ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dzięki Bogu, jeszcze tylko jedno wzniesienie.
Martha dostrzegła dom widoczny nad kamiennymi
schodami wijącymi się w kierunku portu. Gdy
zeszła na ląd na Santorini, poczuła, że jest w domu.
Zapomniała tylko uprzedzić zajmującą się domem
Ariele, że przyjeżdża, nikt więc się jej nie spodzie
wał. Bardzo zależało jej na samotności. Była zmę
czona i wlokła ciężką sznurowaną torbę spakowa
ną na powrót do Nowego Jorku a nie na spontanicz
ną, desperacką ucieczkę do Grecji.
Ponownie spojrzała w górę. W blasku letniego
skwaru mury dwupiętrowego, białego, pokrytego
stiukiem domu wyglądały niemal jak miraż. Gdy
by nie brak pieniędzy po wczorajszym kupnie
biletu lotniczego z Nowego Jorku, mogłaby mieć
wrażenie, że śni.
To było wczoraj? Tak krótko? Wydawało się,
jakby minęły wieki od chwili, gdy radośnie i ocho
czo pokonywała schody do mieszkania swojego
chłopaka, Juliana. Nie mogła się doczekać jego
zabójczego uśmiechu, otwartych ramion, które
chwycą ją i uniosą z radości, kiedy oznajmi mu, że
6 ANNE MCALLISTER
już wraca na stałe, że ukończyła malowanie murali
w Charleston, że podczas rozłąki podjęła decyzję.
Była już gotowa, by dzielić z nim łóżko.
Otworzyła drzwi, wzywając go. Usłyszawszy
szum prysznica, pomyślała, że będzie to najod
powiedniejsza chwila, by dowieść mu swą goto
wość do miłosnych chwil, których tak się domagał.
Strąciła ze stóp sandały, zdjęła koszulę i ot
wierając drzwi łazienki, zaczęła zsuwać spódnicę.
Wtedy spostrzegła, że Julian nie jest sam.
Zaparowana szyba skrywała sylwetki dwóch
postaci, Juliana oraz brunetki o zaokrąglonych
kształtach i delikatnej opaleniźnie. Byli nadzy,
w objęciach. Martha stała wbita w ziemię, widząc,
jak jej fantazje, sny i nadzieje rozpadają się na
kawałki.
Julian poczuł chłodny powiew i spojrzał w górę.
Przetarł ręką szybę, by spojrzeć prosto w jej zdu
mione oczy. Martha stała nieruchomo, patrząc, jak
nieświadoma niczego kobieta ociera się o niego.
Julian na chwilę zamknął oczy, po czym otworzył
je ponownie, by znów spotkać jej spojrzenie. Tym
razem mniej zdumione, a bardziej wyzywające.
Podciągając spódnicę i zakrywając własną na
gość, Martha odwróciła się. Jej serce biło mocno,
ale nie na tyle, by zagłuszyć trzask zamykanych
drzwi.
Zbiegła ze schodów, rozpaczliwie pragnąc do
stać się na ulicę, wmieszać w tłum obojętnych,
TYDZIEŃ NA SANTORINI 7
nieświadomych jej poniżenia ludzi. Dla nich nic
się nie zmieniło. A jej świat stanął na głowie.
Mieszkając przez miesiąc w Charleston, wiele
myślała o Julianie, o ich związku i czy on jest Tym
Jedynym. Nie chciała się spieszyć, nie miała zamia
ru wskakiwać z nim do łóżka tylko dlatego, że był
miły, uroczy, seksowny i chciał się z nią przespać.
Jej siostra Cristina zbyt często przez to prze
chodziła. Martha wołała być pewna, zanim zdecy
duje się na tak intymny krok. I pięknie na tym
wyszła. Jak już była pewna swoich uczuć, on
znalazł sobie inną.
Nie mogła z nim zostać. Nie mogła też zmusić
się, by pozostać w Nowym Jorku. Mimo dziesięciu
milionów mieszkańców, dla nich dwojga nie było
tu miejsca. Musiała wyjechać.
Mogła zwrócić się do wielu osób - do rodziców
mieszkających na Long Island, do brata Eliasa
w Brooklynie, do brata Petera na Hawajach, nawet
do Cristiny, choć nigdy by tego nie zrobiła. Jedyną
osobą w rodzinie, do której nie mogła uciec, był jej
brat bliźniak, Lukas, który zawsze podróżował
- tym razem chyba po Nowej Zelandii, choć nikt
tak naprawdę nie wiedział. Jednak Martha nie
chciała teraz ich widzieć, nie chciała ich współ
czucia. Dlatego przyjechała na Santorini.
Nie uciekała od domu. Urodzili się tu jej rodzice
i dziadkowie. Nadal miała Santorini głęboko w ser
cu. Jej dom wciąż tu był.
8 ANNE MCALLISTER
Pierwsze i najlepsze wspomnienia to czas spę
dzony w domu położonym na zboczu jednego ze
wzgórz z widokiem na Morze Egejskie. Jej rodzice
przeprowadzali się wielokrotnie, jednak nigdzie
nie czuła się tak dobrze jak na Santorini.
Od chwili gdy stanęła na rozpalonym chodniku
i spojrzała na rząd białych, skąpanych w słońcu
domów, wiedziała, że wszystko dąży ku lepszemu.
Tu mogła złapać oddech, mogła być sobą, mogła
zacząć od początku.
Nie była na Santorini od stycznia, kiedy przyje
chała tu z rodzicami na tydzień. Wtedy było nawet
chłodno. Teraz, w środku lata, panował upał. Wy
cieńczona i mokra od potu Martha chwyciła torbę
i zaczęła ją dalej ciągnąć krętą, wąską uliczką.
Dom będzie pusty, lodówka odłączona, a szafki
opróżnione. Będzie musiała zrobić zakupy i coś
ugotować, ale to nie miało znaczenia. Dobrze, że
oderwie się od ostatnich wydarzeń. Zaangażowa
nie się w życie wyspy odwróci jej uwagę od
przeszłości i pozwoli jej stanąć na nogi i zrobić
nowe plany na przyszłość. Miała przynajmniej
taką nadzieję.
- Andrea nic dla mnie nie znaczy - powiedział
Julian, jak gdyby Martha miała po prostu zaakcep
tować fakt, że kochał się z inną kobietą.
- Jasne. Nie ma sprawy - odpowiedziała cierp
ko. - Na pewno miło będzie jej to słyszeć.
- A co mam powiedzieć? - zapytał ostro, za-
TYDZIEŃ NA SANTORINI 9
mieniając cierpienie we wzburzenie. - To ty nigdy
nie chciałaś iść ze mną do łóżka.
To nie był odpowiedni czas, by powiedzieć mu,
że to właśnie chciała zmienić.
- I bardzo dobrze, że tego nie zrobiłam - wyce
dziła.
- Jesteś zimna. Gdybyś choć czasem okazała
odrobinę namiętności...
- Chcesz namiętności? Pokażę ci namiętność!
- Cisnęła telefon komórkowy przez okno tak
sówki.
Pokonała ostatnie stopnie dzielące ją od furtki
prowadzącej do ogrodu otoczonego murem i scho
dów w stronę domu. Była wyczerpana. Chciała
się napić czegoś zimnego, wziąć prysznic i zdrze
mnąć się.
Otworzyła furtkę i weszła na posesję. Pergola
pokryta jasnoczerwoną i fioletową bugenwillą rzu
cała pierwszy cień od początku jej wspinaczki.
Martha zamknęła furtkę, po czym oparła się o ścia
nę, by napawać się chłodem i ciszą. Pierwszy raz od
chwili gdy otworzyła drzwi łazienki Juliana, rozpa
czliwa potrzeba ucieczki nieco przygasła. Ogarnął
ją spokój. Zwolniła oddech i odzyskała równowa
gę. Przejechała ręką po białym, szorstkim, kamien
nym murze, który wydawał się mocny i solidny.
Po chwili wyprostowała się, chwyciła torbę
i ponownie zaczęła ciągnąć ją po ostatnich już
krętych stopniach. Dotarłszy na górę, wyłowiła
10 ANNE MCALLISTER
z kieszeni klucze, które wręczył jej ojciec w dwu
dzieste piąte urodziny. Każde z rodzeństwa miało
swój komplet.
Martha podziękowała w duszy ojcu, przekręca
jąc klucz i otwierając ciężkie drewniane drzwi.
Przedpokój wyłożony terakotą był chłodny i prze
wiewny. Zdziwiła się, gdy zobaczyła pootwierane
frontowe okna i powiewające firanki. Nikt chyba
nie spodziewał się, że przyjedzie. Niemożliwe,
żeby Julian zadzwonił do jej rodziców. Za chwilę
jednak przy drzwiach dostrzegła parę męskich
sandałów. Jej serce przyspieszyło z radości.
