ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 139
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 006

W dobrej wierze - McWilliams Judith

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :655.7 KB
Rozszerzenie:pdf

W dobrej wierze - McWilliams Judith.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M McWilliams Judith
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 105 osób, 56 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 183 stron)

JUDITH MCWILLIAMS W DOBREJ WIERZE

PROLOG - Goldwasser to znakomita wódka. - Kazimierz Blin- kle wziął z rąk kelnera butelkę i napełnił przyjacielowi kie­ liszek. - Na zdrowie, Zygmuncie. - Wyglądasz, jakbyś naprawdę potrzebował jednego. - Fryderyk Landowski spojrzał bladoniebieskimi oczami na pobrużdżoną twarz Zygmunta. - Potrzebuję cudotwórcy! - prychnął Zygmunt. - Dzi­ siaj Libby kończy trzydzieści lat. - Potrząsnął głową z nie­ dowierzaniem. - Trudno uwierzyć, że moja córka jest już taka dorosła. - Wszystkiego najlepszego! - Kazimierz uroczystym ruchem uniósł kieliszek. - Za nieustające zdrowie Libby. - Lepiej życzmy jej, żeby znalazła męża - mruknął kwaśno Zygmunt. - Dobiła trzydziestki, a nie jest nawet zaręczona. Wciąż albo prowadzi wykłady, albo wertuje podręczniki matematyczne. Jak zamierza poznać odpo­ wiedniego chłopaka, skoro cały czas poświęca na pracę? - Zygmunt uniósł ręce w geście rozpaczy. - Przykład idzie z góry, profesorze Michałowski - z szelmowskim uśmiechem wtrącił Kazimierz. - To co innego! - wybuchnął Zygmunt. - Jestem męż­ czyzną. Od mężczyzny powinno się wymagać wytężonej

pracy. Kobieta musi przede wszystkim myśleć o założeniu rodziny. Chciałbym doczekać wnuków! - Chyba cię rozumiem. - Fryderyk pokiwał w zamyśle­ niu siwą głową. - Mój Joseph skończył trzydzieści sześć lat, a wciąż zachowuje się jak uczniak. Co chwila ma inną przyjaciółkę! - Prawie wypluł z siebie ostatnie słowo. Z oburzeniem przewrócił oczami. - Co to za kobiety! Tłu­ maczę mu, że straci okazję znalezienia porządnej dziew­ czyny, ale czy on mnie kiedykolwiek słucha? Nie, mój syn uważa, że zjadł wszystkie rozumy. - Czasami trudno mu się dziwić - dodał po chwili z wido­ czną dumą. - Od czasu gdy przeszedłem na emeryturę i prze­ kazałem mu zarządzanie firmą, zyski przedsiębiorstwa wzro­ sły dwukrotnie. Ale pieniądze to nie wszystko. Smutek znów zagościł na jego twarzy. - Gdy dobije mojego wieku, kogo wyznaczy na nastę­ pcę? Ha! - Rzucił serwetką o stół i gwałtownym ruchem odpędził kelnera, który podbiegł, aby dowiedzieć się, o co chodzi. - Sama myśl o tym, co tracę przez tępy upór własnego syna i jego niechęć do małżeństwa, przyprawia mnie o pal­ pitację serca! - Racja. Każdy dzień, jaki mogę spędzić z którymś z dziesięciorga wnucząt, jest dla mnie niezapomnianym przeżyciem - powiedział z dumą Kazimierz, ignorując po­ sępne spojrzenia przyjaciół. - Wiecie - mówił dalej - że w dzisiejszych czasach brak kogoś takiego, jak swat lub swatka. W starym kraju, gdy któraś z żydowskich rodzin stawała przed podobnym problemem, wynajmowano swatów i po kłopocie. - Dawne czasy nie wrócą - zbolałym głosem odezwał się Fryderyk. - Dlaczego? - spytał Zygmunt. - Co, dlaczego? - nie zrozumiał pytania Kazimierz. - Dlaczego nie mielibyśmy zrobić czegoś podobnego?

- z zapałem wyjaśnił Zygmunt. - Doskonale zdaję sobie sprawę, że mamy lata osiemdziesiąte, a nie czasy sanacji i że to Nowy Jork, a nie Dolina Chochołowska. Ale dlacze­ go nie skorzystać z doświadczeń? Obrócił się w stronę zaintrygowanego Fryderyka. - Twój syn jest porządnym facetem... - W zasadzie... - mruknął Fryderyk, ale Zygmunt nie zwrócił na to uwagi. - Ja zaś mam córkę o nienagannej reputacji. Jest z nami Kazimierz, który znakomicie potrafi wywiązać się z powie­ rzonego zadania. Możesz zaproponować mu wyswatanie młodych i spisanie umowy przedślubnej. - Hmmm... - W oczach Fryderyka pojawił się błysk zainteresowania. - Mówicie poważnie? - Kazimierz zerknął na twarze przyjaciół. - Jak najbardziej - powiedział stanowczo Zygmunt. - Szczególne sytuacje wymagają szczególnych działań. - Słusznie - Fryderyk obrócił się w stronę Kazimierza. - Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. Przysięgam, że przedstawiłem swego syna każdej znanej mi pannie poniżej czterdziestki. Rozkazywałem, błagałem, próbowałem prze­ mówić do rozsądku... nawet modliłem się za niego. Bez­ skutecznie. Nadal postępuje jak młokos i nie pozwala mi cieszyć się widokiem wnucząt. - Chyba nie przypuszczasz, że młodzi zaakceptują układ zawarty bez ich wiedzy pomiędzy ojcami - zauważył Kazimierz, przypomniawszy sobie, że jest prawnikiem. - Oczywiście, że nie - odparł Zygmunt. - Lecz może nasza desperacja zmusi ich do zmiany dotychczasowego stylu życia. - Zawsze pozostaje nadzieja - powiedział niezbyt prze­ konany Fryderyk. - Wygląda na to, że przeznaczenie doprowadziło do naszego spotkania na tym przyjęciu w polskiej ambsadzie

