ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Światło prawdy - Quick Amanda

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :956.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Światło prawdy - Quick Amanda.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK Q Quick Amanda
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 118 stron)

JAYNE ANN KRENTZ ŚWIATŁO PRAWDY

Rozdział 1 Ethan Truax nie cierpiał spraw, które kończyły się tak, jak ta. Zamknął segregator, położył dłonie płasko na małym okrągłym stoliku i spoj- rzał na mężczyznę, który siedział naprzeciw niego w nieco za małym ho- telowym fotelu. - Jest pan pewien, że te dane są wiarygodne? - spytał obojętnie. Absolutnie. - Dexter Morrow odpowiedział mu uspokajającym uśmiechem doradcy inwestycyjnego, ale jego oczy pozostały zimne i wy­ rachowane. - Ściągnąłem je wprost z osobistego laptopa Katherine wczo­ raj wieczorem, kiedy poszła już spać. - Istotnie, wspominał pan, że jest blisko z szefową. Morrow zachichotał. Był to ten rodzaj znaczącego, męskiego śmiechu, jaki często można usłyszeć w barach i przydrożnych motelach. Bardzo blisko. Wiem z doświadczenia, że jest równie dobra w łóż­ ku, jak w zarządzaniu firmą. Ethan zdołał nad sobą zapanować, choć nie było to łatwe. Przyszedł tu jednak, aby załatwić sprawę swojej klientki, anie po to, by bronić jej honoru. Za oknem słońce Arizony oświetlało wyłożony błękitnymi płytkami basen i hol. Dzień był jasny i ciepły, jeden z tych, które rozsławiły ten Stan. Jednak w hotelowym pokoju czuło się chłód i nie była temu winna sprawnie działająca klimatyzacja. Morrow swobodnie założył nogę na nogę, opierając kostkę na kolanie. Kołnierzyk jego drogiej kremowej koszulki polo był wykończony cien­ kim czarnym paseczkiem. Koszulka została idealnie dobrana do marko­ wych spodni i eleganckich skórzanych mokasynów. Na jego nadgarstku połyskiwał dyskretnie szwajcarski zegarek.

Dexter Morrow należał do tych. którym się powiodło. Pracował w kosz­ townie urządzonym biurze, grał w golfa w środku tygodnia i podejmo­ wał swoich klientów w drogich restauracjach, takich jak Desert View Country Club. Tu, w Whispering Springs, był człowiekiem sukcesu. A Ethan miał zamiar mu to wszystko odebrać. - W porządku - powiedział. Miał już wielką ochotę zakończyć tę grę. - Więc umowa stoi. Morrow spojrzał w stronę teczki o bokach z aluminium, która stała przy krześle Ethana. - Przyniósł pan gotówkę? - Niskie nominały, zgodnie z ustaleniami. - Ethan opuścił rękę, ujął uchwyt teczki i pchnął ją po dywanie w stronę Morrowa. W czasach, gdy pieniądze można w mgnieniu oka przenosić z jednego krańca globu na drugi za pomocą systemów komputerowych, ci, którzy nie chcą zostawiać za sobą żadnych elektronicznych śladów, ciągle wolą żywą gotówkę. Morrow podniósł teczkę i położył ją na stoliku. U siłował zachować obo­ jętność, ale Ethan widział, że nie bardzo mu się to udawało. Jego palce drżały lekko, kiedy otwierał zamki. Tak, facet był mocno podekscytowany. Mężczyzna otworzył teczkę i spojrzał na spoczywające w niej, staran­ nie powiązane pliki banknotów. Cała jego postać emanowała gorączko­ wym podnieceniem, które w przypadku kogoś innego można by wziąć za chorobliwą seksualną żądzę. - Chce je pan przeliczyć? - spytał Ethan cicho. - Nie, to by za długo trwało. Muszę wracać do biura. Nie chcę, żeby ktoś zaczął o mnie pytać. - Sięgnął do teczki. - Sprawdzę tylko kilka bank­ notów, na chybił trafił. Ethan wstał i odsunął się nieco od stolika. Nigdy nie wiadomo, jak zareaguje taki facet, kiedy zorientuje się, że został zapędzony w kozi róg. Morrow przejrzał plik równo przyciętych kartek białego papieru, ukry­ ty pod pojedynczym dwudziestodolarowym banknotem. Wydawało się, że w pierwszej chwili nie pojął, co się stało. Potem zrozumiał i jego opa­ lona twarz nabiegła krwią. Odwrócił się i spojrzał na Ethana. - Co tu się dzieje, do cholery? - warknął. Drzwi łazienki otworzyły się i stanęła w nich Katherine Compton. - Właśnie miałam ci zadać to samo pytanie, Dex - powiedziała gło­ sem stłumionym od powstrzymywanego gniewu. Jej ładna twarz była ściągnięta i nieruchoma. - Ale to byłaby strata czasu, prawda? Już znam odpowiedź. Właśnie próbowałeś sprzedać poufne dane firmy panu Tru- aksowi. W oczach Morrowa błysnęła panika. - Przedstawił się jako Williams. - Naprawdę nazywam się Truax - odparł Ethan. - Ethan Truax z Truax Investigations. Morrow bezwiednie zaciskał i rozprostowywał palce dłoni. Sprawiał wra­ żenie, jakby ciągle nie umiał powiązać wszystkich faktów w logiczną całość. - Jest pan prywatnym detektywem? - Tak - odparł Ethan. Osłupienie Morrowa trochę go zaskoczyło. Facet miał na swoim kon­ cie kilka podobnych przekrętów. Powinien wiedzieć, że nie zawsze wszyst­ ko idzie zgodnie z planem. Nie znaczyło to co prawda, że kiedykolwiek groziło mu jakieś realne niebezpieczeństwo. Pracodawcy prawie nigdy nie kierowali takich spraw do sądu. Nie życzyli sobie rozgłosu. - Wynajęłam Ethana w ubiegłym tygodniu, kiedy nabrałam pewnych podejrzeń co do ciebie, Dex - powiedziała Katherine. Morrow błagalnie wyciągnął ręce w jej stronę. - Kochanie, nic nie rozumiesz... - Niestety, rozumiem doskonale - odparła. - Udało ci się zrobić ze mnie idiotkę, ale to już koniec. Morrow spojrzał na Ethana pociemniałymi od gniewu oczami, po czym znowu zwrócił się do Katherine. - To nie tak, jak myślisz. Popełniasz duży błąd. - Nie sądzę - odparła Katherine. - Posłuchaj, wiedziałem, że jest przeciek, i wiedziałem, że to ktoś z two­ jego najbliższego otoczenia. Więc postanowiłem, że spróbuję przyłapać drania, który cię oszukuje. - Ty jesteś tym draniem. - To nieprawda. Kocham cię. Chciałem cię chronić. Kiedy Truax za­ czął rozpuszczać pogłoski, że jest zainteresowany kupnem tych danych, pomyślałem, że wreszcie dotrę do tego, kto sprzedaje tajemnice firmy. Jestem tu, bo chciałem wyciągnąć od niego jakieś informacje. Miałem zamiar go podejść. - Nie martw się - powiedziała Katherine - nie pozwę cię do sądu. To mogłoby zaszkodzić firmie. Compton Investments zostało zbudowane na zaufaniu i długoterminowych kontraktach - uśmiechnęła się sarkastycz­ nie. - Ale ty przecież o tym wiesz, prawda, Dex? W końcu pracowałeś dla mnie ponad rok. - Katherine, to wszystko nie tak... - Możesz już iść. W biurze czeka na ciebie ochroniarz. Będzie ci to­ warzyszył podczas pakowania rzeczy, weźmie twoje klucze, a następnie

odprowadzi cię do wyjścia. Wiesz, jak to się odbywa. Standardowa pro­ cedura. Nikt się nie dowie, dlaczego zostałeś zwolniony. Oczywiście wszy­ scy w firmie wiedzą, że coś nas łączyło. Będą więc podejrzewać, że ze­ rwaliśmy ze sobą. Kiedy coś takiego ma miejsce, to zawsze niższy rangą odchodzi z firmy, prawda? - Katherine, nie możesz nam tego zrobić. - Nie robię tego nam. Robię to tobie. A skoro mowa o kluczach, oddaj mi ten do mojego domu, który dałam ci kilka miesięcy temu. Nie będzie ci już potrzebny. - Wyciągnęła przed siebie otwartą dłoń. - Mówię ci, popełniasz poważny błąd. - Głos Morrowa brzmiał teraz ochryple. - Nie, raczej naprawiam błąd, który popełniłam, kiedy się z tobą zwią­ załam. Oddaj klucz. No, już - dodała ostro. Morrow zbladł. Ethan był pod wrażeniem szybkości, z jaką Morrow wyciągnął z kieszeni pęk kluczy na złotym łańcuszku. Jeden z nich zdjął z kółka i rzucił Katherine. - Na wszelki wypadek zmienię zamki. - Katherine włożyła klucz do torebki. - Dziś rano spakowałam twoje rzeczy. Maszynkę do golenia, zapa­ sowe koszule i takie tam. Zostawiłam je po drodze w twoim mieszkaniu. Twarz Morrowa zadrgała z wściekłości. Spojrzał na Ethana. - To twoja wina, ty sukinsynu. Pożałujesz tego, obiecuję. Ethan wyjął z kieszeni dyktafon. Wszyscy troje spojrzeli na malutkie urządzenie, które trzymał w dłoni. Ethan wyłączył je bez słowa. Morrow zacisnął zęby, kiedy pojął, że jego groźba została nagrana. W milczeniu chwycił teczkę, z taką siłą, że aż zbielały mu kostki. Potem podszedł do drzwi, otworzył je i wyszedł. Zapadła cisza. Wydawało się, że cały pokój odetchnął z ulgą. Katherine nie odrywała oczu od drzwi. - Myślisz, że kiedy ci groził, mówił poważnie? - Nie przejmuj się tym. - Ethan podszedł do stolika i wrzucił plik kartek udających banknoty z powrotem do teczki. - Faceci tego typu rzadko ucie­ kają się do przemocy. Wolą nie lyzykować. Kiedy zostaną przyłapani na gorącym uczynku, zwykle znikają tak szybko, jak tylko się da. Jutro o tej porze nie będzie go już w mieście. Najdalej pojutrze. A za kilka tygodni zahaczy się gdzie indziej i zacznie przygotowywać kolejny przekręt. Katherine skrzywiła się lekko. - Nie wyświadczam światu przysługi, puszczając go wolno, prawda? - Wyświadczanie światu przysług nie jest twoim zadaniem - odparł spokojnie Ethan. - Musisz pamiętać o swojej firmie i jej klientach. To trudny wybór? - Nie - powiedziała bez wahania. - Dobro firmy liczy się dla mnie najbardziej. Jesteśmy w trakcie bardzo delikatnych negocjacji. Ich wy­ nik będzie miał wpływ na ponad pięćdziesięciu pracowników trzech filii Compton Investments tu, w Whispering Springs oraz w rejonie Phoenix i setki klientów. Mam wobec nich wszystkich zobowiązania. Mówi jak prawdziwy przedsiębiorca, pomyślał Ethan. Katherine potrząsnęła głową. Teraz, kiedy było już po wszystkim, wy­ glądała na znużoną. - Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek dam się nabrać jakiemuś fa­ cetowi. Zawsze ufałam swojej intuicji. Byłam pewna, że umiem rozpo­ znać oszusta. - I rozpoznałaś go. - Ethan zatrzasnął teczkę. - Właśnie dlatego pod­ niosłaś pewnego dnia słuchawkę i zadzwoniłaś do mnie, pamiętasz? Wydawała się zaskoczona tą uwagą. Przez chwilę myślała o tym, co powiedział, a potem kiwnęła głową, jakby przyznawała mu rację. - Tak, zadzwoniłam do ciebie. - Podeszła zdecydowanie do drzwi. — Dziękuję, że mi o tym przypomniałeś. W całym tym zamieszaniu zapo­ mniałam, że Dexter Morrow wydał mi się w końcu zbyt wspaniały, by mógł być prawdziwy. Ethan wyszedł za nią na korytarz i zamknął drzwi. - Intuicja cię nie zawiodła. - Wiesz, naprawdę myślałam, żeby za niego wyjść. Ethan kiwnął głową. - Byłoby to moje drugie małżeństwo - dodała. Znowu przytaknął. Zatrzymał się przy windach i wcisnął guzik. - Mój pierwszy mąż ożenił się ze mną, bo chciał położyć ręce na fir­ mie mojego ojca - ciągnęła Katherine. - Kiedy zrozumiał, że to ja odzie­ dziczę Compton Investments i że mam zamiar sama nią zarządzać, wy­ stąpił o rozwód. Ethan modlił się w duchu do wszystkich hotelowych bóstw, by winda przyjechała jak najszybciej. Rozumiał, że po wszystkim klient musi się wygadać i zazwyczaj był gotów cierpliwie go wysłuchać. Uważał to za część swoich zawodowych obowiązków. Ale dziś chciał się jak najszyb­ ciej pożegnać. Czuł się śmiertelnie zmęczony. Tym razem pomyślnemu doprowadzeniu sprawy do końca nie towa­ rzyszyło radosne podniecenie. Może dlatego, że ostatnio kiepsko sypiał. Znał przyczynę swojej bezsenności. Był listopad, co dla niego ozna­ czało czas koszmarów. Jeśli ostatnie dwa lata uznać za miarodajne, nie wyśpi się aż do grudnia. W końcu drzwi rozsunęły się i Katherine pierwsza weszła do windy.

