ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Thompson Colleen - Stłumić żar

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :811.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Thompson Colleen - Stłumić żar.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK T Thompson Colleen
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 128 stron)

COLLEEN THOMPSON STŁUMIĆ ŻAR Strażakom i sanitariuszom, którzy są przy nas w te najgorsze dni, a zwłaszcza załodze Stacji 6 „ C" Houstońskiej Straży Pożarnej

Rozdział 1 ajpierw musisz znaleźć idealną butelkę — Firebug mówił chrapliwym, nieprzyjemnym szeptem. - Za twarda nie rozbije się o podłogę. A jak szkło będzie za cienkie, wybuchnie przy uderzeniu w okno, ochlapiesz się paliwem i usmażysz na amen. N Gość pochylił się nad łóżkiem i spojrzał na beznosą twarz, prawie całą skrytą za grubą warstwą bandaży. Nie musiał przejmować się tym, czy chory zauważy utkwione w nim spojrzenie. Powieki Firebuga również były poparzone, a pielęgniarki dokładnie zabandażowały wszystko, co z nich (i pod nimi) pozostało. Pewnie wyglądało to teraz jak dwa spalone kawałki węgla. Tłumiąc dreszcz, zapytał: — A kiedy już masz tę idealną butelkę, co wlewasz do środka, oprócz benzyny? Firebug spróbował odpowiedzieć, ale syk, który z siebie wydobył, przypominał odgłos piasku nawiewanego na szybę samochodu. - Chcesz wody? - spytał gość. Nie czekając na odpowiedź, wziął kubek ze stolika przy łóżku i przystawił do ust Firebuga. Chciało mu się rzygać, gdy patrzył, jak jego niedawny idol ssie napój przez zagiętą słomkę. Zupełnie jak dziecko przy cycku. Firebug napił się i powiedział: - Chcesz, żeby od razu wybuchło, ale to na nic, jeśli zapali się tylko na moment i zaraz zgaśnie. Najlepiej, kiedy jest lepkie. Wtedy dobrze się trzyma materiału. Ciała też... - pomyślał gość. Dopiero teraz zauważył, w jaki sposób zabandażowane były ręce, i zdał sobie sprawę, że Firebug stracił palce — może nawet wszystkie. - I musisz dodać coś jeszcze - ciągnął poparzony. - Coś, od czego mieszanka będzie przez chwilę wrzała. Tak można spalić nawet czołg. Tak to robili podczas wojny. - Odpuść sobie. Nie występujesz w pieprzonym programie historycznym! — Nie mógł się doczekać, żeby wreszcie wyjść z tego cholernego miejsca. Wszędzie unosiła się woń lekarstw i środków czyszczących, a wszystko to mieszało się z niedającym się stłumić smrodem ekskrementów. - Daj mi tylko ten przepis. - Muszę znać szczegóły. Wszy...stkie. - Głos Firebuga załamał się jak fala. - Żebym poczuł, że jeszcze żyję. Powiedz mi, co chcesz zrobić, to ci pomogę. Jak nie... - Jeśli mi nie powiesz, to... - To co? Co mi zrobisz? Zabijesz mnie? Śmiało! Nawet bym się ucieszył. Rany boskie, po prostu opowiedz mi, jak chcesz tego użyć. Daj mi jeszcze raz usłyszeć głos płomieni. Daj mi poczuć dym. Możesz mi zaufać. Wiesz, że nie pisnę nawet słówka i powiem ci, jak zrobić najlepszy koktajl Mołotowa, jaki kiedykolwiek widziało to miasto, a może nawet cały pieprzony Teksas. Gość skinął głową, zapominając na chwilę, że Firebug jest ślepy. - No dobra. - Podszedł do zamkniętych drzwi i zablokował je krzesłem. - Powiem ci tyle, ile mogę, i przysięgam, że potem wrócę tu i opowiem ci wszystko ze szczegółami. Usłyszał, jak oddech Firebuga przyspiesza. Nie zdziwiłby się, gdyby mu stanął. Zakładając, że po tym małym wypadku miał jeszcze coś, co mogłoby stanąć. Odsunął od siebie tę myśl. - Chcę spalić mieszkanie pewnego faceta. A potem załatwię jego samego. Jest lekarzem, kapujesz? Chyba pnę się w górę, w wyższe sfery... Pięcioletni Jaime Perez protestował z całych sił, gdy doktor Jack Montoya próbował zrobić mu zastrzyk. Darł się tak głośno, że lekarzowi dzwoniło w uszach, kiedy z obolałą golenią wykuśtykał z gabinetu. Jack z ulgą zamknął drzwi, zostawiając za sobą wrzaski chłopca. Błogosławił w duchu biedną matkę, usiłującą pocieszyć dzieciaka naklejkami, które jej dał. Idąc do następnego pacjenta, minął recepcję i zajrzał do poczekalni. Grupka drobnych ciemnowłosych dzieciaków darła na strzępy stare magazyny, a kobiety, sprawiające wrażenie wykończonych, udawały, że tego nie widzą. Starsi mężczyźni chrząkali w złożone chustki do nosa, a kobieta w zaawansowanej ciąży wymiotowała właśnie do kosza na śmieci. Telewizor wiszący pod pokrytym plamami sufitem ryczał na cały regulator, zwiększając tylko ogólny rozgardiasz. Leciał jakiś teleturniej po hiszpańsku, którego zresztą i tak nikt nie oglądał.

Do wpół do piątej tłum nie przerzedził się ani trochę mimo przenikliwie zimnego październikowego deszczu, który dzwonił o szyby. Jack przeklinał w myślach swojego kolegę po fachu. Wczoraj zrezygnował z pracy, po tym, jak ktoś groził mu nożem na szpitalnym parkingu, kiedy wyszedł na lunch. Jack wiedział, że powinien mieć dla niego więcej współczucia, ale biorąc pod uwagę marną pensję i bliskie sąsiedztwo zrujnowanych starych domów, pozabijanych deskami taquerías i podejrzanych spelunek, mogło upłynąć parę miesięcy, zanim przyjdzie ktoś na jego miejsce. Oczywiście o ile zarząd szpitala nie postanowił zlikwidować tego etatu w ramach ostatnich cięć budżetowych. Idąc do pokoju przyjęć, złapał pospiesznie kartę kolejnego pacjenta. Nim zdążył ją przeczytać, zatrzymała go nowa pielęgniarka, Carlota Sánchez. — Panie doktorze, dzwoni pan Winter, Darren Winter. — Piwne oczy Carloty zrobiły się wielkie, a dłoń zakrywająca słuchawkę lekko drżała. Dwudziestodwuletnia dziewczyna, prosto po szkole pielęgniarskiej, od paru tygodni posyłała Jackowi zalotne uśmiechy. Nie pracowała jeszcze wystarczająco długo w tym zawodzie, aby nabrać powszechnego wśród pielęgniarek przekonania, że faceci lekarze to świnie. Ale dziś Carlota była wyraźnie wytrącona z równowagi całym tym medialnym zamieszaniem, które skupiło się na osobie Jacka. - Reporterzy wydzwaniają cały dzień, a on jest teraz na antenie, na żywo. Porozmawia pan z nim? Jack zastanawiał się, czy podejść do telefonu. Może powinien powiedzieć temu nadętemu palantowi z radia Houston, gdzie ma sobie wsadzić swoje domniemane zarzuty. Albo jeszcze lepiej - opowiedzieć jego słuchaczom przerażającą historię, jak to jest patrzeć na dziecko umierające na chorobę, którą można wyleczyć. Niech dowiedzą się ze wszystkimi szczegółami o bólu i cierpieniu rodziców. A potem zapyta ich, jak powiedzieć następnemu dzieciakowi: „Przykro mi, ale nie mogę ci pomóc, bo to niezgodne z prawem. Twoja rodzina przyjechała tu z Meksyku nielegalnie". Posłuchałby z przyjemnością, jak człowiek, którego reporterzy nazywali kolejnym Schwarzeneggerem, puszcza coś takiego na antenie swoim przyszłym wyborcom. Pewnie nie zmniejszyłoby to wcale poparcia dla Wintera. Jego słuchacze robili, co mogli, żeby pomóc mu wygrać wybory na burmistrza w przyszłym miesiącu, i intensywnie udzielali się w bardzo nagłośnionej, choć nieoficjalnej kampanii wyborczej. Ale miło byłoby sprawić, żeby ten pompatyczny dupek wił się ze strachu choć przez chwilę. - Lepiej nie — odpowiedział Carlocie. Winter zaczął już nagłaśniać sprawę sfałszowanych kartotek medycznych, o których ktoś mu doniósł, i Jack wiedział, że w grę wchodzi jego praca. Co gorsza, wyglądało na to, że zarząd może wykorzystać cały incydent jako pretekst do zamknięcia tego chronicznie niedofinansowanego szpitala, zostawiając na lodzie dzieciaki, którym on starał się pomóc. Nie mógł dać upustu swej frustracji, zdecydował się więc na mądrzejsze rozwiązanie - przyjęcie następnego pacjenta. Kiedy jednak zamknął za sobą drzwi gabinetu i spojrzał na siedzącą na kozetce blondynkę o jasnej cerze, zrozumiał, że wpadł w pułapkę: dziennikarka. - Jeśli przysłał panią Darren Winter albo któraś z gazet, to niech się pani wynosi z mojego gabinetu — oznajmił, modląc się w duchu, żeby papiery w jej ręce nie okazały się kopiami dodatkowej kartoteki, której, miał nadzieję, nie odkryto. W niebieskich oczach kobiety błysnęło rozbawienie. Założyła nogę na nogę. — No, no, Montoya - powiedziała, tłumiąc suchy kaszel. - Jestem zaskoczona, że z twoim błyskotliwym podejściem do pacjenta nie pracujesz jeszcze w jakiejś drogiej prywatnej klinice. Jej piękną twarz rozjaśnił uśmiech. Wyglądała jak modelka, ale jakoś nie mógł jej sobie wyobrazić na wybiegu, prezentującej najnowszą kolekcję. Miała na sobie dżinsy i sprany T-shirt wystający spod rozpiętej, znoszonej skórzanej kurtki. Sznurowane buty też nie wyglądały na nowe. Na pewno nie mieszkała w tej okolicy — nie z tą krótką, lecz kobiecą fryzurką i trzema maleńkimi srebrnymi kolczykami w uszach. Mimo to było w niej coś znajomego, coś, co przypominało mu... Spojrzał w jej kartę - zazwyczaj robił to przed wejściem do gabinetu - i przeczytał wypisane u góry nazwisko: - Reagan Hurley. - Uśmiechnął się, gdy napłynęły wspomnienia. Nie widział jej dwadzieścia lat, odkąd razem z matką wyprowadziła się z miasta. - Byłem pewien, że wyszłaś za jakiegoś nadzianego księgowego z przedmieścia i mieszkacie sobie z dwójką czy trójką blond dzieciaków i miłym pieskiem kręcącym się po podwórzu. Roześmiała się.

— Z psem akurat trafiłeś, ale mylisz się co do całej reszty. Łącznie z tą częścią, w której jestem reporterką albo jakimś szpiegiem. Co się dzieje? Jack pokręcił głową. — Przepraszam. Takie małe nieporozumienie. Od tygodnia nie dają mi spokoju. I będę się z tego tłumaczyć w poniedziałek rano, dokończył w myślach. Odsunął od siebie obawy dręczące go od czasu rozmowy przez telefon, którą kilka dni temu odbył ze swoim przełożonym. - Daj spokój - powiedziała i rozkaszlała się na dobre. Jack wychwycił w tym kaszlu zdławiony dźwięk, który mu się nie spodobał. Ale zanim zdążył zadać pytanie, wręczyła mu papiery, które trzymała w ręce. - Tak naprawdę to przyszłam po to, żeby ktoś mi podpisał zwolnienie chorobowe. Formalność, ale trzeba tego dopilnować. Poczuł ulgę. Może pracownik kliniki, od którego pochodził przeciek, znalazł tylko tę jedną rozbieżność i nic więcej nie wyjdzie na jaw. A może dzisiejsza lawina telefonów od reporterów oznaczała, że ktoś znalazł już całą resztę. Choć strach ściskał mu żołądek, przeczytał uważnie formularz Reagan. W rubryce Pracodawca zobaczył wpis: Miasto Houston. — Nie masz stałego lekarza?Twoje ubezpieczenie na pewno nie pokryje wizyty w tej kii... — O to się nie martw - przerwała mu. — Zapłacę gotówką. W jego głowie rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Poczuł złość na myśl o tych wszystkich pacjentach - prawdziwych pacjentach — którzy czekali na zewnątrz, gdy on i jedna młoda pielęgniarka na stażu męczyli się, próbując przebrnąć przez to niekończące się popołudnie. — No dobrze, powiedz mi, co ci dolega - ponaglił, bo doskonale wiedział, co za chwilę usłyszy. Ból pleców, zszarpane nerwy i prośba o środki uspokajające. Spotykał się z tym aż za często, ale tym razem, z przyczyn, których nie potrafił sobie wytłumaczyć, poczuł się zawiedziony. Reagan pokręciła głową. — Cholera Jack! Nie przyjechałam tutaj, żeby wydusić z ciebie receptę. Nie jestem jakąś pieprzoną ćpunką! Jej wybuch przywołał jasne jak błyskawica wspomnienie pewnego dnia sprzed wielu lat, kiedy nad rozlewiskiem rzeki dziewczynka z warkoczykami walnęła kamieniem między oczy najwredniejszego chłopaka w okolicy. Paulo Rodriguez i jego popieprzeni bracia mogli ją wtedy zabić... I może doszłoby do tego, gdyby nie interwencja Jacka. Mimo to ośmioletnia Reagan nawet na sekundę nie dała za wygraną. Czy tak jak on wciąż nosi w sobie to straszne wspomnienie? Jack nie wiedział, ale zrozumiał, że jakaś część natury Reagan nie zmieniła się, niezależnie od jej obecnych problemów. — Więc czemu wzięłaś wolne? — zapytał, wyciągając stetoskop z kieszeni fartucha. - Z powodu tego kaszlu? Wzruszyła ramionami. — Nie, to tylko przeziębienie. Często je łapię, albo alergie czy coś w tym rodzaju, zwłaszcza w takie dni jak dzisiaj. Odesłali mnie do domu, bo nawdychałam się trochę dymu. Mimo głośnej, choć nieskutecznej pracy instalacji grzewczej, Jack wychwycił świszczący dźwięk w jej oddechu. Przejrzał najważniejsze wyniki zapisane przez pielęgniarkę - wszystkie w normie - po czym rzucił okiem na formularz Reagan. Pierwszy wypełniony po angielsku, jaki dzisiaj widział. — Pracujesz w straży pożarnej — zauważył. - Tak jak twój ojciec. Kiwnęła głową z wyraźną dumą. Jej twarz nabrała ciepłego wyrazu. Jackowi zaparło na chwilę dech w piersiach. Pewnie nie ma pojęcia, jak działa na mężczyzn. Nawet na takich, którzy cholernie się starali zachować profesjonalne podejście. — Nie było łatwo - powiedziała. - Najpierw szkoła pożarnicza, potem przez trzy lata jeździłam w karetce pogotowia jako technik pomocy doraźnej. W końcu jednak przydzielili mnie do wozu strażackiego, tak jak tatę. Jedyna praca, na której mi naprawdę zależało. Nie miał co do tego cienia wątpliwości. Po śmierci ojca Reagan cały wydział straży pożarnej stanął murem za Hurleyami. Jack zastanawiał się przez chwilę, czyjego życie potoczyłoby się inaczej, gdyby jego rodzinę też ktoś tak wspierał po tym, jak zamordowano jego ojca na spalonym słońcem pustkowiu w południowym Teksasie. Odsunął od siebie nieprzyjemne myśli i powiedział: — Osłucham płuca.