w zeszłym miesiącu. Ja, ojciec niezamężnej córki, ty - Zygmunt obrócił głowę w stronę Fryderyka - z synem-ka- walerem i on - wskazał na Kazimierza - który podsunął pomysł, jak ich połączyć. - Przyjacielu, przeznaczeniem kieruje nie tylko Bóg, ale także diabeł - sucho wtrącił Kazimierz. - Nie możesz się wycofać - nalegał Zygmunt. - Gdzie twoje zamiłowanie do przygód? - A jeśli zostanę oskarżony o pogwałcenie swobód oby­ watelskich? - Gadasz jak stara baba! - fuknął Fryderyk. - Jestem starym prawnikiem - sprostował Kazimierz. - O konserwatywnych poglądach. - Który ma dziesięcioro wnucząt - westchnął Zygmunt. - Nie uda ci się zagrać na moich uczuciach - odparował Kazimierz. - To czym można cię przekonać? - Nie trzeba. Nudzę się, podobnie jak wy. Od czasu gdy przeszedłem na emeryturę, życie straciło dla mnie wiele uroku, a propozycja zabawy w swata wygląda na interesują­ cą. Poza tym, jak słusznie zauważyłeś, mamy chrześcijański obowiązek wskazania naszym dzieciom właściwej drogi. - Pomożesz? - nie ustępował Zygmunt. - Pomogę-wąskie wargi Kazimierza wykrzywił tajemni­ czy uśmiech. - Ale musimy zrobić to w wielkim stylu. Mój najmłodszy syn jest producentem; wystawił kilka sztuk na Broadwayu. Wypożyczę u niego odpowiedni kostium. - Kostium? - spytał Fryderyk. - Czy to konieczne? - Absolutnie - odparł Kazimierz. - Odpowiedni strój zmusza ludzi do odpowiedniej reakcji. Jak myślisz, dlaczego policjanci noszą mundury, a sędziowie paradują w togach? - Miejmy nadzieję, że Libby oglądała „Skrzypka na dachu" - zamruczał Zygmunt, zaskoczony niecodziennym pomysłem przyjaciela. - Zatem postanowione? - spytał, spoglądając na pozo-

stałych. - Spiszemy umowę, a Kazimierz przedstawi ją Libby. - Zgoda - Fryderyk podmósł kieliszek. - Za powodze­ nie. I przynajmniej sześcioro wnucząt. - Za powodzenie - zgodnym chórem odparli Zygmunt i Kazimierz.

ROZDZIAŁ 1 - Czy ktoś dzwonił do drzwi? - Libby odgarnęła włosy znad ucha i przechyliła głowę. - Pewnie sąsiedzi nasłali na ciebie policję - roześmiała się Jessie Anders. - Niemożliwe. - Uśmiech Libby rozjaśnił jej błękitne oczy. - Pamiętam, żeby zawiadamiać ich o każdym przyję­ ciu. Poza tym, nie hałasujemy zbyt mocno. Spojrzała po zgromadzonych w salonie gościach. Wię­ kszość z nich dyskutowała zawzięcie, więc przyjęcie nale­ żało do nadzwyczaj udanych. - Lepiej sprawdzę. - Libby poczęła przeciskać się po­ między rozmawiającymi. Przed drzwiami stanęła na chwilę i zanim sięgnęła do klamki, poprawiła pasek przytrzymują­ cy długą, czarną jedwabną spódnicę. Jej powitalny uśmiech przygasł nieco na widok nowego gościa. Niewysoki, szczupły mężczyzna, na oko dobiegają­ cy siedemdziesiątki, ubrany był w wytarty, zrudziały czar­ ny garnitur. W jednym ręku trzymał zgnieciony czarny kapelusz, a w drugim plik papierów. Libby zdawało się, że dostrzegła błysk zaskoczenia

w oczach przybysza na widok zgromadzonych w mieszka­ niu osób, ale trwało to tak krótko, że nie była zupełnie pewna. Mężczyzna zachowywał się z godnością; z jego po­ stawy emanowało pewne dostojeństwo. Libby odruchowo poddała się nastrojowi chwili. - Czym mogłabym panu służyć? - spytała, zastanwia- jąc się nad celem, w jakim przybył nieznajomy. Sądząc po ubraniu, nie stać go było nawet na porządny obiad, cóż dopiero na względnie niewysoki czynsz za mieszkanie w tym budynku. - Czy mam przyjemność z panią Liberty Joy Michało­ wski, starą panną? - Donośny głos wypełnił pomieszcze­ nie, przerywając wszelkie rozmowy. - Tak. - Mam zaszczyt wręczyć pani oficjalną propozycję małżeństwa. Libby spoglądała z tępym zdumieniem na przybysza. Otworzyła usta, ale nie mogła wymówić ani jednego słowa. Odchrząknęła, po czym spróbowała powtórnie. - Małżeństwa? - spytała niepewnym głosem. - Pan chce się ze mną ożenić? W czarnych oczach mężczyzny błysnęło natychmiast stłumione rozbawienie. - Gdybym tylko mógł, droga pani - westchnął teatral­ nie. - Lecz bez względu na pani niewątpliwą urodę, nie potrafiłbym opuścić mojej żony po pięćdziesięciu jeden latach pożycia. Nie, jestem jedynie zwyczajnym wysłanni­ kiem rodziny kawalera. Wyciągnął trzymane w dłoni papiery. - Za pozwoleniem, chciałbym przekazać swe gratula­ cje. Została pani wybranką pana Josepha Landowskiego. Libby odruchowo odebrała podane jej kartki. Staruszek skłonił się z szacunkiem, obrócił na pięcie i dostojnie pomaszerował w głąb korytarza. Libby patrzyła z niedowierzaniem, jak wszedł do windy i zniknął. Potrząs-