- Byłeś kiedyś żonaty? - spytała. - O tak - odparł Ethan. Uniosła jedną brew. - Rozwiodłeś się? - Trzy razy. Zmarszczyła brwi. Nie zaskoczyło go to. W dzisiejszych czasach nikogo nie dziwi jeden rozwód czy nawet dwa. Można to jakoś usprawiedliwić. Ale trzy rozwody budzą już podejrzenia, że z człowiekiem jest coś nie tak. - A teraz jesteś żonaty? Pomyślał o Zoe, która czekała na niego w domu. Przypomniał sobie, jak siedziała naprzeciw niego tego ranka przy śniadaniu, ożywiona i ra­ dosna, w piżamie koloru ametystu. Sączące się przez okno promienie słoń­ ca rozświetlały jej ciemnokasztanowe włosy, gdy patrzyła na niego swo­ imi tajemniczymi, szarymi oczyma. Jego kobieta, jego żona. Noszony w pamięci obraz Zoe był talizmanem, który pomagał mu w zmaganiach z ciemnymi mocami listopada, które sprzęgły się przeciw niemu. Ale w głębi duszy bał się przyszłości, bo był pewny, że moce te wcześniej czy później zatriumfują i odbiorą mu ją. Wcisnął guzik z oznaczeniem parteru. - W pewnym sensie - powiedział. Rozdział 2 To był dobry dzień. Na swojej drodze nie napotkała dziś żadnych „krzy­ czących ścian". Dla większości dekoratorów wnętrz „krzyczące ściany" oznaczały nie­ fortunny wybór koloru farby albo fatalną dekorację okna. Ale w przyr padku dekoratorki o zdolnościach paranormalnych, wrażliwej na niewi­ dzialną aurę, jaką pozostawiają w pomieszczeniach sceny przemocy czy gwałtownej namiętności, termin ten należało rozumieć dosłownie. Nalewając wina do dwóch kieliszków, Zoe przypomniała sobie, że nie zawsze chciała być dekoratorką wnętrz. Kiedyś miała zamiar zostać mece­ nasem sztuki. Ale morderstwo jej pierwszego męża zmieniło całe jej życie. Musiała przyznać, że po śmierci Prestona długo nie mogła dojść do siebie. Cóż można powiedzieć? Była zrozpaczona. Policja doszła do wnio­ sku, że Preston został zastrzelony przez przypadkowych włamywaczy. Ale kiedy Zoe po raz pierwszy weszła do letniego domku, w którym do- konano morderstwa, natychmiast poczuła, że zaszło tam coś innego. Ściany krzyczały o krwawym, zaplanowanym mordzie. Pragnąc, by sprawiedliwości stało się zadość, Zoe mówiła każdemu, kto tylko chciał słuchać, że Preston został zabity przez kogoś, kogo do­ brze znał. Był to błąd, który mógł ją kosztować życie. Rozpaczliwie pró­ bując przekonać rodzinę męża, że to jeden z jej członków jest za to odpo­ wiedzialny, powiedziała im, że wyczuwa wściekłość mordercy, która wsiąkła w ściany domku. Okazało się to fatalne w skutkach. Jej paranormalne zdolności dostarczyły teściom pretekstu, którego po­ trzebowali, by zamknąć ją w ekskluzywnej prywatnej klinice psychia­ trycznej. Zoe wiedziała, że nie jest szalona, kiedy przekraczała próg szpi­ tala, ale czas, który tam spędziła, niemal zmienił fałszywą diagnozę w prawdę. Do dziś miała w nocy koszmarne sny, w których przemierzała korytarze Candle Lake Manor. Zoe postawiła dwa kieliszki wina na tacy obok sera i krakersów, po czym zaniosła wszystko do saloniku swojego małego mieszkania. Ethan siedział na kanapie, pochylony do przodu, opierając łokcie na kolanach. Miał na sobie czarną koszulę i spodnie w kolorze khaki. W jed­ nej ręce trzymał pilota i leniwie przerzucał kanały, na których nadawano właśnie popołudniowe wiadomości. Zoe przyszedł na myśl ten pamiętny październikowy dzień sprzed sze­ ściu tygodni, kiedy weszła do mieszczącego się na drugim piętrze biura Ethana przy Cobalt Street. Jako dekoratorką wnętrz od pierwszej chwili wiedziała, że ten człowiek ma wiele wspólnego ze swoimi staroświeckimi meblami, które były już trochę zużyte i podniszczone, ale dzięki przedniej jakości materiału i solidnej konstrukcji ciągle nieźle się prezentowały. Tak, to był człowiek, który rozpoczęte sprawy doprowadza do końca, jeden z tych, którzy niczego nie przerywają w połowie. Aby go powstrzy­ mać, trzeba by go zabić, a to na pewno nie było łatwe. Zoe podobały się jego siła, solidność, odpowiedzialność. Tym, co jąna początku niepokoiło, były jego oczy. Bursztynowe, nieodgadnione i inte­ ligentne. Oczy łowcy, drapieżnika. Szybki ślub w Las Vegas został zaplanowany tylko jako część planu, który miał ją chronić przed bogatymi krewnymi. Mieli oni istotny finan­ sowy motyw, by życzyć sobie jej śmierci. Decyzja, by potraktować mał­ żeństwo poważnie, została podjęta później, kiedy emocje związane z nie­ udanym zabójstwem trochę opadły. Postanowili, że podejdą do tego na luzie. Byli świadomi faktu, że obo­ je wchodzą w to małżeństwo obarczeni pokaźnym bagażem doświadczeń.

Z pewnością każdy dobry terapeuta odradzałby im małżeństwo i to nie tylko ze względu na pośpiech, z jakim się na nie zdecydowali. Zoe nie miałaby zresztą o to pretensji do specjalistów. Szanse, że ucie­ kinierka ze szpitala psychiatrycznego i trzykrotny rozwodnik stworzą udany związek, były bliskie zeru. W dodatku Ethan był dość sceptycznie nastawiony do osób obdarzo­ nych zdolnościami paranormalnymi. Stracił do nich zaufanie po śmierci brata, kiedy pewien szarlatan, powołując się na swe rzekome wizje, prze­ konał szwagierkę Ethana, Bonnie, że jej mąż nadal żyje, czym przyspo­ rzył jej dodatkowych cierpień. Ethan wpadł wtedy w furię. Bonnie zwie­ rzyła się nawet Zoe, że trudno jej uwierzyć, iż oszust zdołał ujść z życiem. A przy tym wszystkim Ethan miał na swoim koncie bardzo złe do­ świadczenie z pewnym dekoratorem wnętrz. Jednak mimo że wszystko zdawało się sprzysiąc przeciw nim, Ethan i Zoe postanowili nie zważać na nic i podjąć ryzyko. Prawdopodobnie dlatego, że oboje mieli spore doświadczenie w tym względzie. Do pierwszego listopada Zoe nabrała przekonania, że wygrają tę wal­ kę, że im się uda. Zainwestowała nawet w nowy serwis obiadowy w ko­ lorze czerwonej papryki. W ciągu pierwszych tygodni tego dziwnego małżeństwa szybko przy­ zwyczaili się do nowego stylużycia, który Zoe określiłaby jako „domo­ wy", gdyby nie fakt, że bardzo trudno byłoby użyć tego słowa w odnie­ sieniu do Ethana. Ten mężczyzna miał wiele zalet, był inteligentny, seksowny i wiedział, czego chce, ale z pewnością nie przywodził na myśl przytulnych, pełnych ciepła skojarzeń, jakie budzi słowo „domowy". Mimo że Zoe zatrzymała swoje mieszkanie w Casa de Oro, oboje spę­ dzali razem wszystkie noce zazwyczaj w Nightwinds, domu Ethana, utrzy­ manym w koszmarnych odcieniach różu. Wszystko układało się znako­ micie. Uczyli się, jak wspólnie przygotowywać posiłki w kuchni. Odkryli, że oboje należą do rannych ptaszków. Żadne z nich nie rzucało ubrań na podłogę. Oboje codziennie brali prysznic. Czego więcej można sobie ży­ czyć u progu wspólnego życia? Ale wiele się zmieniło, gdy nastał listopad. Zoe wyczuła, że Ethan się od niej odsuwa, że zwiększa dzielący ich dystans. Wydawał się niespo­ kojny i zmienny w nastrojach. Wiedziała, że źle sypia. Cisza, która teraz, zapadała czasem między nimi, nie była już pełna zrozumienia, wyczuwa­ ło się w niej napięcie. I zdarzało się to coraz częściej. Na pytania Ethan odpowiadał wymijająco, unikając rozmów o tym, co go gnębi. Zoe wydawało się czasem, że to, co ich łączy, przypomina bardziej romans niż małżeństwo. Romans zmierzający do tragicznego końca. Może jednak za szybko postanowili przeprowadzić remont w Night­ winds. Decyzja, by przemalować wnętrza, zmusiła ich do wyprowadze­ nia się z przestronnego domu i zamieszkania w maleńkim mieszkanku Zoe. Tu była tylko jedna łazienka i zbyt mało miejsca, by mogli choć przez chwilę być z dala od siebie. Zoe szybko doszła do wniosku, że na tej małej, zagraconej przestrzeni Ethan jest jak lew trzymany w klatce ogrodu zoologicznego. Należało oczekiwać problemów. - Jak Katherine Compton poradziła sobie dziś po południu? - spytała, stawiając tacę na stoliku do kawy. - Nie była zachwycona faktem, że jej podejrzenia okazały się słuszne, ale podeszła do tego dość spokojnie. - Ethan wyłączył telewizor, położył pilot obok tacy i wziął jeden z kieliszków. - Najtrudniej było jej pogo­ dzić się z tym, że dała się nabrać Dexterowi Morrowowi. Wyznała mi, że czuje się jak skończona idiotka. Zoe zwinęła się w rogu kanapy, kładąc jedno ramię na oparciu. - Rozumiem ją doskonale. Co jej powiedziałeś? Ethan wzruszył ramionami. - Przypomniałem jej, że to ona zadzwoniła do mnie i poprosiła, że­ bym sprawdził Morrowa. Cokolwiek by powiedzieć, Katherine Compton na pewno nie jest idiotką. Zajęło jej trochę czasu, by spojrzeć prawdzie w oczy, ale w końcu wzięła sprawy w swoje ręce, jak przystało na silną kobietę interesu, którąjest. Poradzi sobie. - A ty? Ethan miał właśnie zamiar upić łyk wina, ale nagle jego dłoń z kielisz­ kiem zatrzymała się kilka centymetrów od ust. - Co ja? - Zdaje się, że ta sprawa poszła dość gładko. Sam mówiłeś, że to rutyna. - Bo tak jest. - Upił trochę wina i opuścił kieliszek. - Morrow to chci­ wy kretyn. Kiedy zwęszył pieniądze, stał się nieostrożny. - Skoro wszystko jest takie proste, dlaczego tak się przejmujesz? Przez chwilę myślała, że Ethan nie ma zamiaru w ogóle odpowiedzieć na jej pytanie. - Sam chciałbym to wiedzieć - powiedział w końcu. Zoe uśmiechnęła się lekko. - Wiesz, co myślę? - Nie, ale zaraz mi powiesz, prawda? - Oczywiście. Uważam to za swój obowiązek, jako twoja żona, a wiesz, jaką wagę przywiązuję do komunikacji w małżeństwie. - Ho, ho.

- Myślę, że w głębi serca jesteś romantykiem - stwierdziła łagodnie. Ethan skrzywił się lekko. - Bzdura. - Ta sprawa dręczyła cię, bo wiedziałeś, że w końcu twoja klientka zostanie zraniona. - Bezustannie przekazuję moim klientom złe wieści. Katherine nie jest ani pierwsza, ani ostatnia. - Wiem, ale to nie znaczy, że lubisz ten aspekt swojej pracy, ani że jest ci z tym łatwo. Ethan pociągnął kolejny łyk wina i rozparł się w drugim rogu kanapy. - Chcesz powiedzieć, że źle wybrałem sobie zawód? Zoe omal nie upuściła krakersa, którego właśnie wkładała do ust. W pierw­ szej chwili pomyślała, że on żartuje, ale potem spojrzała mu w oczy. - Nie - odparła. - Sądzę, że urodziłeś się, by wykonywać ten zawód, że to jedyna rzecz, jaką możesz robić. - Taaak? - Masz do tego powołanie, Ethan. Mimo ponurego nastroju, w kącikach jego ust pojawił się cień uśmiechu. - Chyba nikt jeszcze na całym świecie nie nazwał roboty prywatnego detektywa powołaniem. - W twoim przypadku to prawda. Opowiedz mi, co się dzisiaj wyda­ rzyło. Ethan przełknął krakersa z serem, popił winem i zaczął mówić. Zoe słuchała, jak zwabił Morrowa do pokoju hotelowego i jak Katherine Comp- ton uparła się, że schowa się w łazience, choć jej to odradzał. - Najbardziej bałem się, że Morrow zechce skorzystać z toalety, zanim puści farbę - powiedział Ethan. - Ale rozumiałem, dlaczego chciała tam być, więc pozwoliłem jej czekać w łazience. Na szczęście wszystko poszło gładko. Jak już mówiłem, Morrow jest chciwy. Nie chciał tracić czasu. A ja oczywiście nie zaproponowałem mu niczego do picia. - Bardzo rozsądnie. - Dzięki. Byłem dumny z tego planu. Mówił jeszcze przez chwilę i w końcu poszedł za nią do kuchni, by dokończyć swoją historię. Stał w drzwiach, pijąc wino i patrząc, jak Zoe kończy przygotowywać warzywne curry. Jak prawdziwy mąż, pomyślała. To podniosło ją na duchu. Jednak coś w opowiadaniu Ethana zaniepokoiło ją. - Jesteś pewny, że Morrow nie będzie stwarzał problemów? - spytała, przesypując ryż z garnka do czerwonej miski. - Musi być na ciebie wście­ kły za to, że zniweczyłeś jego plany. - Powiedziałem Katherine, że faceci tego typu szybko czmychają, kiedy powinie im się noga, i to jest prawda. Schowa ogon pod siebie i już go nie będzie. Ethan usiadł przy stole i przyjrzał się ustawionym na nim naczyniom z niekłamanym zachwytem. Zoe poweselała. Bonnie przysięgała, że dro­ ga do serca mężczyzny wiedzie przez żołądek. Może istotnie miała rację. Ustawiła miskę ryżu i aromatyczne curry na stole. - Myślisz, że Morrow w ogóle darzył Katherine Compton jakimś uczu­ ciem? - Cokolwiek do niej czuł, nie było to dość silne, by nie chciał jej w koń­ cu zdradzić dla kilkuset tysięcy dolarów. - Najwyraźniej. - Zoe wyjęła sałatkę z lodówki, postawiła ją obok czary i usiadła po drugiej stronie stołu. - Szkoda, że ona naprawdę go kochała. - Tak, ale to nie była ślepa miłość. - Ethan wziął opróżnioną już do połowy butelkę wina i napełnił kieliszki. - Kiedy zorientowała się, co jest grane, zrobiła to, co należało. - Domyślam się, dlaczego jest tak skuteczna w zarządzaniu swoją fir­ mą. - Owszem. — Ethan nałożył nieco curry na kupkę ryżu na swoim tale­ rzu i wziął trochę orzeszków, rodzynek i sosu z salaterek stojących na stole. - Katherine jest też moim pierwszym poważnym klientem tu, w Whis- pering Springs, za co jestem jej wielce zobowiązany. - Przepraszam bardzo, ale to ja byłam twoim pierwszym poważnym klientem. - Zoe teatralnie zmarszczyła brwi. - Jestem niepocieszona, że mogłeś o tym zapomnieć. - Ty byłaś moją pierwszą prywatną klientką. To wielka różnica. - Jesteś pewny? - Oczywiście. I wierz mi, niczego nie zapomniałem. - Pewnie trudno byłoby zapomnieć sprawę, która zakończyła się ślu­ bem z klientką. - To prawda. Zoe nie wiedziała, dokąd zmierza ta rozmowa. Uświadomiła sobie też, że już po raz drugi w ciągu ostatniej godziny znalazła sposób, by napo­ mknąć w rozmowie o ich małżeństwie. Najpierw powiedziała, że jako żona ma obowiązek informować go o swoich przemyśleniach, a teraz wyjechała z tą niezbyt subtelną uwagą o ślubie z klientką. Ethan spojrzał na nią, zamyślony. - Dziwne. Zoe zmartwiała. - Curry?

