ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 232 524
  • Obserwuję975
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 292 672

Wszystkie kłamstwa - Johansen Iris

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :890.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Wszystkie kłamstwa - Johansen Iris.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK J Johansen Iris
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 123 stron)

Iris Johansen WSZYSTKIE KŁAMSTWA Rozdział pierwszy ROZLEWISKO SARAH, LUIZJANA 01.05 4 października Łódź powoli płynęła przez błotne rozlewisko. Zbyt wolno, pomyślał Jules Hebert. Z rozmysłem zdecydował się na zwykłą, płaskodenną łódź zamiast motorówki, gdyż o tej porze bardziej zwracałaby uwagę, nie przewidział jednak, że będzie to go kosztowało tyle nerwów. Spokojnie. Kościół jest już niedaleko. - Wszystko będzie dobrze, Jules! - zawołał cicho Etienne, nie przerywając wiosłowania. - Za bardzo się przejmujesz. Jules pomyślał, że jego brat Etienne przejmuje się niewystarczająco. Od dzieciństwa to Jules był tym poważnym, tym, który brał na siebie odpowiedzialność, podczas gdy Etienne płynął przez życie z rozbrajającą beztroską. - Tamci na pewno będą czekać w kościele? - Jasne. - Nic im nie powiedziałeś? - Tylko że dostaną sowitą zapłatę. I zacumowałem motorówkę, żeby zawieźć ich tam, gdzie mi kazałeś. - W porządku. - Wszystko pójdzie jak z płatka. - Etienne uśmiechnął się do brata. - Daję słowo, Jules. Czy kiedykolwiek cię zawiodłem? Nigdy świadomie. Łączyło ich zbyt silne uczucie, wiele razem przeszli. - Bez obrazy. Tylko pytałem, braciszku. Skręcili. Jules zesztywniał, kiedy w słabym świetle księżyca dostrzegł majaczącą w oddali sylwetkę starego, kamiennego kościoła. Był opuszczony już od ponad dekady, ziało od niego wilgocią i rozkładem. Spojrzenie Jules’a przesunęło się po nielicznych domach po obu stronach rozlewiska. Pusto. Ani żywej duszy. - Mówiłem ci - powiedział Etienne. - Mamy szczęście. Jak mogłoby być inaczej? Los zawsze sprzyja sprawiedliwym. Z doświadczeń Jules’a wynikało coś wręcz przeciwnego, ale nie zamierzał wykłócać się z Etienne’em. Nie dzisiaj. Gdy dopłynęli do brzegu, wyskoczył na pomost, a czterej mężczyźni wynajęci przez Etienne’a weszli do łodzi. - Ostrożnie - powiedział Jules. - Na litość boską, tylko jej nie upuśćcie. - Pomogę. - Etienne ruszył ku tamtym. - Rany, ale to ciężkie. - Podparł jeden z rogów trumny masywnym ramieniem. - Liczymy do trzech. Ostrożnie wynieśli na pomost olbrzymią czarną trumnę. DOM NAD JEZIOREM ATLANTA, GEORGIA T r u m n a. Eve Duncan obudziła się nagle, serce waliło jej jak młotem. - Co jest? - spytał sennie Joe Quinn. - Coś się stało? - Nie. - Opuściła nogi na podłogę. - Miałam zły sen. Chyba napiję się wody. - Idąc do łazienki, dodała: - Śpij. Rany boskie, naprawdę się trzęsła. Czyżby całkiem oszalała? Ochlapała twarz wodą i wypiła kilka łyków, zanim wróciła do sypialni. Na nocnym stoliku paliła się lampka. Joe siedział na łóżku. - Mówiłam, żebyś spał. - Nie chcę. Chodź tutaj. Przytuliła się do niego. W jego ramionach czuła się bezpieczna i kochana. - Masz ochotę na seks? - Sam nie wiem. Może później. Teraz chciałbym dowiedzieć się czegoś o tym koszmarze. - Ludzie miewają koszmary, Joe. To nic nadzwyczajnego.