nęła głową. Obróciwszy się, napotkała zdumiony wzrok kilkunastu par oczu. - Libby Michałowski, stara panna! - prychnął Frank Lessing, kolega-wykładowca z wydziału matematyki na Uniwersytecie Columbia, do tej pory jeden z dobrych przy­ jaciół Libby. - A to historia! - Zamknij się, bo nie usłyszysz niczego więcej. - Libby wymierzyła mu solidnego kuksańca. - Że też przyszło mi dożyć chwili, w której ozdobę wydziału matematyki nazwano starą panną! -jęczał Frank, nadal drażniąc swym zachowaniem gospodynię. - Kto to był? - ktoś spytał. - Wyglądał, jakby zszedł wprost ze sceny Broadwayu. - Nie przedstawił się. - Libby mówiła beztroskim to­ nem, próbując przywrócić atmosferę zabawy. Jej przyjacie­ le najwyraźniej uznali nieoczekiwaną wizytę za kulmina­ cyjny punkt przyjęcia. Spojrzała po twarzach obecnych, widząc zaintersowanie i współczucie dla jej zakłopotania, zmieszane z wesołością. Dlaczego? - pytała samą siebie. Dlaczego ją to spotka­ ło? Świetny temat do żartów. Będą opowiadać tę anegdotę, nawet gdy osiągnie wiek dzisiejszego swata. - Masz zamiar się zgodzić? - spytała Berty, sekretarka wydziału. - Jaka jest cena za taką oblubienicę? - zainteresował się Frank. - W końcu kobieta z dyplomem docenta matematy­ ki nie stanowi zwyczajnej partii. - Uważaj, Frank - Libby posłała mu chłodny uśmiech - bo pomyślę, że jesteś zazdrosny. - Jestem zazdrosny. - Frank był niewzruszony. - To nienaturalne, żeby kobieta zajmowała się matematyką i to z takimi wynikami. Matematyka jest dla mężczyzn. - Czego nie można powiedzieć o taktowności. - Jessie podała mu kieliszek z winem. - Proszę. Wypij i uspokój się, zanim powiesz coś, czego będziesz żałował.

- Wiesz, Libby - odezwał się Dave Tabot, świeżo upie­ czony wykładowca socjologii - kiedy byłem w Afryce wraz z Korpusem Pokoju, widziałem, jak w podobny spo­ sób zawierano małżeństwa wśród szczepów murzyńskich. Wódz wioski otrzymywał stado krów w imieniu rodziny kawalera. - Krów?! - Betty zakrztusiła się winem. - A co robili z gotówką? - W niektórych plemionach krowy są ekwiwalentem pieniędzy - wyjaśnił Dave. Frank zachichotał. - Ile krów warta jest Libby? Libby z trudem powstrzymywała narastające zdenerwo­ wanie, wiedząc, że dla własnego dobra powinna zachować spokój. Jej zwykle grzeczni i układni przyjaciele zachowy­ wali się jak grupa pozbawionych opieki trzylatków. - Oddałabym dwie krowy, żeby mieć tak kręcone blond włosy - zamruczała z rozbrajającą szczerością Betty. - I tak zdrową cerę - dodał ktoś z głębi pokoju. - Nie wspominając o cudownej figurze - zawołał ze śmiechem Frank. - Oddałbym całe stado! - Jeśli już mowa o zwierzętach - Libby zmusiła się do uśmiechu - to przypominacie mi bandę wilków. - Chcesz, żebyśmy wspólnie wyli do księżyca? - Frank poruszył brwiami, nieudolnie naśladując Groucho Manca. - Wystarczy - Jessie pośpieszyła przyjaciółce z pomocą. - Chodź, Libby, musimy przygotować trochę lodu. - Oczywiście. - Libby uśmiechnęła się z wdzięcznością i poszła do kuchni. W ręku wciąż trzymała plik papierów. - I co? - spytali niemal jednocześnie Fryderyk i Zyg­ munt na widok wychodzącego z windy Kazimierza. - Jak poszło?