- Lukas?
To musiał być on. Nikt inny nie przyjechałby tu
tak nagle. Tylko Lukas był do tego zdolny. Jeżeli
mogłaby teraz z kimś rozmawiać, Lukas był jedy
ną taką osobą. Zawsze był jej bratnią duszą. Za
wsze ją rozumiał, współczuł jej i dzięki niemu nie
miała poczucia, że wszyscy mężczyźni są tak kosz
marni jak Julian Reeves.
- Luke? - Ożywiona zdjęła buty i ruszyła
w stronę kuchni, gdy usłyszała kroki w sypialni na
piętrze. Odwróciła się pełna nadziei.
Po schodach schodził szczupły mężczyzna
o ciemnej karnacji i potarganych kruczoczarnych
włosach. Miał kanciastą twarz. Jeżeli urodę Juliana
można było porównać do połyskującego, wypole
rowanego marmuru, ten mężczyzna wyglądał ni
czym nieociosany granit.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 11
Musiał być jednym ze znajomych Eliasa. Na
oko miał około trzydziestu paru lat, tyle ile jej
najstarszy brat. Czyżby Elias dał mu klucz i po
zwolił się tu rozgościć? Do tego zdolny byłby
raczej jej uroczy, choć nieodpowiedzialny ojciec,
a nie surowy, ciężko pracujący Elias. Zresztą nie
była pewna, czy on w ogóle miał znajomych.
Ten mężczyzna nie wyglądał jednak na takiego,
który miałby cierpliwość do jej ojca. Aeolus An-
tonides uwielbiał golf, jachty i obiady zakrapiane
martini - jaśniejszą stronę cywilizacji, jak po
wiadał.
Martha nie odniosłaby słowa „cywilizacja" do
osoby schodzącej właśnie po schodach. Mężczyz
na zatrzymał się. Patrzył na nią z wyraźną nie
chęcią.
- Kim, do diabła, jesteś? - zapytał, po czym
zaskoczył ją skinieniem głowy w stronę drzwi.
- To bez znaczenia. Proszę wyjść.
Wyjść? Ona miała wyjść?!
- Chwileczkę - powiedziała, patrząc mu prosto
w oczy. Przynajmniej mówił po angielsku. Nawet
z amerykańskim akcentem. Musiał być jednym ze
znajomych Eliasa. - To nie ja stąd wyjdę!
To on był intruzem. To był jej dom. Nie miał
prawa tak stać z rękami opartymi na biodrach,
patrząc na nią jak na natręta. I nie było siły na
świecie, która zabroniłaby jej wejścia do własnego
domu, napicia się zimnego napoju i drzemki.
12 ANNE MCALLISTER
- Przepraszam. - Chciała go ominąć, idąc
w kierunku kuchni.
Jednak mężczyzna stanął jej na drodze.
- Co ty robisz?
- Chcę się napić - odrzekła. - Umieram z prag
nienia. Proszę mnie przepuścić.
Nie ruszył się.
- Chwileczkę - powiedziała. - Kim ty jesteś?
Czy to Elias dał ci klucz?
Mężczyzna zmarszczył brwi.
- Kim jest Elias? - Pokręcił głową, a kosmyki
jego rozczochranych włosów opadły na mocno
opaloną twarz. - Nie wiem, o kim mówisz. Jak tu
weszłaś? - zapytał podejrzliwie.
- Użyłam klucza. Ja tu mieszkam.
- Nie żartuj!
- Co prawda nie na stałe - przyznała Martha
- ale mogę, kiedy tylko zechcę. Nazywam się
Martha Antonides. To dom mojej rodziny.
Dla mężczyzny wszystko stało się jasne.
- Już nie - odparł radośnie. - Teraz należy do
mnie.
- Słucham?! - Chyba się przesłyszała. Może to
udar słoneczny.
- Co znaczy: już nie? Kim, do diabła, jesteś?
- Theo Savas.
Nic jej to nie mówiło. Skierowała na niego
obojętne spojrzenie.
- I co z tego?
TYDZIEŃ NA SANTORINI 13
- To już jest mój dom.
- Nie - rzekła stanowczo Martha, pewna tego,
co mówi. -Przykro mi, ale nie. Nie wiem, jaki dom
należy do ciebie, ale na pewno nie ten. To jest nasz
dom od pokoleń.
- Był. Przykro mi - spokojnie powiedział Theo
i nie wyglądał, jakby było mu choć trochę przykro.
Był równie uradowany i spokojny jak Julian, gdy
poinformował ją, że to z jej winy brał prysznic
z inną kobietą.
- Udowodnij to!
- Oczywiście. - Theo Savas lekko wzruszył
ramionami, po czym odwrócił się i poszedł do
dawnego gabinetu, choć ojciec zbyt często tam nie
pracował.
Patrzyła, jak otwiera szufladę w biurku i z teczki
wyjmuje jakiś dokument. Wrócił i podał jej, a po
tem cofnął się, obserwując jej reakcję.
To była umowa zawarta między jej ojcem a nie-
jakim Socratesem Savasem.
- To mój ojciec - powiedział, zanim zdążyła
zapytać.
Martha coraz bardziej zaciskała wargi, czytając
dokument. To była najgłupsza rzecz, jaką kiedyko
lwiek widziała.
- Tu chodzi o rozgrywkę golfa? - zapytała
z oburzeniem.
Dokument mówił coś o zwycięzcy rozgrywki
golfa mającym prawo do wytypowania prezesa
14 ANNE MCALLISTER
Antonides Marine International, spółki założonej
przez jej pradziadka, niemal doprowadzonej do
ruiny przez ojca i uratowanej od bankructwa przez
Eliasa.
- Czytaj dalej.
- Co twój ojciec ma wspólnego z naszą spółką?
- zapytała, dalej czytając z coraz większym niedo
wierzaniem.
- Twój ojciec sprzedał mu czterdzieści procent
udziałów.
Martha uniosła głowę. Chciała zaprzeczyć,
przecież ojciec nigdy by tak nie postąpił,
Jednak mógł tak postąpić, żeby udowodnić sy
nowi, że Aeolus Antonides nie jest karykaturą
biznesmena.
Martha ze złości zacisnęła dłonie.
- Przegrał rozgrywkę golfa - powiedziała
przez zęby. Widziała to zapisane czarno na białym.
Theo Savas jedynie lekko skinął głową i czekał.
Dalsza część dokumentu była jeszcze dziwniejsza.
Golf to nie było wszystko. Mowa była o wyścigu
żaglówek, ukochanej „Argo" jej ojca przeciw „Pe
nelope" Socratesa Savasa. Zwycięzca wyścigu
miał. wygrać dom na wyspie drugiego.
- Wygrałem - dodał Savas.
Martha nie mogła złapać tchu. Stała osłupiała,
nie dowierzając temu, co zobaczyła. Jak ojciec
mógł założyć się o ich rodzinny dom, w zamian za
jakąś letnią chatkę na jednej z wysp stanu Maine?
TYDZIEŃ NA SANTORINI 15
Z furią podała dokument mężczyźnie, który stał
obok z triumfującym uśmiechem.
- To jakiś absurd!
- Też tak sądzę - zgodził się Theo Savas. - Ale
legalny. Wygrałem wyścig, wygrałem więc też
i dom. Dlatego też, panno Antonides, wydaje mi
się, że to pani musi wyjść.
Nie po to wydała na bilet ostatnie pieniądze
i uciekła od jednego głupiego, pyszałkowatego
mężczyzny, by pomiatał nią następny. Spojrzała
Savasowi prosto w oczy.
- Nie - odparła.
- Co to znaczy: nie? - Zabrzmiało to tak, jakby
nikt wcześniej mu się nie sprzeciwił.
Martha wzruszyła ramionami.
- Nie zrozumiałeś? To duży dom. Nie będę się
narzucać. - Mówiąc to, podniosła torbę, powoli go
minęła i ruszyła po schodach na piętro.
- Chwileczkę! - Złapał ją za rękę, ale wyrwała
się i szła dalej.
- Nie możesz tu zostać!
- Oczywiście, że mogę.
- Nie potrzebuję towarzystwa - stwierdził, idąc
za nią.
- Trudno. - Doszła do pokoju, który zawsze
dzieliła z siostrą Cristiną. Otworzyła drzwi, po
czym odwróciła się, by stawić mu czoło.
- Co zrobisz? Wyrzucisz mnie?
Może dom nie należał już do jej rodziny, ale
16 ANNE MCALLISTER
w sypialni były jej meble i książki. Uniosła głowę,
patrząc wyzywająco i czekając na jego reakcję.
Zacisnął dłonie w pięści. Była niemal pewna, że
słyszała zgrzyt zębów. Theo Savas jednak jej nie
dotknął. Po chwili powiedział:
- Jest tu mnóstwo hoteli.
- Me stać mnie.
- Zapłacę.