- Ale tobie od dawna nic takiego się nie śniło. Myślałem, że masz to już za sobą. - Przytulił ją mocniej. - Chcę, żebyś miała to już za sobą. Wiedziała, że mówił prawdę, i czuła, że rozpaczliwie usiłował zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa i spokój i zrobiłby wszystko co w jego mocy, by złe sny odeszły. Ale przecież Joe lepiej od innych powinien zdawać sobie sprawę, że koszmary nigdy do końca nie mijają. - Cicho bądź i śpij. - Śniła ci się Bonnie? - Nie. Miała wyrzuty sumienia. Kiedyś wreszcie powinna mu powiedzieć, czemu sny o Bonnie już nie sprawiają jej bólu. Ale nie teraz. Nawet po tym ostatnim roku z nim nie była gotowa. Kiedy indziej. - Nowa czaszka? Ciężko nad nią pracujesz. Może zbyt ciężko? - Już prawie skończyłam. To Carmelita Sanchez, Joe. Za jakieś dwa dni będę mogła skontaktować się z jej rodzicami. (Sprawa zostanie zakończona, a oni być może odzyskają spokój ducha). Wiesz dobrze, że moja praca daje mi satysfakcję. Nie wiążą się z nią żadne koszmary. (Tylko smutek, współczucie i determinacja, by odnaleźć zaginionych). Przestań szukać po omacku. Złe sny nie muszą mieć głębokiego podłoża. To był tylko zwariowany, bezsensowny... Pewnie coś zjadłam. Pizza Jane była trochę ciężkostrawna... - Co ci się przyśniło? Joe nie dawał za wygraną. Zamierzał drążyć tę sprawę aż do pełnego wyjaśnienia. - Trumna. Niech ci będzie. Szłam ku tej trumnie i to mnie przeraziło. - Kto leżał w trumnie? - Zawiesił głos. - Ja? Jane? - Przestań podpowiadać. Trumna była zamknięta. - No to czego się bałaś? - To był sen. Na litość boską, codziennie mam do czynienia ze zmarłymi. To całkiem normalne, że od czasu do czasu przyśni mi się coś makabrycznego... - No to czego się bałaś? - Przestań. Już po wszystkim. - Popchnęła go na poduszkę i pocałowała. - Strasznie jesteś nadopiekuńczy. Teraz oczekuję od ciebie czysto fizycznej terapii. Znieruchomiał; wciąż się opierał. Po chwili rozluźnił mięśnie. - Skoro nalegasz. Pewnie powinienem zachować się jak dżentelmen i dać się uwieść. Eve się zdumiała. Joe potrafił przecież wyjątkowo uparcie obstawać przy swoim. Uśmiechnęła się i potargała mu włosy. - No pewnie. - Później pogadamy o tej trumnie... ROZLEWISKO SARAH Trumna stała przy kościelnym ołtarzu. Jules pochylił się i sprawdził katafalk, upewniając się, czy wytrzyma ciężar wzmocnionej, szczelnej skrzyni. Zbudowano ją według jego projektu, podobno miało się obyć bez problemów, ale czuł się za to odpowiedzialny, nie chciał zawieść. Cenna zawartość trumny nie mogła ulec uszkodzeniu. - Zapłaciłem im. Już wracają - odezwał się stojący w progu Etienne. Ruszył ku bratu ze spojrzeniem wbitym w trumnę. - Jakoś tu dziwnie... Udało się nam, prawda? - Tak. - Jules kiwnął głową. Etienne milczał przez chwilę. - Wiem, że byłeś na mnie bardzo zły, ale teraz rozumiesz, prawda? - Rozumiem. - To dobrze. Nareszcie. Razem tego dokonaliśmy. - Etienne braterskim gestem objął Jules’a. - Dobrze się teraz czuję. Ty też? - Nie. - Jules zamknął oczy, czując gwałtowny przypływ bólu. - Niedobrze. - Bo za dużo się martwisz. Już po wszystkim. - Niezupełnie. - Oczy Jules’a zaszły łzami. - Mówiłem ci kiedyś, jak bardzo cię kocham, jakim dobrym bratem dla mnie jesteś? Etienne wybuchnął śmiechem. - Gdybyś powiedział coś takiego, dopiero wtedy bym się martwił. Nie należysz do osób, które... Co ty...? - Wstrząśnięty, wpatrywał się w broń w dłoni brata. Jules strzelił mu prosto w serce. Niedowierzanie zamarło na twarzy Etienne’a, gdy osunął się na ziemię. Jules też nie mógł uwierzyć, że to się stało. Dobry Boże, niech ktoś cofnie tę chwilę.