- Nie, curry jest doskonałe. Chciałem powiedzieć, że czuję się dziw­ nie, kiedy mówię o sprawie, która dobiegła już końca, tak jak teraz. Zoe patrzyła na niego w napięciu, gotowa w każdej chwili się wycofać. - Nie musisz o tym mówić, jeśli nie chcesz. - Nie o to chodzi, naprawdę. Po prostu nie jestem do tego przyzwy­ czajony, to wszystko. Zoe odprężyła się trochę. - Ethan, małżeństwa rozmawiają ze sobą o takich rzeczach. - Naprawdę? - uśmiechnął się kpiąco. - Ja nigdy o takich rzeczach nie rozmawiałem z moimi byłymi. - Dlaczego? - Prawdopodobnie dlatego, że żadnej z nich to nie interesowało. Spójrz­ my prawdzie w oczy, większość spraw jest dość nudna. Dziewięćdziesiąt procent czasu w pracy spędzam przy komputerze albo rozmawiając przez telefon. - Ale ciebie to nie nudzi, prawda? - Nie, ale to moja praca. - Skoro ciebie to nie nudzi - powiedziała Zoe cierpliwie - mnie także nie. - Jesteś pewna? - Absolutnie. - W porządku, to tyle o mnie. - Ethan dołożył sobie curry. - A jak tobie minął dzień? - Zdecydowanie mniej ciekawie. Poranek spędziłam w mojej bibliotece w Designers' Dream Home. Myślę, że wiem już, jak się do tego zabrać. Zaproszenie do udziału w dorocznym projekcie Designers' Dream Home było wyzwaniem dla jej jednoosobowej firmy, Enhanced Interiors. Ko­ misja wybrała nowo wybudowaną rezydencję, położoną w najlepszej dzielnicy Whispering Springs, na modelowy dom. Ta sama komisja wy­ szukała też kilku najlepszych miejscowych dekoratorów do pracy nad tym projektem. Zoe należała do grona szczęśliwców. Każdemu z dekoratorów zostało przydzielone jedno pomieszczenie, nad którym miał pracować. Zoe dostała bibliotekę. Urządzenie tego pokoju zajęło jej znacznie więcej czasu, niż się spo­ dziewała, ale powtarzała sobie, że trud się opłaci. Designers' Dream Home nie tylko sponsorowało wiele akcji charytatywnych w Whispering Springs, ale także otaczało opieką dekoratorów, którzy z nimi współpracowali. Po zakończeniu prac planowano spotkania z prasą i otwarcie rezydencji dla publiczności. Wszystkie pomieszczenia wraz z dekoratorami, którzy je stworzyli, miały być sfotografowane dla jednego z większych magazy­ nów południowego zachodu zajmujących się dekoracją wnętrz. - Lindsey Voyle nie przysporzyła ci więcej kłopotów? - spytał Ethan. Lindsey Voyle, dekoratorka, która otworzyła niedawno swoje biuro w mie­ ście, była dla Zoejedynąskaząw całym projekcie. Jej styl różnił się diame­ tralnie od stylu Zoe, ale nie to było najważniejsze. Głównym problemem był fakt, że od chwili kiedy zostały sobie przedstawione, Lindsey Voyle traktowała Zoe z niewytłumaczalną, zakamuflowaną wrogością. Zoe zmarszczyła nos, wiedząc, że Ethan uważa jej rywalizację z Lind­ sey za trochę śmieszną. - Spotkałam ją tam dzisiaj - powiedziała, sięgając po miseczkę z so­ sem z mango. - Miała czelność udzielać mi porad dotyczących mojej tech­ niki feng shui. Stwierdziła, że stworzyłam we wnętrzu zły przepływ ener­ gii, wykorzystując zbyt wiele intensywnych kolorów. - Zły przepływ energii? Brzmi przerażająco. Zoe przypomniała sobie, że Ethan uznał ideę tworzenia w pokoju czy biurze odpowiednich przepływów energii za niesłychanie zabawną. - Lindsey twierdzi, że zaliczyła warsztaty z feng shui w Los Angeles i wie wszystko na ten temat. - Co jej powiedziałaś? - Na pewno nie to, co miałam ochotę jej powiedzieć. Wytłumaczyłam jej tylko, że mój styl nie opiera się jedynie na feng shui, że w mojej pracy wykorzystuję elementy różnych idei dotyczących dekoracji wnętrz - bar­ dzo starych i całkiem nowych - by stworzyć w pomieszczeniu pozytyw­ ny przepływ energii. - Zoe nałożyła na curry kolejną łyżkę sosu. - Dałam jej jasno do zrozumienia, że polegam na własnym wyczuciu przestrzeni, czerpię inspiracje z różnych źródeł i nie trzymam się niewolniczo zasad żadnej konkretnej szkoły. Ethan uniósł brwi. - A wspomniałaś jej, że wierzysz w swoje paranormalne zdolności? - Oczywiście, że nie. Ona i tak uważa mnie za niedowarzoną amator­ kę bez wyczucia stylu i koloru. Nie chcę, żeby zaczęła rozpowiadać, że jestem stuknięta. Ethan pokiwał głową. - Tak, to mogłoby się negatywnie odbić na interesie. - Czasem tylko cienka linia oddziela modnego projektanta, który ko­ rzysta z zasad feng shui, od szarlatana, któremu kompletnie odbiło. - Rozumiem. - Ale dość o Lindsey Voyle. Im mniej o niej myślę, tym lepiej. A do­ bra wiadomość jest taka, że zadzwoniła do mnie dzisiaj Tabitha Pine. - Skoro mowa o tych, którym kompletnie odbiło - mruknął Ethan z ustami pełnymi sałatki.

Zoe zmarszczyła brwi. - Nauczanie technik medytacji nie oznacza, że ktoś jest szalony. Wie­ lu ludziom takie zajęcia pomagają zredukować poziom stresu. Są nauko­ we dowody na to, że medytacje obniżają ciśnienie i likwidują napięcia. - Ja wolę pozostać przy mojej własnej, wypróbowanej metodzie re­ dukcji stresu. - Co masz na myśli? - Seks. - Cóż, bez względu na to, jakajest twoja opinia na temat terapii medy­ tacyjnej, tak się składa, że nauczanie tych technik może być bardzo do­ chodowe. Tabitha Pine kupiła niedawno bardzo dużą, ekskluzywną rezy­ dencję tuż za miastem. Chce całkowicie zmienić wystrój wnętrz, aby zwiększyć w domu przepływ pozytywnej energii. - To coś dla ciebie. Gratuluję. Widzę teraz, Zoe Truax, że jesteś fawo­ rytką wszystkich możliwych guru. Pine to idealna klientka dla ciebie. - Niezupełnie - westchnęła Zoe. - W każdym razie jeszcze nie. Wy­ gląda na to, że chce poprosić o ofertę nie tylko mnie, ale jeszcze jednego dekoratora, zanim podejmie decyzję. - Mam złe przeczucia. - Zgadnij, kto jest tym drugim dekoratorem. - Lindsey Voyle? - Owszem. - O rany, to się może źle skończyć - powiedział Ethan. - Możemy stać się świadkami mrożącego krew w żyłach pojedynku między dekora- torkami. W samo południe, na środku Fountain Square. Co by to mogło być? Mierzenie tapet na czas? Walka na karnisze? - Cieszę się, że tak cię to bawi. Ethan zachichotał. - Kochanie, stawiam na ciebie. Tam, gdzie w grę wchodzi tworzenie pozytywnej energii, nikt cię nie przebije. - Nie wymądrzaj się, Truax. To, że ty nie wierzysz w świadome kształ­ towanie swojego otoczenia, nie znaczy jeszcze, że ludzie, którzy w to wierzą, są bandą przygłupów. Ethan przybrał pozę człowieka głęboko obrażonego. - Nigdy nie nazwałbym ludzi, którzy płacą spore pieniądze za przy­ wrócenie w swoich domach pozytywnego przepływu energii, bandą przy­ głupów. - Więc jak byś ich nazwał? - Klientami - odparł gładko. Zoe z aprobatą kiwnęła głową. - Dobra odpowiedź. - Szybko się uczę - powiedział i spoważniał. — A l e czy jesteś pewna, że naprawdę chcesz projektować dom Tabithy Pine? Skoro sama jest guru w dziedzinie przepływu energii, zapewne ma na ten temat wyrobione zda­ nie. Praca dla niej może się okazać bardzo frustrująca. - Lubię klientów, którzy wiedzą, co im się podoba, a co nie. Bardzo często ich opinie rzucają na wszystko nowe światło. Praca dla takich osób to wyzwanie dla dekoratora i możliwość nauczenia czegoś nowego. - Ja też mam wyrobione zdanie na temat tego, co zaplanowałaś zrobić z naszym domem, ale ty nigdy nie potraktowałaś tego jako wyzwanie. Zazwyczaj się ze mną kłócisz. Zoe przypomniała sobie ich ostatnią rozmowę dotyczącą Nightwinds. Stary dom był pomalowany na jaskrawy róż hollywoodzką wersją śród­ ziemnomorskiej willi. Ethan w pewnym sensie odziedziczył go po swo­ im wuju, ponieważ żadne biuro handlu nieruchomościami w mieście nie było w stanie go sprzedać. - Nieprawda. -Zoe uśmiechnęła się swoim najbardziej uprzejmym, pro­ fesjonalnym uśmiechem, który rezerwowała dla trudnych, wymagających szczególnej troski klientów. - Jako klient zawsze jesteś dla mnie wyzwa­ niem. - Ale? - Ale gdybym pozwoliła ci wprowadzić w czyn twoje pomysły, cały dom zostałby pomalowany na biało, a w każdym kącie stałyby kanapy. - Gruba przesada.- W oczach Ethana pojawił s i ę złośliwy błysk.- Nie potrzebuję kanapy w łazience. - Jesteś pewny? Ethan zawahał się, a jego brązowe oczy pojaśniały rozbawieniem. - Cóż, właściwie, teraz, kiedy o tym wspomniałaś... Zoe podniosła ręce w obronnym geście - Nie zaczynaj, Truax. Wzruszył ramionami. - Prawdopodobnie i tak by się tam nie zmieściła. - Prawdopodobnie. Zoe patrzyła, jak Ethan je curry z sałatką i doszła do wniosku, że tro­ chę się odprężył. Ale ciągle wyczuwała coś mrocznego, co czaiło się gdzieś w głębi Jego duszy. Cokolwiek go dręczyło, była pewna, że to coś więcej niż tylko niezbyt szczęśliwe zakończenie sprawy Dextera Morrowa. Kiedy przechodziła koło łazienki, dobiegło ją przytłumione buczenie elektrycznej golarki Ethana. Wcześniej słyszała szum prysznica. Przysta­ nęła na środku korytarza, żeby pomyśleć. Potem podjęła decyzję. Owinęła

się ciaśniej szlafrokiem i otworzyła drzwi. Powietrze w łazience było cie­ płe i wilgotne. Ethan stał przed lustrem z ręcznikiem niedbale owiniętym wokół bioder. Nagle zapragnęła przesunąć dłońmi po jego umięśnionych plecach. Spojrzał na jej odbicie w zamglonym lustrze. Serce Zoe stanęło na moment, kiedy zauważyła, że w jego oczach znowu czai się mroczny, nieodgadniony cień. - Nie musisz się już więcej golić przed pójściem do łóżka- powie­ działa, starając się, by zabrzmiało to lekko. -Jesteśmy teraz małżeństwem, pamiętasz? No tak, czy to już czwarty raz tego wieczoru wypowiedziała słowo na „M", czy dopiero trzeci? Straciła rachubę. Ethan wyłączył maszynkę do golenia i bardzo uważnie położył ją na blacie koło umywalki. - Pamiętam. Zoe mogłaby przysiąc, że temperatura w małym pomieszczeniu pod­ niosła się o kilka stopni. Nagle znalazła się w tropikach. Całe jej ciało ogarnęła fala gorąca. Biorąc pod uwagę nastrój Ethana, chyba lepiej zrobiłaby nie wchodząc do łazienki. Ale było za późno, by się rozmyślić. Ethan zbliżał się już do niej w kłę­ bach pary, emanując subtelną, kontrolowaną energią, tak dla niego cha­ rakterystyczną. Podszedł do Zoe i ujął jej twarz w dłonie. Zanurzył palce w jej wło­ sach. Zbliżył usta do jej warg, a ona zadrżała pod ich dotykiem. Pocałunek był namiętny, gwałtowny. Zmienił lekkie mrowienie, które czuła, w dreszcz ogarniający całe jej ciało. Zapalił wszystkie zmysły. Zoe miała nadzieję, że nie zaczęła świecić własnym światłem. Ethan włożył w ten pocałunek całego siebie, smakując ją i domagając się od niej reakcji, jakiej oczekiwał - nie, jakiej pragnął. Jego silne dło­ nie przesunęły się w dół, ku jej talii. Rozwiązał pasek i zsunął szlafrok z jej ramion. Opadł na podłogę u jej stóp. Następna była koszulka nocna. Kiedy była naga, objął ją ramionami i przyciągnął do siebie, trzymając w uścisku tak mocnym, że prawie nie mogła się ruszyć. Czuła, jak ogar­ nia ją podniecenie. Z cichym pomrukiem przyjemności i oczekiwania przylgnęła do nie­ go, wbijając palce w jego smukłe, silne ramiona i przytulając się do jego owłosionej piersi. Ręcznik, którym owinął biodra, zniknął. Zoe czuła teraz jego twardą męskość na swoim udzie. Mimo rosnącego podniecenia odczuła nagły niepokój. Coś było nie tak. Choć nastrój Ethana wyraźnie poprawił się podczas kolacji, teraz zno­ wu widziała w jego oczach mrok. Świadomie czy nie, próbował rozłado­ wać napięcie spowodowane dręczącymi go koszmarami, zaciągając ją do łóżka. Nie po raz pierwszy kochał się z nią w tym niebezpiecznym nastroju w ciągu kilku ostatnich dni. Co on takiego powiedział przy kolacji? Coś o seksie, który redukuje poziom stresu. Być może „niebezpieczny" nie jest najlepszym słowem na określenie tego płomienia, który go trawił. Zoe z pewnością nie bała się o siebie. Ethan nigdy by jej nie skrzywdził. Wiedziała jednak, że używał seksu jako antidotum na truciznę, która atakowała jego duszę. Niestety miała pewność, że kilka dobrych orgazmów nigdy nie będzie lekiem na dręczącą chorobę, jakakolwiek by ona była. Ethan chwycił ją w pasie i uniósł. Sądziła, że ma zamiar zanieść ją do sypialni, ale on odwrócił się i posadził ją na blacie koło umywalki. Drgnęła, kiedy jej pośladki dotknęły zimnych kafelków, ale zanim zdą­ żyła się zorientować, że Ethan nie chce wcale wynieść jej z łazienki, on znalazł się między jej nogami. Czuła teraz pożądanie, które falami ogarniało całe jej ciało, jak gorący pustynny wiatr. - Prysznic i golenie miały tylko trochę ostudzić mój zapał. - Wsunął dłoń między jej uda i delikatnie pocierał jej najczulsze miejsce. - Nie trzeba mi było przeszkadzać. - W porządku. - Już była wilgotna. Ujęła palcami jego męskość. - Nie musi być powoli. Nie zawsze. Czasem dobrze jest szybko. - Może dla mnie, ale nie dla ciebie. A ja chcę, żeby było ci dobrze. - Ethan, wszystko w porządku. - Przyciągnęła go do siebie, pociera­ jąc wierzchołkiem jego męskości o swoje gotowe ciało. -Nie musisz się zawsze kontrolować. Nie ze mną. Ethan jęknął. Zoe poczuła, jak napinająsię wszystkie mięśnie jego cia­ ła. - Zoe. Chwycił ją za biodra i wszedł w nią, szybko i głęboko. Zoe oplotła go w pasie nogami, podczas gdy on nieuchronnie zmierzał ku tym krótkim chwilom złudnego spokoju, jakie przynosiły mu rozładowanie.