— Naprawdę nie ma potrzeby... — urwała, widząc jego zmarszczone brwi. Zdjęła kurtkę i uniosła koszulkę, by ułatwić mu zadanie. Była smukła i harmonijnie zbudowana. Piękna, pomyślał, ale natychmiast zdał sobie sprawę, że to nieprofesjonalna ocena. Wysportowana, poprawił się w myślach. Wygląda zdrowo. Jednak, tak jak podejrzewał, odgłosy w jej oskrzelach świadczyły o czymś innym. Teraz był już pewien, że usłyszała o nim w radiu i pewnie uznała, że z nim pójdzie jej łatwiej. Z grymasem niezadowolenia schował stetoskop. — U ilu lekarzy byłaś, zanim usłyszałaś o mnie? — Nie rozumiem, o co ci chodzi - odparła. Utkwił w niej wzrok, próbując zbić ją z tropu, ale wytrzymała jego spojrzenie. Powinien był wiedzieć, że tak będzie. — Jak już mówiłam, ciągle łapię przeziębienia — dodała, opuszczając koszulkę. — Kiedy więc natknęłam się na twoje nazwisko w książce telefonicznej, pomyślałam, że dam ci trochę zarobić. Nie zabrzmiało to przekonująco. - Czy zdarza ci się budzić w nocy, bo masz trudności z oddychaniem? — spytał. Znów założyła nogę na nogę. - Możesz sobie darować te pytania. I tak na wszystkie odpowiem: nie. - Powinnaś sobie zrobić spirometrię - powiedział Jack. - Choć przypuszczam, że robili ci ją co najmniej parę razy, zanim się tu zjawiłaś. Wstała z kozetki. - O co ty mnie właściwie oskarżasz? — zapytała. - O marnowanie mojego czasu - odpalił. - Spędziłam dwie godziny, marznąc w twojej poczekalni, więc nie mów mi o marnowaniu czasu. - Zdiagnozowano u ciebie astmę, prawda? — naciskał dalej. — I kiedy dowiedziałaś się, że mam kłopoty, pomyślałaś, że ci pomogę. Bo potrzebny ci ktoś, kto okaże zrozumienie i nie będzie zadawał zbyt wielu pytań. - Co za brednie... Ale Jack jeszcze nie skończył. - Z twoimi płucami jest na tyle kiepsko, że zagraża to twojej pracy. Ale nie chcesz usłyszeć, że jako strażak jesteś skończona, więc próbujesz kupić sobie lekarza, który powie coś innego. Dostrzegł grymas bólu, który przemknął przez twarz Reagan, zanim jej rysy stężały z wściekłości. - Całkowicie mylisz się co do mnie. Kolejny raz. Nie miał pojęcia, o co jej chodzi, i nie zamierzał o to pytać. - Więc zrób sobie to badanie. Ale będę musiał cię skierować do szpitala rejonowego. Tu wszystko zeszło na psy od czasu, gdy wyjechałaś. W zeszłym tygodniu mieliśmy włamanie. Ktoś zaopiekował się naszym spirometrem. - Dosyć się naczekałam jak na jeden dzień, a twoje podejście do pacjenta bardzo mi się nie podoba. - Wyciągnęła rękę. — Możesz oddać mi formularz? Spojrzał prosto w jej niebieskie, pociemniałe z gniewu oczy. Próbował, ignorując swoje zranione uczucia, zobaczyć stojącą przed nim pacjentkę, kobietę, której przyjdzie zmagać się ze swoim strachem i z chorobą. - Są specjaliści, którzy mogliby ci pomóc — rzekł łagodniejszym tonem. — Dam ci skierowanie do jednego z najlepszych pulmonologów w mieś... Złapała kurtkę i skierowała się do drzwi. - Zawsze za szybko osądzałeś ludzi, Montoya, a przynajmniej tych, którzy zaznaczają niewłaściwą rubrykę w formularzu spisu ludności. Chwilę trwało, nim zrozumiał, że ta kobieta oskarża — jego! - o uprzedzenia rasowe. Słyszał już podobne zarzuty od czarnych narkomanów, którzy chcieli zdobyć kolejną działkę, a nawet od Latynosów, którzy mówili mu, że jest za mało meksykański. Ale, gdy usłyszał to z ust Reagan Hurley, odebrało mu mowę. Teraz był pewien, że dokładnie pamiętała ten dzień nad rozlewiskiem. Ze wszystkimi szczegółami - także tymi, o których tak bardzo chciał zapomnieć. Zanim zdołał się pozbierać, wyszła z gabinetu. Oglądając się przez ramię, rzuciła jeszcze: - Zatrzymaj sobie ten cholerny formularz. Mam inne.

- Założę się, że masz, i to całą stertę - zdołał wreszcie wykrztusić, ale powiedział to do jej pleców. Ledwo Reagan wyszła na zimny deszcz, dopadł ją kolejny atak kaszlu. Katem oka dostrzegła zbliżającą się stalową osłonę chłodnicy wielkiego zielonego sedana. - Cholera! - krzyknęła, uskakując z drogi i chowając się za zderzakiem swojego starego trans arna. - Uważaj, jak jedziesz, dupku! Samochód z wgniecioną karoserią z piskiem opon zniknął za rogiem. Tylko przez chwilę widziała siedzącego za kierownicą faceta w czarnej, głęboko naciągniętej wełnianej czapce. Roztrzęsiona wdrapała się do trans arna, otarła twarz z deszczu i próbowała zapalić silnik. Chciała szybko ruszyć z miejsca, żeby dogonić tego kretyna i spisać jego numery, ale stary samochód jak zwykle odmówił współpracy. Gasł trzy razy, nim wreszcie udało jej się wyjechać z parkingu. Odpuść sobie, pomyślała.To niewarte zachodu. Nie ma sensu go gonić. Gliniarze i tak nie przejęliby się jej zgłoszeniem, bo kierowca nikogo nie potrącił. Poza tym nie miała ochoty spędzać reszty dnia na wypełnianiu raportu, który niczego by nie zmienił. - Czas znaleźć innego lekarza - westchnęła. Jej głos drżał, tak jakby rzucała wypowiadane słowa w obracający się wentylator. Zaparkowała na pustym placu przed od dawna nieczynną stacją benzynową. Rozejrzała się, aby się upewnić, że nikt jej nie widzi, i wyjęła z kieszeni inhalator. Wzięła potrójną dawkę leku, by unormować oddech, chociaż jeszcze dziś rano wmawiała sobie, że w ogóle go nie potrzebuje. Czekając, aż słoń zejdzie z jej klatki piersiowej, przypomniała sobie kapitana Rozinskiego - dla którego pracował jej ojciec - i jego słowa: - Znam cię już od wielu lat, Reagan, patrzyłem, jak dorastałaś. Mówię ci to jako przyjaciel, a nie twój kapitan: przestań walczyć o pracę, której nie możesz wykonywać. Zapiekło ją pod powiekami i przełknęła grudę bólu. - Ma rację - mruknęła pod nosem, ale słowa przebrzmiały, stając się nieistotne wobec obrazów przebiegających jej przez głowę. Widziała siebie, jak wdrapuje się na wóz strażacki, podczas gdy światła już błyskały, a syrena wyła coraz głośniej. Słyszała ryk płomieni nad głową, kiedy buchnął ogień. Szybowała jak na haju, walcząc z morzem płomieni i dławiąc śmiercionośne pomarańczowe fale. To było znacznie potężniejsze niż samo uzależnienie od adrenaliny. Ten przypływ ulgi i radości, gdy staruszka wyciągnięta przez nią z dymu zakaszlała i zaczęła oddychać. Poczucie, że należy do tego miejsca, gdy szła na swoją zmianę i przekraczała progi stacji. I wreszcie poczucie łączności z ojcem, który pracował tu przed nią i przeżywał podobne emocje. Wiedziała, że jeśli zerwie to ogniwo, będzie tak, jakby jeszcze raz go straciła. Zacisnęła palce na kierownicy.To nie może być koniec, pomyślała. Niemożliwe, że nie będę mogła tego robić. A tak się stanie, jeśli teraz się poddam, dumaczyła sobie, wertując listę lekarzy, którą wcześniej zostawiła na siedzeniu. Pół minuty później znalazła adres gabinetu położonego niedaleko następnego zjazdu z autostrady. Warto spróbować, uznała. Jednak szybkie spojrzenie na zegarek uświadomiło jej, że jest już siedemnasta sześć.W piątek o tej porze nie ma szans znaleźć lekarza, który jeszcze przyjmuje. Użalanie się nad sobą przeszło w gniew. Gniew na lekarzy z ich godzinami przyjęć, jakby pracowali w banku, i z ukradkowymi spojrzeniami na drogie zegarki, gdy stawiali swoje diagnozy, rujnujące życie pacjentów. Gniew na Jacka Montoyę; spodziewała się po nim więcej wrażliwości, ale okazał się taki sam jak oni wszyscy, chociaż nosił tani elektroniczny zegarek. Ale najbardziej wściekła była na siebie samą. Na to, że pozwala, by własna słabość okradła ją z przyszłości i zerwała ostatni związek z pracą, która była dla niej wszystkim. Spodem rękawa skórzanej kurtki otarła tę jedną łzę, która ją zdradziła. Czując się pokonana, postanowiła pojechać do domu, przynajmniej na razie. Silnik znowu zgasł jakby wyczuwając, że można ten dzień jeszcze bardziej popsuć. Zaklęła na myśl o ponownej wizycie w warsztacie, gdzie mechanik pewnie znów będzie żartował, że swoją niebieską bestią — jak nazywał jej samochód - funduje naukę trójce jego dzieci. Już kilka razy radził, żeby skróciła cierpienia starego pontiaca, a właściwie swoje własne. Miała jednak ten samochód od liceum, a przywiązywała się do swoich rzeczy. Poza tym nie miała pieniędzy na nowy wóz, bo każdy grosz przeznaczała na spłatę domu w okolicy Houston Heights, nieopodal miejsca, w którym kiedyś mieszkali jej dziadkowie. Na myśl o stanie swojego konta walnęła w deskę rozdzielczą

tak mocno, że włączyły się wycieraczki i zaczęło grać radio. Jedyna stacja, którą odbierało, nadawała właśnie audycję Darrena Wintera. Choć powinna była przewidzieć, że nie poprawi jej to nastroju, bo Winter co kilka sekund mówił coś naprawdę wkurzającego, podgłośniła radio, zagłuszane przez dźwięki dmuchawy nawiewającej zimne powietrze na zaparowaną przednią szybę. — Jeśli chcemy, żeby nasze granice coś znaczyły i żeby nie podupadła nasza gospodarka — autorytatywny męski głos podżegał słuchaczy we wszystkich największych miastach kraju - to musimy zapobiec napływowi nielegalnych imigrantów, szukających u nas łatwych pieniędzy. Nie dawajmy im dostępu do zatrudnienia. Żadnej edukacji dla ich dzieci. I na Boga, żadnej darmowej opieki zdrowotnej, gdy przychodzą, skarżąc się na katar. Przetarła wciąż zaparowaną przednią szybę, żałując, że nie może przepuścić żarliwości Wintera przez swoją dmuchawę. Nie był wprawdzie oficjalnym kandydatem — komentatorzy polityczni nie mogli zachowywać swoich posad, startując jednocześnie w wyborach - ale Reagan przerażała sama myśl, że jego słuchacze mogą sprawić, że to on zostanie wybrany na burmistrza. Modliła się tylko o to, żeby Winter, kiedy przejmie już kontrolę nad wielomiliardowym budżetem miasta, nie zrobił czegoś głupiego z funduszami straży pożarnej. - Tak jak z tym doktorem Jackiem Montoyą, o którym wam opowiadałem - podjął, gdy Reagan właśnie chciała wyłączyć radio.- A może powinienem powiedzieć Joaquinem Montoyą, synem człowieka, który utopił się, gdy nielegalnie próbował przekroczyć Rio Grandę. Nie ma potrzeby zgadywać, w którą stronę skierowane są sympatie tego doktorka. - Nie mieszaj do tego jego ojca, ty dupku - warknęła Reagan. — Albo przynajmniej trzymaj się faktów. Antonio Montoyą został zamordowany przez kojotów w drodze do swojej owdowiałej matki w Meksyku. Przez wiele lat Reagan wyobrażała sobie człowieka rozszarpywanego przez stado zwierząt, ale gdy podrosła, dowiedziała się, że kojotami nazywano ludzi, którzy szmuglowali nielegalnych emigrantów przez granicę. Te wredne sukinsyny często wyprowadzały swoich klientów na pustynię. Tam zabijali ich dla pieniędzy i wartościowych rzeczy, które mieli przy sobie. - Faktem jest - mówił dalej Winter, a jego wściekłość narastała z każdym słowem — że doktorowi Montoi z kliniki w East Endzie nie dano przywileju decydowania o polityce, ani tym bardziej ignorowania prawa stanowego. Nie, skoro pracuje dla nas, ludzi płacących podatki. Reagan słyszała już to wszystko wcześniej, łącznie z oskarżeniem, że Jack sfałszował dokumentację, by móc legalnie leczyć dziecko rodziców bez prawa do pracy i pobytu w kraju. Dziecko chore na astmę, tak jak ona. Nie żeby przez to miał choć trochę więcej współczucia dla Reagan. Nic z tych rzeczy. Był cholernie opryskliwy. A pomyśleć, że zapamiętała go jako miłego chłopaka. Takiego, który potrafił sprawić, że czuła przy nim, jak coś łaskocze ją w brzuchu, a do głowy przychodziły jej różne głupstwa. Najwyraźniej nie potrzeba własnej audycji radiowej ani ambicji politycznych, żeby zrobić z kogoś dupka; przystojna twarz i tytuł przed nazwiskiem mogły wywołać ten sam efekt. Głos Wintera narastał, tak jakby jego oburzenie zwiększało moc głośników w samochodzie. - Myślę, że najwyższy czas, żeby do tego liberała z krwawiącym sercem dotarła wiadomość. Ponieważ mnie nie odpowie, chciałbym, abyście włączyli się do akcji, drodzy Wojownicy Wintera. Nie sugeruję oczywiście nikomu, co ma robić, ale jeśli kilku zatroskanych obywateli zechciałoby, powiedzmy, odwiedzić stronę www-kropka-Ameryka-dla- Amerykanów-kropka-com, mogliby znaleźć tam dane kontaktowe pewnego lekarza, który został, że tak powiem, 'nakryty przez wspaniałego webmastera Ernesta Ran-kina. Wielu z was zna go z częstych gościnnych występów w tej audycji. Warto przypomnieć doktorowi Montoi, że pracuje dla was, podatników, a nie dla jakiegoś José, który umie przepłynąć rzekę. Czemu by mu nie przesłać osobistej wiadomości, że patrzymy mu na ręce? Powtarzam adres strony internetowej... — Co ten dupek sugeruje...? — Reagan głośno wciągnęła powietrze, a potem zaniosła się kaszlem tak silnym, że aż oczy zaszły jej łzami.