- Pogratulować taktyki - mruknął z niesmakiem Kazi­ mierz. - O co ci chodzi? - nadąsanym głosem spytał Fryderyk. - Miałeś jedynie oddać umowę. Cóż w tym skomplikowa­ nego? - Urządzała przyjęcie - wyjaśnił Kazimierz. Zygmunt złapał się za głowę. - O rety! - Właśnie „o rety". Odegrałem przedstawienie przy peł­ nej widowni. - A Libby? Wściekała się? - spytał Zygmunt. - Nie zdążyła. Kiedy wychodziłem, wciąż jeszcze nie wierzyła własnym oczom. Ale... - Kazimierz zerknął po­ nuro w stronę pozostałych konspiratorów - kiedy otrząśnie się z oszołomienia, polecą głowy. - Nie moja - z widoczną ulgą zauważył Fryderyk. - Nie wie, kim jestem. - Mnie również nie zna - dodał Kazimierz i obaj spo­ jrzeli na Zygmunta. - Myślę, że powinienem zabrać żonę na wycieczkę do Atlantic City - układał nerwowe plany Zygmunt. - Tam pozbędę się najwyżej zawartości portfela. Tutaj mogę stra­ cić życie. - Rozsądna decyzja - przytaknął Kazimierz. - Chodźmy się czegoś napić. Kojarzenie małżeństw pobudza pragnienie. Libby z trzaskiem odstawiła pusty pojemnik na lód i po­ tarła czoło. - Uspokój się - doradziła Jessie. - Pomyśl o swoim zdrowiu. - Myślę, jaką przyjemność sprawi mi uduszenie tego... tego... jak on się nazywa? - machnęła ręką w kierunku leżących na stole papierów. - Joseph Lan... dousky - sylabizowała Jessie.

- Landowski - machinalnie sprostowała Libby. - Roz­ gniotę go na miazgę. - Hola. A jeśli będzie większy od ciebie? - Mam metr siedemdziesiąt. Jessie spojrzała z pobłażaniem. - To on nie może być wyższy? - Pozwól, że ci opiszę pana Josepha Landowskiego - zgrzytnęła Libby. - Ma prawdopodobnie około stu sześć­ dziesięciu pięciu centymetrów wzrostu, jest bardzo szczu­ pły, nerwowy i niewiarygodnie nieśmiały. Gdy spotyka przedstawicielkę płci przeciwnej, głośno przełyka ślinę i szepcze „Tak, proszę pani" i „Nie, proszę pani", niezależ­ nie od tego, w jaki sposób próbujesz nawiązać rozmowę. - Spotkałaś go już? - To niekonieczne. Rozpoznaję w całej tej historii rękę ojca - Libby skrzywiła się. - Joseph Landowski jest nie­ wątpliwie młodym uchodźcą politycznym z Polski. Ojciec pomaga im urządzić się w nowym kraju. - Dlaczego miałby zrobić ci coś podobnego? - To proste - westchnęła libby. - Beznadziejnie proste. Tata uważa, że powinnam wyjść za mąż i wychowywać gro­ madkę dzieci. Od lat podsuwa mi kolejnych kandydatów, tylko tym razem uczynił to w sposób bardziej wyszukany. - Pozyskał twoją uwagę. - I wszystkich obecnych - cierpko zauważyła Libby. - Wiesz, ten staruszek miał w sobie coś szczególnego. - Jessie w zamyśleniu owinęła wokół palca pukiel cie­ mnych włosów. - Biegnij, może go jeszcze dogonisz. - Nie kpij ze mnie. Mam wrażenie, jakbym go już kiedyś widziała. - W koszmarnym śnie? - Wtedy, gdy na ciebie spojrzał - Jessie zastanawiała się głośno - w jego wyniosłości było coś znajomego. - Powiedz mi, kiedy sobie przypomnisz. Wpiszę go na

czarną listę. - Libby wiedziała, że jej przyjaciółka nie spocznie, póki nie zidentyfikuje przybysza. To była jedna z cech, które czyniły z Jessie tak doskonałego prawnika. - Pośpiesz się z tym lodem, kowbojko. - Frank wetknął głowę przez drzwi, lecz na widok min obu kobiet cofnął się szybko. - Wynoś się! - rzuciła za nim Jessie, po czym zwróciła twarz w stronę Libby: - Co masz zamiar zrobić? - Zacisnąć zęby i z uśmiechem wrócić do gości, a później powędrować na Siedemdziesiątą Drugą Ulicę, pod numer czwarty, i wybić panu Landowskiemu z głowy amory. - Gdzie? - Skąd mam wiedzieć, gdzie je wybiję! - Nie o tym mówię - zniecierpliwiła się Jessie. - Cho­ dzi mi o adres. - Siedemdziesiąta Druga Ulica, blok numer cztery, apar­ tament 11-D - Libby stukała paznokciem w maszynopis. - Jedna z moich klientek mieszka w sąsiedztwie. To luksusowa dzielnica. Wątpię, żeby imigrant mógł sobie pozwolić na wynajęcie mieszkania w tej części miasta. - Apartament należy prawdopodobnie do któregoś z przy­ jaciół taty, a Landowski będzie go zajmował do czasu, aż nie okrzepnie w nowych dla siebie warunkach. To już się zdarza­ ło. Przyjaciele taty cieszą się opinią dobrych katolików. - Wyobrażam sobie. Pamiątam artykuł, jaki zamieścił przed kilku laty „Time". Twego ojca nazwano „intelektual­ nym gigantem dwudziestego wieku". - Starzeje się, ot co. - Każdy z nas będzie kiedyś stary - przypomniała jej Jessie. - Potem może być za późno, żeby żałować. - Najbardziej żal mi obecnej sytuacji - Libby wskazała na kontrakt. - Proszę bardzo. Siedemdziesiąta Druga, numer czwar­ ty. Niezłe sąsiedztwo, co? - Wzrok taksówkarza przesunął