- Nie ma mowy. Nie pozwolę, by wszyscy na
Santorini myśleli, że jestem utrzymanką.
Czym innym było podjęcie decyzji o pójściu do
łóżka z Julianem. Naiwnie myślała, że go kocha.
Czymś zupełnie innym było pozwolenie, by ten
mężczyzna płacił za jej pokój hotelowy. Turyści
pewnie by nie zauważyli, ale Martha była tu na tyle
zadomowiona, że wywołałaby skandal wśród plot
kujących staruszek.
- A nie będą tak myśleć, jak zostaniesz u mnie?
- Uniósł brew.
- Oczywiście, że nie. To jest... To był mój dom
- poprawiła się z goryczą.
- Dobrze. - Theo Savas wzruszył ramionami.
- Zadzwoń do ojca. On zapłaci za hotel.
- Nie! - Nikt z rodziny nie wiedział, że ona tu
jest, chciała, by tak zostało. Ostatnią rzeczą, której
pragnęła, to przyznanie się do porażki.
- Jak chcesz. Ale lepiej coś wymyśl, bo nie
chcę cię tu widzieć.
- Ale...
TYDZIEŃ NA SANTORINI 17
- Nie. - Był nieugięty. - Mam już dość. Żad
nych kobiet. Mam ich po dziurki w nosie.
Martha zmrużyła oczy.
- Więc... wolisz mężczyzn? - Szkoda. Pomy
ślała, że jego wspaniałe geny niestety się zmar
nują.
- Wcale nie! - Skrzywił się, po czym prze
czesał ręką włosy. - Po prostu mam dosyć bycia
bez przerwy dręczonym.
Martha ponownie na niego spojrzała, po czym
skłamała lekceważąco:
- Nie jesteś taki boski.
- Nigdy nie twierdziłem, że jestem. To przez to
cholerne pismo i całe zamieszanie z „najseksow-
niejszymi mężczyznami świata"!
Martha parsknęła śmiechem.
- Czyżby? A ty miałeś niby być kim? Najsek-
sowniejszym piratem? Gburem?
- Żeglarzem. - Martha uniosła brwi. Theo lek
ko zirytowany wzruszył ramionami. - Cały ten
ranking to bzdura. Ale wszystkie te kobiety nie
chcą tego przyjąć do wiadomości i wydaje im się,
że są dla mnie stworzone!
Jego udręczony wzrok rozbawił Marthę.
- Dlatego też nie mam zamiaru przebywać tu
z jakąś smarkatą nastolatką - stwierdził, czym
natychmiast zmazał uśmiech z jej twarzy.
- Smarkatą nastolatką? - oburzyła się. - Mam
dwadzieścia cztery lata!
18 ANNE MCALLISTER
- Czyli wszystko się zgadza. - Najwyraźniej jej
wiek nie zrobił na nim wrażenia.
Martha miała dosyć bycia traktowaną jak mała
dziewczynka. Wszyscy w rodzinie, poza Lukasem,
zawsze wmawiali jej, że jest za młoda, że po
trzebuje, by ktoś się nią zajął.
- A może uciekasz od mężczyzny?
- Od nikogo nie uciekam! - odparła gwałtow
nie. - Po prostu... potrzebuję wakacji. Skończyłam
pracę i postanowiłam troszkę odpocząć. - W pew
nym sensie była to prawda. - Choć bardzo miło mi
się tu rozmawia, jestem zmęczona. Nie sypiam
w samolotach i nie zmrużyłam oka przez półtorej
doby. Muszę się położyć.
Martha odwróciła się i weszła do sypialni. Od
razu rzuciła się na miękkie łóżko, głęboko wes
tchnęła.
Theo stał, milcząc przez dłuższą chwilę. W koń
cu rzekł:
- W porządku, wyśpij się. Ja idę popływać.
Wrócę wieczorem, dziecino - ostrzegł ją. - A kie
dy wrócę, ciebie ma tu nie być.
Wychodząc z domu, Theo mamrotał coś pod
nosem. Wkrótce dotarł do swojej żaglówki. Nikt
na Santorini chyba nie czytał tego idiotycznego
artykułu. Kobiety z nim flirtowały, ale przynaj
mniej nie wchodziły mu w życie z butami. A tu
nagle coś takiego!
TYDZIEŃ NA SANTORINI 19
Lubił kobiety, nawet bardzo, ale wolał rolę
łowcy, a nie ofiary. Od chwili publikacji tego
nieszczęsnego artykułu czuł się niczym jeleń na
polowaniu. Całe hordy kobiet uganiające się za
nim przez ostatnie pół roku były nie do wytrzyma
nia. On sam by nie uwierzył, gdyby tego nie
doświadczył.
Miał nadzieję, że to szybko minie. Kiedy wrócił
do Nowego Jorku, na długo przed wygranym dla
ojca wyścigiem, specjalnie unikał wizyt w rodzin
nym domu na Long Island. Kochał swoją matkę,
ale nie miał zamiaru znosić jej wkładu w cały ten
bałagan, którym było jego życie. Zawsze mąciła,
twierdząc, że tylko się troszczy.
W przypadku artykułu doskonale wiedział, co
by powiedziała.
- Ożeń się, a problemy same się rozwiążą.
Ale Theo wiedział, że to nieprawda. Już raz był
żonaty. Problemy tylko narosły. Z wiekiem zmąd
rzał i wiedział już, że związek małżeński nie jest
mu pisany. Bardzo dobrze czuł się w swojej roli,
dopóki kobiety rozumiały zasady.
Na szczęście pani podróżniczka zrozumiała,
że tu nie zostanie. Może nawet nie czytała ar
tykułu, ale i tak nie chciał, żeby coś sobie przy
padkiem wymyśliła. Było mu jej żal, że pokonała
długą trasę na darmo, ale na Santorini było wiele
pensjonatów. Cóż z tego, że nie wszystkie ofe
rowały komfort domowego ciepełka, do którego
20 ANNE MCALLISTER
przywykła. Trudno. Jak jej się nie podoba, to niech
wraca, skąd przybyła.
Powiew wiatru przyspieszył żaglówkę. Wypły
wając na pełne morze, wszystkie zmartwienia zo
stawił w porcie.
Gdy wrócił, zapadł już zmrok. Wszystkie przy
brzeżne tawerny były rozświetlone, muzyka dobie
gała z pobliskich klubów i kafejek. Nabrzeże pełne
było turystów i miejscowych, którzy rozbawieni
nocną atmosferą wyspy śmiali się, śpiewali i tań
czyli.
Theo szedł, uśmiechając się. Odzyskał równo
wagę. Wracał do domu z nadzieją na zimne piwo,
prysznic i łóżko. Wspiął się po schodach do drzwi,
gdy nagle zamarł - w oknie zobaczył Marthę
przechodzącą w kierunku kuchni.
Spokój i dobry nastrój wyparowały. Kilkoma
susami pokonał ostatnie schody i wszedł do domu.
- Słuchaj! Chyba ci powiedziałem...
- Theo! - Z salonu dobiegł zmysłowy głos
o lekkim skandynawskim akcencie.
Odwrócił się. Ujrzał wysoką szczupłą blondynkę
biegnącą ku niemu z otwartymi ramionami. Kiedyś
sądził, że jest to marzenie każdego mężczyzny.
- Agnetta? - Nawet Martha Antonides nie
wzbudzała w nim takiej niechęci jak Agnetta
Carlsson.
Natychmiast usłyszał kolejny okrzyk.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 21
- Theo! - Podobnie jak poprzedniczka, druga
kobieta podbiegła, by go objąć.
Theo złapał ją, zanim jej się to udało.
- Pamiętasz mnie? Jestem Cassandra - wyjaś
niła radośnie. - Pamiętasz, Cassie, córka twojej
matki chrzestnej!
Theo poznał ją, nie dopuścił jednak do rados
nego obściskiwania i pocałunków.
- Twoja matka nas przysłała. Fajnie, prawda?
- powiedziała wesoło, tym samym potwierdzając
jego największą obawę.
- Ale po co? - Wiedział, że zabrzmiało to
oschle, ale nie miał zamiaru ukrywać niezadowo
lenia. Cassie jednak była niewzruszona.
- Twierdziła, że musisz się rozerwać. No i ma
my cię chronić. Uważa, że za dużo czasu poświę
casz pływaniu, a tytuł najseksowniejszego żegla
rza świata sprowadził ci na głowę za dużo kobiet.
To prawda, ale po co w takim razie przysłała
kolejne? A do tego Agnettę Carlsson! Przecież
nawet jej nie znała!
Cassandra najwyraźniej czytała w myślach, po
nieważ od razu dodała:
- Przez ostatni rok pracowałam jako modelka
i ostatnio wiele czasu spędziłyśmy z Agnettą. Za
przyjaźniłyśmy się. Agnetta przyłączyła się do
mnie, kiedy wybierałam się na obiad do twojej
matki. Chciała ją poznać, bo się przyjaźniliście.