Rozdział 3 Arcadia Ames obudziła się gwałtownie, czując nagłe uderzenie adre­ naliny we krwi. Otworzyła oczy i przez chwilę w napięciu wsłuchi­ wała się w ciszę, drżąc na całym ciele. Serce waliło jej jak młotem. Stara­ ła się oddychać powoli, ale nie potrafiła. Potrzebowała powietrza. W ciemnej sypialni nikogo poza nią nie było. W świetle księżyca wi­ działa wyraźnie, że nikt nie czai się w kącie pokoju. Nikt nie stał nad jej łóżkiem. Żadna złowroga postać nie pojawiła się w drzwiach. Ani w sa­ lonie, ani w kuchni nie słychać było skradających się kroków. Wyglądało na to, że nikt nie złamał szyfru najnowocześniejszego sys­ temu alarmowego, który Harry zainstalował w jej mieszkaniu. Była tu zupełnie sama. Ale uczucie, że ktoś ją obserwuje, okazało się zbyt silne, by mogła je zignorować. Ogarnęły ją przerażenie i frustracja. Co się z nią dzieje? W ciągu kilku ostatnich dni parę razy dopadło ją to dziwne uczucie, a tej nocy naprawdę się wystraszyła. Może jednak mie­ siące, które spędziła w klinice psychiatrycznej Candle Lake Manor, zo­ stawiły w jej psychice ślady głębsze, niż się spodziewała. Sama zgodziła się na pobyt w tym szpitalu. Miał to być pierwszy etap planu, który opracowała, by ukryć się przed mężem. Grant chciałjej śmier­ ci. W końcu doszła do wniosku, że nigdy nie przyjdzie mu do głowy szu­ kać jej w prywatnej klinice psychiatrycznej. Okazało się jednak, że Candle Lake Manor było najgorszym rozwiąza­ niem. Prowadził ją skorumpowany administrator, który po godzinach po­ zwalał swoim bandyckim podwładnym robić wszystko, na co mieli ochotę. Zazwyczaj ich nocna działalność była stosunkowo niegroźna. Niektó­ rzy sprzedawali leki ze szpitalnej apteczki. Inni używali ich jako narkoty­ ków. Większość spała. Ale kilku brutali zabawiało się, gwałcąc bezbron­ ne, oszołomione lekami pacjentki. Jedynym pozytywnym efektem pobytu w Candle Lake była przyjaźń z Zoe. Razem uknuły plan ucieczki. Zostały zmuszone do wprowadzenia go w życie znaczniej wcześniej, niż miały zamiar, bo pewnej nocy dwóch zdemoralizowanych pracowników kliniki przyszło do Arcadii. Zadrżała na wspomnienie próby gwałtu. Gdyby Zoe nie usłyszała, jak wloką ją korytarzem do sali zabiegowej... Nie. To już koniec. Ze strony Candle Lake Manor nie ma się czego obawiać. Ethan postarał się, by szpital praktycznie zniknął z powierzchni ziemi w ubiegłym miesiącu. Teraz może się bać tylko Granta. Drań ponoć zginął w Szwajcarii podczas jazdy na nartach, ale Arcadia znała go zbyt dobrze, by uwierzyć w ten wypadek. Jego ciała nigdy nie odnaleziono, uważano więc, że zostało przywalone tonami śniegu. Ale intuicja podpowiadała jej, że sfingował swoją śmierć i żył teraz gdzieś pod przybranym nazwiskiem. Tak samo jak ona. Bardzo powoli sięgnęła w dół i znalazła rewolwer, który trzymała pod łóż­ kiem zawsze, kiedy Harry wyjeżdżał. Dotyk broni dodał jej nieco otuchy. Po ucieczce z kliniki ona i Zoe postarały się o to, by już nigdy nie stracić poczu­ cia bezpieczeństwa. Zoe zapisała się nawet na kurs samoobrony. Wiedząc, że Grant może pewnego dnia powrócić zza grobu, Arcadia postanowiła kupić rewolwer i nauczyć się, jak go używać. Z bronią w dłoni wyciągnęła nogi spod kołdry, wstała i podeszła do drzwi, by zajrzeć do holu. Światło, które zawsze paliło się w salonie, rzucało miękki odblask na biały dywan i jasne meble. Nikogo tu nie było. Ostrożnie ruszyła przed siebie. Była ubrana jedynie w srebrnoszarą koszulę nocną. Dotarła do włącznika i zapaliła wszystkie lampy naraz, oświetlając każde pomieszczenie, łącznie z łazienką. Metodycznie sprawdziła zamki i alarmy w oknach oraz przy drzwiach wejściowych. Kiedy była już pewna, że jest bezpieczna, zgasiła światła i podeszła do okna. Celowo wybrała mieszkanie na drugim piętrze. Nie tylko dlatego, że utrudniłoby to wtargnięcie do domu przez okno, ale tak­ że po to, by mieć lepszy widok na basen i ogród, położone w centrum kompleksu. Wyjrzała w ciemną, pustynną noc. Podobnie jak Sedona i kilka innych miast Arizony, Whispering Springs nie miało wielu ulicznych latarni. Według oficjalnej wersji dlatego, że zbyt jasne oświetlenie rezydencji i centrów handlowych nie pozwoliłoby mieszkańcom i turystom cieszyć się wspaniałym widokiem nocnego nieba. Arcadia sądziła jednak, że to tylko wymówka. Podejrzewała, że lokalne samorządy chciały w ten spo­ sób zaoszczędzić na rachunkach za elektryczność. Dobrzy ludzie z Ari­ zony nie przepadali za płaceniem podatków. Wspólnota mieszkaniowa, do której należała Arcadia, postawiła kilka niskich lamp wzdłuż chodni­ ków i wokół ogrodzenia otaczającego basen, ale światło słabych żaró­ wek nie sięgało daleko. Poza nim widziała głębokie, chybotliwe cienie. Patrzyła w dół przez dłuższy czas, jak polujący kot, oczekując, że do­ strzeże jakiś ruch, ale niczego nie zauważyła. Drgnęła, kiedy rozległ się dzwonek telefonu. Serce znowu zaczęło jej mocniej bić. Zirytowana własną reakcją przeszła przez pokój i po chwili

wahania podniosła słuchawkę. Do diabła, nie pozwoli, by nerwy odebra­ ły jej panowanie nad sobą. - Halo? - Wszystko w porządku? - spytał Harry Stagg bez zbędnych wstępów. Była zdumiona ulgą jaką odczuła, słysząc jego głos. Teraz dopiero zorientowała się, że cały czas wstrzymywała powietrze. W słuchawce usłyszała przytłumioną muzykę rockową i prawie się uśmiechnęła. Harry nie był fanem rocka. Podobnie jak ona uwielbiałjazz. - Tak - powiedziała, siadając w jednym z dwóch obitych białą skórą foteli stojących przy stoliku do kawy. - Chyba jednak nie - odparł Harry. - Słyszę w twoim głosie napięcie. Obudziłem cię? Myślałem, że jeszcze nie śpisz. Oboje należeli do nocnych marków. Była to jedna z ich wielu wspól­ nych cech. Arcadia nie chciała wyjaśniać, że nie sypia dobrze, odkąd wyjechał, i że chciała odrobić zaległości, kładąc się tego wieczoru wcze­ śniej niż zwykle. - Nie spałam. - Położyła rewolwer na stoliku i podeszła z telefonem do okna. - Jak się rozwija twoja sprawa? Nigdy wcześniej nie spotkała mężczyzny takiego jak Harry Stagg. Da­ leko mu było do zadbanych, bogatych oraz wpływowych finansistów i in­ westorów zaludniających świat, w którym kiedyś żyła. Był przeciwień­ stwem Granta. Poznała Harry'ego w ubiegłym miesiącu, kiedy Ethan sprowadził go z Kalifornii. Miał ją chronić w czasie, gdy Ethan i Zoe musieli poradzić sobie z groźbami jej teściów. Z wyglądu Harry przypominał chodzący szkielet. Kiedy się uśmiechał, przywodził na myśl głowę zrobioną z dyni na święto Halloween. Ale w cią­ gu tych kilku tygodni Arcadia doszła do wniosku, że ten mężczyzna jest jej pokrewną duszą. Dokumenty Harry'ego zaświadczały, że jest on konsultantem do spraw bezpieczeństwa. Z tego, co wiedziała, termin ten mógł oznaczać wiele różnych zajęć. W tym przypadku jednak był po prostu eufemizmem, za którym kryło się słowo „ochroniarz". W ubiegłym tygodniu Harry wyje­ chał, by przez krótki czas czuwać nad nastoletnią córką pewnego biznes­ mena z Teksasu. Dziewczyna była w ostatniej klasie szkoły średniej. Po­ jechała na zachodnie wybrzeże, by zwiedzić uniwersyteckie ośrodki Kalifornii. Miała w tym czasie zebrać informacje, które pomogąjej wkrót­ ce podjąć decyzję, na której z wyższych uczelni chciałaby studiować. Ale z tego, co mówił Harry, interesowały ją głównie zakupy i gapienie się na gwiazdy filmowe. - Rutynowo - powiedział. - Mała kupiła dzisiaj kolejne trzy pary bu­ tów, parę torebek i skąpą sukienkę, w której może pokazywać kolczyk w pępku. I dżinsy, tak obcisłe, że nie wiem, jak zdoła je założyć. - Nie powinieneś zauważać takich rzeczy, Harry. Jesteś profesjonali­ stą, pamiętasz? - Profesjonalistom płacą za to, by zauważali każdy szczegół. Kiedy ją zobaczyłem w tej szczątkowej sukience, nabrałem pewności, że dała so­ bie powiększyć biust. - W jej wieku? - Mam wrażenie, że wszystkie dziewczyny w jej wieku, których ro­ dzice mają dochody tego rzędu, co jej ojciec, fundują sobie silikonowe wkładki. Jest to dla nich równie naturalne, jak noszenie aparatów orto­ dontycznych. - Czy ona w ogóle odwiedziła jakiś kampus? - Udało nam się spędzić całe piętnaście minut w Pomonie i jakieś pół godziny w University Southern California. - To dobre szkoły. Czy ona ma aby dość wysokie oceny? - Tego nie wiem, ale tatko ma dość forsy, żeby jej kupić miejsce na każdym uniwersytecie, jaki jej się zamarzy. Muzyka w tle stała się jeszcze głośniejsza. - Gdzie jesteś? - spytała Arcadia. - W jakimś klubie dla nastolatków. Prawdopodobnie po tej imprezie będę musiał sobie sprawić aparat słuchowy. - Długo to jeszcze potrwa? - Impreza czy zlecenie? Arcadia uśmiechnęła się lekko. - Zlecenie. - Cóż, omal nie zemdlałem, kiedy oznajmiła mi dziś rano, że chce przedłużyć tę podróż do końca miesiąca. Na szczęście zadzwonił tatuś i kazał jej wracać do Teksasu za dziesięć dni. - Masz tam z nią polecieć? - Nie. Tatuś wyśle po nią ochroniarza z agencji, która dla niego pracu­ je, i to on odstawi ją do Dallas. Wynajął mnie do tej roboty tylko dlatego, że chciał kogoś, kto zna południową Kalifornię. - Więc za dziesięć dni będziesz już w domu? Po drugiej stronie zapadła długa cisza. Arcadia pomyślała, że połącze­ nie zostało przerwane, ale zaraz zdała sobie sprawę, że w tle ciągle sły­ chać głośną rockową muzykę. - Harry? - Jestem - odparł dziwnie obojętnym głosem.

- Wydawało mi się, że coś nam przerwało. Czy coś się stało? Musisz już kończyć? - Nie. Tylko właśnie sobie uświadomiłem, że nigdy dotąd nie myśla­ łem o Whispering Springs jako o domu, to wszystko. - Och. Nie wiedziała co powiedzieć. Prawda była taka, że choć sama mieszka­ ła tu już od ponad roku, dopiero niedawno zaczęła uważać to miasto za swój dom. Nie była nawet pewna, kiedy to się stało. Chyba wkrótce po tym, jak poznała Harry'ego. Ale czymkolwiek było dla niej to miejsce, to nie był jego dom. Harry mieszka w San Diego. Nie wolno jej o tym zapominać. - Tak - powiedział Harry głosem, który nie był już ani trochę obojętny. Arcadia zdała sobie sprawę, że straciła wątek. - Co „tak"? - Tak, wracam do domu za dziesięć dni, jak tylko zapakuję tę małą do samolotu - powiedział Harry spokojnie. Jego słowa podziałały na niąjak dawka jakiegoś cudownego leku anty­ depresyjnego. - To dobrze - odparła. Jej wcześniejsze zdenerwowanie i lęk ustąpiły miejsca uldze i radości. Kiedy wkrótce potem zakończyła rozmowę, czuła się spokojniejsza, pew­ niejsza. Już nie bała się ciemności. Rozdział 4 Ethan poruszył się bardzo ostrożnie, ale Zoe nie spała i słyszała, jak wychodzi z łóżka. Odczekała kilka sekund, chcąc się upewnić, że nie idzie do łazienki. Człowiek może mieć w końcu ważny powód, by udać się do toalety w środ­ ku nocy. Nie zrobi sceny, jeśli Ethan nie zacznie się ubierać. Otworzyła oczy i zobaczyła, że idzie w stronę szały. Otworzył ją i się­ gnął do środka. Po chwili zobaczyła, że trzyma w ręce spodnie. - Mógłbyś zbić fortunę jako włamywacz. - Usiadła na łóżku obejmu­ jąc kolana ramionami. - Potrafisz się dyskretnie wymknąć z damskiej sypialni. Ethan znieruchomiał, po czym zaczął wkładać spodnie. - Przepraszam. Nie chciałem cię obudzić. - Zauważyłam. - Zoe... - Powiesz mi, co się dzieje, Ethan? - Nie mogłem zasnąć. - Wciągnął przez głowę świeży czarny podko­ szulek. - Pomyślałem, że pewnie wolałabyś, żebym nie łaził w kółko po salonie, więc postanowiłem wyjść na spacer. - Wyjść na spacer? - No... - W środku nocy? - Pomyślałem, że świeże powietrze dobrze mi zrobi. - Bzdura. - Zoe odrzuciła kołdrę i zerwała się na równe nogi. - Chciałeś ode mnie odejść, tak? - O czym ty, u diabła, mówisz? - Miałeś zamiar odejść ode mnie. W środku nocy! - Uświadomiła so­ bie nagle, że wymachuje rękami. Nie cierpiała tego. Założyła je więc na piersi, jakby chciała zatrzymać swój gniew i ból tylko dla siebie. - Nie mogę w to uwierzyć. Nie spodziewałam się tego po tobie, Ethan. - Wyjaśnijmy sobie coś. - Ethan zapiął spodnie jednym szybkim, oszczędnym ruchem. -Nie miałem zamiaru od ciebie odejść, tylko wyjść na spacer. To duża różnica. - Nie wierzę ci. Od kilku tygodni zachowujesz się bardzo dziwnie. Podejrzewam, że zmieniłeś zdanie co do naszego małżeństwa - rzuciła ze łzami w oczach. - Zmieniłeś zdanie i nie miałeś odwagi mi o tym po­ wiedzieć, prawda? - Nie, to nieprawda. - Nie chcesz małżeństwa. O to chodzi? Wołałbyś romans. Żeby móc w każdej chwili odejść, kiedy się znudzisz. Przyznaj się. - Cholera, przestań mi mówić, co myślę. - Podszedł do niej, robiąc dwa wielkie kroki i chwycił ją za ramiona. - Wcale nie chcę uciec od tego małżeństwa. - Nie? - Nie. Zoe uniosła głowę. - Więc dlaczego zachowujesz się jak ktoś, kto szuka wyjścia z pułapki? - Nie szukam wyjścia - powiedział szorstko. - Ale może istotnie by­ łoby lepiej, gdybym na pewien czas wrócił do Nightwinds. - Wiedziałam. - Nie, nic nie wiesz. Tylko tak ci się wydaje. To nie ma nic wspólnego z tobą ani z naszym małżeństwem.