się po smukłych nogach Libby i spoczął na obszernej blu­ zie skrywającej ponętne kształty kobiety. - Należy się cztery dolary dziesięć - wyciągnął potężną dłoń. - Reszty nie trzeba - Libby wręczyła mu banknot pię- ciodolarowy i wysiadła z samochodu, nawet nie zauważa­ jąc spojrzenia mężczyzny. Myślała o oczekującej ją kon­ frontacji z Josephem Landowskim. Zacisnęła wargi na wspomnienie docinków przyjaciół. - Dobranoc pani. Życzę udanej zabawy. - Taksówkarz skrzywił się w stronę elektronicznego zegara przymocowane­ go do deski rozdzielczej. Dawno minęła pierwsza w nocy. - Wzajemnie - rzuciła Libby za odjeżdżającym samo­ chodem. Spojrzała w stronę oszklonych drzwi budynku. W głębi eleganckiego, czystego korytarza siedział portier. Cholera, zaklęła w duchu Libby. Spiesząc na spotkanie zapomniała, że w podobnych miejscach istnieje znakomi­ cie działający system ochrony. Ze strażnikiem włącznie. Cofnęła się w cień i zaczęła rozmyślać, w jaki sposób ominąć przeszkodę. Może podać się za pracownicę pizze­ rii? Mogłaby gdzieś w pobliżu kupić pizzę, przynieść ją tutaj i powiedzieć portierowi, że otrzymała zamówienie od Josepha Landowskiego. Lecz wówczas strażnik podniesie słuchawkę domofonu i sprawdzi... Mimo całej inteligencji nie potrafiła wymyślić niczego sensownego. W głowie miała pustkę. W końcu uznała, że spróbuje sposobu z pizzą. Miała jedynie nadzieję, że Lan­ dowski nie będzie zbyt zaspany i że potrafi zrozumieć choć kilka słów po angielsku. Właśnie zamierzała wyruszyć na poszukiwanie pizzerii, gdy w pobliżu sąsiedniego budynku zatrzymała się taksów­ ka i wysiadł z niej elegancko ubrany mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu pięć lat. Przez chwilą dyskutował na temat wysokości opłaty za przejazd, po czym spojrzał nie­ pewnie wokół siebie.

- Czy mogę w czymś pomóc? - odruchowo spytała Libby na widok jego bezradnego wzroku. Uśmiechnął się lekko. - Tak - odparł bez ogródek. Libby czekała na dalsze wyjaśnienia, a gdy nie nastąpi­ ły, spróbowała ponownie. - Co się stało? - Zgubiłem się. Chciałbym być już w domu - odpowie­ dział, starannie akcentując każde słowo. Chyba wypił tro­ chę za dużo. - To znaczy gdzie? - WMeadows. - Flushing Meadows? - Nie. War... Warwi... w Anglii - powiedział, nie mo­ gąc wymówić właściwego słowa. - Rzeczywiście, zgubił się pan - Libby stłumiła śmiech. - Jesteśmy w Nowym Jorku. - Zgadza się. Konferencja w Nowym Jorku. Okropne miejsce - zwierzył się. - Pozbawione trawy i zieleni. - Jest Central Park. - Libby odruchowo stanęła w obro­ nie ukochanego miasta. - Gdzie? - rozejrzał się mężczyzna. - Chcę zobaczyć trawę. - Jutro. Dziś park już zamknięto - skłamała naprędce, przewidując rozwój wydarzeń, gdyby nieznajomy pojawił się o tej porze w Central Parku ubrany w garnitur za tysiąc dolarów i z diamentową spinką wpiętą do krawata. - Ach... - Wyglądał na tak przygnębionego, że kobie­ cie zrobiło się przykro. - Niech pan posłucha... - Fortesąue. Peregrine Fortesąue - przedstawił się. Lib­ by była zdumiona jego wyraźną wymową. Zawsze przypu­ szczała, że pijacy bełkoczą. - Panie Fortesąue - mówiła dalej. - Myślę, że najlepiej

będzie, jeśli pan wróci do domu. - I prześpi się trochę, dodała w myśli. - Pamięta pan adres? - Już mówiłem. Meadows. - Nie ten - jęknęła. - Gdzie się pan zatrzymał w No­ wym Jorku? - Och - kiwnął głową. - Pamiętam. Wynająłem aparta­ ment. Nie cierpię hoteli. - Świetnie - pocieszającym tonem powiedziała Libby. - W którym budynku? - W którym? - Musnął końce siwych wąsów. - Tak, w którym? W tym mieście setki agencji oferuje mieszkania do wynajęcia. Gdzie jest pański dom? - Nigdzie - odparł urażonym tonem. - Nie mam domu w Nowym Jorku. To okropne miejsce. Bez trawy. Libby, z cierpliwością wyćwiczoną podczas pracy ze studentami, zadała następne pytanie. - Przecież zajmuje pan apartament? - Tak - zgodził się mężczyzna. - Ale on nie jest mój. Wynajęła go firma, na czas konferencji. - Doskonale. Więc gdzie jest apartamnt wynajęty przez pańską firmę? - Nie pamiętam. - Nie szkodzi. Coś wymyślimy. - Możemy sprawdzić - zaproponował mężczyzna w chwili, gdy Libby zamierzała się poddać. - Sprawdzić? - W moim notatniku. - Ma pan adres zapisany w notatniku?! - Oczywiście. - Wyglądał na szczerze zaskoczonego jej reakcją. - Więc proszę sprawdzić! - Co za czasy - mruczał, grzebiąc po kieszeniach. - Wszystkim się śpieszy. Szczególnie młodym... Wyciągnął notes i zezując zerknął do środka. - Mogę? - Libby wyciągnęła rękę. Poczuła, że serce