Theo inaczej by to ujął. Rzeczywiście, w zeszłym
22 ANNE MCALLISTER
roku poznał szwedzką modelkę Agnettę Carlsson
podczas regat w Marsylii. Była tam na sesji zdję
ciowej z jakimś Australijczykiem. Tamten się upił
i szybko o niej zapomniał.
Agnetta jednak nie była długo sama. Znalazła
sobie kogoś dużo ciekawszego do towarzystwa.
Theo również był zainteresowany nowo poznaną
kobietą.
Zawsze lubił kobiety, szczególnie te o blond
włosach i kobiecych kształtach. Tamtej nocy byli
sobą oczarowani. Mimo wszystko Theo sądził, że
jasno wyraził, co go interesuje, a co nie.
- Jesteś tu bez żadnych ukrytych zamiarów?
- zapytał wprost.
- Ależ oczywiście! - Parokrotnie zatrzepotała
długimi rzęsami, po czym podeszła do niego i deli-
katnie pocałowała. Agnetta była piękną i zabawną
kobietą, i oczywiście wspaniałą w łóżku.
Przez około miesiąc byli tematem dla prasy
brukowej, która uwielbiała o nich pisać. Aż w pew
nym momencie dziennikarze, jak i sama Agnetta,
zaczęli pisać o ślubie. Agnetta za każdym razem,
gdy o to pytał, zaprzeczała, jakoby to ona rozpo
wszechniała takie plotki. W pewnym momencie
jednak oznajmiła mu, że jest w ciąży.
- W ciąży? - Trudno mu było w to uwierzyć,
jako że był mężczyzną ostrożnym i odpowiedzial
nym. Poprosił ją o zrobienie testu ciążowego i wi
zytę u lekarza.
TYDZIEŃ NA SANTOR1NI 23
- Nie wierzysz mi! - stwierdziła oskarży-
cielsko.
Wiara nie miała tu nic do rzeczy. Nie był
jej mężem. Gdyby w grę wchodziło dziecko,
zmieniłby to. Lecz by tak się stało, musiał się
upewnić. Agnetta wpadła w histerię. Rzucała bu
tami, płakała i krzyczała. Theo był jednak nie
wzruszony.
- Niedługo i tak się dowiemy. Mamy mnóstwo
czasu.
Po dwóch tygodniach błagań, płaczu i hektolit
rów łez nadeszło długo oczekiwane oznajmienie.
- Myślałam, że jestem w ciąży... Spóźniał mi
się okres... To wszystko dlatego, że tak się prze
jmuję i denerwuję naszym związkiem!
- Nie chciałbym, żebyś żyła w stresie - odparł.
- Więc i tak się ze mną ożenisz? - Natychmiast
pojaśniała i objęła go.
- Nie. Najlepiej będzie, jak zniknę z twojego
życia.
Tak też postąpił. Teraz uśmiechała się do niego
z wyrachowaniem, patrząc znad ramion Cassie.
- Twoja matka złożyła nam cudowną propozy
cję: odwiedźcie go w nowym domu! Miło ze strony
tej dziewczyny, Marli... Nie, nie, Marthy, że nas
wpuściła. Pomogła nam wnieść torby. Była bardzo
pomocna.
- Czyżby? - Theo zmarszczył brwi.
Chciał ją udusić. Cholerna Martha Antonides!
24 ANNE MCALLISTER
Wiedziała, że nie chce nikogo widzieć. Szczegól
nie dwóch rozochoconych kobiet.
- Powiedziała, że na pewno nie będziesz miał
nic przeciwko, bo przecież rodzinny dom jest po
to, by się nim dzielić - dodała Cassie.
- Tak powiedziała? - Miarka się przebrała.
Theo zacisnął szczęki, po czym warknął: - Gdzie
ona jest?
- W kuchni. Robi nam coś do jedzenia - od
powiedziała Agnetta z uśmiechem, kierując wzrok
ku kuchni.
Theo spojrzał w tę samą stronę, spotykając
się z szerokim uśmiechem Marthy machającej
do niego palcami. Gdyby tylko wzrok mógł za
bijać, pomyślał.
Rozpromieniona Martha podeszła do nich, nio
sąc talerz z pieczywem, serem i oliwkami.
- Wiedziałam, że towarzystwo sprawi ci ra
dość. - Skonfrontowała jego mordercze spojrzenie
z własnym. - Bardzo miło ze strony twojej matki,
że pomyślała o samotnym synu w domu, który
mógłby tętnić życiem i gościnnością, z której tak
słyną Grecy.
- Myślałem, że słyniemy z wojen - odparł
stanowczo.
- W takim razie i z tego, i z tego - powiedziała,
uśmiechając się do Cassie i Agnetty. - Potyczki
z przyjaciółmi mogą sprawić równie dużą radość,
jak potyczki z wrogiem, nie sądzi pan?
TYDZIEŃ NA SANTORINI 25
- Na pewno niebawem się dowiemy. - Theo
wyrwał jej talerz z rąk. - Czy mogę zamienić z tobą
słowo?
- Nie wydaje...
- Nie musi - poinformował ją, po czym po
prowadził w kierunku sypialni.
- Theo! Ja nie...
Kiedy ponownie zaczęła protestować, uciszył ją
w jedyny znany mu sposób. Przycisnął swoje usta
do jej warg i krótkim korytarzem poprowadził do
swojej sypialni. Jej wściekłe spojrzenie spotkało
się z jego uśmiechem.
- W miłości i na wojnie wszystkie chwyty
dozwolone, skarbie.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Co ty wyprawiasz? - Martha wyrwała się
z jego uścisku. Starała się unikać jego spojrzenia.
Była wściekła.
Rozejrzała się po pokoju. Znajdowali się w sy
pialni rodziców. Pomieszczenie jednak nie przy
pominało już tego znanego jej z czasów dziecińst
wa. Białe ściany i ciemne meble zdradzały męski
charakter wystroju. Pokój należał już do mężczyz
ny, który przeszywał ją spojrzeniem.
- Przejdźmy do rzeczy, panno Antonides. Dla
czego wpuściłaś do domu obce osoby?
- Dla ciebie nie są obce.
- Cassandra powiedziała, że przysłała je two
ja matka. Twierdziła, że są twoimi przyjaciół
kami.
- Dla ciebie były obce. Doskonale wiesz, że nie
życzę sobie, by kręciły się tu jakieś osoby! - rzekł
gniewnie Theo.
- Wiem, co powiedziałeś! Ale to znajome two
jej matki. Nie przyjechały tu w związku z ar
tykułem. Jeżeli chcesz, by wyjechały, proszę ba
rdzo, wyrzuć je!
TYDZIEŃ NA SANTORINI 27
- Dobrze wiesz, że nie mogę.
- Dlaczego? - Martha uniosła brwi ze zdzi
wienia.
- Twoja matka także jest Greczynką. I także
nie wie, że tu jesteś, prawda? - odrzekł.
- To nie to samo.
- A jednak matki lubią się mieszać w sprawy
swoich dzieci. Doskonale wiedzą, co dla nich
najlepsze. - Zacisnął pięści.
Martha bacznie go obserwowała.
- A co jest dla ciebie najlepsze?
- Żona - wymamrotał. - Matka twierdzi, że
wszystkie panny zostawią mnie w spokoju, kiedy
się ustatkuję. Ale myli się. A na pewno co do
jednej.
- Co do której? - Według Marthy widok żadnej
z nich szczególnie go nie ucieszył.
- Agnetty.
Ach, rzeczywiście, pomyślała. Istotnie Agnetta
była nieco zaniepokojona jej obecnością w tym
domu. Dopytywała się, kim jest.
- Chyba macie wspólną przeszłość - rzekła
łagodnie.
- Przeszłość to dobre słowo. To nie trwało
długo. - Włożył ręce do kieszeni. - I już się
skończyło.
- Najwyraźniej nie dla niej.
- Mogłaś powiedzieć, że mnie nie będzie. Prze
cież wiedziałaś, że nikogo tu nie chcę!
28 ANNE MCALLISTER
- Owszem, wiedziałam, ale pomyślałam, że
zrobię ci na złość za wcześniejszą scenę - rzekła,
po czym uśmiechnęła się pogodnie.
- Wielkie dzięki - odparł gorzko. Przeczesał
ręką włosy.
Jest niesamowitym mężczyzną, pomyślała,
wciąż pamiętając pocałunek sprzed paru minut.
Pocałunki Juliana nie mogły się z nim równać.
Theo krążył po pokoju. Po chwili zatrzymał się
po drugiej stronie.
- Od kiedy one są na wyspie?