Gdy atak kaszlu minął, z głośników rozległ się tandetny sygnał, który zapowiadał, że Darren Winter właśnie wraca na antenę po przerwie na reklamy. Walnęła w deskę rozdzielczą, aby wyłączyć radio, i dodała gazu. W domu czeka na nią ciepła i sucha kuchnia, a w ogródku ziołowym na parapecie znajduje się dość bazylii i oregano, by upichcić wystrzałowy sos do spaghetti. Chociaż od śniadania nie jadła nic oprócz batona energetycznego, który smakował jak kreda, na myśl o gotowaniu i, co gorsza, o jedzeniu, zrobiło jej się niedobrze. Próbowała przekonać samą siebie, że mogło być gorzej. Jej przyjaciel, kadet Beau La Rouche był w pracy, nie będzie więc przynajmniej musiała słuchać jego przechwałek jaki to jest świetny w paintballu, czy wspomnień o ludziach z liceum, do którego oboje chodzili przed laty. A w poniedziałek będzie miała do wyboru kilkuset innych lekarzy, których będzie mogła poprosić o podpis. No i - w przeciwieństwie do Jacka Montoi - nie jechała do domu, w którym będzie czekać automatyczna sekretarka dostająca zwarcia od natłoku wiadomości od Wojowników Wintera. Ledwo wpadła do domu, zadzwonił telefon. Głos po drugiej stronie rozwiał wszelkie zadowolenie, jakie udało jej się do tej pory z siebie wykrzesać. - Hurley, miałem nadzieję, że cię złapię. - Kapitan Joe Rozinski mówił sztywnym, oficjalnym tonem, który przybrał, kiedy przeniosła się na jego stację. O ile to w ogóle możliwe, wydawał się jej teraz nawet bardziej zdystansowany niż kiedykolwiek. Oganiając się od charta, Franka Lee, merdającego zawzięcie ogonem i próbującego polizać ją po twarzy, Reagan nie po raz pierwszy zapragnęła, żeby Rozinski znów był jej starym, dobrym kapitanem, który zawsze pamiętał o niej w Boże Narodzenie i w jej urodziny, a od tego strasznego dnia, gdy widział, jak umiera jej tata, zastąpił jej ojca. Ale te czasy minęły na zawsze - i chodziło tu o coś więcej niż obawę, że reszta załogi mogłaby go oskarżyć, że ją faworyzuje. - Musiałam kupić parę rzeczy do jedzenia - powiedziała. Strażak na zwolnieniu chorobowym musiał dzwonić do kapitana i prosić o pozwolenie na wyjście z domu. Często słyszała, jak Rozinski narzekał, że ma ważniejsze rzeczy do roboty niż pilnowanie chorych podwładnych. Obawiała się jednak, że ze względu na ich ostatnie nieporozumienie tym razem dobierze jej się do skóry. - Więc jeździłaś po lekarzach i polowałaś na podpis? - Eee... nie. Już to załatwiłam — skłamała, mając nadzieję, że do czwartku, kiedy jej załoga wróci na następną dwudziestoczterogodzinną zmianę, zdoła się z tym uporać. - Naprawdę? To chyba nie będziesz miała nic przeciwko temu, żeby wpaść z tym podpisem na stację dziś wieczorem? Reagan rozpaczliwie szukała właściwej wymówki. - Nie miałabym - odparła - ale musiałam odstawić wóz do warsztatu, a formularz zostawiłam w samochodzie. I nie mam nikogo, kto mógłby mnie podrzucić. - To jak ci się udało zrobić zakupy? Doskonale wiedział, że kłamała. Pozostawało tylko pytanie, które z nich pierwsze sobie odpuści. - Peaches zabrała mnie z warsztatu - wyjaśniła Reagan, mając nadzieję, że wzmianka o jej sąsiadce przekona Rozinskiego, by zostawił ten temat. Choć kapitan był świadkiem wielu tragicznych wypadków i makabrycznych śmierci w ciągu trzydziestu dwóch lat, które spędził w wydziale straży, na widok Peaches odbierało mu mowę. Reagan wiedziała, że powinna była ostrzec chłopaków ze swojej zmiany, że mimo krągłości hamujących ruch uliczny, utapirowanej fryzury w kolorze rudoblond i światowej klasy talentu do flirtowania Peaches urodziła się w Amarillo jako James Paul Tarleton. Ale kilka dni przed tym, nim Peaches zatrzymała się przy ich remizie, koledzy zrobili Reagan świetny kawał: w zimną lutową noc otoczyli jej trans arna warstwą lodu. Udało im się tego dokonać dzięki wielokrotnemu wymykaniu się na zewnątrz i oblewaniu samochodu wężem strażackim. Nieźle się uśmiali z tego numeru. Jednak patrzenie, jak robili z siebie idiotów przy Peaches, było warte każdej minuty, którą Reagan spędziła, krusząc i topiąc lód, aby dostać się do auta. Nawet teraz wyszczerzyła zęby na wspomnienie ich przerażonych twarzy, kiedy poznali prawdę o Peaches. - Jeśli chcesz — dodała - dam ci numer Peaches. Bardzo się ucieszy, mogąc to potwierdzić. O ile jest w domu. Rozinski milczał chwilę, zastanawiając się, czy warto podjąć ryzyko, że koledzy będą się z niego nabijać, gdyby wydało się, że poprosił o numer oryginalnej sąsiadki Reagan.

- W poniedziałek mam dodatkowy dyżur - warknął wreszcie, nawiązując do nadprogramowej zmiany, którą każdy strażak odpracowywał co trzy i pół tygodnia. Spotkajmy się na stacji o szóstej trzydzieści. I żadnych wymówek. Jeśli nie przyjdziesz, uznam, że jesteś już w biurze przeniesień i składasz wniosek o pracę w karetce. Domagał się, żeby wróciła na dawną stację, gdzie spędziłaby najlepsze lata, wożąc na izbę przyjęć ludzi z bólem głowy, katarem, różnych świrów i pacjentów bez ubezpieczenia. Męczył ją o to od wielu miesięcy, odkąd stało się jasne, że jej „przeziębienia" są czymś znacznie poważniejszym. A w ubiegłym tygodniu, gdy rozkaszlała się tak bardzo, że nie była w sta- nie wspiąć się po schodach w wypełnionej dymem klatce schodowej, w końcu nie wytrzymał i wydarł się na nią: - Idź do domu, Hurley! I wróć dopiero, gdy będziesz w stanie wykonywać tę pracę, albo, do cholery, nie wracaj! Reagan rzuciła się na niego jak ranione zwierzę. - Przyszłam do tego wydziału, żeby gasić pożary! Jak mój ojciec! Czekałam na to całe lata! I nie dam się spławić! Sięgnął po najbardziej okrutny argument, jaki mogła sobie wyobrazić. - Twój ojciec nigdy nie próbowałby utrzymać się za wszelką cenę. I nie szanowałby twego uporu. Nie ciągniesz w dół tylko siebie. Ciągniesz całą załogę! Musisz z tym skończyć Reagan, dla własnego dobra. Musisz zrozumieć, że to koniec. W takim stanie jak teraz jesteś dla nas bezużyteczna. Chciała krzyczeć, że jeszcze mu pokaże, kto może wykonywać tę pracę. Kto od samego początku był znany z tego, że równie dobrze jak mężczyźni walił siekierą mimo szczupłej postury i metra siedemdziesięciu wzrostu. Kto bez wahania wchodził do płonących budynków? I kto reprezentował stację w bokserskiej drużynie kobiet podczas corocznego meczu z gliniarzami przez ostatnie dwa lata? Nie była skończona! I jeszcze długo nie będzie! - Jeśli odmówisz przeniesienia się, zamierzam cię zgłosić jako niezdolną do służby - oświadczył Rozinski. - Oboje wiemy, że wtedy stracisz tę pracę. Nim zdążyła zaprotestować, usłyszała, że na stacji włączył się alarm. - To dla nas — rzucił do słuchawki Rozinski. — Muszę lecieć. Rozłączył się i zostawił ją wyobrażającą sobie załogę — jej załogę — pędzącą po sprzęt, wspinającą się na wóz i odjeżdżającą, by wykonać tę robotę bez niej. Czy brakowałoby im jej, gdyby odeszła? A może już zapełnili tę lukę kimś zdrowym i silnym? Gdy odłożyła słuchawkę, Frank Lee podbiegł do szafki, w której trzymała jego smycz, i szczeknął, dając jej do zrozumienia, że ma już dość czekania. Aż się wzdrygnęła na myśl o tym, że ma znów wyjść na dwór przy takiej pogodzie, ale zareagowała automatycznie. Złapała starą czapkę bejsbolową z logo Astros, założyła psu smycz i wyprowadziła go na wieczorny spacer. Mimo że przed chwilą użyła inhalatora, czuła, jak przy zetknięciu z zimnym wilgotnym powietrzem jej cholerne płuca przenika szarpiący ból. Walcząc z kolejnym atakiem astmy, myślała o swojej bitwie z Rozinskim, o swojej chorobie, o wszystkich tych lekarzach i o tym, że w poniedziałek o szóstej trzydzieści cały ten cholerny bałagan wreszcie się skończy. Teraz mogła się ugiąć albo nie poddać bez walki. Ale Reagan Hurley szukała jakiejś trzeciej opcji. Czegoś, co pozwoli jej przejść przez tę burzę ognia i pomoże stłumić żar.

Rozdział 2 o wyjściu Reagan Jack uświadomił sobie, że poszła szukać szarlatana - a było ich pod dostatkiem - który podpisałby jej to cholerne zwolnienie. Dlaczego więc dwie godziny później wciąż miał przed oczyma jej twarz?PTrzęsąc się z zimna w dżinsowej kurtce, pobiegł przez strugi deszczu do swojego czerwonego explorera. Na widok tego, co zobaczył, rozdziawił usta ze zdumienia. Drzwi od strony kierowcy były wgniecione, a listwa leżała pogruchotana na spękanym asfalcie. Poza tym ktoś porysował maskę trzyletniej terenówki, chyba śrubokrętem... albo pilnikiem do paznokci. — A niech to szlag! - zaklął głośno, podejrzewając kobietę, od której nie mógł oderwać myśli. Oskarżyła go przecież, że nic go nie obchodzi, że zrujnuje jej życie. I wyglądała na tak wściekłą, że mogłaby zrobić niemal wszystko, aby wyrównać rachunki. No cóż, niszcząc mu samochód, na pewno nie zyska jego sympatii. Jack odgarnął mokre włosy z oczu, przyjrzał się dokładniej uszkodzeniom i spróbował otworzyć zmiażdżone drzwi. Bezskutecznie. Znów zaklął. Przeszło mu przez myśl, żeby zgłosić to na policję. Niech aresztują Reagan Hurley. Zielone ślady, wyraźnie widoczne na czerwonym lakierze, pomogą zidentyfikować samochód, który walnął w jego wóz. Gdy gliny zorientują się, że kolor lakieru pasuje i usłyszą jego reakcję o tym, jak się zachowywała, powinni... Westchnął na wspomnienie drobnej dziewczynki mającej dość odwagi, żeby rzucić kamieniem w Paula, który w wieku trzynastu lat ważył około dziewięćdziesięciu kilo. Wciąż czuł zapach płynu z zapalniczki, wciąż widział, jak ten wielki sukinsyn podpala żołnierzyka swojego młodszego brata i rechocze: „Topię się, Reagan, uratuj mnie!" - tak jakby to było zabawne, że tata tej dziewczynki zginął kilka dni przed Bożym Narodzeniem, gasząc pożar magazynu. Pamiętał też, jak Paulo stłukł go na kwaśne jabłko, bo nie pozwolił mu odpłacić Reagan za wielkiego purpurowego guza, którego nabiła mu na czole. Po tym dniu Jack już nigdy nie poszedł nad zalesione zakole brązowego rozlewiska, choć Paulo wiele razy próbował go przekonać, że wybaczył mu „zdradę". Co prawda wałęsali się jeszcze razem od czasu do czasu — w ich okolicy sztama z Paulem zdecydowanie zwiększała szanse na przetrwanie — ale już nigdy nie było między nimi tak jak wcześniej. I Jack już nigdy nie czuł tego samego co kiedyś do tej chudej dziewczynki o jasnych włosach, która polazła za nim nad rozlewisko w tamten wietrzny styczniowy dzień. Nawet teraz nie chciał skrzywdzić Reagan, nie chciał robić jej kłopotów z powodu zniszczonego explorera ani zmuszać jej do porzucenia pracy, którą tak bardzo kochała. Poza tym, jeśli media rozdmuchają sprawę jego kłótni z piękną blondynką ze straży pożarnej, doda to tylko oliwy do ognia wznieconego oskarżeniami Wintera. W rezultacie on straci pracę, a klinika zostanie zamknięta. Zamiast zadzwonić na policję, wrócił więc do kliniki i zaczął przeglądać karty przyjętych dzisiaj pacjentów. Gdy znalazł kartę Reagan Hurley, odłożył ją na biurko i rozejrzał się za kawałkiem papieru. Gdy Jack spisywał dane Reagan, przy jego łokciu rozległ się dźwięk telefonu. Myśląc, że to kolejny reporter, postanowił nie podnosić słuchawki. Po chwili usłyszał szorstki głos na automatycznej sekretarce: - Tu Paul Rodriguez. Dzwonię do Jacka Montoi. Jack wpatrywał się wstrząśnięty w urządzenie, słysząc tego samego Paula, o którym myślał zaledwie parę minut wcześniej. Nie żeby ten rosły mężczyzna, który teraz preferował szykowne garnitury i drogie fryzury, przypominał trudnego nastolatka... - Musisz z tym skończyć, Jack - warknął Rodriguez. - Oni zniszczą nam reputację przez całą tę gadkę o nielegalnych imigrantach. Zachowują się, jakbyśmy byli jakąś bandą popapranych Meksykańców. Zadzwoń do tego pojeba Wintera i wyprostuj go, zanim... Nie mogąc znaleźć właściwego przycisku, by rozłączyć rozmowę, Jack złapał za słuchawkę. - Hej 'mano — powiedział, choć minęło już wiele lat i dużo wody upłynęło, odkąd biegali razem po ulicach. A i wtedy Paulo ciągle go tłukł, karząc za wszystko, nawet za to, że pomagał córeczce swoich gospodarzy, i za to, że postanowił wybrać szkołę zamiast la vida — życia ulicy. Jackowi wreszcie udało się przerwać nagrywanie. - Co mogę dla ciebie zrobić? - spytał.