- To nieprawda. Cokolwiek się tu dzieje, ma bardzo zły wpływ na na­ sze małżeństwo. - Zoe, nie jestem teraz najlepszym kompanem. Zoe położyła mu dłonie na ramionach. - My nie chodzimy ze sobą, jesteśmy małżeństwem, pamiętasz? To znaczy, że nie musisz się przejmować tym, czy jesteś akurat dobrym kom­ panem, czy też nie. - Tak? - uśmiechnął się dość ponuro. - Z moich doświadczeń, a mam ich sporo, wynika coś zupełnie innego. - Nie będziemy teraz roztrząsać twoich małżeńskich doświadczeń. Nie były... normalne. - Nie były normalne, co? Ciekawe, co w nich było nienormalnego. - Ty znosisz moje złe sny. - Zoe potrząsnęła nim lekko, ale Ethan na­ wet nie drgnął. - Ja wytrzymuję z tobą, kiedy nie jesteś najlepszym kom­ panem. O to w tym wszystkim chodzi. - Zoe... - Powiedz mi, co cię dręczy. Wiem, że coś jest nie tak. Porozmawiaj o tym ze mną, Truax. Ethan puścił ją i cofnął się o krok. - O tej porze roku jestem trochę niespokojny, to wszystko. - Ale o co chodzi? O pogodę? - Nie wydało jej się to prawdopodob­ ne. Owszem, był listopad, ale listopad w Arizonie. Od kilku tygodni utrzy­ mywała się piękna pogoda. - O to, że dni są teraz krótsze? Cierpisz na ten syndrom spowodowany brakiem światła? - Nie. Nie chodzi o pogodę ani o światło. - Spojrzał na nią, stojącą we wpadającym przez okno świetle księżyca. - Od kilku lat dzieje się ze mną coś takiego o tej porze roku. Drew został porwany i zamordowany w listopadzie. - Więc to rocznica śmierci twojego brata. - Nagle wszystko stało się jasne. Zoe ogarnęła fala ulgi i współczucia. Podeszła szybko do Ethana i objęła go ramionami. - Oczywiście. Powinnam się była domyślić. Sama miałam przez kilka dni depresję w sierpniu tego roku. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, dopóki sobie nie uświadomiłam, że to właśnie w sierp­ niu zmarł Preston. Śmierć męża zapoczątkowała serię dramatycznych wydarzeń, w tym także koszmar pobytu w szpitalu psychiatrycznym. Sierpień zawsze bę­ dzie wzbudzał smutne wspomnienia. A dla Ethana listopad na pewno nie będzie miłym miesiącem. Ethan przytulił ją do siebie. - Bonnie i chłopcy co roku przechodzą przez to samo. Zoe pomyślała o posiłkach, które jadali wspólnie ze szwagierką Etha­ na w ciągu kilku ostatnich tygodni i zdała sobie sprawę, że towarzyszyło im pewne napięcie. - Bonnie wydawała się trochę milcząca na początku listopada, a Jeff i Theo ciągle się kłócili - powiedziała. - Bonnie i Theo radzą sobie w tym roku lepiej, ale Jeff ciągle bardzo to przeżywa. - Ethan potarł dłonią kark. - Ja chyba też. - Kiedy kończy się dla ciebie najgorszy czas? - Pod koniec miesiąca. - Ethan zawahał się i dodał: - Zaraz po dniu, kiedy Simon Wendover miał wypadek na łódce. Zginął niemal dokładnie dwa lata po Drew. - Rozumiem. Zoe wiedziała, że Simon Wendover był odpowiedzialny za śmierć Drew Truaksa. Ethan śledził go przez pewien czas i zebrał obciążające go dowody. Jednak machina wymiaru sprawiedliwości pracowała nie tylko bardzo po­ woli, ale i mało skutecznie. Wendover wyszedł z sądu jako wolny człowiek. Krótko cieszył się wolnością. Miesiąc po ostatniej rozprawie zginął w wypadku na łodzi. Zoe stała w świetle księżyca, obejmując Ethana tak długo, aż poczuła, że napięcie zaczyna go opuszczać. Potem ujęła jego dłoń. - Chodź - wyprowadziła go z sypialni. - Pójdziemy do kuchni. Napi­ jesz się ciepłego mleka. - Podgrzewam je dla ciebie, kiedy dręczą cię złe sny. - To niezły sposób, prawda? - Myślę, że mnie przydałoby się raczej coś mocniejszego. - Dostaniesz wszystko, na co masz ochotę - uśmiechnęła się Zoe. Ethan wszedł za nią do kuchni. Zoe wyciągnęła z kredensu butelkę bran­ dy, nalała trochę do szklanki i usiadła przy stole, czekając, aż Ethan skoń­ czy pić. Potem poszli do ciemnej sypialni, gdzie Ethan zdjął ubranie, już po raz drugi tej nocy. Zoe ziewnęła i wgramoliła się do łóżka. - Jeśli znowu nie będziesz mógł zasnąć, idź do pokoju i poczytaj sobie albo coś w tym rodzaju. Tylko obiecaj mi, że nie będziesz już próbował wymykać się na samotne nocne spacery. - Dobrze. Wszedł do łóżka i wtulił się w jej ciało, opierając się o nie całym ciężarem. Po chwili już spał. Zoe nie zasnęła od razu. Leżała obok jeszcze przez długą chwilę, roz­ myślając o tym, co od niego usłyszała. Była pewna, że mówił prawdę. Nie próbował jej okłamać. Zoe wiedziała, jak brzmią kłamstwa. Sama

wypowiedziała ich wiele od czasu, kiedy opuściła klinikę Candle Lake Manor i musiała przyjąć nową tożsamość. Nie, Ethan nie kłamał. Ale też nie powiedział jej całej prawdy. Nie wiedziała tylko, co zachował dla siebie i dlaczego to zrobił. Rozdział 5 Shelley Russell wytrząsnęła zdjęcia z koperty i położyła je na biurku. - Czy to wystarczy? Potężnie zbudowany mężczyzna wziął je do ręki i zaczął przeglądać. Była naprawdę dumna z tych zdjęć. Spędziła w Whispering Springs całe trzy dni, by je zrobić, ale sądziła, że usatysfakcjonują Johna Brancha i jego tajemniczego pracodawcę. Patrzyła na Brancha, który uważnie oglądał odbitki. Miała wprawdzie osiemdziesiąt dwa lata, a on był tuż po trzydziestce, ale nie uważała, że to wystarczający powód, by nie miała sobie pozwolić na kilka interesują­ cych fantazji na jego temat. A Branch zdecydowanie nadawał się na bo­ hatera fantazji, oczywiście jeśli ktoś lubi typ krótko ostrzyżonych, żoł­ nierskich macho. Osobiście zawsze miała słabość do mężczyzn w mundurze. Do diabła, poślubiła dwóch takich. Jednego pochowała, z drugim się rozwiodła. Branch był przystojniakiem o szczękach ze stali, zimnych oczach i koś­ ciach policzkowych, z których byłby dumny każdy wiking. Jego podobi­ zna mogłaby widnieć na plakatach ogłaszających rekrutację do jakiejś elitarnej jednostki wojskowej. Shelley nie była zaskoczona, kiedy dowie­ działa się, że w przeszłości służył przez pewien czas w służbach specjal­ nych. Najwyraźniej bardzo dbał o kondycję fizyczną. Świadczyły o tym mię­ śnie, uwypuklające jego ubranie we wszystkich właściwych miejscach. To było ich drugie spotkanie, na które przyszedł odziany podobnie, jak za pierwszym razem. Miał na sobie dżinsy, tak wąskie, że zakrawało na cud, iż jeszcze nie popękały w szwach. Szary pulower z krótkimi rękawami ciasno opinał jego klatkę piersiową tak, że widać było każdy rysujący się pod nim mięsień. Ale nawet gdyby była czterdzieści czy pięćdziesiąt lat młodsza, poprze­ stałaby na fantazjach. Całe życie pracowała w tym biznesie i wiedziała, że lepiej nie mieszać życia osobistego z zawodowym. Chociaż w tym przy- padku nie chodziło tylko o etykę zawodową. W końcu parę razy złamała zasady i przespała się z kilkoma klientami, a świat się jakoś nie zawalił. Ale John Branch był inny. Dostrzegała w jego wojskowym obejściu jakąś niepokojącą przesadę. Chwilami zachowywał się niemal jak robot, co było trochę przerażające. - Doskonałe zdjęcia, pani Russell - powiedział krótko, odmierzając słowa z wojskową precyzją. - Wykonała pani kawał dobrej roboty. - Cieszę się, że jest pan zadowolony. - Krzesło zaskrzypiało cienko, kiedy jej plecy dotknęły oparcia. Skrzypiało tak już od dwudziestu lat. W końcu będzie musiała oddać je do reperacji. - Jest pan pewien, że to kobieta, której szukacie? - Cel ufarbowała włosy i ubiera się w innym stylu, ale nie wszystko można zmienić. Ta kobieta odpowiada opisowi, który pani podałem. - Kilka razy widziałam ją z bardzo bliska. Ten sam wzrost, budowa, oczy. Jest może tylko trochę szczuplejsza. - Pokażę te zdjęcia szefowi, który zajmie się ostateczną identyfikacją. - Branch zaczął układać zdjęcia na biurku w idealnie równej linii. - Udało się pani zidentyfikować wszystkich z jej najbliższego otoczenia? - Tak. - Shelley wręczyła Branchowi dwie strony notatek sporządzo­ nych na laptopie. - Wszyscy są na tym zdjęciu zrobionym przed pizzerią. Te dwie kobiety po prawej to Bonnie Truax i Zoe Truax. Zoe nazywała się kiedyś Sara Cleland. Przez prawie cały ubiegły rok używała nazwiska Zoe Luce, później wyszła za człowieka, który nazywa się Ethan Truax. Branch szybko podniósł głowę. - Dlaczego zmieniła nazwisko? - Zapewne chciała w ten sposób ukryć fakt, że spędziła jakiś czas w szpitalu psychiatrycznym. Branch zmarszczył brwi. - A ci chłopcy? - To dzieci Bonnie. Ich ojciec nie żyje, został zamordowany mniej więcej trzy lata temu w Los Angeles. Branch skupił teraz uwagę na widniejących na zdjęciu mężczyznach. - Kim jest ten łysy w dżinsach? Ten, który wygląda, jakby należał do gangu motorowego? - Nazywa się Singleton Cobb. - Rozbawił ją komentarz Brancha. - Pozory często mylą, jak to się mówi. Cobb ma antykwariat w Whispering Springs. Zajmuje się handlem starymi i rzadkimi wolumenami. Branch poruszył kilka razy głową, jak android usiłujący przyswoić dane, które nie są kompatybilne z jego systemem komputerowym. - Nie wygląda na sprzedawcę książek.

- Fakt - zgodziła się Shelley. - Wie pani o nim coś jeszcze? - Nie dał mi pan dość czasu na zagłębienie się w temat, jeśli chodzi o tych ludzi - przypomniała mu. - Powiedział pan, że szef chce jak naj­ szybciej zidentyfikować tę kobietę. Branch postukał palcem w zdjęcie. - Sądzi pani, że Cobba łączy z celem coś osobistego? Shelley wzruszyła ramionami. - Z tego, co widziałam, to tylko przyjaciel. Mam się koło niego zakręcić? - Na razie nie. Dowiem się, czy mój szef potrzebuje więcej informacji na jego temat - odparł Branch i skierował uwagę na drugiego z męż­ czyzn. - A ten? - To Ethan Truax, mąż Zoe. Jest prywatnym detektywem. Ma małe biuro w Whispering Springs. - Detektyw? - Branch zesztywniał. Mięśnie jego barków i szyi napię­ ły się nieznacznie. - Mój szef będzie chciał wiedzieć, po co cel kontaktu­ je się z prywatnym detektywem. - Bez żadnego szczególnego powodu, sądząc z tego, co widziałam. Truax na pewno dla niej nie pracuje. Wygląda na to, że to tylko przyja­ ciel, podobnie jak Cobb. I z pewnością nie ma romansu z eee... celem. Branch wpatrywał się jeszcze przez chwilę w Truaksa, po czym wska­ zał kolejne zdjęcie. - Cel jest właścicielką tego sklepu? - Tak. To galeria Euphoria, która znajduje się w centrum handlowym Fountain Square w Whispering Springs. Kosztowne drobiazgi, nadające się na prezenty. Ręcznie wykonywana biżuteria, ceramika, dzieła sztuki, takie tam rzeczy. - Cel diametralnie zmieniła branżę- mruknął Branch. - Kiedyś zaj­ mowała się finansami. - Czy jest pan pewny, że to istotnie kobieta, której szuka wasza agen­ cja? Przyznaję, że odpowiada opisowi pod względem fizycznym, ale praw­ dę mówiąc nic poza tym się nie zgadza. Sprawdziłam ją znacznie dokład­ niej niż innych. Arcadia Ames wydaje się zupełnie inną osobą. - Kupiła sobie nową tożsamość. Może nawet niejedną. To nie takie trudne w dzisiejszych czasach. - Wiem - odparła Shelley cierpliwie. - Ale jeśli to rzeczywiście ona, to udało jej się dostać naprawdę bardzo dobry pakiet. Siedzę w tej branży od wielu lat, ale nigdy jeszcze nie widziałam, żeby ktoś kupił sobie cał­ kowicie nowy życiorys. Prześledziłam dokładnie całąjej przeszłość, stu­ dia, szkołę średnią i podstawową, wszystko. Mogę panu powiedzieć, kie- dy była szczepiona na choroby wieku dziecięcego. Rzadko można do­ trzeć do takich szczegółów w przypadku ludzi, którzy żyjąpod fałszywy­ mi nazwiskami. - Ta kobieta zbiła fortunę na praniu brudnych pieniędzy, pochodzą­ cych z handlu broniąi narkotykami - powiedział Branch spokojnie. -Stać ją na to, co najlepsze. - Chcę tylko mieć absolutną pewność, że jest osobą której szuka pań­ ski szef, to wszystko. W takiej sytuacji zapewne wolelibyście nie popeł­ nić żadnej pomyłki. - Nie ma obaw, pani Russell. Mój szef nie wykona żadnego ruchu, dopóki się nie upewni, że to właściwa osoba. - A co się z nią stanie potem? - Nie wolno mi udzielać takich informacji. - Nigdy nie zaszkodzi zapytać. Jestem tylko ciekawa, to wszystko. Federalni rzadko korzystają z usług takich małych biur, jak moje - urwa­ ła na chwilę. -Nie, żebym narzekała. Brwi Brancha zbiegły się w jedną linię. Shelley wiedziała, że zastana­ wia się, ile jej powiedzieć. Federalni unikali odpowiedzi na pytania cy­ wilów. Nigdy nie mówili więcej, niż to było absolutnie konieczne. - Whispering Springs to stosunkowo małe miasto - powiedział w końcu Branch. - Mój szef nie chciał ryzykować, przysyłając tu swoich ludzi na wstępne dochodzenie. Cel mógłby coś zauważyć. Uważał, że mało znany prywatny detektyw, pracujący tradycyjnymi metodami, będzie się mniej rzucał w oczy. Shelley udała, że nie dostrzega obraźliwego wydźwięku jego słów. Do diabła, była profesjonalistką. Pracowała jako prywatny detektyw na dłu­ go przed tym, jak Branch przyszedł na świat. Musiała mu jednak przy­ znać rację co do jednego. Wiedziała, jak nie rzucać się w oczy. - W Whispering Springs jest spore prywatne biuro detektywistycz­ ne - powiedziała. - Radnor Security Systems. Dlaczego pański szef nie zwrócił się do nich? - Z tych samych powodów. - Branch wstał i zaczął zbierać zdjęcia z biurka. - W takich małych społecznościach, gdzie wszyscy się znają, nie jest dobrze korzystać z usług największej lokalnej firmy. Ktoś mógł­ by coś zauważyć i zacząć mówić. Cel szybko zorientowałby się, że jest śledzony, i znów zniknął. - Pański szef jest bardzo przewidujący. - Owszem. Shelley miała zamiar zadać jeszcze kilka pytań dotyczących tajemni­ czego szefa, choć czuła, że przeciąga strunę, ale przeszkodził jej cichy, miarowy dźwięk.