- Chyba od tygodnia. Cassandra mówiła, że
chciały zrobić sobie tydzień urlopu przed sesją
zdjęciową w Marsylii. Gdy zadzwoniła do domu,
okazało się, że wasze matki się spotkały i wpadły
na wspaniały pomysł, by dziewczyny pana od
wiedziły...
Rozumiem - powiedział ponuro. - Zostają tu
tydzień. Więc i ty tu tyle zostaniesz.
- Ja? - Martha była zaskoczona. - Ale sam
powiedziałeś, że...
- Mówiłaś, że chcesz zostać. One będą mogły
zostać tylko pod warunkiem, że ty też. Musisz
jedynie udawać moją dziewczynę.
- Słucham?!
- Ani Cassandra, ani tym bardziej Agnetta nie
będą mnie napastować, skoro w domu jest już
kobieta.
- Ja...
Anne McAllister Tydzień na Santorini
ROZDZIAŁ PIERWSZY Dzięki Bogu, jeszcze tylko jedno wzniesienie. Martha dostrzegła dom widoczny nad kamiennymi schodami wijącymi się w kierunku portu. Gdy zeszła na ląd na Santorini, poczuła, że jest w domu. Zapomniała tylko uprzedzić zajmującą się domem Ariele, że przyjeżdża, nikt więc się jej nie spodzie wał. Bardzo zależało jej na samotności. Była zmę czona i wlokła ciężką sznurowaną torbę spakowa ną na powrót do Nowego Jorku a nie na spontanicz ną, desperacką ucieczkę do Grecji. Ponownie spojrzała w górę. W blasku letniego skwaru mury dwupiętrowego, białego, pokrytego stiukiem domu wyglądały niemal jak miraż. Gdy by nie brak pieniędzy po wczorajszym kupnie biletu lotniczego z Nowego Jorku, mogłaby mieć wrażenie, że śni. To było wczoraj? Tak krótko? Wydawało się, jakby minęły wieki od chwili, gdy radośnie i ocho czo pokonywała schody do mieszkania swojego chłopaka, Juliana. Nie mogła się doczekać jego zabójczego uśmiechu, otwartych ramion, które chwycą ją i uniosą z radości, kiedy oznajmi mu, że
6 ANNE MCALLISTER już wraca na stałe, że ukończyła malowanie murali w Charleston, że podczas rozłąki podjęła decyzję. Była już gotowa, by dzielić z nim łóżko. Otworzyła drzwi, wzywając go. Usłyszawszy szum prysznica, pomyślała, że będzie to najod powiedniejsza chwila, by dowieść mu swą goto wość do miłosnych chwil, których tak się domagał. Strąciła ze stóp sandały, zdjęła koszulę i ot wierając drzwi łazienki, zaczęła zsuwać spódnicę. Wtedy spostrzegła, że Julian nie jest sam. Zaparowana szyba skrywała sylwetki dwóch postaci, Juliana oraz brunetki o zaokrąglonych kształtach i delikatnej opaleniźnie. Byli nadzy, w objęciach. Martha stała wbita w ziemię, widząc, jak jej fantazje, sny i nadzieje rozpadają się na kawałki. Julian poczuł chłodny powiew i spojrzał w górę. Przetarł ręką szybę, by spojrzeć prosto w jej zdu mione oczy. Martha stała nieruchomo, patrząc, jak nieświadoma niczego kobieta ociera się o niego. Julian na chwilę zamknął oczy, po czym otworzył je ponownie, by znów spotkać jej spojrzenie. Tym razem mniej zdumione, a bardziej wyzywające. Podciągając spódnicę i zakrywając własną na gość, Martha odwróciła się. Jej serce biło mocno, ale nie na tyle, by zagłuszyć trzask zamykanych drzwi. Zbiegła ze schodów, rozpaczliwie pragnąc do stać się na ulicę, wmieszać w tłum obojętnych,
TYDZIEŃ NA SANTORINI 7 nieświadomych jej poniżenia ludzi. Dla nich nic się nie zmieniło. A jej świat stanął na głowie. Mieszkając przez miesiąc w Charleston, wiele myślała o Julianie, o ich związku i czy on jest Tym Jedynym. Nie chciała się spieszyć, nie miała zamia ru wskakiwać z nim do łóżka tylko dlatego, że był miły, uroczy, seksowny i chciał się z nią przespać. Jej siostra Cristina zbyt często przez to prze chodziła. Martha wołała być pewna, zanim zdecy duje się na tak intymny krok. I pięknie na tym wyszła. Jak już była pewna swoich uczuć, on znalazł sobie inną. Nie mogła z nim zostać. Nie mogła też zmusić się, by pozostać w Nowym Jorku. Mimo dziesięciu milionów mieszkańców, dla nich dwojga nie było tu miejsca. Musiała wyjechać. Mogła zwrócić się do wielu osób - do rodziców mieszkających na Long Island, do brata Eliasa w Brooklynie, do brata Petera na Hawajach, nawet do Cristiny, choć nigdy by tego nie zrobiła. Jedyną osobą w rodzinie, do której nie mogła uciec, był jej brat bliźniak, Lukas, który zawsze podróżował - tym razem chyba po Nowej Zelandii, choć nikt tak naprawdę nie wiedział. Jednak Martha nie chciała teraz ich widzieć, nie chciała ich współ czucia. Dlatego przyjechała na Santorini. Nie uciekała od domu. Urodzili się tu jej rodzice i dziadkowie. Nadal miała Santorini głęboko w ser cu. Jej dom wciąż tu był.
8 ANNE MCALLISTER Pierwsze i najlepsze wspomnienia to czas spę dzony w domu położonym na zboczu jednego ze wzgórz z widokiem na Morze Egejskie. Jej rodzice przeprowadzali się wielokrotnie, jednak nigdzie nie czuła się tak dobrze jak na Santorini. Od chwili gdy stanęła na rozpalonym chodniku i spojrzała na rząd białych, skąpanych w słońcu domów, wiedziała, że wszystko dąży ku lepszemu. Tu mogła złapać oddech, mogła być sobą, mogła zacząć od początku. Nie była na Santorini od stycznia, kiedy przyje chała tu z rodzicami na tydzień. Wtedy było nawet chłodno. Teraz, w środku lata, panował upał. Wy cieńczona i mokra od potu Martha chwyciła torbę i zaczęła ją dalej ciągnąć krętą, wąską uliczką. Dom będzie pusty, lodówka odłączona, a szafki opróżnione. Będzie musiała zrobić zakupy i coś ugotować, ale to nie miało znaczenia. Dobrze, że oderwie się od ostatnich wydarzeń. Zaangażowa nie się w życie wyspy odwróci jej uwagę od przeszłości i pozwoli jej stanąć na nogi i zrobić nowe plany na przyszłość. Miała przynajmniej taką nadzieję. - Andrea nic dla mnie nie znaczy - powiedział Julian, jak gdyby Martha miała po prostu zaakcep tować fakt, że kochał się z inną kobietą. - Jasne. Nie ma sprawy - odpowiedziała cierp ko. - Na pewno miło będzie jej to słyszeć. - A co mam powiedzieć? - zapytał ostro, za-
TYDZIEŃ NA SANTORINI 9 mieniając cierpienie we wzburzenie. - To ty nigdy nie chciałaś iść ze mną do łóżka. To nie był odpowiedni czas, by powiedzieć mu, że to właśnie chciała zmienić. - I bardzo dobrze, że tego nie zrobiłam - wyce dziła. - Jesteś zimna. Gdybyś choć czasem okazała odrobinę namiętności... - Chcesz namiętności? Pokażę ci namiętność! - Cisnęła telefon komórkowy przez okno tak sówki. Pokonała ostatnie stopnie dzielące ją od furtki prowadzącej do ogrodu otoczonego murem i scho dów w stronę domu. Była wyczerpana. Chciała się napić czegoś zimnego, wziąć prysznic i zdrze mnąć się. Otworzyła furtkę i weszła na posesję. Pergola pokryta jasnoczerwoną i fioletową bugenwillą rzu cała pierwszy cień od początku jej wspinaczki. Martha zamknęła furtkę, po czym oparła się o ścia nę, by napawać się chłodem i ciszą. Pierwszy raz od chwili gdy otworzyła drzwi łazienki Juliana, rozpa czliwa potrzeba ucieczki nieco przygasła. Ogarnął ją spokój. Zwolniła oddech i odzyskała równowa gę. Przejechała ręką po białym, szorstkim, kamien nym murze, który wydawał się mocny i solidny. Po chwili wyprostowała się, chwyciła torbę i ponownie zaczęła ciągnąć ją po ostatnich już krętych stopniach. Dotarłszy na górę, wyłowiła