— Dla mnie? Chodzi o to, co możesz zrobić dla tej okolicy — odpalił Paulo. - Ten cały Daren Winter niszczy naszych ludzi. Musisz to powstrzymać, zanim stracimy wszystkich inwestorów. Inwestorów. Jack powinien był wiedzieć, że intencje jego starego przyjaciela nie były do końca altruistyczne. Chociaż Paulo — a raczej Paul, jak teraz kazał się nazywać - przestał już dręczyć małe dziewczynki i rozbierać na części skradzione samochody, i skupił energię na rozbudowie Cheap Wheelz, sieci tanich wypożyczalni samochodów odziedziczonej po dziadku, zawsze szukał kolejnej okazji na złoty interes. Ponoć teraz był bardziej wygłodniały niż kiedykolwiek. Miało to związek z jego sytuacją rodzinną. Jack nigdy nie widział syna Paula, ale mówiono, że u trzylatka zdiagnozowano jakieś poważne zaburzenia - przypuszczał, że chodziło o autyzm albo jakieś upośledzenie umysłowe. Było mu przykro z powodu problemów Paula, nie zamierzał jednak brać na siebie odpowiedzialności za program polityczny Wintera. — Wydaje ci się, że mam jakąś kontrolę nad tym pieniaczem? - zapytał. — Gdybym miał, to nie pozwoliłbym, żeby mi właził na głowę. — Powiedz mu, że go pozwiesz — zasugerował Paulo. — Ja i moi ludzie możemy nawet pokryć rachunek. Próbujemy zdobyć fundusze federalne, żeby znów postawić na nogi centrum Plaża del Sol, ale nie uda nam się, jeśli on będzie obsmarowywał naszą okoli... — Nie mam teraz czasu - powiedział Jack, choć równocześnie pomyślał o wszystkich tych miejscach pracy i pieniądzach, które wróciłyby tu, gdyby ponownie otworzono zniszczone przez powódź centrum handlowe. - Ktoś rozwalił moją terenówkę i muszę... — Ktoś z tobą zadziera? Bo ja wciąż mam układy, znam paru ważniaków, którzy chcą zatrzymać dobrych lekarzy w tej okolicy. Chcą, żeby nasi ludzie byli zdrowi. Jesteś jednym z nas, mano. Powiedz słowo, a my się tobą zajmiemy. Chcesz mieć jakiś samochód, to ci go załatwię. Jak będziesz potrzebował czegoś jeszcze, też ci to załatwimy. Jacka przebiegł zimny dreszcz aż po czubki palców. Od czasu, gdy zgrywający twardziela zastępca dyrektora szkoły naśmiewał się z niego, chodził na rzęsach, żeby pokazać temu żałosnemu sukinsynowi, że nie tylko skończy liceum, ale pójdzie do college'u. Pogarda tego człowieka bardziej mu pomogła niż cała fura użalających się nad nim pocieszycieli, ale żaden z jego przyjaciół nie wpadł na to, że ten nowy zapał do nauki był swego rodzaju buntem. A zwłaszcza Paulo i jego koledzy, którzy woleli buntować się po staremu. Jack od czasu do czasu wpadał na któregoś ze swoich dawnych compadres, ale zwykle ograniczali się do zdawkowego skinienia głową. Dopiero teraz, gdy od wielu lat byli dojrzałymi mężczyznami, wreszcie zdobył ich szacunek. Teraz, gdy nawet nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego kiedykolwiek mu na tym zależało. - Dzięki - powiedział ostrożnie - ale wolałbym zająć się tym sam. - Tylko naprawdę się tym zajmij. I pamiętaj, że chętnie ci pomogę, jeśli uważasz, że twój stary amigo jest na to wystarczająco dobry. - Jasne, że tak uważam - odparł Jack i zakończył rozmowę. Nie miał zamiaru wplątywać się w interesy Paula, ale byłby głupcem, z miejsca odrzucając jego ofertę. Zwłaszcza że nie umknął mu ton pogróżki... Nagle ktoś za nim odkaszlnął. Jack drgnął i z walącym sercem odwrócił się, mając nadzieję, że to nie jakiś ćpun, który przyszedł tu szukać narkotyków. - Pendejo! Luz Maria, ale mnie nastraszyłaś. - Z całym tym wykształceniem stać cię tylko na takie bluzgi? Jego młodsza siostra zrobiła śmiertelnie poważną minę, naśladując ich matkę, choć nikt nie pomyliłby tej dwudziestotrzyletniej pracownicy socjalnej o ciele tancerki i ognistym temperamencie z Candelarią Esmeraldą de Vaca Montoyą, wszechpanującą królową cierpienia. Niestety, nigdy cierpienia w milczeniu. - Nie widziałem twojego samochodu na zewnątrz, więc pomyślałem, że już wyszłaś - stwierdził. - Nie ukradli go, prawda? Bo z moim ktoś zrobił niezły numer. Luz Maria westchnęła. - Chciałabym, żeby ktoś go ukradł. Znów jest w warsztacie. Nie przeszedł głupiego przeglądu. - Punkt dla kontroli czystości powietrza w Houston. Pomarańczowy hatchback Luz Marii od wielu miesięcy ział czarnymi chmurami spalin.

- Pewnie to rozwiąże problemy miasta.—W jej głosie nie było już ani cienia figlarności. - I to nie ty musisz płacić rachunek ze skromnej pensji pracownika socjalnego. - Z moją pensją też ledwie spłacam kredyt za studia. A teraz będę musiał dołożyć do ubezpieczenia za mojego explorera. Kredyt na ukończenie akademii medycznej majaczył w koszmarach Jacka jak jakiś dług państwowy. Ale Luz Maria wyglądała na tak zmartwioną, że nie potrafił włożyć serca w ich wieczną wojnę podjazdową. - Podwieźć cię? - zaproponował. — Mogę się nawet szarpnąć i postawić ci obiad, jeśli zniesiesz pizzę z zamrażalnika. Może podczas wspólnego obiadu powiedziałaby mu, co jest nie tak - oprócz samochodu - i pomogłaby nie myśleć o własnych problemach. Usiadła na poplamionym, rozpadającym się krześle i pokręciła głową. - Mrożona pizza? Nic dziwnego, że nie masz dziewczyny. Postanowił trochę odpocząć od kobiet po ostatnich paru dziewczynach, które szybko pojęły, na czym polega życie lekarza, i uznały, że lepiej zapolować na jakichś menedżerów firm naftowych. - Gdybyś nie była moją siostrą, tylko prawdziwą dziewczyną, to zacisnąłbym zęby i zadzwonił po pizzę. Nawet się nie uśmiechnęła. - No cóż — powiedziała, odwracając wzrok. - Sergio będzie musiał zafundować mi coś lepszego. Miał po mnie podjechać... i spóźnia się już godzinę. Nic dziwnego, że miała ponury nastrój. Sergio Cardenas był aktualną miłością życia Luz Marii. Spotykała się z nim od kilku miesięcy, co było znaczną odmianą w porównaniu z jej poprzednimi związkami, które czasem trwały zaledwie kilka godzin. Jack powstrzymał się od komentarza. Luz Maria często mu przypominała, że jest jej starszym bratem, a nie ojcem. Mimo to doszedł do wniosku, że skoro Sergio wystawiają do wiatru w piątkowy wieczór, nie wróży to dobrze ich wspólnej przyszłości. Choć Jack nie lubił patrzeć, jak siostra cierpi, nie martwił się ojej życie miłosne. Jest jeszcze za młoda i zbyt niedojrzała, żeby zainteresować się na poważnie jakimś mężczyzną. Przysiadł na krawędzi porysowanego metalowego biurka i czekał. Nie mógł zostawić siostry samej. Nawet ich matka w końcu zrezygnowała z mieszkania tutaj i za namową Jacka i Luz Marii przeprowadziła się do małego domku w bezpieczniejszej okolicy, bliżej swojego sklepiku. - Na pewno nie chcesz ze mną jechać? W telewizji dają dzisiaj mecz Rocketsów i mam zimne piwo w lodówce. Jeśli chcesz trochę odpocząć od mamy, wpadnij do mnie dziś wieczorem. - Nie. Dzięki. Sergio zadzwonił z jakąś historyjką, że niby utkwił w korku. Powinien tu być za jakieś dziesięć minut, a ja naprawdę muszę z nim pogadać. - Nagle zmieniła temat, jakby jej myśli powędrowały gdzieś, gdzie nie chciała, by śledził je jej brat. - Mówiłeś, że ktoś rozwalił twojego explorera? - Myślę, że to wkurzona pacjentka. - Ta rubia? — zgadła, pytając, czy chodzi mu o blondynkę. — Witałam właśnie klienta, kiedy gnała do drzwi. Wyglądała na tak wściekłą, że podeptałaby nawet kocięta. Coś ty jej zrobił? Ma szajbę, jest ćpunką, czy co? Jack zmarszczył czoło na wspomnienie Reagan Hurley, tej niepokojącej kombinacji naturalnego piękna i wybuchowego temperamentu. Nie był zaskoczony, że jego siostra nie rozpoznała Reagan, bo Luz Maria miała najwyżej trzy lata, gdy pani Hurley wyprowadziła się razem z córką na przedmieścia. - Potrzebowała mojego podpisu na zaświadczeniu, że jest zdolna do pracy, a ja jej odmówiłem. - Dlaczego? Jack pokręcił głową. - Nie mogę ci powiedzieć — odparł, a Luz Maria pokiwała głową ze zrozumieniem. Choć pracowała w opiece socjalnej zaledwie półtora roku, a w tej klinice tylko przez ostatnie trzy miesiące, ją też obowiązywała tajemnica zawodowa i o niektórych sprawach nie mogła mówić. Nagle twarz Luz Marii rozjaśnił uśmiech. Złapała skrawek papieru leżący przy karcie Reagan. - Proszę, proszę! Co my tu mamy? Czyżby hojny doktorek planował osobistą misję pokojową? Może i była wkurzona, ale była też gorąca, bardzo caliente. Nawet ja to widziałam! Nim Jack zdążył zaprzeczyć, spytała: - Nie uderzyłeś jej, prawda? To nie dlatego była taka... - Za kogo ty mnie masz? To pacjentka. I do tego niepoczytalna. Wystarczy spojrzeć na mojego explorera.

Dobry humor Luz Marii natychmiast się ulotnił. Rzuciła w brata skrawkiem papieru i machnęła ręką, błyskając długimi, jaskrawopomarańczowymi paznokciami. - Nie ma powodu się tak nadymać. Jacka ponownie uderzyła myśl, że dręczy ją coś poważnego. - Co się dzieje? Masz jakiś problem? I nie próbuj mi wmawiać, że to nic takiego, bo napuszczę na ciebie mamę. - To ta praca... - Dłonie Luz Marii śmigały jak przestraszone ptaki. — I w ogóle cały ten system. Pamiętasz, jak mi mówiłeś, że wciąż zgłaszają się dzieciaki, które mają problemy z oddychaniem...? Jack drgnął na to nieprzyjemne wspomnienie, zastanawiając się po raz tysięczny, który z pracowników kliniki podesłał Winterowi kopię karty małej Eleny Suarez, i dlaczego ktoś, kto widział na co dzień tyle cierpienia, mógł zrobić coś takiego. - Nikt z wydziału zdrowia nie chce się zająć gwałtownym wzrostem zachorowań na choroby układu oddechowego. Nie chcą nawet słuchać, co mam do powiedzenia na temat tych adresów - ciągnęła Luz Maria. — Ale ktoś stamtąd musiał naskarżyć mojej przełożonej, że ciągle dzwonię. Teraz ona cały czas mi mówi, żebym zajęła się własnymi podopiecznymi i trzymała z dala od reszty. Jack nie był zaskoczony. Luz Maria była uparta od dziecka. Jeśli na coś się uwzięła, niezmordowanie drążyła temat. Poza tym pożarła się ze swoją szefową już w pierwszym dniu pracy. - Ja też tam dzwoniłem - powiedział. - Ale przy tych wszystkich wojnach budżetowych obcięli im personel do absolutnego minimum. Powiedzieli, że w końcu do tego dojdą. - W końcu? A kiedy będzie to w końcu? Ile dzieci musi jeszcze umrzeć? Byłą opiekunką socjalną rodziny Augustina Romera, ośmiolatka, którego ojciec przyniósł do kliniki sinego jak śmierć, gdy malec przestał oddychać. W karetce Jack zrobił wszystko, co mógł, by udrożnić drogi oddechowe chłopca, ale Augustin już zbyt długo był w takim stanie. Zanim dotarli do szpitala, jego pozbawione tlenu organy jeden po drugim odmawiały pracy. To była jedna z najdłuższych nocy w życiu Jacka. Musiał bezradnie patrzeć jak ten śliczny chłopiec umiera. A potem próbował wytłumaczyć zapłakanej rodzinie, dlaczego zaledwie kilka dni wcześniej inny lekarz odesłał ich z kliniki, mówiąc, że astma jest schorzeniem chronicznym i nie zagraża życiu. Nie zagraża życiu! Powiedz to rodzinie Romero. Od tego czasu Jack leczył w klinice dwanaścioro innych dzieci z problemami oddechowymi. Sfałszował ich karty, diagnozując zamiast astmy choroby zakaźne, a potem przemycał rodzicom leki — próbki firm farmaceutycznych. Skoro śmierć Augustina była dla niego tak ciężkim ciosem, że pchnęła go ku czemuś, co mogło się równać zawodowemu samo- bójstwu, to jaki mogła mieć wpływ na Luz Marię, która widziała tylko niewielki ułamek cierpienia, jakiego on był świadkiem. - Może powinniśmy oboje wydostać się z tego szamba - powiedział gorzko. - Znajdźmy sobie miłą, czystą pracę gdzieś na przedmieściach i pomagajmy miłym, czystym dzieciakom jakichś yuppies, którzy uważają, że wszystko im się należy. Oczy Luz Marii rozbłysły. - Może ten tytuł przed nazwiskiem wpływa na to, kim jesteś. Może zapomniałeś, co się stało z naszym ojcem i co wciąż się dzieje z tak wieloma z naszych. Ale ja nigdy, przenigdy o tym nie zapomnę. Wątpił, czy w ogóle pamiętała ojca. Była małym szkrabem, kiedy zniknął, a mimo to rościła sobie prawo do wspomnień o nim, trzymała się ich jak jakiejś odznaki za niepamiętane cierpienie. O dziesięć lat starszy Jack musiał się ugryźć w język, żeby jej nie wypomnieć, że on ciągle jeszcze nosi w sobie blizny z tamtych dni. Aby zmienić temat, powiedział: - Odkąd tu jesteś, zdobyłaś wielu przyjaciół. Może potrafisz mi powiedzieć, kto nienawidzi mnie na tyle mocno, by wysłać te kopie akt do Darrena Wintera. Pokręciła głową. - Ty też masz tu przyjaciół, Jack. I zdaje się, że oni wszyscy są naprawdę wściekli, że ktoś narobił ci kłopotów. To głupie prawo, jakaś parodia, ale ci durni reporterzy mówią o tym tak, jakbyś zrobił coś okropnego. A Winter? Ten człowiek jest kompletnym... - Rozłożyła bezradnie ręce. Najwyraźniej zabrakło jej słów. — A co z kliniką? — zapytał. - Jest ktoś, to chciałby, żeby ją zamknęli? Ktoś sfrustrowany godzinami pracy, wszawą pensją albo kiepskimi warunkami? Uśmiechnęła się.