Branch zmarszczył brwi. - Co to? - Mój zegarek. Przepraszam. - Zirytowana, wcisnęła mały guziczek. - Czas na moje pigułki. Kiedy będzie pan w moim wieku, też zacznie pan żałować, że nie kupił udziałów w kilku firmach farmaceutycznych. Branch kiwnął głową, usatysfakcjonowany odpowiedzią. Patrzyła, jak wyrównuje brzegi pliku zdjęć i starannie wkłada je do koperty. W jego ruchach było coś niepokojącego, jakby zwijał spado­ chron albo czyścił karabin. Jakby chciał mieć pewność, że wszystko za­ pięte jest na ostatni guzik, a on gotowy do ataku. Można by pomyśleć, że od tego, czy włoży zdjęcia równo do koperty, zależy jego życie. Czuła, że dla tego człowieka nie ma nic ważniejszego od porządku i precyzji. - Doceniamy pani pomoc, pani Russell. Rząd jest pani wdzięczny. ~ Branch włożył pod pachę kopertę ze zdjęciami i teczkę, którą mu poda­ ła. - Czy jestem pani jeszcze coś winien? - Nie. Zaliczka, którą otrzymałam, pokryła koszty mojej pracy i zdjęć. - Nie policzyła mu drugiego zestawu odbitek, które zamówiła do swojego archiwum. Potraktowała to jako swój wkład w spłatę długu narodowego. Branch skłonił się krótko, odwrócił na pięcie i wyszedł z biura. Kiedy zamknął za sobą drzwi, Shelley wstała, podeszła do okna i pa­ trzyła, jak wsiada do nieoznakowanej białej furgonetki. Wyjechał z parkingu i włączył się w uliczny ruch w taki sposób, jakby był to dokładnie opracowany wojskowy manewr. Shelley stała jeszcze przez chwilę przy oknie, rozmyślając, aż znowu rozległ się alarm jej zegarka. Westchnęła, poszła do łazienki, służącej jej także za składzik, otworzyła szufladę pod umywalką i wyciągnęła plasty­ kowy pojemnik, w którym przechowywała tabletki na cały tydzień. Po­ jemnik był podzielony na siedem przegródek, po jednej na każdy dzień. Każda z nich dzieliła się z kolei na mniejsze przegródki, oznakowane sło­ wami „rano", „południe" i „wieczór". Przegródki były po brzegi wypeł­ nione tabletkami na wszystko, od artretyzmu, przez chorobę wieńcową i problemy z ciśnieniem krwi, po zgagę. Tyle pigułek, pomyślała, ale żadna nie da jej tego, co najbardziej by się jej przydało: dobrze przespanej nocy. Kiedy połknęła już wszystkie tabletki z właściwej przegródki, wróciła do biura. Usiadła przy biurku i wyciągnęła mały notesik, w którym zapi­ sywała swoje spostrzeżenia dotyczące Johna Brancha i jego tajemnicze­ go pracodawcy. Patrzyła przez dłuższą chwilę na jedno słowo, które napisała po tym, jak Branch pokazał jej swoją legitymację, po czym podkreśliła je dwa razy. Federalni. Rozdziat 6 Nie martwię się o te dwie przyjaciółki - powiedział Grant Loring do telefonu. - Wygląda na to, że żadna z nich nie powinna nam przy­ sporzyć większych problemów. - Tak jest. Zgadzam się z panem - przytaknął John Branch po drugiej stronie. Grant musiał wytężyć słuch, by zrozumieć jego słowa. Hałas panujący w centrum handlowym utrudniał rozmowę. To śmieszne, że musi załatwiać interesy przez publiczny telefon w cen­ trum handlowym, pomyślał. Było to też męczące i nieefektywne. W cią­ gu kilku ostatnich dni zmarnował mnóstwo cennego czasu, jeżdżąc tak­ sówkami od jednego centrum handlowego do drugiego i zwiedzając kurorty Scottsdale w poszukiwaniu aparatów telefonicznych. A problemy nie kończyły się na trudnościach z komunikacją. Kazał Branchowi przykleić odbitki i resztę materiałów do spodniej części sede­ su w męskiej toalecie, ponieważ przesłanie danych za pomocą kompute­ ra byłoby zbyt ryzykowne. Był zmuszony za wszystko płacić gotówką, co traktował jako bardzo uciążliwe. A najgorsze, że musiał zlecać swoje sprawy trzeciorzędnym firmom usługowym, takim jak biuro tej starusz­ ki. Wiedział jednak, że w czasach, gdy rozmowy telefoniczne można mo­ nitorować z odległości setek tysięcy kilometrów, a transakcje przeprowa­ dzane za pomocą kart kredytowych bez trudu da się wytropić w Interne­ cie, tylko w ten sposób mógł uniknąć ściągnięcia na siebie uwagi wroga. Dwa lata temu wszystkie swoje interesy załatwiał online i omal nie przy­ płacił tego życiem. Zaczekał, aż minie go grupka hałaśliwych nastolatek, i wrócił do prze­ rwanej rozmowy. - Jak już powiedziałem, te dwie kobiety nie stanowią dla nas zagroże­ nia. Z raportu Russell wynika, że jedna z nich to wariatka, która spędziła jakiś czas w szpitalu psychiatrycznym, a druga to samotna matka, pracu­ jąca na pół etatu w bibliotece. - Tak jest - odparł Branch. - Jeśli Arcadia Ames nagle zniknie, wszystko, co będą mogły zrobić, to zgłosić jej zaginięcie na policji - ciągnął Grant, mówiąc bardziej do siebie niż do Brancha. - Nikt nie zwraca większej uwagi na takie zgło­ szenia. Każdego roku zgłaszanych jest wiele tysięcy zaginięć i nic z tego nie wynika.

- Ale ten prywatny detektyw, Truax, może narobić nam kłopotów. Kie­ dy Ames zniknie, niewykluczone, że on postanowi ją odnaleźć. I będzie wiedział, co robić. - Zgodnie z raportem Russell kobieta o imieniu Zoe, ta wariatka, jest jego żoną. - Tak jest. - Dziwne. Jaki detektyw byłby dość głupi, by poślubić uciekinierkę z zamkniętej kliniki psychiatrycznej? - Przykro mi - powiedział Branch poważnie - ale nie znam odpowie­ dzi na to pytanie. Grant miał ochotę walnąć słuchawką w ścianę. Branch był użyteczny, ale miał swoje ograniczenia. Nie posiadał specjalnie lotnego umysłu. Grant zaczął go w duchu nazywać Dziwny John. - Mało wiemy o tym Truaksie i to mi się nie podoba - powiedział. - Russell zaproponowała, że sprawdzi go dokładniej. Mogę do niej zadzwonić. Grant myślał o tym przez chwilę. - Nie, nie będziemy jej w to włączać. Ona i tak za dużo już wie. Jeśli Truax ma swoje biuro, nie będzie trudno go rozpracować. Zajmę się tym osobiście. - Tak jest. - Gdzie teraz jesteś? - U siebie - odparł Branch. - Miałem zamiar iść dzisiaj na siłownię. Czy mam siedzieć przy telefonie? Ten facet ma obsesję na punkcie siłowni, pomyślał Grant. Zdecydowa­ nie coś z nim jest nie tak. - Niekoniecznie - odparł. - To zajmie mi trochę czasu. Zadzwonię do ciebie o wpół do szóstej. Wtedy powinienem już wiedzieć, czy ten Truax może nam narobić kłopotów. - Tak jest. Grant odłożył słuchawkę i ruszył do najbliższego wyjścia. Kolejne opóź­ nienie. Tylko tego teraz potrzebował. Ale musiał wiedzieć, co robi. Teraz nie mógł sobie pozwolić na żaden błąd. Osoba Truaksa wzbudziła pewne wątpliwości, które należy rozwiać, zanim można będzie przystąpić do realizacji planu. Wyszedł z centrum handlowego i wsiadł do taksówki. Branch zakła­ dał, że Grant jest szefem agencji rządowej tak tajnej, że oficjalnie nieist­ niejącej. Częściowo miał rację, pomyślał Grant. Agencja rzeczywiście nie istnieje. Sam ją wymyślił, wykorzystując przy tym swoje stare doku­ menty, na użytek Dziwnego Johna. Uprzedzono go, że choć Branch nie unika zabijania, ma własny kodeks etyczny. Uważa się za patriotycznego bojownika. Odbiera innym życie tylko w imię prawdy, sprawiedliwości i Ameryki. Grant był pewny, że zebranie podstawowych informacji na temat Tru­ aksa nie zabierze mu dużo czasu. Potrzebował tylko komputera, który nie wzbudzi niczyich podejrzeń. I wiedział, gdzie go szukać: w najbliższej filii biblioteki publicznej. Szybko otrzymał odpowiedzi na swoje pytania, niestety, wszystkie bar­ dzo mu się nie podobały. Musiał zmodyfikować plan. O piątej trzydzieści znajdował się już w innym centrum handlowym, przy innej budce telefonicznej. Branch też był tam, gdzie miał być. Grant wyobraził go sobie, siedzą­ cego przy aparacie w małym wynajętym mieszkaniu. Jedno trzeba mu przyznać. Dokładnie wypełnia rozkazy. Prawdę mówiąc, dla Brancha wypełnianie rozkazów było czymś w rodzaju religii. Grant miał przeczu­ cie, że właśnie to pozwala mu zachować resztki zdrowia psychicznego. - Truax stanowi dla nas poważne zagrożenie - powiedział. - To, czego się dowiedziałem dziś po południu, rzuca na całą operację nowe światło. - Słucham pana. - Mój informator z Los Angeles doniósł mi, że Truax był tam zamiesza­ ny w pranie brudnych pieniędzy. Nie byli w stanie niczego mu udowodnić, ale jest pewne, że załatwiał wiele spraw dla swojego brata, Drew Truaksa, który kierował bardzo dużą operacją. Ethan wykonywał całą brudną robo­ tę, spotykał się z handlarzami narkotyków i terrorystami. Organizował trans­ fery za granice kraju i deponował gotówkę w różnych bankach. - I co się stało? - W Los Angeles uważają, że wewnątrz przestępczej organizacji wy­ buchła walka o władzę. - Grant ciągnął wymyśloną wcześniej historię. - W wyniku tego Drew Truax zginął. Człowiek, który zlecił to morder­ stwo, to najprawdopodobniej niejaki Simon Wendover. Po śmierci Tru­ aksa organizacja zaczęła się rozpadać. Wygląda na to, że Ethan postano­ wił odciąć wszystkie powiązania i wyjechać z Dodge. Najwyraźniej jednak najpierw pozbył się Wendovera. - Załatwił go? - Oficjalnie Simon Wendover utonął w wypadku na łodzi. Nie było świadków, a zatem i dowodów obciążających Truaksa. Nigdy nie przed­ stawiono mu zarzutów. - Co Truax robi w Whispering Springs? - Chyba można powiedzieć, że wrócił na łono rodzinnej firmy. - Pranie brudnych pieniędzy?

- Zgadza się. - Grant przerwał na chwilę, by zwiększyć napięcie. - Na podstawie tych zdjęć można przypuszczać, że ma nową wspólniczkę. - Arcadię Ames? ~ Tak. To wszystko jest bardziej skomplikowane, niż mogło się z po­ czątku wydawać. Truax to poważny problem. Ale mam plan, któiy po­ zwoli nam upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. - Przedstawił w skró­ cie nowy plan, upraszczając pewne kwestie ze względu na umysłowe ograniczenia Dziwnego Johna. - Zajmiesz się tą nową... misją? - spytał, kiedy skończył. Dziwny John był bardzo czuły na słowo „misja". Dla niego było to coś w rodzaju poszukiwania Świętego Graala. - Tak jest. Misja zostanie wypełniona. - To musi wyglądać na wypadek - podkreślił Grant. - Jasne? - Tak jest. Grant odłożył słuchawkę i poszedł napić się kawy, choć tak naprawdę miał ochotę na martini. Po rozmowie z Branchem był spięty i zdenerwo­ wany. Musiał skorzystać ze starych znajomości, żeby znaleźć kogoś do tej roboty, nie mógł więc być specjalnie wybredny. Musiał brać to, co mu zaoferowano, żeby okazja nie przeszła mu koło nosa. Suka nieświadomie dostarczyła mu tej okazji. W końcu wpadła w je­ dyną zasadzkę, jaką mógł na nią zastawić. Od prawie dwóch lat obserwo­ wał konto bankowe, które założyła na inne nazwisko, czekając na jakiś ruch z jej strony. Po roku i kilku miesiącach, kiedy nic się nie działo, zaczął się zastanawiać, czy ona istotnie nie zginęła tamtej nocy. Ale drugiego listopada ktoś przelał z ukrytego konta osiem tysięcy do­ larów i Grant musiał spojrzeć w oczy koszmarnej prawdzie. Ona żyje i ma ten cholerny plik. Zrobił to, w czym zawsze był najlepszy. Śledził pieniądze aż do Whi- spering Springs w stanie Arizona. Rozdział 7 Następnego ranka Zoe podała Ethanowi na śniadanie nowy rodzaj płatków zbożowych. Zauważył to dopiero po tym, jak posłusznie połknął tabletkę wapna i pi­ gułkę witaminową wzbogaconą w minerały i antyoksydanty, które położy­ ła na stole obok szklanki świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego. Podniósł łyżkę i uważnie przyjrzał się jej zawartości. - Co to jest? - spytał łagodnie. - Muesli. Pomyślałam, że może wolałbyś jakąś odmianę. -Zoe nalała herbatę do swojej filiżanki. - Składa się z ziaren trzech różnych zbóż i kil­ ku rodzajów suszonych owoców i orzechów. Zmieszałam to z jogurtem zawierającym żywe kultury bakterii i dodałam trochę mleka. - Żywe kultury bakterii? No, nie wiem. Zazwyczaj wolę, kiedy to, co jem, jest całkiem martwe. Wiesz, wydaje mi się, że tak jest bezpieczniej. - Przecież jesteś prywatnym detektywem. Niebezpieczeństwo jest wpisane w twoją pracę. - No tak, masz rację. Zupełnie zapomniałem. - Włożył łyżkę do ust. Zoe wstrzymała oddech. Ethan przełknął muesli i już bez dalszych komentarzy zajął się jedze­ niem. Otworzył poranne wydanie „Whispering Springs Herald" i zaczął przeglądać nagłówki. Odetchnęła. Zaakceptował nowe płatki tak samo, jak włączenie do swo­ jego menu witamin i antyoksydantów - przechodząc nad tym szybko do porządku dziennego. Zoe zauważyła, że podchodził tak do większości spraw. Początek małżeństwa nie jest prawdopodobnie najlepszym czasem na wprowadzanie w życie mężczyzny zasad zdrowego żywienia, ale Zoe nie mogła się powstrzymać. Ostatnio w supermarkecie coraz więcej czasu spędzała w dziale ze zdrową żywnością, a w aptekach uważnie przeglą­ dała półki z witaminami i preparatami do skóry zawierającymi filtry ochronne. Nowa obsesja coraz bardziej się nasilała. Trzy dni wcześniej kupiła Ethanowi specjalny łańcuszek do kluczy w sklepie przy Fountain Square. Do łańcuszka była przymocowana mała latarka i gwizdek alarmowy. Następnego dnia wróciła do tego sklepu i na­ była jeszcze krótkofalówkę uruchamianą za pomocą korbki - na wypa­ dek, gdyby w Whispering rozszalało się tornado i miasto zostało pozba­ wione prądu. Po śniadaniu Ethan pocałował ją na pożegnanie, co zajęło mu sporo cza­ su, po czym wyszedł do biura, uzbrojony w nowy łańcuszek do kluczy. Zoe podejrzewała, że mężczyzna taki jak Ethan wolałby zapewne, żeby kobieta nie robiła wokół niego tyle szumu. Ale ostatnio nie była w stanie oprzeć się żadnej reklamie, która zawierała słowa, takie jak „bezpieczeń­ stwo", „nagły wypadek", „zdrowie", „witaminy" czy „antyoksydanty". Drzwi administratora budynku uchyliły się w chwili, kiedy Zoe mijała je w drodze na parking, a w szparze pojawiła się głowa Robyn Duncan.