Nie, musiałby zrobić to raz jeszcze. Padł na kolana obok Etienne’a i wziął go w ramiona. Łzy spływały mu po policzkach, gdy kołysał trupa. Jego brat, jego mały braciszek... Spokój! Musi zrobić coś jeszcze, zanim pozwoli sobie na smutek. Motorówka z tamtymi zapewne wypłynęła z rozlewiska i znajdowała się teraz w najszerszym miejscu rzeki. Poszperał w kieszeni i nacisnął czerwony guzik. Nie słyszał eksplozji, ale wiedział, że nastąpiła. Sam przygotował ładunek, a nigdy nie pozwalał sobie na błąd. Nikt nie ocalał, żadni świadkowie. Było po wszystkim. Pochylił się nad Etienne’em i czule odgarnął mu włosy z czoła. Śpij, braciszku. Modlił się za spokój jego duszy. Dzięki półmrokowi w kościele nie musiał oglądać bólu na obliczu brata. Nie było aż tak mroczno. To trumna, olbrzymia i ciężka, rzucała cień na obu braci. Na cały świat. - Nie, senatorze Melton - powiedziała stanowczo Eve. - Nie jestem zainteresowana. Mam co robić aż do końca roku. Nie potrzeba mi więcej pracy. - Bylibyśmy bardzo wdzięczni, gdyby jednak zmieniła pani zdanie. Sytuacja jest niezwykle delikatna, potrzebna nam pani pomoc - senator zawiesił głos. - W końcu, jako obywatelka tego kraju, ma pani obowiązek... - Proszę nie chrzanić - przerwała mu Eve. - Za każdym razem, gdy jakiś biurokrata chce coś załatwić poza kolejnością, zaczyna ględzić o patriotyzmie. Nie powiedział mi pan nawet, o co chodzi. Mam zostawić rodzinę i pojechać do Baton Rouge? Nie ma na tyle ważnej pracy, dla której zrobiłabym coś takiego. - Jak już wspomniałem, to bardzo delikatna sprawa i nie wolno mi o tym mówić, dopóki nie wyrazi pani... - Znajdźcie sobie kogoś innego. Nie jestem jedynym plastykiem sądowym na świecie. - Ale najlepszym. - Zyskałam sławę. To nie znaczy... - Najlepszym. Fałszywa skromność zupełnie do pani nie pasuje. - W porządku, jestem cholernie dobra. Ale zajęta. Weźcie Dupreego albo McGilvana. - Odłożyła słuchawkę. - Znowu Melton? - Joe zerknął na nią znad książki. - Nie odpuszcza. Boże, chroń mnie od polityków. - Eve podeszła do postumentu i zaczęła wygładzać glinę na czaszce. - Ależ to żałosne! - Mówią, że Melton to facet, który umie zadbać o swoje interesy. Jest popularny. Podobno Demokraci szykują go na prezydenta. - Nie wierzę żadnym politykom. W Waszyngtonie są same kliki. Ręka rękę myje. - Brzmi to dosyć okropnie. - Joe patrzył na nią uważnie. - Ale jesteś zaciekawiona. Przecież to widać. - Może i jestem. Melton potrafi rozbudzać ciekawość. - Eve nie odrywała spojrzenia od rzeźby. - Ale powiedział mi tylko, że to mój patriotyczny obowiązek. Bzdury. - Tylko tyle? - Stwierdził, że porozmawiamy, kiedy się zgodzę. - Wygładziła glinę pod oczodołem. - Ciekawe, kogo typują... Joe przez chwilę przyglądał się jej bez słowa. - W październiku Luizjana jest całkiem przyjemna. Moglibyśmy wyskoczyć do Nowego Orleanu. Mam zaległy urlop, a Jane pewnie by się tam spodobało. - Was nie zapraszali. - Wydęła usta. - To ściśle tajne łamane przez poufne. - No to go olej. - Zastanowił się nad tym przez chwilę. - Chyba nieco zabrakło mi taktu i zrozumienia, prawda? Nie powinienem wtrącać się do twojej pracy. Jeśli nowe zlecenie cię kusi, wytrzymamy bez ciebie przez parę tygodni. - Niby czemu miałoby mnie kusić? - Wytarła ręce w ścierkę i podeszła do okna. Było piękne jesienne popołudnie. Jezioro lśniło błękitem. Jane bawiła się ze szczeniakiem, którego podarowała jej przyjaciółka Eve, Sarah Patrick. Dziewczynka rzucała kijek Toby’emu, a kundelek biegał jak szalony, aportując go. Oboje wydawali się zadowoleni i cudownie szczęśliwi. Niby dlaczego nie mieliby być szczęśliwi, tu i teraz? - Eve? Zerknęła przez ramię na Joego, swojego obrońcę, najlepszego przyjaciela, kochanka. Był jej opoką, chwile z nim i z Jane należały do najszczęśliwszych w jej życiu. Uśmiechnęła się do niego. - Nie, do diabła, nie kusi mnie. Chrzanić Meltona.