— Chyba wszyscy. Ale nie o to chodzi. Przecież większość pracowników mogłaby znaleźć robotę gdzieś indziej. Zwłaszcza pielęgniarki. Wiesz, jakie dostaje się teraz premie za samo podpisanie umowy w podmiejskich szpitalach? Wszędzie są pilnie potrzebne pielęgniarki. — Żałujesz czasami, że nie wybrałaś medycyny zamiast pracy socjalnej? Pokręciła głową. — Wiesz przecież, że robi mi się niedobrze na widok krwi i mdleję, kiedy zobaczę igłę. Ale tak jest dobrze. Łatwiej mi załatwić coś dla ludzi. — Tak słyszałem. Odkąd przysłali ją tu z rejonu, nieugięcie wspierała pacjentów, pomagając im poruszać się w zagmatwanym labiryncie usług socjalnych i programów charytatywnych, aby mogli zapewnić swoim rodzinom wyżywienie, ubranie i dach nad głową. Tak zaimponowała pielęgniarkom odwagą i determinacją, z jaką wgryzała się w problemy swoich podopiecznych, że zaczęły przezywać ją Pirania. Rozległo się stukanie w hartowane szkło panelu frontowych drzwi. Luz Maria podniosła głowę. — Przyszedł Sergio. Chcesz mu powiedzieć cześć? I naprawdę chodzi o zwykłe cześć, a nie jakieś wymuszanie zeznań. Już i tak musi znosić wypytywania mamy. Jack się uśmiechnął. Wiedział, że jeśli mamie nie udało się wyciągnąć jakichś informacji jej słynnym krzyżowym ogniem pytań, to niewątpliwie już je zdobyła dzięki swoim kontaktom z yerberia, sklepu zielarskiego, który prowadziła od szesnastu lat. Nieważne, z kim umówiłby się jej syn czy córka; mama zawsze znała kogoś, kto zna kogoś, kto mógł dostarczyć wszystkich informacji na temat rodziny, wykształcenia i potencjalnych zarobków każdej takiej osoby. Skinął głową siostrze. — Ja też już wychodzę. Wyszli na dwór. Jack zamknął na klucz frontowe drzwi i uścisnął dłoń Sergia Cardenasa. Sergio miał dwadzieścia parę lat, śmiertelnie poważną minę i lubił ubierać się na czarno. Włosy związywał w kucyk, prawie tak długi jak warkocz Luz Marii. Jack spotkał Sergia tylko raz czy dwa i właściwie go nie znał. Mimo to coś w tym człowieku go niepokoiło. Może to głębokie, ponure spojrzenie i niezręczne milczenie, jakie zapadało pomiędzy nimi... A może chodziło o ten motocykl na parkingu, który przy uszkodzonym explorerze wydawał się taki lśniący, elegancki i śmiercionośny jak kula. Deszcz przestał padać. Parking połyskiwał w świede samotnej lampy, a koleiny w asfalcie wypełniały kałuże. - Trochę mokra noc na przejażdżkę, nie sądzisz? Ulice są śliskie. — Jack starał się, by ostrzeżenie zabrzmiało swobodnie, lecz Luz Maria założyła ręce na piersi, dając mu znać, że jej zdaniem przekroczył granicę. Nic nie mógł na to poradzić. W pracy na urazówce widział zbyt wiele ofiar wypadków motocyklowych, zbyt wiele strzaskanych kończyn, pękniętych czaszek i mięśni zdartych tak, że wyglądały jak surowe hamburgery. Spojrzał na piękną twarz swojej siostry, twarz bez najmniejszej skazy. I w tej chwili całkowicie pozbawioną uśmiechu. Sergio wskazał w stronę motocykla. - Mam dwa kaski — wyjaśnił. - Nie musisz się martwić o siostrę. Jack popatrzył mu w oczy, dając do zrozumienia, że będzie go trzymał za słowo. Spojrzenie, które Sergio rzucił w odpowiedzi, było wyzywające, niemal urażone - ten rodzaj spojrzenia, po jakim większość mężczyzn rozumiała, że szykują się kłopoty, ale na które nabierało się mnóstwo kobiet. - Twój samochód! - Oczy Luz Marii rozszerzyły się, gdy zauważyła, jak duże są uszkodzenia. - Możesz wejść do środka? Jack skinął głową. - Drzwi od strony pasażera wciąż działają. Sergio przyglądał się wgnieceniom i zarysowaniom z chłodną pogardą. - Niezła stłuczka — wymamrotał w końcu. Jack stłumił irytację i pocałował siostrę w policzek. - Uważajcie na siebie, dobrze? Sergio skinął głową, ale gdy tylko oboje włożyli kaski i wsiedli na motor, zwiększył obroty i z hałasem odjechał, posyłając za sobą chmurę kamyków. Uderzyły jak grad w porysowaną maskę explorera. Jack spojrzał ponuro za odjeżdżającym motocyklem. Następnym razem, kiedy spotka Sergia, czeka ich poważna rozmowa. Przedzierając się przez korki w drodze do swojego mieszkania w okolicach Memoriał, Jack czuł narastający z każdą chwilą ból głowy. Był wykończony. Nie tylko dlatego, że martwił się o siostrę, o swoją pracę i o zagrożoną klinikę. Zmęczyły go dwa lata walki z najróżniejszymi cierpieniami dręczącymi ludzkie ciało. Choć często robił to pobieżnie i w

pośpiechu, wiedział, że jego praca przynosiła ulgę pacjentom i pomagała odciążyć i tak już zatłoczony oddział urazowy szpitala rejonowego. Mimo to nadal cierpiał na coś, co jeden z jego kolegów nazywał syndromem małego holenderskiego chłopca. Ilekroć próbował zatkać palcem dziurę w systemie opieki zdrowotnej, pojawiało się dziesięć nowych przecieków. Kobiety wracały do pijanych mężów, którzy je bili. Rodzice nie szczepili swoich dzieci, bo znacznie bardziej niż choroby obawiali się deportacji. Pacjenci przestawali brać przepisane leki, gdy tylko poczuli się lepiej. Inni z kolei nie mogli sobie pozwolić na zrealizowanie recept albo byli zbyt przerażeni, by poradzić sobie z diagnozą stwierdzającą, że ich życie jest zagrożone. Reagan Hurley pojawiła się jak widmo, które go nawiedzało. W uszach dzwonił mu świszczący dźwięk jej oddechu. Odsunął od siebie te wspomnienia. Ze wszystkich schorzeń — a codziennie musiał przypominać sobie od nowa o ich nieskończonej i okropnej różnorodności — astma była tym, o którym miał najmniejszą ochotę myśleć. Teraz pragnął tylko łyknąć aspirynę, włożyć dżinsy i bluzę od dresu i cieszyć się piwem i pizzą. Ale najpierw musi zadzwonić do Reagan i zażądać, żeby zapłaciła za uszkodzenia jego samochodu. Zrobi to, gdy tylko usunie ze swojej automatycznej sekretarki wszystkie wiadomości zaczynające się od głosu Darrena Wintera. Ten nadęty sukinsyn zdobył od któregoś ze swoich informatorów prywatny numer Jacka, który czuł się coraz bardziej przytłoczony obraźliwymi „zaproszeniami", aby odpowiedział na zarzuty w eterze. W poniedziałek miał odpowiadać przed administratorem szpitala, doktor Ellen Fowler. Do tego czasu nie zamierzał nic mówić na temat decyzji, jaką podjął. Choć oczekiwał wiadomości, nie spodziewał się furgonetki z reporterami, którą dostrzegł zaparkowaną za rogiem, niedaleko miejsca, gdzie zwykle zostawiał samochód. Nigdy by jej nie wypatrzył, gdyby nie to, że główna brama znowu miała zwarcie z powodu deszczu. Zauważył białą furgonetkę i uświadomił sobie, że stacje telewizyjne też mają zamiar rzucić się na tę sprawę. Nie powinien być zaskoczony. Nie teraz, kiedy media spekulowały już na temat Wintera i jego dwuletniej kadencji burmistrza. Wintera porównywano nie tylko do Schwarzeneggera i Ventury, ale nawet do Ronalda Reagana, który wykorzystał swoją sławę, aby sięgnąć po prezydenturę. Udział Jacka w tej historii był tylko krwawą ofiarą napędzającą drapieżną machinę. Poczuł ucisk w żołądku na myśl o spotkaniu z jakimś przyczajonym reporterem, który będzie trzymał w ręku kolejną skradzioną kopię karty pacjenta z jego własnoręcznym podpisem. Doktorze Montoyą, jak pan wyjaśni, że zdiagnozowano gruźlicę, skoro nie przeprowadzono nawet próby tuberkulinowej? Mimo chłodu poczuł krople potu na czole i górnej wardze. Jeśli wyrzucą go z pracy i zamkną klinikę, co będzie z tymi wszystkimi dzieciakami, które leczył na astmę? Ile z nich jeszcze bardziej się rozchoruje, a może nawet umrze? — Szlag by to wszystko trafił! — Jack walnął pięścią w kierownicę, tracąc nadzieję na spokojny wieczór przy pizzy i koszykówce. Zawrócił przy wjeździe i zastanawiał się, czy nie pojechać do domu matki w Heights. Nie, nie może tego zrobić. Winter i inni reporterzy mogą znać również jej adres. Była przecież osobą kontaktową w nagłych wypadkach, podaną na jego formularzach zatrudnienia, a ktoś najwyraźniej puścił w obieg jego dane. Przed oczami stanął mu koszmarny obraz: reporterzy podchodzący do niego na trawniku mamy, potem matka walcząca, żeby go obronić i jej udręczona twarz pokazywana w wieczornych wiadomościach. Albo Luz Maria, która przyjdzie do domu, straci panowanie nad sobą, powie coś, co może ją kosztować utratę pracy, i wbije przy tym ostatni gwóźdź do trumny tej kliniki. Jack ponownie zmienił kurs, tym razem kierując się pod adres, który miał zapisany na kartce leżącej obok niego na siedzeniu. Choć wolałby to zrobić przez telefon, wyglądało na to, że będzie musiał stanąć z Reagan Hurley twarzą w twarz.

Rozdział 3 ężczyzna siedzący w starym zielonym fordzie zazwyczaj nie zniżał się do podpaleń, ale miał przecież opowiedzieć wszystko Firebugowi. Całe to gówno nieźle go kręciło. Nie tyle samo gorąco i płomienie, nawet nie przenikliwy dźwięk pierwszych alarmów. Kręciło go przede wszystkim to, że tak gładko i bez przeszkód się stamtąd wydostał. Potem siedział sobie wygodnie i patrzył na mieszkańców biegających dokoła jak karaluchy, a chwilę później na przyjazd wozu strażackiego i pierwszej furgonetki telewizyjnej. M Unoszący się dym był prawie niewidoczny na wieczornym niebie. Ale wiedział, że już wkrótce usłyszy syreny kolejnych wozów strażackich. Ogień rozrośnie się i rozprzestrzeni dokładnie tak, jak zapewniał jego stary bohater. Kto wie, może pochłonie nawet kompleks mieszkaniowy, wiekowy budynek, który najprawdopodobniej nie miał instalacji przeciwpożarowej. Kierowca forda uśmiechnął się, wyobrażając sobie, jak będą o tym wszystkim mówić w telewizji. Pokażą obrazy płonącego budynku i wywiady z ludźmi, którzy stracili dach nad głową z jego winy. Puszczą też pewnie oświadczenie jakiegoś strażaka, który kręcąc głową, wystęka, że całą tę tragedię spowodowała jedna osoba. Nieznany podpalacz. Podobało mu się to, a podobałoby się jeszcze bardziej, gdyby się domyślili, gdzie zaczął się pożar, i zaczęli łączyć ze sobą fakty. I gdyby reporterzy ruszyli tym śladem - a wszystko to na jego życzenie. Oddałby lewe jajo, żeby zostać i jeszcze trochę popatrzeć, ale gdy dostrzegł odjeżdżającego czerwonego explorera z wgnieceniami w karoserii, przypomniał sobie, że ma jeszcze jedno zadanie do wykonania. W nagrodę będzie mógł sprawdzić, czy Firebug miał rację także w innej sprawie: że podpalanie domów jest dobre na początek, ale najlepiej ze wszystkiego pali się żywy człowiek. Znalezienie adresu domowego Jacka Montoi było dziecinnie łatwe, choć słono ją kosztowało. Reagan pamiętała, że wiele lat temu słyszała o yerberia, którą mama Jacka kupiła niedaleko Shepherd. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności pani Montoya odebrała telefon, gdy Reagan wykręciła numer znaleziony w książce telefonicznej. Przedstawiła się i zapytała, jak leci, a pani Montoya nagrodziła ją litanią narzekań na Joaquina, jak nadal nazywała Jacka, i małe dzieciątko Luz Marię, która wyrosła i zamieniła się w kobietę. Skarżyła się, że Jack pracuje za ciężko i za rzadko ją odwiedza. A kto by nadążył za Luz Marią i wszystkimi tymi novios, którzy wydzwaniają do domu o każdej porze i zapraszają ją do drogich restauracji. Gdy pani Montoya opowiedziała już, jak z powodzeniem wyleczyła swoje ponoć śmiertelne kamienie żółciowe naparem z kaktusa i jakimś uduchowionym hokus pokus, zapytała wreszcie: - A co słychać u twojej mamy? - Nie żyje — odpowiedziała Reagan tak jak zawsze, ponieważ prawda była nie tylko trudniejsza do wyjaśnienia, ale o wiele bardziej bolesna. - Minęło już pięć lat. - Qué lástima! Jaka. szkoda. Czy zdążyła przynajmniej zobaczyć twoje wesele, albo jak rodzą się jej nietos? No wiesz, wnuki... Moje dzieci wciąż czekają i prędzej wpędzą mnie do grobu, niż dadzą mi nietos. Ale w dzisiejszych czasach dzieci nie myślą o swoich matkach, tylko o tym, żeby się zabawić. Reagan się uśmiechnęła. Siedziała po turecku na dywaniku w salonie, drapiąc różowobialy brzuch swojego charta. Język Franka Lee był wywieszony na bok, a jego ogon uderzał miarowo o podłogę. W telewizorze, który ściszyła na tyle, by słyszeć tylko dźwięki w tle, Kramer wparował właśnie do mieszkania Jerry'ego w powtórce Kronik Seinfelda. - Nie mam ani dzieci, ani męża — powiedziała Reagan z nieprzyjemnym przeczuciem, w jakim kierunku może zmierzać ta rozmowa. Ale jeśli chce zdobyć podpis w ten weekend, musi być gotowa zapłacić za to taką cenę. — Proszę posłuchać, pani Montoya, dzwonię, bo chciałam wpaść do Jacka, do pani Joaquina. - Naprawdę? — Pani Montoya wyraźnie się ożywiła. - Czy wspominałam ci już, że mój Joaquín jest lekarzem? Myślę, że ucieszyłby się, gdyby odezwała się do niego taka miła dziewczyna. Wciąż jesteś ładna, prawda? - O tak, proszę pani - odparła Reagan, choć szczerze wątpiła, żeby kobieta strażak, która od czasu do czasu boksuje, pasowała do wyobrażenia tej señory o miłej dziewczynie. - A nie jesteś za gruba od tych wszystkich fast foodów? - O nie, proszę pani! Przynajmniej tak mi mówią ludzie.

