierci, Maudie chciała, abyśmy uczcili jej życie - starała się wyjaśnić Callie. - Prosiła, żebyśmy spotkali się tu i wspomnieli szczęśliwe chwile, nie te smutne. Dlatego właśnie nie chciała, aby ktokolwiek ubrał się na... - Czarno - dokończył za nią Julian. - Jestem

pewien, że ma to sens - dla wszystkich oprócz mnie. No, dobrze, co dalej? - spojrzał na zgromadzony wokół tłum, zajęty rozmowami i jedzeniem. - Co mamy robić? - Powinniśmy zostać na pikniku. Jesteś głodny? To co mam, wystarczy dla nas obojga, jeśli, oczywiście, masz ochotę - wyczuła jego wahanie i wiedziała, że ma zamiar odmówić. - Oczekują tego od nas, Julianie. Zdaję sobie sprawę, że jestem najprawdopodobniej ostatnią osobą, z którą chciałbyś przebywać.,. - Czemu miałabyś tak myśleć? - Julian zmarszczył brwi. - Rozumiem, że nadal musisz być na mnie wściekły z powodu Gwen, ale... - Gwen? - niemal dostrzegła, jak jego mózg włączył szybszy bieg na dźwięk jej słów. - Sądziłaś, że dalej jestem na ciebie zły? Niby dlaczego? - Ponieważ Gwen... - zaczęła z zażenowaniem Callie. - Wylądowała w jeziorze? - Tak - jej odpowiedź była jedynie nieśmiałym pomrukiem. Na wspomnienie niezwykle eleganckiej przyjaciółki Juliana spadającej z przystani w zimną zieloną głębię, ogarnęły ją wyrzuty sumienia. - To dlatego wszelkimi sposobami unikałaś mnie przez cały ostatni rok? - spytał z niedowierzaniem. - Z powodu tego, co przydarzyło się Gwen? Callie skinęła potakująco głową, czując a przeraże­ niem, jak łzy napływają jej do oczu. Spuściła wzrok i zamrugała kilka razy, aby je powstrzymać. - Byłeś taki wściekły - stwierdziła stłumionym głosem. - Nie mam zresztą żadnych pretensji. Gdyby nie ja, pewnie dziś bylibyście z Gwen małżeństwem. Julian zaśmiał się gardłowo. - Niech Bóg broni! - położył jej dłoń na ramieniu. Jego dotyk był ciepły, kojący. - Przepraszam cię, Callie. Nie miałem pojęcia, że wciąż jeszcze przejmujesz

się tą sprawą. Nigdy nie obwiniałem cię za ten incydent. Co się stało, to się nie odstanie. Uśmiechnęła się niepewnie. Nie znał całej historii, w przeciwnymi razie nie powiedziałby tego, nie byłby tak wyrozumiały, tak miły. A jednak winna mu wyjaśnienie. - Julianie... Przerwał jej, zanim zdążyła powiedzieć coś więcej. - Nie miałem zamiaru przychodzić tu i kom­ plikować ci życia. A szczególnie nie dzisiaj. Z przyjem­ nością zjem coś z tobą. Szczerze mówiąc, umieram z głodu. - Chodźmy. Jeżeli jesteś głodny, to mam akurat coś dla ciebie. Pociągnęła go w stronę cienia, rzucanego przez rozłożysty jawor. Leżał tam rozłożony koc i koszyk z jedzeniem, który przygotowała wcześniej. Uklękła i otworzyła go, odsłaniając plastikowe pojemniki, talerze i sztućce. - Nie żartowałaś, mówiąc, że wystarczy tego dla dwojga - skomentował Julian. - Wieki minęły od czasu, kiedy po raz ostatni byłem na pikniku. - Masz dużo pracy. - Zbyt dużo - rozejrzał się po parku, a lekki uśmiech złagodził linię jego ust. — Różnica między Willow a Chicago jest naprawdę ogromna. - Jak długo ma trwać ta... - uniósł pytająco brew, zataczając krąg trzymanym w ręku ciastkiem - Ta... - Uroczystość. - Właśnie. Jak długo? Callie wzruszyła ramionami. - Dopóki ludzie nie znudzą się i nie pójdą sobie ~ widząc jego zdumioną minę, dodała: - Możesz tu zostać jak długo chcesz, ale ja muszę zaraz wracać do domu, do Brutusa - sięgnęła do koszyka, wyłowiła z niego słoik i odkręciła pokrywkę. - Brutus chciał tu przyjść. Jestem pewna, że kiedy wrócimy do domu.