10 ANNE MCALLISTER z kieszeni klucze, które wręczył jej ojciec w dwu dzieste piąte urodziny. Każde z rodzeństwa miało swój komplet. Martha podziękowała w duszy ojcu, przekręca jąc klucz i otwierając ciężkie drewniane drzwi. Przedpokój wyłożony terakotą był chłodny i prze wiewny. Zdziwiła się, gdy zobaczyła pootwierane frontowe okna i powiewające firanki. Nikt chyba nie spodziewał się, że przyjedzie. Niemożliwe, żeby Julian zadzwonił do jej rodziców. Za chwilę jednak przy drzwiach dostrzegła parę męskich sandałów. Jej serce przyspieszyło z radości. - Lukas? To musiał być on. Nikt inny nie przyjechałby tu tak nagle. Tylko Lukas był do tego zdolny. Jeżeli mogłaby teraz z kimś rozmawiać, Lukas był jedy ną taką osobą. Zawsze był jej bratnią duszą. Za wsze ją rozumiał, współczuł jej i dzięki niemu nie miała poczucia, że wszyscy mężczyźni są tak kosz marni jak Julian Reeves. - Luke? - Ożywiona zdjęła buty i ruszyła w stronę kuchni, gdy usłyszała kroki w sypialni na piętrze. Odwróciła się pełna nadziei. Po schodach schodził szczupły mężczyzna o ciemnej karnacji i potarganych kruczoczarnych włosach. Miał kanciastą twarz. Jeżeli urodę Juliana można było porównać do połyskującego, wypole rowanego marmuru, ten mężczyzna wyglądał ni czym nieociosany granit.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 11 Musiał być jednym ze znajomych Eliasa. Na oko miał około trzydziestu paru lat, tyle ile jej najstarszy brat. Czyżby Elias dał mu klucz i po zwolił się tu rozgościć? Do tego zdolny byłby raczej jej uroczy, choć nieodpowiedzialny ojciec, a nie surowy, ciężko pracujący Elias. Zresztą nie była pewna, czy on w ogóle miał znajomych. Ten mężczyzna nie wyglądał jednak na takiego, który miałby cierpliwość do jej ojca. Aeolus An- tonides uwielbiał golf, jachty i obiady zakrapiane martini - jaśniejszą stronę cywilizacji, jak po wiadał. Martha nie odniosłaby słowa „cywilizacja" do osoby schodzącej właśnie po schodach. Mężczyz na zatrzymał się. Patrzył na nią z wyraźną nie chęcią. - Kim, do diabła, jesteś? - zapytał, po czym zaskoczył ją skinieniem głowy w stronę drzwi. - To bez znaczenia. Proszę wyjść. Wyjść? Ona miała wyjść?! - Chwileczkę - powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. Przynajmniej mówił po angielsku. Nawet z amerykańskim akcentem. Musiał być jednym ze znajomych Eliasa. - To nie ja stąd wyjdę! To on był intruzem. To był jej dom. Nie miał prawa tak stać z rękami opartymi na biodrach, patrząc na nią jak na natręta. I nie było siły na świecie, która zabroniłaby jej wejścia do własnego domu, napicia się zimnego napoju i drzemki.
12 ANNE MCALLISTER - Przepraszam. - Chciała go ominąć, idąc w kierunku kuchni. Jednak mężczyzna stanął jej na drodze. - Co ty robisz? - Chcę się napić - odrzekła. - Umieram z prag nienia. Proszę mnie przepuścić. Nie ruszył się. - Chwileczkę - powiedziała. - Kim ty jesteś? Czy to Elias dał ci klucz? Mężczyzna zmarszczył brwi. - Kim jest Elias? - Pokręcił głową, a kosmyki jego rozczochranych włosów opadły na mocno opaloną twarz. - Nie wiem, o kim mówisz. Jak tu weszłaś? - zapytał podejrzliwie. - Użyłam klucza. Ja tu mieszkam. - Nie żartuj! - Co prawda nie na stałe - przyznała Martha - ale mogę, kiedy tylko zechcę. Nazywam się Martha Antonides. To dom mojej rodziny. Dla mężczyzny wszystko stało się jasne. - Już nie - odparł radośnie. - Teraz należy do mnie. - Słucham?! - Chyba się przesłyszała. Może to udar słoneczny. - Co znaczy: już nie? Kim, do diabła, jesteś? - Theo Savas. Nic jej to nie mówiło. Skierowała na niego obojętne spojrzenie. - I co z tego?
TYDZIEŃ NA SANTORINI 13 - To już jest mój dom. - Nie - rzekła stanowczo Martha, pewna tego, co mówi. -Przykro mi, ale nie. Nie wiem, jaki dom należy do ciebie, ale na pewno nie ten. To jest nasz dom od pokoleń. - Był. Przykro mi - spokojnie powiedział Theo i nie wyglądał, jakby było mu choć trochę przykro. Był równie uradowany i spokojny jak Julian, gdy poinformował ją, że to z jej winy brał prysznic z inną kobietą. - Udowodnij to! - Oczywiście. - Theo Savas lekko wzruszył ramionami, po czym odwrócił się i poszedł do dawnego gabinetu, choć ojciec zbyt często tam nie pracował. Patrzyła, jak otwiera szufladę w biurku i z teczki wyjmuje jakiś dokument. Wrócił i podał jej, a po tem cofnął się, obserwując jej reakcję. To była umowa zawarta między jej ojcem a nie- jakim Socratesem Savasem. - To mój ojciec - powiedział, zanim zdążyła zapytać. Martha coraz bardziej zaciskała wargi, czytając dokument. To była najgłupsza rzecz, jaką kiedyko lwiek widziała. - Tu chodzi o rozgrywkę golfa? - zapytała z oburzeniem. Dokument mówił coś o zwycięzcy rozgrywki golfa mającym prawo do wytypowania prezesa
14 ANNE MCALLISTER Antonides Marine International, spółki założonej przez jej pradziadka, niemal doprowadzonej do ruiny przez ojca i uratowanej od bankructwa przez Eliasa. - Czytaj dalej. - Co twój ojciec ma wspólnego z naszą spółką? - zapytała, dalej czytając z coraz większym niedo wierzaniem. - Twój ojciec sprzedał mu czterdzieści procent udziałów. Martha uniosła głowę. Chciała zaprzeczyć, przecież ojciec nigdy by tak nie postąpił, Jednak mógł tak postąpić, żeby udowodnić sy nowi, że Aeolus Antonides nie jest karykaturą biznesmena. Martha ze złości zacisnęła dłonie. - Przegrał rozgrywkę golfa - powiedziała przez zęby. Widziała to zapisane czarno na białym. Theo Savas jedynie lekko skinął głową i czekał. Dalsza część dokumentu była jeszcze dziwniejsza. Golf to nie było wszystko. Mowa była o wyścigu żaglówek, ukochanej „Argo" jej ojca przeciw „Pe nelope" Socratesa Savasa. Zwycięzca wyścigu miał. wygrać dom na wyspie drugiego. - Wygrałem - dodał Savas. Martha nie mogła złapać tchu. Stała osłupiała, nie dowierzając temu, co zobaczyła. Jak ojciec mógł założyć się o ich rodzinny dom, w zamian za jakąś letnią chatkę na jednej z wysp stanu Maine?
TYDZIEŃ NA SANTORINI 15 Z furią podała dokument mężczyźnie, który stał obok z triumfującym uśmiechem. - To jakiś absurd! - Też tak sądzę - zgodził się Theo Savas. - Ale legalny. Wygrałem wyścig, wygrałem więc też i dom. Dlatego też, panno Antonides, wydaje mi się, że to pani musi wyjść. Nie po to wydała na bilet ostatnie pieniądze i uciekła od jednego głupiego, pyszałkowatego mężczyzny, by pomiatał nią następny. Spojrzała Savasowi prosto w oczy. - Nie - odparła. - Co to znaczy: nie? - Zabrzmiało to tak, jakby nikt wcześniej mu się nie sprzeciwił. Martha wzruszyła ramionami. - Nie zrozumiałeś? To duży dom. Nie będę się narzucać. - Mówiąc to, podniosła torbę, powoli go minęła i ruszyła po schodach na piętro. - Chwileczkę! - Złapał ją za rękę, ale wyrwała się i szła dalej. - Nie możesz tu zostać! - Oczywiście, że mogę. - Nie potrzebuję towarzystwa - stwierdził, idąc za nią. - Trudno. - Doszła do pokoju, który zawsze dzieliła z siostrą Cristiną. Otworzyła drzwi, po czym odwróciła się, by stawić mu czoło. - Co zrobisz? Wyrzucisz mnie? Może dom nie należał już do jej rodziny, ale
16 ANNE MCALLISTER w sypialni były jej meble i książki. Uniosła głowę, patrząc wyzywająco i czekając na jego reakcję. Zacisnął dłonie w pięści. Była niemal pewna, że słyszała zgrzyt zębów. Theo Savas jednak jej nie dotknął. Po chwili powiedział: - Jest tu mnóstwo hoteli. - Me stać mnie. - Zapłacę. - Nie ma mowy. Nie pozwolę, by wszyscy na Santorini myśleli, że jestem utrzymanką. Czym innym było podjęcie decyzji o pójściu do łóżka z Julianem. Naiwnie myślała, że go kocha. Czymś zupełnie innym było pozwolenie, by ten mężczyzna płacił za jej pokój hotelowy. Turyści pewnie by nie zauważyli, ale Martha była tu na tyle zadomowiona, że wywołałaby skandal wśród plot kujących staruszek. - A nie będą tak myśleć, jak zostaniesz u mnie? - Uniósł brew. - Oczywiście, że nie. To jest... To był mój dom - poprawiła się z goryczą. - Dobrze. - Theo Savas wzruszył ramionami. - Zadzwoń do ojca. On zapłaci za hotel. - Nie! - Nikt z rodziny nie wiedział, że ona tu jest, chciała, by tak zostało. Ostatnią rzeczą, której pragnęła, to przyznanie się do porażki. - Jak chcesz. Ale lepiej coś wymyśl, bo nie chcę cię tu widzieć. - Ale...