- Dzień dobry, pani Truax. Wydawało mi się, że słyszę panią na scho­ dach. Ma pani chwilkę? - spytała Robyn energicznie. Robyn Duncan w ogóle była bardzo energiczna. Zoe miała ochotę za­ zgrzytać zębami. Nowa administratorka przywodziła jej na myśl wzier­ nik doodbytniczy. Była niewysoka, drobna i miała ostre rysy twarzy. Zbliżała się do trzy­ dziestki. Jej brązowe, krótko ścięte i artystycznie wystrzępione włosy zdobiły liczne jasne pasemka, co podkreślało jej bystre spojrzenie i spi­ czaste jak u elfa uszy. Zoe i inni mieszkańcy Casa de Oro szybko odkryli, że energiczna Ro­ byn ma bardzo pryncypialny stosunek do swojej pracy. Ściśle przestrze­ gała wszystkich zasad. Niektórzy, jak na przykład Hooper z apartamentu IB, za jej plecami nazywali ją sierżant Duncan. - Idę na ważne spotkanie. - Zoe uśmiechnęła się z przymusem. - Czy to nie może zaczekać? - Raczej nie. - Robyn z żalem potrząsnęła głową zdecydowana wy­ pełnić swój obowiązek. - Obawiam się, że to dość pilna sprawa. - Rozej­ rzała się po holu, jakby chciała się upewnić, że w pobliżu nie ma nikogo innego. - Może pani wejść na chwilę do mojego biura? Cholera. Tylko tego brakowało. Zoe miała dość spraw, które powinna załatwić tego dnia. Spojrzała znacząco na zegarek. - Wolałabym nie. Czy chodzi o nowe miejsce na parkingu? - Obawiam się, że tak. - Robyn wzięła głęboki oddech. - Problem polega na tym, że nie mogę przyznać panu Truaksowi miejsca na parkin­ gu, ponieważ nie należy on do najemców. - Słucham? - Umowa najmu jest na pani nazwisko, pani Truax. A dokładniej na pani dawne nazwisko, Zoe Luce. I zgodnie z tą umową tylko jedna osoba może stale zajmować pani mieszkanie. Oczywiście od czasu do czasu ktoś może spędzić u pani noc, ale zdaje się, że pan Truax wprowadził się do pani na dobre. - Wprowadził się, ponieważ wzięliśmy ślub - wyjaśniła Zoe spokoj­ nie. - Może pani o tym nie wie, ale ludzie, którzy są małżeństwem, czę­ sto ząjmująjedno mieszkanie. Robyn zacisnęła usta. - Owszem, wiem o tym. - Tak czy inaczej, to tylko przejściowa sytuacja. Mamy dom, który jest w trakcie odnawiania. Przeprowadzimy się tam, kiedy remont się skończy. - Rozumiem. - Robyn najwyraźniej nie była zachwycona tą informa­ cją, ale szybko doszła do siebie. - Nie wiedziałam, że ma pani zamiar wypowiedzieć umowę. Kiedy to nastąpi? - To zależy - odparła Zoe. Od tego, kiedy Trecher, malarz wynajęty do odnawiania domu, weźmie się w końcu do roboty, dodała w duchu. Próbowała go do tego zmusić od dwóch tygodni, ale na razie na rychłe rozpoczęcie prac nie wskazywało nic poza zwojami folii, które pokrywały podłogi. - Obowiązuje panią miesięczny termin wypowiedzenia - przypomniała jej Robyn. - Wiem o tym. - Cóż, problem w tym, że pani osobista sytuacja i zmiana stanu cywil­ nego nie mają wpływu na warunki umowy. - Więc co mam zrobić? - spytała Zoe, zrozpaczona. - Podpisać nową umowę? - Wystarczy dodać załącznik do tej, która już istnieje. - Świetnie. W takim razie proszę go przygotować, a ja wstąpię z mę­ żem wieczorem, żeby go podpisać - rzuciła Zoe i odwróciła się, żeby odejść. - Zdaje sobie pani sprawę z faktu, że będzie się to wiązać z podwyżką czynszu? A więc o to chodzi. Zoe odwróciła się znowu, oburzona. - Nie może pani podwyższyć mi czynszu tylko dlatego, że takie jest pani widzimisię. - To wcale nie jest moje widzimisię, pani Truax - uśmiechnęła się Robyn. - Mogę mówić do pani po imieniu? - Nie - warknęła Zoe przez zaciśnięte zęby. - Cóż, jak pani sobie życzy. - Robyn wyglądała na dotkniętą. - Znaj­ dzie pani wszystko w umowie, pani Truax. Jeśli zada pani sobie trud prze­ czytania paragrafu 9A, zobaczy pani, że zameldowanie kolejnej osoby w mieszkaniu wiąże się ze wzrostem czynszu o sto pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. - Po moim trupie! Prędzej zamieszkam w kartonie przy Fountain Square, niż zapłacę pani dodatkowe sto pięćdziesiąt dolarów na miesiąc. To miesz­ kanie nie jest warte nawet tyle, ile teraz za nie płacę. - To nie mnie pani płaci - odparła Robyn wyniośle. - Ja tylko pobie­ ram czynsz i przekazuję pieniądze właścicielom budynku. Zoe miała wielką ochotę chwycić Robyn za jej spiczaste uszy i wrzu­ cić ją do kontenera na śmieci, stojącego na podwórku. - Nie jestem idiotką- powiedziała zamiast tego. - Doskonale wiem, że budynek należy do małżeństwa o nazwisku Shipley. Ale przez cały czas, odkąd tu mieszkam, żadne z nich nie pofatygowało się ani razu, żeby zobaczyć, co się tu dzieje. W ogóle nie inwestują w ten dom. Nie

wprowadzają żadnych ulepszeń. Nie zasługują na dodatkowe sto pięć­ dziesiąt dolarów miesięcznie i może im to pani ode mnie powtórzyć. - Shipleyowie wynajmują wiele nieruchomości w okolicach Phoenix. Są zbyt zajęci, żeby każdej doglądać osobiście. Ale rozmawiałam z nimi kilka razy na temat naszych potrzeb i zapewniam panią, że bardzo przy­ chylnie odnieśli się do moich planów dotyczących Casa de Oro. - Nalegam, by skontaktowała się pani z nimi, gdziekolwiek są, i... - Mieszkają w Scottsdale - wtrąciła Robyn, zawsze gotowa spieszyć z pomocą. - Doskonale. Więc proszę się z nimi skontaktować i poinformować ich, że ja i Ethan jesteśmy małżeństwem, a nie współlokatorami. Proszę im też przypomnieć, że mieszkam tu od ponad roku i nigdy nie stwarzałam żadnych problemów. Robyn chrząknęła znacząco. - Cóż, niezupełnie. - Co? Jak pani śmie sugerować, że nie byłam wzorowym lokatorem? - Przeglądałam ostatnio dokumenty i zauważyłam, że w ubiegłym mie­ siącu wydarzył się w pani mieszkaniu wypadek, w wyniku którego zosta­ ła wezwana policja. - To nie była moja wina! Byłam niewinną ofiarą próby porwania. Robyn współczująco pokiwała głową. - Tak, tak, czytałam o tym w gazecie. To musiało być dla pani okrop­ ne przeżycie. - Owszem. - Jednak państwo Shipleyowie uznali to za niepokojące. Zoe naszły złe przeczucia. - Niepokojące? - powtórzyła bardzo powoli. - Państwo Shipley wyrazili pewne obawy dotyczące zawodu pana Truaksa. - Obawy? - Tak, niepokoją się, że profesja, jaką para się pan Truax, może zwięk­ szyć możliwość występowania takich incydentów w przyszłości, jeśli rozumie pani, co mam na myśli. - Nie, nie rozumiem. - Zoe z trudem opanowała gniew. - Praca moje­ go męża nie miała nic wspólnego z tym incydentem, jak to pani nazywa. Ta sprawa dotyczyła tylko mnie. Proszę to wyjaśnić państwu Shipley. Robyn zesztywniała. - Chce pani powiedzieć, że pani osoba może wpłynąć na wzrost prze­ stępczości w Casa de Oro? - Nie, niczego takiego nie chcę powiedzieć. Sprawa została załatwio­ na i nie stanowi już żadnego zagrożenia na przyszłość. Zechce pani wyja- śnić to Shipleyom. I proszę dać im jasno do zrozumienia, że nie mam zamiaru płacić wyższego czynszu tylko dlatego, że wyszłam za mąż. - Porozmawiam z nimi. - Proszę to zrobić. - Naprawdę, nie ma powodu do zdenerwowania, pani Truax. Wyko­ nuję tylko moją pracę. - Jasne, jasne. - Zoe wyciągnęła kluczyli z torebki i po raz drugi tego ranka ruszyła w stronę drzwi. - Wiem tylko, że poprzedni administrator był dużo bardziej elastyczny. - Właśnie dlatego jest byłym administratorem. — Robyn konfidencjo­ nalnie zniżyła głos. - Shipleyowie dali mi do zrozumienia, że miał pro­ blem z alkoholem. To wyjaśnia kilka rzeczy, pomyślała Zoe, między innymi to, że Casa de Oro było zawsze tak zaniedbane. Może jednak przestrzeganie zasad jest u administratorów zaletą. Nie miała jednak ochoty podzielić się tym spostrzeżeniem z Robyn Spiczaste Uszy. Wyszła z budynku i wsiadła do samochodu. Ciągle jeszcze była zła, kiedy dwie godziny później Tabitha Pine, zwiew­ na i eteryczna w swojej sukni, która wyglądała tak, jakby uszyto ją z dzie­ siątek drogich jedwabnych szalików, wpłynęła do jej biura. Malutkie dzwo­ neczki, którymi obszyty był dół sukni, brzęczały cicho przy każdym ruchu. - Zoe, kochanie, mam nadzieję, że nie przeszkadzam ci, przychodząc tak bez zapowiedzenia. - Tabitha uśmiechnęła się, pewna, że spotka się z miłym przyjęciem. - Zadzwoniłabym, ale musiałam pojechać rano do miasta na za­ kupy, więc pomyślałam, że może cię tu zastanę. Zabiorę ci tylko chwilkę. - Oczywiście, nie przeszkadzasz mi. - Zoe błyskawicznie przestawiła się na ton, jakiego używała w rozmowach z klientami. - Następne spo­ tkanie mam dopiero o jedenastej. Usiądź, proszę. - Dziękuję. - Tabitha przysiadła na jednym z dwóch krzeseł stojących po drugiej stronie biurka. Szaliki powiewały jeszcze przez chwilę, aż w koń­ cu znieruchomiały. - Od razu powiem, o co chodzi. Ubiegłej nocy miałam jedną ze swoich wizji. Poczułam wyraźnie, że powinnam jak najszybciej skontaktować się z tobą i Lindsey Voyle, żeby wam o tym opowiedzieć. - Rozumiem. Zoe przypomniała sobie, że nie wolno jej powątpiewać w wizje Tabi- thy. Niemniej jednak trudno jej było traktować poważnie kobietę, która w wieku sześćdziesięciu lat ubierała się jak hipiska z drugiej połowy ubie­ głego stulecia. Najbardziej przyciągały uwagę jej włosy. Srebrnopopielate,

opadały jej na ramiona i plecy długimi pasmami. Zoe słyszała kiedyś, że im kobieta jest starsza, tym krótszą fryzurę powinna nosić. Tabitha naj­ wyraźniej w to nie wierzyła. - Zastanawiałam się, jak wytłumaczyć tobie i Lindsey Voyle, na czym polega mój indywidualny styl i jakie są moje oczekiwania co do przepły­ wu energii w pomieszczeniach. Chciałabym dostarczyć wam wszystkich informacji niezbędnych do opracowania projektów. - Och. - Zoe bardzo chciała powiedzieć coś więcej, ale jakoś nic nie przyszło jej do głowy. Nagle ogarnęły ją złe przeczucia. - W mojej wizji widziałam ciebie i Lindsey na jednym z moich semi­ nariów medytacyjnych -powiedziała Tabitha. -I natychmiast zrozumia­ łam, że to jedyny sposób, byście obie mogły w pełni pojąć, na czym pole­ gają moje potrzeby. - Ach, tak. - Zoe miała nadzieję, że udało jej się ukryć niezadowole­ nie. Podejrzewała, że seminaria medytacyjne Tabithy nie należą do naj­ tańszych. - Czy byłby to dla ciebie problem, kochanie? Zoe uśmiechnęła się z przymusem. - Nie, oczywiście, że nie. To znakomity pomysł. - Cudownie. Więc oczekuję, że spotkamy się na kilku sesjach w naj­ bliższym czasie. - Tabitha wstała i położyła na biurku kartkę papieru. - To harmonogram zajęć i cennik - powiedziała i odpłynęła w stronę drzwi. - Pokój z tobą, moja droga. - Pokój... Zoe spojrzała na harmonogram. Przeczucia jej nie myliły. Seminaria były bardzo kosztowne. Zabębniła palcami po blacie biurka, po czym podniosła słuchawkę telefonu i wystukała numer Ethana. - Truax Investigations. - Tabitha Pine właśnie u mnie była. Dała mi jasno do zrozumienia, że mój projekt nie będzie miał żadnych szans, jeśli nie zaliczę kilku z jej sesji medytacyjnych. Są bardzo drogie, ale czuję, że Lindsey Voyle zapi­ sze się na cały kurs, jak tylko zrozumie, że od tego będzie zależało, czy dostanie to zlecenie. - Takie są koszty prowadzenia działalności - powiedział Ethan filozo­ ficznie. - Nie oczekuj ode mnie współczucia. Bonnie właśnie dzwoniła. Chce, żeby Truax Investigations przyjęło zlecenie od Towarzystwa Hi­ storycznego Whispering Springs. - Jakie zlecenie? - Nie mam pojęcia. Rano spotkam się z burmistrzem i pewnie dowiem się, o co chodzi. - Nie żebym chciała zmienić temat, ale... Dzisiaj rano znowu odby­ łam rozmowę ze Spiczastymi Uszami. Grozi nam podwyżka czynszu, bo teraz oboje zajmujemy mieszkanie. - Poradzisz sobie z nią. - Łatwo ci mówić. Rozdział 8 Stała na środku małego biura, zmagając się z burzą, jaka rozszalała się w jej mózgu. Znowu. Och, nie. Nie tak szybko... Muszę się opanować. Nie mogę się poddać. Nie tu. Strażnik mógłby zauważyć, że drzwi nie są zamknięte na klucz, i sprawdzić, czy nie było włamania. Nie może mnie tu zastać. Ale znajome uczucie, że wszystko ogarnia nieprzenikniona ciemność, nasilało się z każdą chwilą. Ułamek sekundy później zapadła czarna, głu­ cha noc. Osunęła się na podłogę. Kiedy było już po wszystkim, czuła się wyczerpana. Jak zawsze. Rzuciła okiem na stojący na biurku zegarek i zrozumiała, że minęło tylko kilka minut. Ciągle jeszcze miała czas. Wstała i ruszyła w stronę szafki. Coś zachrzęściło pod jej stopami. Prze­ rażona dźwiękiem, który w cichym biurze wydawał się jeszcze głośniej­ szy, skierowała latarkę w dół i w jej świetle dostrzegła połamany długopis. Kolorowy przedmiot ozdobiony malutką figurką Elvisa. Tani i tandetny. Nie drogie pióro, którego brak właściciel zaraz by zauważył. Z ulgą podniosła długopis i schowała do kieszeni. Musi się skupić. Nie przyszła tu bez powodu. Tak, musi się skoncen­ trować. Rozdział 9 Ethan położył dłonie na biurku i spojrzał na panią burmistrz z przepra­ szającym uśmiechem, który miał jednocześnie dać jej do zrozumie­ nia, że jego decyzja jest nieodwołalna.