drży jej z podniecenia. Na kartce widniały słowa: „Siedem­ dziesiąta Druga Ulica, blok 4, apartament 6-F\ Cudownie. Odprowadzi pana Fortesque'a do jego mieszkania i bez przeszkód odnajdzie drzwi Landowskiego. Zapomniała o pizzy. - Pójdę z panem, panie Fortesąue. - Delikatnie ujęła go pod ramię i skierowała we właściwą stronę. - Bardzo pani uprzejma - powiedział ze staroświecką galanterią. - Drobiazg. Pchnęła szklane drzwi i modląc się w duchu, poprowa­ dziła swego towarzsza w kierunku windy. - Dobry wieczór, panie Fortesąue - odezwał się straż­ nik. - Jak poszło zebranie? - Phi! - parsknął z niezadowoleniem zapytany. - Dolar trzyma się cholernie mocno, a to ogranicza możliwości wyboru. - Widzę. - Strażnik sceptycznie spojrzał na znoszoną, nieforemną bluzę Libby. Kobieta zacisnęła zęby i po­ wstrzymała się od ciętej riposty. - Życzę dobrej nocy. - Słowa portiera usłyszeli już w obitym materiałem wnętrzu windy. Gdy drzwi zasunęły się bezgłośnie, Libby wydała wes­ tchnienie ulgi. Udało się! Minęła strażnika! Wystarczyło teraz tylko pożegnać pana Fortesque'a i udać się na poszu­ kiwania Josepha Landowskiego. Pięć minut później dotarła na jedenaste piętro. Spojrzała w głąb pustego korytarza. Wyjęła kontrakt z kieszeni i dwukrotnie sprawdziła numer mieszkania. - Jedenaście - przeczytała i obróciła się w prawo. Sta­ nęła przed masywnymi drzwiami, czując, jak powraca w niej dawny gniew. Tu mieszkał Joseph Landowski, który z fałszywie pojętą pomocą jej ojca naraził ją na drwiny kolegów. Miała zamiar najpierw zniszczyć Josepha Landowskie-

go, a później raz na zawsze rozprawić się z ojcem. Miłość do niej nie dawała mu prawa do ingerowania w jej życie. Odsunęła rękaw bluzy i spojrzała na zegarek. Druga dziesięć. Landowski na pewno spał. A przynajmniej miała taką nadzieję. Chciała go obudzić, wyrwać z łóżka w środ­ ku nocy. Zastukała gwałtownie, a potem... w napięciu czekała, lekko kołysząc się na obcasach. Cisza. Śpioch z tego Lan­ dowskiego. - Poczekaj, przyjacielu - mruknęła i nacisnęła dzwo­ nek. Nie odrywała palca przez długą chwilę. Słyszała prze­ ciągłe, denerwujące brzęczenie. Dopiero minutę później drzwi otworzyły się i w progu sta­ nęła rudowłosa piękność ubrana w szmaragdowozieloną je­ dwabną haleczkę. Zaskoczona Libby puściła przycisk dzwon­ ka i z uwagą przyjrzała się dziewczynie. Nie, kobiecie, popra­ wiła się w myślach. W kontrastowym świetle padającym z korytarza wyraźnie było widać delikatne zmarszczki wokół oczu i ust nieznajomej. Resztę również. Libby patrzyła z zain­ teresowaniem. Zmierzwiona kaskada rudych włosów okalała piękną twarz. Ciało kobiety było równie urodziwe. Wzrok Libby prześliznął się w dół białych ramion i zaróżowionych piersi widocznych w głębokim wycięciu dekoltu. Odpędzając ukryty żal, że natura nie była równie hojna dla niej, Libby zerknęła w głąb mieszkania. - Chciałabym mówić z Josephem Landowskim - po­ wiedziała oschle. - To niemożliwe - odpowiedziała kobieta, lecz widząc, że Libby nie rusza się z miejsca, dodała: - Joey jest pod prysznicem. Oblał się, próbując otworzyć szampana. To potwierdzałoby moje wcześniejsze przypuszczenia, pomyślała z satysfakcją Libby. - Nieważne. Muszę się z nim zobaczyć. Teraz. - W jakim celu? - nie ustępowała kobieta. - Jest... Rozejrzała się, jakby szukając zegara.

- Druga dziesięć. - Libby poczuła satysfakcję na widok jej zakłopotania. - Proszę poinformować, Joeya", że przy­ szłam w sprawie propozycji małżeństwa, jaką mi złożył. - Czego?! - Głos rudowłosej zabrzmiał piskliwie. - Propozycji zawarcia małżeństwa - powtórzyła Libby. - Oficjalnej i spisanej na papierze. Wskazała na kontrakt. - Proszę mi to pokazać! - Kobieta chwyciła dokumenty i przebiegła je wzrokiem. - A to łajdak! - cisnęła papierami o marmurową posa­ dzkę. - Szuja! Libby zamrugała powiekami, zaskoczona gwałtowno­ ścią wybuchu złości. - Romansuje ze mną, składając innej propozycję mał­ żeństwa! - Kobieta błysnęła olśniewająco białymi zębami. - Poczekasz tutaj. Dostaniesz to, co z niego zostanie, kiedy ja skończę. Obróciła się na pięcie i pobiegła w głąb mieszkania. Jej ponętne ciało drżało z nie ukrywanej furii. Libby pozbierała rozsypane kartki. Spojrzała na drzwi, za którymi zniknęła kobieta. Prawdopodobnie wiodły do sypialni i... do Josepha Landowskiego. Posta­ nowiła pozostać na miejscu i zaczekać, aż sam do niej przyjdzie. To nie powinno długo potrwać. Miała jedynie nadzieję, że ruda pozostawi choć trochę dla niej. Zemsta jest rozkoszą bogów. Nasłuchiwała przez chwilę, lecz grube ściany tłumiły dźwięki i do jej uszu dobiegało jedynie niewyraźne mamrota­ nie. Wzruszając ramionami, minęła niewielki hol i weszła do salonu. W końcu propozycja poślubienia gospodarza dawała jej pewne prawa. Na przykład to, żeby czuła się jak u siebie w domu. Chyba że to nie był dom Landowskiego. W każdym razie mieszkanie urządzono z wyszukanym smakiem. Stanęła przed dużym olejnym obrazem, przypominającym płótna Jacksona Pollocka. Podeszła bliżej i zerknęła na podpis.