TYDZIEŃ NA SANTORINI 17 - Nie. - Był nieugięty. - Mam już dość. Żad nych kobiet. Mam ich po dziurki w nosie. Martha zmrużyła oczy. - Więc... wolisz mężczyzn? - Szkoda. Pomy ślała, że jego wspaniałe geny niestety się zmar nują. - Wcale nie! - Skrzywił się, po czym prze czesał ręką włosy. - Po prostu mam dosyć bycia bez przerwy dręczonym. Martha ponownie na niego spojrzała, po czym skłamała lekceważąco: - Nie jesteś taki boski. - Nigdy nie twierdziłem, że jestem. To przez to cholerne pismo i całe zamieszanie z „najseksow- niejszymi mężczyznami świata"! Martha parsknęła śmiechem. - Czyżby? A ty miałeś niby być kim? Najsek- sowniejszym piratem? Gburem? - Żeglarzem. - Martha uniosła brwi. Theo lek ko zirytowany wzruszył ramionami. - Cały ten ranking to bzdura. Ale wszystkie te kobiety nie chcą tego przyjąć do wiadomości i wydaje im się, że są dla mnie stworzone! Jego udręczony wzrok rozbawił Marthę. - Dlatego też nie mam zamiaru przebywać tu z jakąś smarkatą nastolatką - stwierdził, czym natychmiast zmazał uśmiech z jej twarzy. - Smarkatą nastolatką? - oburzyła się. - Mam dwadzieścia cztery lata!
18 ANNE MCALLISTER - Czyli wszystko się zgadza. - Najwyraźniej jej wiek nie zrobił na nim wrażenia. Martha miała dosyć bycia traktowaną jak mała dziewczynka. Wszyscy w rodzinie, poza Lukasem, zawsze wmawiali jej, że jest za młoda, że po trzebuje, by ktoś się nią zajął. - A może uciekasz od mężczyzny? - Od nikogo nie uciekam! - odparła gwałtow nie. - Po prostu... potrzebuję wakacji. Skończyłam pracę i postanowiłam troszkę odpocząć. - W pew nym sensie była to prawda. - Choć bardzo miło mi się tu rozmawia, jestem zmęczona. Nie sypiam w samolotach i nie zmrużyłam oka przez półtorej doby. Muszę się położyć. Martha odwróciła się i weszła do sypialni. Od razu rzuciła się na miękkie łóżko, głęboko wes tchnęła. Theo stał, milcząc przez dłuższą chwilę. W koń cu rzekł: - W porządku, wyśpij się. Ja idę popływać. Wrócę wieczorem, dziecino - ostrzegł ją. - A kie dy wrócę, ciebie ma tu nie być. Wychodząc z domu, Theo mamrotał coś pod nosem. Wkrótce dotarł do swojej żaglówki. Nikt na Santorini chyba nie czytał tego idiotycznego artykułu. Kobiety z nim flirtowały, ale przynaj mniej nie wchodziły mu w życie z butami. A tu nagle coś takiego!
TYDZIEŃ NA SANTORINI 19 Lubił kobiety, nawet bardzo, ale wolał rolę łowcy, a nie ofiary. Od chwili publikacji tego nieszczęsnego artykułu czuł się niczym jeleń na polowaniu. Całe hordy kobiet uganiające się za nim przez ostatnie pół roku były nie do wytrzyma nia. On sam by nie uwierzył, gdyby tego nie doświadczył. Miał nadzieję, że to szybko minie. Kiedy wrócił do Nowego Jorku, na długo przed wygranym dla ojca wyścigiem, specjalnie unikał wizyt w rodzin nym domu na Long Island. Kochał swoją matkę, ale nie miał zamiaru znosić jej wkładu w cały ten bałagan, którym było jego życie. Zawsze mąciła, twierdząc, że tylko się troszczy. W przypadku artykułu doskonale wiedział, co by powiedziała. - Ożeń się, a problemy same się rozwiążą. Ale Theo wiedział, że to nieprawda. Już raz był żonaty. Problemy tylko narosły. Z wiekiem zmąd rzał i wiedział już, że związek małżeński nie jest mu pisany. Bardzo dobrze czuł się w swojej roli, dopóki kobiety rozumiały zasady. Na szczęście pani podróżniczka zrozumiała, że tu nie zostanie. Może nawet nie czytała ar tykułu, ale i tak nie chciał, żeby coś sobie przy padkiem wymyśliła. Było mu jej żal, że pokonała długą trasę na darmo, ale na Santorini było wiele pensjonatów. Cóż z tego, że nie wszystkie ofe rowały komfort domowego ciepełka, do którego
20 ANNE MCALLISTER przywykła. Trudno. Jak jej się nie podoba, to niech wraca, skąd przybyła. Powiew wiatru przyspieszył żaglówkę. Wypły wając na pełne morze, wszystkie zmartwienia zo stawił w porcie. Gdy wrócił, zapadł już zmrok. Wszystkie przy brzeżne tawerny były rozświetlone, muzyka dobie gała z pobliskich klubów i kafejek. Nabrzeże pełne było turystów i miejscowych, którzy rozbawieni nocną atmosferą wyspy śmiali się, śpiewali i tań czyli. Theo szedł, uśmiechając się. Odzyskał równo wagę. Wracał do domu z nadzieją na zimne piwo, prysznic i łóżko. Wspiął się po schodach do drzwi, gdy nagle zamarł - w oknie zobaczył Marthę przechodzącą w kierunku kuchni. Spokój i dobry nastrój wyparowały. Kilkoma susami pokonał ostatnie schody i wszedł do domu. - Słuchaj! Chyba ci powiedziałem... - Theo! - Z salonu dobiegł zmysłowy głos o lekkim skandynawskim akcencie. Odwrócił się. Ujrzał wysoką szczupłą blondynkę biegnącą ku niemu z otwartymi ramionami. Kiedyś sądził, że jest to marzenie każdego mężczyzny. - Agnetta? - Nawet Martha Antonides nie wzbudzała w nim takiej niechęci jak Agnetta Carlsson. Natychmiast usłyszał kolejny okrzyk.
TYDZIEŃ NA SANTORINI 21 - Theo! - Podobnie jak poprzedniczka, druga kobieta podbiegła, by go objąć. Theo złapał ją, zanim jej się to udało. - Pamiętasz mnie? Jestem Cassandra - wyjaś niła radośnie. - Pamiętasz, Cassie, córka twojej matki chrzestnej! Theo poznał ją, nie dopuścił jednak do rados nego obściskiwania i pocałunków. - Twoja matka nas przysłała. Fajnie, prawda? - powiedziała wesoło, tym samym potwierdzając jego największą obawę. - Ale po co? - Wiedział, że zabrzmiało to oschle, ale nie miał zamiaru ukrywać niezadowo lenia. Cassie jednak była niewzruszona. - Twierdziła, że musisz się rozerwać. No i ma my cię chronić. Uważa, że za dużo czasu poświę casz pływaniu, a tytuł najseksowniejszego żegla rza świata sprowadził ci na głowę za dużo kobiet. To prawda, ale po co w takim razie przysłała kolejne? A do tego Agnettę Carlsson! Przecież nawet jej nie znała! Cassandra najwyraźniej czytała w myślach, po nieważ od razu dodała: - Przez ostatni rok pracowałam jako modelka i ostatnio wiele czasu spędziłyśmy z Agnettą. Za przyjaźniłyśmy się. Agnetta przyłączyła się do mnie, kiedy wybierałam się na obiad do twojej matki. Chciała ją poznać, bo się przyjaźniliście. Theo inaczej by to ujął. Rzeczywiście, w zeszłym
22 ANNE MCALLISTER roku poznał szwedzką modelkę Agnettę Carlsson podczas regat w Marsylii. Była tam na sesji zdję ciowej z jakimś Australijczykiem. Tamten się upił i szybko o niej zapomniał. Agnetta jednak nie była długo sama. Znalazła sobie kogoś dużo ciekawszego do towarzystwa. Theo również był zainteresowany nowo poznaną kobietą. Zawsze lubił kobiety, szczególnie te o blond włosach i kobiecych kształtach. Tamtej nocy byli sobą oczarowani. Mimo wszystko Theo sądził, że jasno wyraził, co go interesuje, a co nie. - Jesteś tu bez żadnych ukrytych zamiarów? - zapytał wprost. - Ależ oczywiście! - Parokrotnie zatrzepotała długimi rzęsami, po czym podeszła do niego i deli- katnie pocałowała. Agnetta była piękną i zabawną kobietą, i oczywiście wspaniałą w łóżku. Przez około miesiąc byli tematem dla prasy brukowej, która uwielbiała o nich pisać. Aż w pew nym momencie dziennikarze, jak i sama Agnetta, zaczęli pisać o ślubie. Agnetta za każdym razem, gdy o to pytał, zaprzeczała, jakoby to ona rozpo wszechniała takie plotki. W pewnym momencie jednak oznajmiła mu, że jest w ciąży. - W ciąży? - Trudno mu było w to uwierzyć, jako że był mężczyzną ostrożnym i odpowiedzial nym. Poprosił ją o zrobienie testu ciążowego i wi zytę u lekarza.