- I w dodatku skromna. To bardzo dobrze. Dam ci jego adres i numery telefonów. Normalmente nie mam dobrego zdania o tym nowym zwyczaju, że młode kobiety wydzwaniają do mężczyzn, żeby umówić się na randkę. Ale skoro wy dwoje już się znacie, a mój Joaquín jest zbyt zajęty ratowaniem nietos innych ludzi, żeby martwić się o to, że jego matka padnie trupem, nim on się zabierze do takich rzeczy, to masz moje błogosławieństwo. Mimo wszystkich narzekań stan zdrowia pani Montoi nie mógł być aż taki zły, w przeciwnym bowiem razie zabrakłoby jej tchu, żeby dokończyć to zdanie. Być może, pomyślała Reagan, ostatnie wydarzenia zmąciły mój osąd, jeśli chodzi o siłę płuc. Podziękowawszy za pomoc i obiecawszy, że zajrzy do yerberia pani Montoya po jakąś świeczkę, która miała ponoć pozytywnie wpłynąć na jej życie miłosne, Reagan próbowała zakończyć rozmowę. Gdy kilka prób spełzło na niczym, znalazła wreszcie sposób. Wyciągnęła rękę przez frontowe drzwi, nacisnęła swój dzwonek i powiedziała, że musi kończyć, bo ktoś do niej przyszedł. Oszustwo nie było miłe, ale czasami duże dziewczynki muszą robić to, co uznają za konieczne. A to, co musiała teraz zrobić, to namierzyć Jacka Montoyę, zanim zdąży gdzieś wyjść. Jego matka mogła wierzyć, że będzie siedział w domu, przeglądając jakieś czasopisma medyczne, a Darren Winter mógł myśleć, że udało mu się tak zmęczyć Jacka, że schował się pod jakiś kamień, ale Reagan nawet przez chwilę nie sądziła, żeby mężczyzna tak przystojny jak Montoya spędzał piątkowe wieczory sam w domu. Wstając z podłogi, złapała kurtkę. - Później, kolego - rzuciła w stronę Franka Lee, który znacząco spoglądał w stronę sofy. - I trzymaj się z dala od moich mebli. No jasne. Wydawało się, że to właśnie mówi spojrzenie osiągającego ponad pięćdziesiąt kilometrów na godzinę kanapowca. Ale Reagan doskonale wiedziała, że po powrocie będzie musiała czyścić niebieskie poduszki z białej sierści. Choć Frank Lee przez pierwsze cztery lata życia z entuzjazmem uganiał się za sztucznymi królikami, był chartem, który do swojej emerytury podchodził niezwykle serio. Cóż, na tym froncie przegrałam, przyznała w duchu Reagan, zbierając się w sobie do o wiele ważniejszej bitwy, bitwy, na której przegranie nie mogła sobie pozwolić. Otworzyła drzwi i stanęła twarzą w twarz ze swoim wrogiem, który właśnie podniósł rękę, żeby zapukać. Drzwi otworzyły się z impetem i Jack zobaczył, jak oczy Reagan rozszerzają się ze zdziwienia. - Przyszedłem tu, żeby się dowiedzieć, jak zamierzasz zapłacić za uszkodzenie mojego samochodu — rzucił bez wstępów. - Co?! Musiał jej to przyznać, dobrze blefowała. Z wyrazem bezgranicznego zdumienia na twarzy uniosła rękę, zasłaniając usta. Szkoda tylko, że udawała. - Wiem, że to byłaś ty - stwierdził. - Słyszałem, co mówiłaś, wychodząc z kliniki. Popatrzyła na wóz, który zaparkował po drugiej stronie ulicy. Zrobiła kilka popisowych grymasów, udając, że widok wgniecionych drzwi ją zdenerwował. - Parę uwag na temat koloru skóry i myślisz, że byłabym zdolna zrobić coś takiego? Kiwnął głową. - Wiem, że to zrobiłaś. Jesteś narwana, zresztą zawsze byłaś. W drzwiach ukazał się łeb dużego białego charta, zwabionego brzmieniem jej głosu. Przez chwilę Jack obawiał się, że pies może go ugryźć, ale zwierzak ziewnął, odwrócił się i zniknął w głębi domu. Choć Jack był ponad dziesięć centymetrów wyższy, twarz Reagan znajdowała się teraz na wysokości jego oczu. - Doprawdy? Cóż, uwierz mi, że gdybym chciała ci dokopać, to nie zniżyłabym się do czegoś tak śmiesznego, jak niszczenie twojego wozu. Nie ustąpił ani na milimetr. - Nie ma w tym nic śmiesznego. Naprawa będzie kosztowała co najmniej parę tysięcy. - Może powinieneś wysłać rachunek swojemu kolesiowi Darrenowi Winterowi? To on napuszcza na ciebie swoich „wojowników" i się tym wszystkim nakręca. Byłeś już w domu? Odsłuchałeś wiadomości na sekretarce? - Nie próbuj zwalać winy na kogoś innego. Dowód jest na moim wozie.

Wyszła na zewnątrz, zamykając za sobą frontowe drzwi. - Muszę to zobaczyć. Prowadź, Makdufie. Jej pewność siebie rozpaliła w nim pierwszą iskierkę wątpliwości. Nie chcąc się do tego przyznać, poprowadził Reagan przez przystrzyżony trawnik do swojego samochodu i wskazał zielone ślady na wgniecionych drzwiach. - Czy to wygląda znajomo? — zapytał. Przyjrzała się uważnie wgnieceniom. - A powinno? - Twój samochód jest zielony, prawda? Spojrzała mu prosto w twarz i wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - Może sam sprawdzisz? Poprowadziła go wzdłuż żywopłotu z krzewów uginających się pod ciężarem wilgoci do małego, wolno stojącego garażu, który pochylał się lekko na prawą stronę. Z rozmachem wskazała przez otwarte drzwi na ciemnoniebieskiego trans arna. - Nie mam nic więcej do dodania, panie prokuratorze. Och, przepraszam, panie doktorze prokuratorze. Ale proszę bardzo, nie krępuj się, sprawdź, czy nie ma uszkodzeń. Pewnie znajdziesz parę wgnieceń i zadrapań, ale na pewno nie znajdziesz żadnych śladów czerwonego lakieru. Obszedł samochód, choć do tej pory zdążył już sobie uświadomić, że był kompletnym idiotą, przyjeżdżając tutaj i napadając na nią. Zdrowy rozsądek powinien był mu podpowiedzieć, że te szkody mógł spowodować ktokolwiek, począwszy od jakiegoś słuchacza Wintera, po zwykłego wandala. Dlaczego tak się uczepił pomysłu, że to Reagan zrobiła coś tak szalonego? Może dlatego, że cały czas od chwili, gdy zobaczył ją w gabinecie, myślał o niej. Czyżby jego pokrętna podświadomość wykorzystała podejrzenie jako pretekst, aby ją odwiedzić? - Przepraszam — powiedział szczerze. — Wygląda na to, że się pomyliłem. Przyłożyła dłoń do ucha. - Co proszę? Chyba nie dosłyszałam. Czy to możliwe, że to, co wymamrotałeś pod nosem, to były przeprosiny? - Słyszałaś mnie świetnie - odparł. - Ja, eee... miałem kiepski tydzień i chyba odreagowałem to na... Strzeliła palcami, jakby coś właśnie przyszło jej do głowy. - Zielony samochód. Stary, zdezelowany. Chyba go widziałam. Ten debil prawie mnie przejechał, kiedy wychodziłam z kliniki. Zakaszlała. Świszczący dźwięk, który trwał dłużej, niż powinien. - Chodźmy do domu - zaproponowała, kiedy przestała kaszleć.—Opowiem ci, co się stało, jeśli tylko zdołasz się powstrzymać od oskarżania mnie o coś jeszcze. Zawahał się. - Daj spokój. Frank Lee nie gryzie, ja zresztą też nie. Jeśli mi nie wierzysz, zadzwoń do swojej mamy. - Rozmawiałaś z moją matką? Posłała mu zapierający dech w piersiach uśmiech, który zrobił na nim o wiele większe wrażenie, niż byłby gotów przyznać. - Owszem. Dziś po południu. I zdążyła mnie już poinformować o wszystkich twoich wadach i słabościach. Zaklął na myśl, że będzie musiał wytrzymać rundę pytań matki na temat jego „związku" z córką ich dawnego gospodarza, ale ruszył za Reagan do frontowych drzwi. - Musisz naprawdę popracować nad sprawą nietos - rzuciła przez ramię. —Twoja matka jest tak spragniona wnuków, że byłaby gotowa wziąć za synową protestancką blondynkę, córkę jakichś gringos. - Nie martw się - odpalił. — Kiedy tylko zda sobie sprawę, jaka jesteś okropna, skreśli cię ze swojej listy gorących planów na przyszłość. - Ha! Potrafię być czarująca. Oczywiście pod warunkiem, że ludzie zachowują się rozsądnie i nie oskarżają mnie o rzeczy, których nie zrobiłam. Wprowadziła go do przytulnego salonu z jasną podłogą z sosnowych desek i tapicerowanymi niebieskimi meblami skupionymi wokół staroświeckiego plecionego owalnego dywanika. Obok regałów na książki stał dwudziestojednocalowy telewizor nastawiony na lokalne wiadomości. Na półce nad nim, na honorowym miejscu stały hełm strażacki, niewątpliwie należący do jej zmarłego ojca, oraz dwie fotografie w ramkach. Na jednej z nich był Patrick Hurley w mundurze strażackim, na drugiej także on, młodszy i w lepszej formie, w stroju bokserskim, szczerzący zęby w radosnym uśmiechu, podczas gdy

sędzia podnosił w górę jego pięść w bokserskiej rękawicy. Między zdjęciami wznosiła się śnieżnobiała kolumna częściowo wypalonej świecy. Nic dziwnego, że nie wyszła za mąż, pomyślał Jack. Jaki żywy człowiek mógłby rywalizować ze wspomnieniami, które skupiają się w tej świątyni? Reagan gwizdnęła i wysmukły biały pies zeskoczył z sofy, na której wylegiwał się do góry brzuchem. - Spadaj stąd, Frank. Mamy towarzystwo - powiedziała, a następnie zwróciła się do Jacka: - Usiądziesz? Może chcesz coś do picia? Nie zamierzał aż tak się z nią spoufalać. - Wiesz, co bym chciał? Chciałbym się dowiedzieć, kto rozwalił mój wóz, i zgłosić to na policję. Pies wśliznął się pod jej dłoń i otarł o nogi. - W porządku, jak chcesz - odparła, głaszcząc wąską, białą głowę. — Kiedy wyszłam z twojej kliniki, ten wielki zielony samochód wyjechał prosto na mnie. Musiałam uskoczyć do tyłu, żeby mnie nie potrącił. - Spisałaś numery? Pokręciła głową. - Nie, za szybko znikł. Facet naprawdę pędził. - Widziałaś go albo zauważyłaś, co to był za samochód? Zastanawiała się, patrząc w sufit, jakby usiłowała sobie przypomnieć. - Jakiś amerykański, czterodrzwiowy — powiedziała wreszcie. — Może plymouth albo chrysler, jeden z tych dawnych krążowników. I był pomalowany na ten brzydki kolor awokado, na jaki malowali wozy w łatach siedemdziesiątych. - A kierowca? - Nie wiem. Wydaje mi się, że to był facet. Chyba nie był czarny, ale reszty nie jestem pewna. Miał głęboko naciągniętą wełnianą czapkę, tak jak nosi je teraz dużo dzieciaków z różnych gangów. Stary samochód, wełniana czapka. Najprawdopodobniej jakiś dzieciak walnął w wóz Jacka z powodu wydumanej obrazy. Może jego młodsza siostra płakała, kiedy Jack robił jej zastrzyk? Zraniona męska duma często ignoruje logikę. Jack widział ludzi zadźganych za najdziwniejsze rzeczy, zwłaszcza w piątki, gdy młodzi mężczyźni z tygodniowymi wypłatami przepuszczali sporą ich część na alkohol. Na ekranie telewizora zatańczyły płomienie i przykuły uwagę Jacka. - Czy mogłabyś podgłośnić? - zapytał, uświadamiając sobie, że to nie ogień, ale budynek zwrócił jego uwagę. - To wygląda jak mój dom. Iskry wystrzeliły w nocne niebo, gdy dwupiętrowy budynek zapadł się pod własnym ciężarem, a ponad nim chmura dymu pulsowała pomarańczowym światłem, odbijając płomienie. Gdy obraz znikł, Jack poczuł zimny dreszcz przebiegający mu po plecach. Chociaż w tej okolicy było wiele podobnych kompleksów mieszkaniowych, był pewien, że razem z wieloma innymi pali się również jego mieszkanie. Reagan chwyciła pilota leżącego na końcu stołu i zwiększyła głośność. Prezenterka, Amerykanka azjatyckiego pochodzenia, właśnie mówiła: - Około dwudziestu minut temu strażak z Houston został odwieziony na oddział urazowy Memoriał Hermann Hospital. Jego stan wyglądał na bardzo poważny. Na razie nie możemy podać nazwiska strażaka, ale gdy tylko powiadomieni zostaną jego krewni, przekażemy państwu tę informację. Prezenterka podała adres - adres Jacka - i na ekranie ukazał się obraz odjeżdżającej karetki z włączonym kogutem i syreną wyjącą na cały głos. Reagan wskazała wóz strażacki w rogu ekranu. - To wóz z mojej stacji! To moja załoga jest tam na miejscu. Odwróciła się i popędziła w stronę bezprzewodowego telefonu, ale zadzwonił, nim zdążyła sięgnąć po słuchawkę. - Beau, czy to ty, Beau? Kogo trafiło? Kto to był? - Było widać, że każda komórka jej ciała czeka w napięciu na odpowiedź. I wybuchła, gdy ją usłyszała: - Powinnam była tam być. To przecież moja zmiana, moja zmiana. Cholera... Jack zapragnął położyć dłoń na jej ramieniu, zaoferować jej pocieszenie, które mógł przekazać dotyk drugiego człowieka. Ale Reagan zaczęła jak szalona przemierzać pokój, a jej ciało wydawało się krzyczeć: trzymaj się na dystans. Biały pies, wyczuwając rozpacz swojej pani, nerwowo kręcił się pod jej nogami.