Gwizdnęła cicho. Wyszukany smak musiał być poparty sporym zasobem gotówki. - Nie mów do mnie „Myrna, kochanie"! Ty... ty... domorosły Casanovo! Libby odwróciła się na czas, aby zobaczyć wejście rudo­ włosej nieznajomej. Podążający za nią mężczyzna miał zatroskaną minę... co w pewnym stopniu rekompensowało brak przyodziewku. Libby westchnęła, nie mogąc oderwać oczu od nowo przybyłego. Był olbrzymi. Niemal dwa metry wzrostu i bu­ dowa, jakiej nie powstydziłby się futbolista New York Jets. Libby przełknęła ślinę, mierząc wzrokiem szerokość jego ramion. Wyciągnął rękę w stronę uciekającej kobiety i wy­ dawało się, że biceps przebije mu skórę. Wzrok Libby powrócił na szeroką pierś, pokrytą gęstwiną jasnych wło­ sów. Westchnęła ponownie. Przez ulotną chwilę zapłonął w niej ogień pożądania, zduszony szybko przez piskliwy głos Mymy. Powrócił żal za przerwane przyjęcie i poczucie urażonej godności. - Myrno, o czym ty mówisz?! - Mężczyzna przesunął nerwowo dłonią po mokrych włosach. Kosmyk wymknął mu się spod palców i kropla wody pociekła wzdłuż nosa. Mężczyzna niecierpliwie potrząsnął głową, ochlapując przepiękne, kremowe tapety. - Spytaj swojej przyszłej żony! - Myma oskarżyciel- skim gestem wskazała Libby i wybiegła z mieszkania. Mężczyzna obrócił się i stanął jak wryty na widok niezna­ jomej kobiety. Powoli zmierzył ją wzrokiem, spoglądając na jej rozpuszczone włosy, mały zgrabny nosek, miękkie, pełne usta nie pokryte szminką. Przesunął spojrzenie niżej. Libby oddychała głęboko, starając się opanować chęć natychmiastowej ucieczki. Nie potrafiła opanować reakcji swego ciała na tak szczegółowe oględziny. Piersi zafalowa­ ły jej pod spojrzeniem mężczyzny, czuła, jak twardnieją jej sutki.

Uniosła dumnie podbródek i próbowała zachować po­ zory spokoju. Lekki uśmiech pojawił się w kącikach kształtnych ust mężczyzny, który niewątpliwie zauważył odruchową re­ akcję swego pięknego gościa. Spojrzał jeszcze niżej, kieru­ jąc wzrok ku powabnym biodrom. Libby poczuła się mniej pewnie. Mężczyzna w niczym nie przypominał dotychczasowych kandydatów, podsuwa­ nych jej przez ojca. Nie można było go nazwać nieśmiałym lub znerwicowanym. Otaczała go aura doświadczenia i tyl­ ko dureń nie zauważyłby jego pewności siebie. Libby spojrzała mu prosto w twarz. - Pan... - przerwała. Odchrząknąwszy, mówiła dalej. - Pan Joseph Landowski, prawda? - Tak - rzucił krótko. - Lecz kim ty jesteś, u diabła? Libby zignorowała pytanie. Na nowo zawrzała w niej wściekłość. Było gorzej, niż przypuszczała. Mogła wytrzy­ mać drwiny przyjaciół, gdyby ich powodem stało się nie­ stosowne zachowanie nieśmiałego młodzieńca, ale skoro to tylko żart... - Zaraz powiem, kim jestem, ty... ty... - zamachała kontraktem przed nosem mężczyzny. - Pozwól mi zerknąć. - Chwycił papiery, najwyraźniej nieświadom, że owinięty wokół jego bioder ręcznik zsunął się nieco. Libby rozwarła szeroko oczy i przerażona własnymi myślami, skupiła uwagę na niewielkim znamieniu, widocz­ nym na lewym ramieniu Landowskiego. - Przepraszam - Joe poprawił ręcznik. - Nie jestem dziś w najlepszej formie. - W takim razie proponuję, aby się pan ubrał. - Głos Libby pobrzmiewał afektacją, ale nie przejmowała się tym. Dwa metry muskularnego, niemal nagiego męskiego ciała było wystarczającym usprawiedliwieniem jej zachowania. - Hmmmm? A tak, słusznie - Joe przerwał czytanie. -

Proszę usiąść, za chwilę wracam. Liberty Joy Michało­ wski? - uniósł pytająco ciemne brwi. - Tak, Libby Michałowski to ja i możesz postawić ostamiego dolara na to, że się stąd nie ruszę. Mam wiele do powiedzenia. - Oczywiście - cierpko zauważył Joe. - Wszyscy dziś mają wiele do powiedzenia i w dodatku nic miłego. - Ża­ łosnym wzrokiem spojrzał na drzwi, za którymi zniknęła Myrna. - Gdybyś nie próbował... - zaczęła Libby, lecz Joe już wyszedł. Usiadła na brzegu jasnobeżowej kanapy i czekała.