TYDZIEŃ NA SANTOR1NI 23 - Nie wierzysz mi! - stwierdziła oskarży- cielsko. Wiara nie miała tu nic do rzeczy. Nie był jej mężem. Gdyby w grę wchodziło dziecko, zmieniłby to. Lecz by tak się stało, musiał się upewnić. Agnetta wpadła w histerię. Rzucała bu tami, płakała i krzyczała. Theo był jednak nie wzruszony. - Niedługo i tak się dowiemy. Mamy mnóstwo czasu. Po dwóch tygodniach błagań, płaczu i hektolit rów łez nadeszło długo oczekiwane oznajmienie. - Myślałam, że jestem w ciąży... Spóźniał mi się okres... To wszystko dlatego, że tak się prze jmuję i denerwuję naszym związkiem! - Nie chciałbym, żebyś żyła w stresie - odparł. - Więc i tak się ze mną ożenisz? - Natychmiast pojaśniała i objęła go. - Nie. Najlepiej będzie, jak zniknę z twojego życia. Tak też postąpił. Teraz uśmiechała się do niego z wyrachowaniem, patrząc znad ramion Cassie. - Twoja matka złożyła nam cudowną propozy cję: odwiedźcie go w nowym domu! Miło ze strony tej dziewczyny, Marli... Nie, nie, Marthy, że nas wpuściła. Pomogła nam wnieść torby. Była bardzo pomocna. - Czyżby? - Theo zmarszczył brwi. Chciał ją udusić. Cholerna Martha Antonides!
24 ANNE MCALLISTER Wiedziała, że nie chce nikogo widzieć. Szczegól nie dwóch rozochoconych kobiet. - Powiedziała, że na pewno nie będziesz miał nic przeciwko, bo przecież rodzinny dom jest po to, by się nim dzielić - dodała Cassie. - Tak powiedziała? - Miarka się przebrała. Theo zacisnął szczęki, po czym warknął: - Gdzie ona jest? - W kuchni. Robi nam coś do jedzenia - od powiedziała Agnetta z uśmiechem, kierując wzrok ku kuchni. Theo spojrzał w tę samą stronę, spotykając się z szerokim uśmiechem Marthy machającej do niego palcami. Gdyby tylko wzrok mógł za bijać, pomyślał. Rozpromieniona Martha podeszła do nich, nio sąc talerz z pieczywem, serem i oliwkami. - Wiedziałam, że towarzystwo sprawi ci ra dość. - Skonfrontowała jego mordercze spojrzenie z własnym. - Bardzo miło ze strony twojej matki, że pomyślała o samotnym synu w domu, który mógłby tętnić życiem i gościnnością, z której tak słyną Grecy. - Myślałem, że słyniemy z wojen - odparł stanowczo. - W takim razie i z tego, i z tego - powiedziała, uśmiechając się do Cassie i Agnetty. - Potyczki z przyjaciółmi mogą sprawić równie dużą radość, jak potyczki z wrogiem, nie sądzi pan?
TYDZIEŃ NA SANTORINI 25 - Na pewno niebawem się dowiemy. - Theo wyrwał jej talerz z rąk. - Czy mogę zamienić z tobą słowo? - Nie wydaje... - Nie musi - poinformował ją, po czym po prowadził w kierunku sypialni. - Theo! Ja nie... Kiedy ponownie zaczęła protestować, uciszył ją w jedyny znany mu sposób. Przycisnął swoje usta do jej warg i krótkim korytarzem poprowadził do swojej sypialni. Jej wściekłe spojrzenie spotkało się z jego uśmiechem. - W miłości i na wojnie wszystkie chwyty dozwolone, skarbie.
ROZDZIAŁ DRUGI - Co ty wyprawiasz? - Martha wyrwała się z jego uścisku. Starała się unikać jego spojrzenia. Była wściekła. Rozejrzała się po pokoju. Znajdowali się w sy pialni rodziców. Pomieszczenie jednak nie przy pominało już tego znanego jej z czasów dziecińst wa. Białe ściany i ciemne meble zdradzały męski charakter wystroju. Pokój należał już do mężczyz ny, który przeszywał ją spojrzeniem. - Przejdźmy do rzeczy, panno Antonides. Dla czego wpuściłaś do domu obce osoby? - Dla ciebie nie są obce. - Cassandra powiedziała, że przysłała je two ja matka. Twierdziła, że są twoimi przyjaciół kami. - Dla ciebie były obce. Doskonale wiesz, że nie życzę sobie, by kręciły się tu jakieś osoby! - rzekł gniewnie Theo. - Wiem, co powiedziałeś! Ale to znajome two jej matki. Nie przyjechały tu w związku z ar tykułem. Jeżeli chcesz, by wyjechały, proszę ba rdzo, wyrzuć je!
TYDZIEŃ NA SANTORINI 27 - Dobrze wiesz, że nie mogę. - Dlaczego? - Martha uniosła brwi ze zdzi wienia. - Twoja matka także jest Greczynką. I także nie wie, że tu jesteś, prawda? - odrzekł. - To nie to samo. - A jednak matki lubią się mieszać w sprawy swoich dzieci. Doskonale wiedzą, co dla nich najlepsze. - Zacisnął pięści. Martha bacznie go obserwowała. - A co jest dla ciebie najlepsze? - Żona - wymamrotał. - Matka twierdzi, że wszystkie panny zostawią mnie w spokoju, kiedy się ustatkuję. Ale myli się. A na pewno co do jednej. - Co do której? - Według Marthy widok żadnej z nich szczególnie go nie ucieszył. - Agnetty. Ach, rzeczywiście, pomyślała. Istotnie Agnetta była nieco zaniepokojona jej obecnością w tym domu. Dopytywała się, kim jest. - Chyba macie wspólną przeszłość - rzekła łagodnie. - Przeszłość to dobre słowo. To nie trwało długo. - Włożył ręce do kieszeni. - I już się skończyło. - Najwyraźniej nie dla niej. - Mogłaś powiedzieć, że mnie nie będzie. Prze cież wiedziałaś, że nikogo tu nie chcę!
28 ANNE MCALLISTER - Owszem, wiedziałam, ale pomyślałam, że zrobię ci na złość za wcześniejszą scenę - rzekła, po czym uśmiechnęła się pogodnie. - Wielkie dzięki - odparł gorzko. Przeczesał ręką włosy. Jest niesamowitym mężczyzną, pomyślała, wciąż pamiętając pocałunek sprzed paru minut. Pocałunki Juliana nie mogły się z nim równać. Theo krążył po pokoju. Po chwili zatrzymał się po drugiej stronie. - Od kiedy one są na wyspie? - Chyba od tygodnia. Cassandra mówiła, że chciały zrobić sobie tydzień urlopu przed sesją zdjęciową w Marsylii. Gdy zadzwoniła do domu, okazało się, że wasze matki się spotkały i wpadły na wspaniały pomysł, by dziewczyny pana od wiedziły... Rozumiem - powiedział ponuro. - Zostają tu tydzień. Więc i ty tu tyle zostaniesz. - Ja? - Martha była zaskoczona. - Ale sam powiedziałeś, że... - Mówiłaś, że chcesz zostać. One będą mogły zostać tylko pod warunkiem, że ty też. Musisz jedynie udawać moją dziewczynę. - Słucham?! - Ani Cassandra, ani tym bardziej Agnetta nie będą mnie napastować, skoro w domu jest już kobieta. - Ja...