—Jadę do szpitala - rzuciła do telefonu, odpychając psa. - Tak, jasne. Będę uważać. Wracaj do pracy. Trzymaj się z Zellersem i ugaś ten ogień, Beau. Ugaś go dla kapitana. Gdy tylko odłożyła słuchawkę, Jack powiedział: — Chętnie cię podwiozę, Reagan. Zabrali go do BenTaub, prawda? Odwróciła się i popatrzyła na niego dziwnym wzrokiem, jakby zapomniała, że tu był. Chwilę później pokręciła głową. —W porządku, Jack. Nic mi się nie stanie. —Potrafię rozpoznać szok - nalegał - no i to mój kompleks mieszkaniowy właśnie się pali. Może to wszystko jest jakoś powiązane. Ten samochód, który widziałaś, mój uszkodzony wóz i pożar. Zacisnęła usta. —Możliwe, jeśli to naprawdę twoje mieszkanie. — Nie wydaje ci się, że policja będzie chciała z nami porozmawiać? Znów pokręciła głową. — Nie widziałam wiele. To trwało zaledwie sekundy. I nie obchodzi mnie, czego chce policja. Chcę tylko jak najszybciej dostać się do mojego kapitana. —Więc przestań się ze mną sprzeczać i pozwól mi się odwieźć. Wzięła głęboki oddech, jakby chciała na niego krzyknąć, ale zamiast tego kiwnęła głową i powiedziała: —W porządku. Jeśli potrafisz sobie poradzić z ręczną zmianą biegów. Weźmiemy mój samochód. —Ale dlaczego? Przecież mój jest sprawny. —Dlatego - odparła, a jej twarz pociemniała — bo na moim nikt nie wymalował z boku wielkiej tarczy.

Rozdział 4 o zaszło za daleko - mówił Jack w drodze do szpitala. - Pieprzony Darren Winter! Nigdy nie interesowałem się polityką. Nie obchodziło mnie, skąd przyjechały te dzieci albo ich rodzice. Chciałem tylko, żeby mogły dalej oddychać. T - Jack, pospiesz się, proszę. Prowadzisz jak moja babcia - narzekała Reagan, niezdolna skupić się na czymkolwiek oprócz Joego Rozinskiego. Kapitan jej ojca, a teraz jej kapitan, był dla niej kimś więcej niż przyjacielem. To on trzymał ją za rękę na pogrzebie ojca. A teraz pomógł jej znaleźć w sobie siłę, by odejść. Zdawała sobie sprawę, że kapitan Rozinski, pocieszając ją, pomagał również samemu sobie uporać się z poczuciem winy i szokiem po utracie jednego ze swoich ludzi. Ale to nie miało znaczenia. Ważne było, że zasadzona tego dnia dobroć ukorzeniła się... I pozwoliła jej przetrwać te koszmarne lata spędzone w domu matki i ojczyma. Jack skręcił do podziemnego garażu, zaparkował na drugim poziomie i wyłączył silnik. Reagan poczuła, że wokół jej gardła zaciskają się lodowate palce. Ledwie mogła oddychać z lęku przed tym, jakie wiadomości czekały na nich w szpitalu. Jack położył jej rękę na ramieniu. - Wszystko w porządku, Reag? Zdrobnienie jej imienia przywołało wspomnienia z czasów, gdy próbowała się z nim zaprzyjaźnić. Ośmioletni cień trzynastoletniego chłopca. „Wracaj do domu, Reag! - krzyczał na nią. - Mam coś do zrobienia z vatos. My, chłopaki, nie możemy pozwolić, żeby włóczyły się za nami takie bebés". A zwłaszcza biała córka właściciela domku wynajmowanego przez jego rodzinę. Chociaż dom, w którym mieszkała rodzina Reagan, był niewiele większy, zachowanie Joaquina uświadamiało jej nieprzekraczalną granicę pomiędzy właścicielem a lokatorem, białą dziewczynką i latynoskim chłopcem. Gdy nikogo nie było w pobliżu, pozwalał jej czasami pomagać - kiedy naprawiał łańcuch w rowerze albo gdy uratował pisklę ogłuszone przez kota sąsiadów i pielęgnował małego przedrzeźniacza, aż wyzdrowiał. A raz nawet pomógł jej odrobić pracę domową. Ale nigdy, przenigdy nie dotknął jej tak, jak dotykał jej teraz. I nigdy nie patrzył na nią tak, jak tego wieczoru - tym ciemnym spojrzeniem, tak poważnym i szczerym, że trudno jej było usiedzieć spokojnie. I Bóg jeden wie, że nigdy nie była tak świadoma męskich kształtów jego szczęki, tego, jak poruszało się jego jabłko Adama, gdy przełykał... i własnego pragnienia, by dotknąć wgłębienia tuż pod nim i poczuć, jak się porusza. Pomyślała, że myliła się co do niego. Musiał być cholernie dobrym lekarzem, skoro potrafił odsunąć na bok własne problemy i udawać, że interesują go jej kłopoty. - Nic mi nie jest - powiedziała. Nie da mu poznać, że ledwo się trzyma. Kiedy Jack zobaczy, jaka jest silna, jak przesiąkła stoickim spokojem, pracując w straży, gdzie większość stanowią faceci, to może zapomni o swoich zastrzeżeniach co do podpisania zgody na jej powrót do pracy. Zaschło jej w ustach, gdy poczuła ukłucie winy. Czy upadła aż tak nisko, żeby wykorzystać wypadek kapitana dla własnych celów? Jack wysiadł z samochodu i przeszedł na drugą stronę, chcąc otworzyć jej drzwi, jakby była jakąś staruszką czy kaleką. Albo jakby chciał pokazać, że przez te dwadzieścia lat, odkąd widziała go po raz ostatni, nabrał ogłady, której wcześniej nie miał. Ubiegła go i ruszyła szybkim krokiem do wejścia na oddział urazowy, które zapamiętała z czasów, gdy sama jeździła w karetce. Mimo wcześniejszego postanowienia prawie straciła panowanie nad emocjami. W pokoju dla krewnych zobaczyła Donnę Rozinski, drugą żonę Joego. Siedziała na sofie, wpatrując się w wyciszony telewizor i nawijając na palec pasmo swoich rudych włosów. Jej zielone oczy były suche. Reagan zawsze najbardziej uderzało w niej to, że jeśli się śmiała albo płakała, robiła to całą sobą. Teraz sprawiała wrażenie nieobecnej i beznadziejnie samotnej. Reagan podbiegła do Donny. Dostrzegła innego członka swojej załogi, Cala Wilkinsa, który w jednej stwardniałej dłoni niósł filiżankę z kawą, a w drugiej dietetyczną colę. Zaskoczyły ją jego dżinsy i prosta szara bluza od dresu, ale przypomniała sobie, że był na urlopie, który zamierzał spędzić w domku myśliwskim swojego brata w Hill Country. Może

deszcz pokrzyżował mu plany, a może jakieś przeczucie sprawiło, że Cal, pięćdziesięcioletni weteran, został w domu. Wilkins spojrzał na nią z marsową miną i powiedział: - Myślałem, że masz dziś służbę. - Cieszę się, że tu jesteś, C.W. - szepnęła Reagan. Cal skinął głową i zwrócił się do Donny: - Może napijesz się czegoś zimnego, zanim przyjdzie lekarz? Lubisz dietetyczną colę, prawda? Donna nie zareagowała. Wciąż siedziała nieruchomo ze wzrokiem wbitym w telewizor. Reagan wzięła puszkę coli od Wilkinsa i postawiła ja na wąskim stoliku obok sofy. - Ja też tu jestem, Donna. - Przykucnęła, walcząc z łaskotaniem w gardle, żeby się nie rozkaszleć. — Jeśli będziesz czegokolwiek potrzebować, powiedz. Donna kiwnęła głową, ale odwróciła wzrok tak, żeby ich spojrzenia nie mogły się spotkać. Reagan cofnęła się, myśląc o tym, jak ona sama zareagowała na słowa Jacka w samochodzie. Jego współczucie prawie rozbiło jej cienką skorupę opanowania. Cokolwiek stanie się z mężem Donny, przytłoczą ją życzliwe oferty i dobre słowa. Reagan doświadczyła tego, gdy zginął jej ojciec. Pamiętała krzyk swojej matki: „Już tego dłużej nie zniosę! Dlaczego oni nie mogą po prostu zostawić mnie w spokoju?!" Gdy razem z Colem wyszli na korytarz, kątem oka dostrzegła, jak Jack zatrzymał jedną z przechodzących pielęgniarek. Czy ta drobna Latynoska powie mu, że to koniec? Że zaraz ktoś przyjdzie zawiadomić Donnę Rozinski, że człowiek, który od dwóch lat był jej mężem, nie żyje? C.W. dotknął łokcia Reagan. Zazwyczaj wyglądał młodo, ale dzisiaj jego wiek był wyraźnie widoczny. Pod oczami rysowały się głębokie bruzdy, a skóra przybrała szary odcień. - Z tego, co słyszałem, na Joego zawalił się sufit. Nie oddychał, kiedy go wyciągnęli. Zrobili mu reanimację, ale... - Więc żył, zanim go tutaj przywieźli? C.W. sztywno skinął głową. - Tak, podawali mu tlen. Ale nawdychał się mnóstwo dymu. I musieli go wykopywać spod wielkiej sterty gruzu. — Kapitan jest silny. Wytrzyma. - Spojrzała na Cala, jakby rzucała mu wyzwanie. Kiedy została przeniesiona na stację, nie ukrywał, że według niego z kobiety w załodze nie ma żadnego pożytku. „Zwłaszcza takiej, o którą kapitan nawet mnie nie zapytał, co o niej sądzę - powiedział wtedy. - Bo jest praktycznie członkiem jego rodziny". C.W, jedyny czarnoskóry strażak na zmianie, nigdy nie podszedł do egzaminu na oficera, ale jego odwaga i długoletnie doświadczenie sprawiły, że stał się autorytetem nawet dla tych, którzy przewyższali go rangą. Reagan zaczęła więc przekonywać go do siebie jego własną metodą. Jeśli wbiegał do płonącego budynku, nie tylko biegła przy nim, ale starała się od niego uczyć i być jak najbardziej pożyteczna. Jeśli postanowił wyczyścić wóz strażacki, który wrócił zabrudzony o trzeciej nad ranem, robiła to razem z nim, choć podejrzewała, że robił to tylko po to, by ją zniechęcić. Po kilku miesiącach uznał, że będzie z niej porządny strażak, i - jak się tego spodziewała - pozostali koledzy natychmiast się z nim zgodzili. Teraz popatrzył jej w oczy i powiedział: — Wytrzyma. Jest zbyt uparty, żeby nie dać sobie rady. Ale jeśli nawet mu się nie uda, zajmiemy się jego rodziną. Reagan chwyciła Cala za ramię i poczuła, że coś między nimi przepływa, jakiś rodzaj więzi, coś, czego nigdy nie byłaby w stanie wyjaśnić ludziom takim jak Jack Montoya. Nawet gdyby ceną za to miał być jego podpis. — Przykro mi - powiedziała Analinda Alvarez, drobna kobieta o krótkich, ciemnych włosach i ogromnych brązowych oczach. Była pielęgniarką na oddziale urazowym i sprawiała wrażenie zmęczonej, ale równocześnie nakręconej zawrotnym tempem swojej pracy. — Nic o nim nie słyszałam. Mamy dziś mnóstwo pacjentów. Był jakiś karambol na autostradzie w godzinach szczytu. Zapowiada się kolejna szalona piątkowa noc. Jack skinął głową byłej współpracownicy. Pamiętał aż za dobrze wypadki, rany zadane nożem oraz postrzałowe i narkomanów po przedawkowaniu, i kierowców, którzy w ramach świętowania końca tygodnia pracy pędzili na oślep ku śmierci. Pomyślał o Luz Marii na tylnym siedzeniu motocykla tego dupka zgrywającego macho. Może później zadzwoni do niej na komórkę, żeby się upewnić, czy wszystko w porządku. - Ale może ich pan zapytać. - Pielęgniarka wskazała dwóch strażaków rozmawiających w głębi korytarza.