ROZDZIAŁ 2 Libby nie musiała długo czekać. Joe wrócił po pięciu minutach, ubrany w parę beżowych spodni i błękitną ko­ szulę. Ciasno opinającą jego szeroką klatkę piersiową. Libby zerwała się na jego widok. Próbowała wydawać się wyższą, niż w rzeczywistości. Nie chciała, aby uzyskał psychiczną przewagę, lecz Joe najwyraźniej nie miał takie­ go zamiaru. Otworzyła usta, by zacząć mówić. - Poczekaj. - Mężczyzna uniósł dłoń. - Zanim użyjesz wobec mnie wyszukanych epitetów, chciałbym cię zapew­ nić, że o niczym nie miałem pojęcia. - Nazywasz się Joseph Landowski! - Tak, jestem Joe Landowski. - Usiadł w brązowym fotelu i oparł bosą stopę na stojącym obok pufie. - I mieszkasz na Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy pod numerem czwartym, apartament 11-D - ciągnęła Libby. - Zgadza się- skinął głową Joe. - I masz zamiar wmówić mi, że twoje nazwisko pojawi­ ło się na tym dokumencie przypadkowo? - Nie - westchnął Joe. - Za sprawą mojego ojca. - Twojego ojca?

- Nie wiem, jak i kiedy, ale domyślam się, dlaczego - dodał mężczyzna. - Więc mnie oświeć. - Chce, żebym się ożenił i uszczęśliwił go gromadką wnucząt. Widocznie uznał cię za odpowiednią partię. - Ale ja nie znam twojego ojca! - zaprotestowała Lib- by. - Chyba, że... - Przypomniała sobie o staruszku, który dostarczył jej dokumenty. - Czy ma około siedemdziesiąt­ ki, metr sześćdziesiąt wzrostu i jest dość chudy? Występo­ wał kiedyś w teatrze? Była to aluzja do niecodziennego przebrania, w jakim swat pojawił się w jej domu. - Nie. - Joe zmarszczył czoło. - Wiek się zgadza, ale ojciec jest wyższy i ma nadwagę. O kim mówisz? - O człowieku, który to przyniósł. - Libby wskazała na kontrakt. - Może wynajęto kogoś. - Może... - Libby nie wyglądała na przekonaną. Staru­ szek nie zachowywał się jak zwykły posłaniec. - W całej sprawie nie jest najważniejszy sposób, w jaki dostarczono kontrakt, ale... - mówił Joe. - Nie najważniejszy?! - wybuchnęła. - Ciekawe, co byś zrobił na moim miejscu! Urządzałam przyjęcie i całe zajście oglądał tłum gości! - To zmienia postać rzeczy. - Błękitne oczy mężczyzny błyszczały od powstrzymywanego śmiechu. - Nie ma w tym nic śmiesznego! Będą ze mnie drwić, nawet gdy dobiję dziewięćdziesiątki. - Możliwe - odparł Joe - lecz w tej chwili bardziej interesuje mnie ten papier- postukał palcem w dokument - oraz dlaczego wybrano właśnie ciebie. - Z tych samych powodów - skrzywiła się Libby. - Nie tylko ty masz nadopiekuńczego ojca. Jestem zupełnie pew­ na, że mój również maczał w tym palce. - Robił coś podobnego już wcześniej?

- Nie do tego stopnia - wzruszyła ramionami. - Dziś przeszedł samego siebie. Zwykle osobiście przedstawiał mi kolejnych kandydatów, czasem dość niezwykłych. Ponuro pomyślała o tłumie odrzuconych przez siebie mężczyzn. - Doskonale cię rozumiem - przytaknął Joe. - Mój ojciec działa w podobny sposób. Doszło do tego, że spraw­ dzam listę gości, zanim pójdę razem z nim na kolację. Wciąż mu powtarzam, że potrafię sam wybrać żonę. Libby patrzyła w podłogę. - Jeśli wszystkie twoje przyjaciółki są takie jak Myrna... Jej widok zwala z nóg. - Zmusiła się, aby. powiedzieć prawdę. - Uhm - zgodził się mimochodem Joe, ponownie czy­ tając kontrakt. - Ale to kiepski materiał na żonę. - Naprawdę? - Libby zastanowiła się, jaki typ kobiety odpowiadałby jej rozmówcy. Nim zdążyła zapytać, Joe wybuchnął śmiechem. - Czytałaś ostatni paragraf na drugiej stronie? - spytał. - Nie. Pierwsza strona wystarczyła, żebym dostała szału. - Napisano - parsknął - że zgadzasz się dać mi sześcio­ ro dzieci. - Sześcioro! -jęknęła. - Nie wiadomo, czy wystarczyłoby ci czasu - mruknął Joe z udawanym współczuciem. - Ile masz lat? - Trzydzieści. - Pytanie uznała za niestosowne. -1 nie będę miała sześciorga dzieci z powodów intelektualnych, a nie fizjologicznych. - Trzydzieści? - krytycznym wzrokiem spojrzał na jej nieforemną bluzę. - Ten strój cię postarza - dodał bezczelnie. - A ile pan ma lat, panie Landowski? - warknęła Libby. - Trzydzieści sześć, ale to bez znaczenia. Ojciec Kon­ fucjusza miał ponad siedemdziesiąt, gdy spłodził syna. - Ponieważ nie pragnę, aby mój syn włóczył się po kraju wygłaszając aforyzmy, to faktycznie jest bez znaczenia.