- To prawda, rozwiązywanie zagadek historycznych to moje hobby, pani Santana. Ale mogę to robić tylko między jedną sprawą a drugą. A w tej chwili jestem zbyt zajęty. Paloma Santana lekko uniosła ciemne, pięknie zarysowane brwi. - Bonnie wspomniała mi o tym, ale powiedziała też, że w takiej sytu­ acji na pewno zrobi pan wyjątek. Ethan spojrzał spod oka na szwagierkę, siedzącą na drugim krześle. - Tak powiedziała? Był niemal pewien, że wie, o czym w tej chwili myślała. Zazwyczaj doskonale się rozumieli. Polubił Bonnie od chwili, kiedy jego brat przedstawił mu jąjako swoją narzeczoną. Wydawała się idealną partnerką dla Drew i było widać, że kochała go całym sercem. Po śmierci Drew Ethan i Bonnie jeszcze bardziej się do siebie zbliżyli. Wspólna troska o synów Drew sprawiła, że stali się dla siebie jak brat i siostra. I jak to zazwyczaj bywa w takich przypadkach, „siostra" czasa­ mi trochę denerwowała Ethana. Bonnie pochyliła się do przodu, a jej ładna buzia wyrażała szczere za­ angażowanie. - Ethan, rozwiązanie zagadki tego morderstwa bardzo nam pomoże. Planujemy wiele uroczystości w związku z otwarciem domu Kirwana. Towarzystwo Historyczne pracuje nad tym projektem od dwóch lat. To będzie wielka atrakcja turystyczna. Widział, jak bardzo jej zależy, żeby wziął udział w tym projekcie. Może i nie był to taki zły pomysł. W końcu oboje chcieli zapuścić korzenie w Whispering Springs. Odwrócił się do Palomy. Pani burmistrz miała około czterdziestu lat i była piękną kobietą o ciemnych oczach i klasycznym profilu. Miała na sobie eleganckie beżowe spodnie i kremową jedwabną bluzkę. Bonnie udzieliła mu już kilku informacji poprzedniego dnia, kiedy za­ dzwoniła do niego, pełna zapału, żeby umówić go na spotkanie z panią burmistrz. „Whispering Springs Herald" uznało Palomę Santanę za naj­ lepszego burmistrza ostatnich lat. Jej rodzina od dawna zamieszkiwała okolice miasta. Paloma wyszła za dobrze prosperującego dewelopera. Oboje obracali się wśród miejscowych elit. Krótko mówiąc, pani Santana była doskonałym kontaktem zawodowym. - Proszę mi opowiedzieć o sprawie Kirwana - powiedział. Paloma odchyliła się na oparcie krzesła i założyła nogę na nogę. - Walter Kirwan był znakomitym, uznanym pisarzem i dość ekscen­ trycznym człowiekiem, który mieszkał i tworzył w Whispering Springs jakieś sześćdziesiąt lat temu. Czy tytuł Długie, zimne lato coś panu mówi? Ethan dokonał w myślach szybkiego przeglądu wiadomości, jakie za­ chował w pamięci z czasów swojej krótkiej i dość ograniczonej kariery szkolnej. - Uniwersytet - powiedział. - Pierwszy rok. Literatura. Mówimy o tym Walterze Ki rwanie? - Tak. Jak Bonnie już panu powiedziała, Towarzystwo Historyczne właśnie ukończyło remont jego domu. Śmierć Kirwana wstrząsnęła lite­ rackimi kręgami tamtych czasów, a później stała się legendą. - Mówi pani, że został zamordowany? - To część zagadki. Nikt tak naprawdę nie wie, co się stało. W gaze­ tach pisano, że Kirwan i jego gospodyni, Maria Torres, byli w domu sami w dniu jego śmierci. Maria zeznała, że nic tego wieczoru nie odbiegało od normy. Po kolacji Kirwan udał się do gabinetu, by pracować nad ręko­ pisem. Maria poszła spać. Znalazła jego ciało w gabinecie następnego ranka. Siedział na krześle. - Przyczyna śmierci? - Uznano, że był to atak serca. Ale niemal natychmiast pojawiły się plotki, że to gospodyni go otruła. Do dziś wielu ludzi tak uważa. Więk­ szość historyków literatury zakłada, że to ona jest morderczynią. Ethan poczuł, jak ogarnia go znajoma, zawodowa ciekawość. - Dlaczego ją o to podejrzewano? - Kirwan spisał testament - Paloma lekko zesztywniała - w którym zapisał jej dom. - Chęć zdobycia go stałaby się więc motywem morderstwa? - Tak. To była kobieta z bardzo ubogiej rodziny. Ledwo wiązali ko­ niec z końcem, ten dom byłby dla nich wszystkich darem z nieba. Coś w jej głosie sprawiło, że Ethan podniósł wzrok znad swoich notatek. - Niech zgadnę. Nie dostała go, prawda? - Tak - odparła Paloma. - Krewni Kirwana z Bostonu nie mieli za­ miaru pozwolić, by gospodyni odziedziczyła posiadłość. Przywieźli swo­ ich prawników i bez problemu obalili testament. Ethan przez chwilę zastanawiał się nad tym, co usłyszał. - W jaki sposób Maria miała zamordować Kirwana? - Mówili, że otruła go substancją, która wywołuje objawy podobne do ataku serca. - Hm... - Ethan powoli położył długopis na biurku.- Muszę pani powiedzieć, że raczej nie uda nam się dojść prawdy, chyba że zdecyduje się pani na trud i koszty związane z ekshumacją i przeprowadzeniem sto­ sownych badań. Ale nawet jeśli to zrobimy, szanse, że po tylu latach uda się zidentyfikować truciznę, są znikome.

- Ekshumacja nie wchodzi w grę - powiedziała Paloma. - Krewni Kirwana zabrali ciało do Bostonu. Ich potomkowie nie mają powodu, by z nami współpracować. - Będę z panią szczery. Sądzę, że nic, co mógłbym zrobić, nie da pani jednoznacznej odpowiedzi - stwierdził Ethan. - Nie chodzi tylko o to, czy Kirwan został zamordowany, czy nie - wtrąciła się Bonnie. - Jest jeszcze kwestia zaginionego rękopisu. Znik­ nął tej samej nocy, kiedy zmarł Kirwan, więc wszyscy zakładali, że te dwa fakty są ze sobą związane. Ethan oparł łokcie na poręczach swojego fotela i złączył palce. - Chodzi o tekst, który Kirwan zabrał tego wieczoru do gabinetu? - Tak - powiedziała Paloma. - Ludzie, którzy twierdzą, że Maria Tor­ res otruła Kirwana, uważają też, że to ona skradła jego kolejną książkę. - Po co miałaby to zrobić? - Walter Kirwan był już wówczas znanym pisarzem, a od czasu, kiedy ukazała się jego poprzednia powieść, minęło pięć lat. Ostatni rękopis byłby wart bardzo dużo, z czego gospodyni musiała zdawać sobie sprawę. - Są jakieś teorie na temat tego, co się z nim stało? - spytał Ethan. - Przypuszczano, że trafił na rynek kolekcjonerski, ale nikt nigdy o nim nie słyszał. Zniknął bez śladu. Ethan poruszył palcami. - Czy ktoś pytał Marię Torres o śmierć Kirwana i zaginiony rękopis? - Oczywiście. - Paloma wzruszyła ramionami. - Maria zmarła dwa lata później, w wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat i przez cały ten czas kolekcjonerzy i historycy wypytywali ją o ten tekst. - Co im mówiła? - To samo, co powiedziała swojej rodzinie i wszystkim innym, którzy ją o to pytali - że Kirwan był bardzo niezadowolony z tego rękopisu, tak samo, jak z jego pierwotnej wersji. Twierdziła, że tamtego wieczoru był bardzo ponury. Podobno zanim zamknął się w swoim gabinecie, powie­ dział jej, że ma zamiar wrzucić go do kominka, tak jak poprzedni. Ethan zmarszczył brwi. - Czy powiedział jej, że chce go spalić? - Tak. - Cóż, to by wyjaśniało sprawę - zauważył Ethan łagodnie. - Niezupełnie - odparła Paloma. - Była pełnia lata, bardzo gorąca noc. Maria powiedziała swojej rodzinie, że następnego ranka palenisko było czyste. Nic nie wskazywało na to, że Kirwan rozpalił ogień. - Hm. Bonnie pokiwała głową. - Jest jeszcze kilka szczegółów, które mogą ci się wydać interesujące. Byłam już w bibliotece i przejrzałam stare egzemplarze „Whispering Springs Herald". Maria twierdziła, że następnego ranka drzwi do gabine­ tu Kirwana były zamknięte od wewnątrz na klucz. Musiała znaleźć drugi, żeby dostać się do środka. - Co jeszcze? - W dniu śmierci Walter Kirwan miał gościa. Był to George Exford. Według Marii kłócili się głośno o to, czy książka jest gotowa do druku. Exford wyszedł wściekły, ponieważ Kirwan nie pozwolił mu zabrać rę­ kopisu. - Kim był ten Exford? - Agentem Kirwana. Miał swój interes w tym, by książka została od­ dana do wydawnictwa. W grę wchodziła spora suma pieniędzy. - Hmm - mruknął znowu Ethan. Paloma spojrzała na Bonnie. - Nie martw się - powiedziała Bonnie. - On zawsze tak mruczy, kiedy sprawa zaczyna go wciągać. Ethan nie zwrócił uwagi na jej słowa. Spojrzał w oczy Palomie. - Odnoszę wrażenie, że jest pani tą sprawą zainteresowana osobiście. Dlaczego sądzi pani, że Maria Torres mówiła prawdę? - Maria była moją babką - odparła chłodno Paloma. - Dla dobra całej rodziny chciałabym oczyścić jej dobre imię. Rozdział 10 Siedziały razem w ogródku jednej z kawiarni przy Fountain Square. Arcadia zamówiła espresso, Zoe wybrała gorącą herbatę. Było wcze­ sne popołudnie i temperatura wyraźnie się podniosła. Choć ranek należał do chłodnych, Zoe jak zwykle użyła kremu z filtrem ochronnym. Miesz­ kała w Whispering Springs dość długo, by wiedzieć, jak intensywne jest pustynne słońce. Zoe zawsze fascynowały kontrasty i głębokie, nasycone barwy, nie spo­ dziewała się jednak, że spotka ich tak wiele w tym surowym rejonie kra­ ju. Pustynia Sonora upajała bogactwem skrajności i różnorodnościązmie- niających się bezustannie odcieni. Kraina, która na pierwszy rzut oka wydawała się zupełnie.nieprzyjazna życiu, zdumiewała obfitością flory i fauny.

A światło było tu wprost niesamowite. Oślepiało oczy, tworząc rozedr­ gane, zwodnicze cienie. Wspaniałe odcienie żółci, fioletu i złota zalewa­ jące ziemię o świcie, w południe ustępowały miejsca nieubłaganej świa­ tłości rozgrzanego do białości słońca, która z kolei powoli roztapiała się w miękkich, łagodnych tonach zmierzchu. Ta odbywająca się co dnia metamorfoza była dla niej źródłem fascynacji. Zoe upiła łyk herbaty, postawiła filiżankę na stoliku i spojrzała na Ar- cadię. - Powiesz mi, co się stało? - Nic się nie stało. - Arcadia, to ja, Zoe, pamiętasz? To ze mną uciekłaś ze Złego Snu. Zły Sen był ich prywatnym określeniem szpitala Candle LakeManor. Nazwa ta dobrze oddawała surrealistyczną atmosferę tego miejsca. - Wszystko w porządku, Zoe, naprawdę. Zoe podniosła dłonie. - Przestań natychmiast. Jestem twoją najlepszą przyjaciółką, może poza Harrym, a jego tu teraz nie ma. I wyraźnie widzę, że coś jest nie tak. Arcadia skrzywiła się lekko. - W tym tygodniu miałam problemy ze snem. Czułam się dziwnie nie­ spokojna. Ale już wszystko w porządku. Co się dzieje z ludźmi w listopadzie, zastanawiała się Zoe. Wyglądało na to, że prawie wszyscy mają w tym miesiącu jakieś problemy. Dla Etha- na, Bonnie i chłopców jest to rocznica śmierci Drew, ona zamartwia się zmiennymi nastrojami Ethana i przyszłością ich małżeństwa, a teraz oka­ zuje się, że jej najlepsza przyjaciółka także przeżywa jakiś kryzys. Arcadia ujęła maleńką filiżankę espresso w obie dłonie. Jej paznokcie, pomalowane na odcień pasujący do jej krótkich platynowych włosów, zalśniły w słońcu. Tylko ktoś, kto znał ją już dość długo, zauważyłby ii niej objawy stresu, pomyślała Zoe. Arcadia bardzo dobrze skrywała swoje emocje. Zoe przypuszczała, że Arcadia ma niewiele ponad czterdzieści lat, ale cała jej postać przywodziła na myśl ponadczasową elegancję gwiazd fil­ mu z lat trzydziestych. Poza tym wydawała się nieco wyniosła i roztacza­ ła wokół siebie atmosferę luksusu i światowego obycia, która dopełniała wizerunek. Tego dnia ubrała się w swoje ulubione chłodne, pastelowe barwy. Wysoka i smukła, miała na sobie długie jedwabne spodnie w od­ cieniu bladego turkusu i białą jedwabną tunikę, którą nosiła z wdziękiem Grety Garbo. Zoe rozłożyła serwetkę na kolanach, ale Arcadia nie zawracała sobie głowy takimi rzeczami. Piła kawę i skubała croissanta z zapierającą dech w piersiach nonszalancją. Okruchy nigdy nie spadały przypadkowo na jej kosztowne stroje. - Powiesz mi, dlaczego nie możesz spać? - spytała Zoe. - Wiem, że nie chodzi o szalony seks do białego rana. Harry jeszcze nie wrócił. - Obawiam się, że to właśnie może być problem - powiedziała Arca­ dia bardzo poważnie. - Brak szalonego seksu? - Nie, fakt, że Harry jeszcze nie wrócił. Zoe oderwała kawałek croissanta i posmarowała go masłem. - Chyba nie nadążam. - Chyba przyzwyczaiłam się do jego obecności. - No i co z tego? Zdaje się, że on bardzo lubi twoje towarzystwo. Gdzie tu problem? Arcadia zacisnęła palce na swojej filiżance. - Problem jest w tym, że chyba trochę się od niego... uzależniłam. Zoe przełknęła kawałek croissanta. - To znaczy? - Zaczęłam mieć kłopoty z zasypianiem wkrótce po tym, jak Harry przyjął to zlecenie i wyjechał. - Arcadia zmrużyła przejrzyste niebieskie oczy. - Nagle zaczęłam bać się ciemności. Trzy dni temu było ze mną naprawdę źle. - Opowiedz mi o tym. - Cały dzień byłam dziwnie rozdrażniona. Bardzo długo nie mogłam zasnąć. A potem nagle się obudziłam i przez chwilę byłam kompletnie zdezorientowana. Wydawało mi się, że znowu jestem w Złym Śnie. - To zupełnie zrozumiałe, przynajmniej dla mnie - powiedziała szyb­ ko Zoe. - Ilekroć śni mi się to miejsce, budzę się zlana zimnym potem. Arcadia potrząsnęła głową. - Rzecz w tym, że nie śnił mi się szpital. Po prostu obudziłam się i ogar­ nął mnie paraliżujący lęk. Wydawało mi się, że ktoś wszedł do mieszkania. Zoe znieruchomiała. - Ale nie było żadnych śladów włamania? - Oczywiście, że nie. Zawołałabym Ethana, gdyby cokolwiek wskazywa­ ło na to, że ktoś mógł majstrować przy tym nowym systemie alarmowym, któty założył Harry. Ale czułam się bardzo dziwnie do czasu, kiedy... - Kiedy co? Arcadia uśmiechnęła się kpiąco. - Kiedy Harry zadzwonił. Zoe odprężyła się trochę. - I potem poczułaś się dużo lepiej?