Jack rozpoznał starszego z nich, tęgiego mężczyznę z siwiejącymi brązowymi włosami zaczesanymi tak, by ukryć łysinę. To był Robert Anderson, komendant rejonowy, który często odczytywał oświadczenia w telewizyjnych wiadomościach. Gdy Jack się zbliżył, mężczyźni przerwali rozmowę. Przedstawił im się. Młodszy, żylasty szatyn z szeroką szczeliną między przednimi zębami, spojrzał na niego, gdy usłyszał nazwisko. - Powiedział pan Montoya? Doktor Jack Montoyą? - Tak, chciałem z wami porozmawiać o... - Czy może pan pokazać jakiś dowód tożsamości, coś gdzie jest wpisany pański adres? Dziwna prośba, ale Jack wyciągnął swoje prawo jazdy. Szatyn gwizdnął przez szczelinę w zębach. - To nasz człowiek, szefie. - Szukaliśmy pańskiego ciała - powiedział Anderson. Spojrzał na kolegę, który już wyciągał przypięte do paska radio. — Daj im znać, że go tu mamy. Mężczyzna odszedł na bok, żeby wykonać rozkaz. - Co się, do cholery, dzieje? - zdenerwował się Jack. - Kilka minut po tym, jak pierwszy wóz strażacki dojechał na miejsce pożaru w Newgate Apartments, anonimowy rozmówca zadzwonił do kanału czwartego wiadomości i dał im cynk, że... przepraszam, to cytat, „ten pierdolony Meksykaniec Jack Montoyą się tam smaży". Zespół wiadomości natychmiast zadzwonił pod 911, żeby nam to zgłosić. Jacka przeszedł dreszcz. Bardziej zaskoczyła go nienawiść ukryta w tych słowach niż etniczne obelgi. - A więc ten ranny strażak... — zaczął Jack. - Kapitan Rozinski i jego ludzie przetrząsali budynek i ratowali ludzi, gdy konstrukcja częściowo się zawaliła - wyjaśnił Anderson. - Przykro mi, że został ranny — powiedział Jack — Wiecie już coś o jego stanie? Spojrzenia strażaków spotkały się na chwilę i obaj skinęli głowami, jakby z aprobatą. - Doceniamy pańską troskę. - Komendant przedstawił siebie i młodszego strażaka. Gdy uścisnęli sobie dłonie, dodał: — Według tego, co mówili sanitariusze, obrażenia Rozinskiego są na tyle poważne, że może nie przeżyć. Leżał tam dziesięć minut, zsunęła mu się maska z twarzy i gorące gazy... - Pokręcił głową. - To jeden z najlepszych oddziałów urazowych w kraju. Jack kiwnął głową. - Gdybym był poważnie ranny, to chciałbym, żeby właśnie tutaj mnie przywieźli. - Domyśla się pan, kim mógł być dzwoniący albo o co może w tym wszystkim chodzić? Ma pan jakiegoś wroga? - Najwyraźniej - odparł Jack. - Dziś po południu ktoś zdemolował mi samochód na parkingu przy klinice, w której pracuję. Jedna z was, Reagan Hurley, mogła widzieć tego mężczyznę, kiedy uciekał. - Hurley? — powtórzył jak echo Anderson. - To córka Patricka Hurleya — wyjaśnił młodszy strażak. - Pamięta go pan? Zginął na służbie w połowie lat osiemdziesiątych, podczas tego wielkiego pożaru magazynu przy Washington Avenue. Reagan wstąpiła do straży parę lat temu. Naprawę przebojowy typ, z tego, co słyszałem. Komendant pokiwał głową. - Mam ostatnio kłopoty - ciągnął Jack. - Wygląda na to, że ktoś z mojej kliniki dał albo sprzedał Darrenowi Winterowi dokumentację jednego z moich pacjentów. Winter kwestionuje moją diagnozę. Młodszy strażak znów gwizdnął przez zęby, a Anderson powiedział: - Więc to o pana chodzi. Policja na pewno będzie chciała z panem pogadać. Z panią Hurley też. I chyba nie tylko oni. Będzie pan musiał pogadać z oficerami śledczymi z komendy w Houston, z wydziału do spraw podpaleń, ze stanowymi inspektorami straży pożarnej, a może nawet z federalnymi, w zależności od tego, co wypłynie podczas śledztwa. Obawiam się, że to może być bardzo długa noc. Jack kiwnął głową, odrętwiały na myśl, jak nagle jego życie wymknęło mu się spod kontroli. Rozinski leżał w szpitalu bliski śmierci, on i jego sąsiedzi stracili domy, a teraz wyglądało na to, że każdy detektyw w okolicy będzie rozgrzebywał tę sprawę, przeżuwając każdy szczegół jak stado korników przerabiających na miazgę powalone drzewo. Jeżeli do tej pory miał jeszcze jakieś szanse na to, aby nie dopuścić mediów do informacji, że leczył też inne dzieci, to szanse te właśnie legły w gruzach... Podobnie zresztą jak jego kariera.

Rozdział 5 usieliśmy wezwać federalnych - usłyszała Reagan słowa oficera śledczego z wydziału podpaleń skierowane do detektywa z Houstońskiej Straży Pożarnej. Stali przed biurem administracyjnym, w którym kazali jej czekać. Mimo żądania detektywa, żeby nigdzie się stąd nie ruszała, ostrożnie przesunęła się w kierunku otwartych drzwi, w nadziei że uda jej się wyśliznąć. Niestety, zobaczyła na korytarzu dwóch mężczyzn, którzy stali jakieś trzy metry od niej pogrążeni w rozmowie. M W przeciwieństwie do strażaków gaszących pożary i pracowników służb ratowniczych facet z wydziału podpaleń - wydawało jej się, że inni nazywali go Salinas - nosił kowbojskie buty, dżinsy i dżinsową koszulę, doskonale pasujące do jego wysokiej, szczupłej sylwetki. - Teraz, gdy BorderFree przefaksowalo oświadczenie do mediów, całą tą sprawą zajmie się grupa specjalna. Czy miał na myśli BorderFree-4-All? Reagan przeszedł dreszcz. Na wspomnienie zamachu w San Antonio dostała gęsiej skórki. Dobrze pamiętała obrazy z programu informacyjnego, tak jakby wydarzyło się to wczoraj, a nie zeszłej wiosny: krzyki tych, którzy ocaleli, mozaika strzaskanego szkła połyskująca na chodniku, trzy ciała pod zakrwawionymi prześcieradłami wynoszone z okręgowego biura urzędu imigracyjnego, zakapturzeni bojownicy przedstawiający na taśmie wideo przesłanej stacjom telewizyjnym swoje żądania, by otwarto granice. Terroryzm tutaj, w Teksasie. Musiała ugryźć się w język, żeby nie wybiec, żądając wyjaśnień, co radykalna grupa sprzeciwiająca się prawu imigracyjnemu mogła mieć wspólnego z pożarem w mieszkaniu Jacka Montoi. Czy to możliwe, że mimo zniszczenia samochodu Jacka i ataków radiowych Wintera to nie on był prawdziwym celem? I co lekarz z kliniki w East End mógłby mieć wspólnego z polityką Stanów Zjednoczonych? — Mamy jakieś pół godziny, zanim dotrze tu FBI i grupa specjalna do spraw podpaleń — utyskiwał blady, sprawiający wrażenie niezgrabnego detektyw Norman Worth. - Wolałbym przewieźć tę dwójkę do centrum na przesłuchanie. Ale możemy wyciągnąć z nich, co się da, teraz, kiedy mamy jeszcze szansę, bo obaj wiemy, że federalni gówno nam powiedzą, kiedy przejmą sprawę. — Naprawdę myślisz, że Montoya mógł to zrobić albo że jest w to zamieszany? - zapytał gość od podpaleń. Worth wzruszył ramionami. — Czemu nie? Wtedy Winter, który dzień po dniu dawał mu ostro popalić, wyglądałby jak nieodpowiedzialny fanatyk. Poza tym Montoya nie byłby pierwszym gościem, który wykonał taki ruch, próbując skupić uwagę na kimś innym. — Mówisz tak, bo jest Latynosem? - obruszył się Salinas. - Uważasz, że my wszyscy jakoś się zwąchaliśmy, czy coś w tym stylu? — Dobrze wiesz, co myślę - odparł Worth. - Właśnie marnujesz czas, zadając pytania niewłaściwemu facetowi. Dopóki świadkowie współpracują, trzymajmy się ich. Gdy policjant odwracał się w jej kierunku, Reagan cofnęła się chyłkiem na swoje miejsce i podniosła kubek letniego napoju, który sączyła przez ostatnie pół godziny. Chwilę później Worth zamknął za sobą drzwi i wyłowił papierosa z kieszeni znoszonej sportowej kurtki. Usiadł przy dużym biurku i wcisnął przycisk dyktafonu, by wznowić nagrywanie. — A więc od jak dawna spotykała się pani z doktorem Montoya? - Ignorując szpitalne zasady, zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko. Reagan miała nadzieję, że jakiś nocny pracownik-kamikadze przybiegnie, czując zapach dymu. Nadęty gliniarz z brzuchem rozsadzającym spodnie i z ziemistą cerą. Cieszyłaby się, gdyby dostał od kogoś nauczkę. Poza tym dym utrudniał jej oddychanie. Zakaszlała trochę głośniej, niż musiała, ale Worth zamiast zrozumieć aluzję, rozejrzał się po biurku, które zarekwirował, i wypatrzył kubek na kawę z kolorowym napisem DLA NAJLEPSZEJ MAMY NA ŚWIECIE. Bez mrugnięcia okiem strząsnął do niego popiół. Obok kubka-popielniczki stał elektroniczny zegar; czerwone cyfry wskazywały pierwszą osiem. - Jak już panu mówiłam, zanim pan wyszedł, nie spotykam się ani z Jackiem Montoyą, ani z nikim innym — powtórzyła Reagan, wkurzona, że wciąż powtarzał to samo pytanie, irytujące jak kopce czerwonych mrówek po burzy. — Nie interesuje pana ten zielony samochód i kierowca? Machnął ręką, rozwiewając dym wydobywający się z jego ust, i spojrzał na swoje notatki. - Nie. Chyba że tym razem wymyśli pani coś nowego.

Wymyśli! Nie spodobały jej się te słowa. Jako strażak pracowała z wystarczającą liczbą gliniarzy na miejscach wypadków, zamachów i morderstw, żeby rozpoznać sceptycyzm, kiedy słyszała go w czyimś głosie. - Chciałbym natomiast wiedzieć — ciągnął detektyw - od jak dawna pani przyjaciel, doktor Montoyą, dogaduje się z tymi kolesiami z BorderFree-4-All. Czy on naprawdę wierzył, że Jack był w to zamieszany? Choć próbowała, nie mogła stłumić wstrząsającego nią dreszczu. - Dlaczego pan tak myśli? - zapytała. Ten pomysł był tak dziwaczny, tak naciągany, że nie mieściło jej się to w głowie. Wydmuchnął dym kącikiem ust i obrzucił ją zimnym spojrzeniem. Poczuła, jak ciarki przechodzą jej po plecach. - Co pani o tym wie? - Nic. Dlaczego miałabym coś o tym wiedzieć? - Wkurzał ją sposób, w jaki ten detektyw do niej mówił i jak na nią patrzył. Tak jakby to ona była podejrzana. — Proszę posłuchać, staram się być cierpliwa — wybuchła - ale wszystko, czego teraz chcę, to wrócić do żony mojego kapitana i ludzi z mojej załogi. Podzielili się na zmiany, tak żeby ktoś cały czas czuwał. Należała do nich, byli jej rodziną na dobre i na złe. Nie chciała kisić się w tym prowizorycznym pokoju przesłuchań, odpowiadając przez całą noc na te same cholerne, głupie pytania. - Nie ma żadnych zmian w stanie kapitana Rozinskiego. Pytałem o to, wracając z toalety. Kłamca, chciała krzyknąć. Doskonale wiedziała, że nigdzie nie poszedł, tylko naradzał się za drzwiami z tym śledczym od podpaleń. Ale oskarżanie go na pewno nie pomoże jej szybciej się stąd wydostać. - Powiedziała pani, że Jack Montoyą był u pani w domu, gdy oboje dowiedzieliście się o pożarze — ciągnął detektyw Worth. - Ponieważ lekarze nie leczą po domach, a pani wygląda... tak jak pani wygląda, to muszę dojść do wniosku, że miał jakiś inny powód, by do pani wpaść. Zmusiła się, by mówić powoli i stanowczo. - Jest moim starym przyjacielem, to wszystko. - Zdjęła nogę z kolana, bo zauważyła, że Worth przygląda się uważnie nerwowemu podrygiwaniu jej stopy. - Moi rodzice mieli dom, który wynajmowali, a jego rodzice byli naszymi lokatorami. Ale to było dawno temu. Nie widziałam go od... od dwudziestu lat czy coś koło tego... aż do dziś. - I postanowiła pani odnowić tę znajomość, ponieważ... Żałowała, że nie stoi z tym detektywem Obwisłym Bebechem twarzą w twarz na ringu, zamiast siedzieć po drugiej stronie biurka. Krew i wypadające zęby na pewno nie należałyby do niej. - Jak już wspominałam, potrzebowałam podpisu na zgodzie na powrót do pracy. Więc weszłam do jego kliniki. Worth zaczął kartkować swój notes. - I właśnie tam doszło między wami do kłótni? - Do małego nieporozumienia - poprawiła go. - A potem przyjechał do mnie, żeby wszystko wyjaśnić. Ze względu na stare czasy, jak przypuszczam. Detektyw Worth z niedowierzaniem uniósł brew i musiała ugryźć się w język, żeby nie rzucić jakiegoś przekleństwa. - Zapraszał panią gdzieś, zanim pojawiła się ta historia w wiadomościach? - spytał. Parsknęła ponurym śmiechem na wspomnienie tego, jak Jack się na nią zezłościł, gdy wspomniała o planach jego matki dotyczących nietos. - Nic z tych rzeczy. - Domyślam się, że jeszcze do tego nie doszedł — powiedział Worth. -Więc nie wie pani nic o jego przyjaciołach z BorderFree-4-All? Pomyślała o tym, co powiedział Jack w drodze do szpitala. „Nigdy nie interesowałem się polityką, nigdy nie obchodziło mnie, skąd oni przyjechali. Chciałem tylko, żeby mogły dalej oddychać". - Niemożliwe, żeby Montoya był w to zamieszany - odparła. - Zależy mu tylko na tym, żeby pomagać pacjentom, a zwłaszcza dzieciom. - Ale mówiła pani, że nie widziała go pani od lat. Jeden lewy sierpowy. To by wystarczyło, żeby ten palant wylądował na tyłku. I na pewno byłoby dużo łatwiejsze niż wyjaśnienie mu, czym jest przeczucie. - Wie pan, że pracuję w straży pożarnej — przypomniała.—Tak jak policjanci, jesteśmy na ulicach o każdej porze i spotykamy wielu ludzi. Dla większości są to najgorsze dni w ich życiu. Kiwnął głową. - Gdy ludzie działają pod wpływem stresu - ciągnęła - mówią i robią rzeczy, na których podstawie można wyczuć, kim są. Adwokaci powiedzieliby, że podejmuje pan pochopne decyzje, ale na ulicy nie ma pan wyboru, prawda? W przeciwnym