- Odmówiła - oznajmił Melton, kiedy Jules Hebert podniósł słuchawkę. - Zaproponowała Dupreego. - Nie - odparł krótko Hebert. - Potrzebna nam Eve Duncan. Mówiłem ci to od początku. To musi być ona. - Chyba będziesz się musiał zadowolić Dupreem. Ma dobrą opinię. Hebert odetchnął głęboko. Widział próbki pracy Eve Duncan na akademickich stronach internetowych i mógł porównać je z dokonaniami innych znanych sądowych plastyków. To tak jakby porównywać obrazy Leonarda da Vinci z malowidłami naskalnymi. Nie mógł powierzyć tej czaszki neandertalczykowi. Była dla niego zbyt ważna. Dla Meltona i reszty również, ale to w ogóle nie obchodziło Jules’a. Nie teraz. Melton miał bezpieczną pracę w bezpiecznym świecie. Siedział w swoim biurze, podnosił palec, a ludzie w rodzaju Heberta nadstawiali za niego karku. - Powiedziałeś, że mam znaleźć sposób, żeby to potwierdzić. Daj mi Eve Duncan, a to zrobię. - Ty popełniłeś błąd i ty musisz go naprawić. Dłoń Jules’a zacisnęła się na słuchawce. - Zawsze można dostać to, czego się chce, jeśli się nad tym popracuje. O co chodzi? - Zapewne tak spodobało się jej życie rodzinne, że nie widzi nic poza swoim małym domkiem w Georgii. Kobiety już takie są. - Nie doceniasz kobiet. Znam takie, których raczej wolałbym unikać. Eve Duncan najwyraźniej ma bardzo silną wolę. Podszedłeś ją tak, jak sugerowałem? - Tak, wydawała się zainteresowana, jednak nie przyjęła zlecenia. - Widać nie naciskaliśmy właściwych guzików. Musi się znaleźć jakiś sposób. Opowiedz mi o niej. - Wiesz, jaką opinią się cieszy, inaczej byś tak o nią nie zabiegał. Jules spojrzał na gazetę ze zdjęciem Eve Duncan. Właśnie po przeczytaniu artykułu o niej zadzwonił do Meltona. Fotografia przedstawiała kobietę po trzydziestce, o wyrazistej, inteligentnej twarzy okolonej rudobrązowymi włosami. Miała druciane okulary i na świat patrzyła z mieszaniną śmiałości i wrażliwości. - Wiem, jakie ma kwalifikacje zawodowe. Muszę poznać jej przeszłość. Chcę wiedzieć, jak ją podejść. - Była nieślubnym dzieckiem, dorastała w slumsach Atlanty, z matką narkomanką. Matka poszła na odwyk i zbliżyły się do siebie. Eve zaszła w ciążę, gdy miała szesnaście lat, urodziła dziewczynkę. Wróciła do szkoły i zaczynała wychodzić na prostą, gdy jej siedmioletnią córeczkę Bonnie zamordował szaleniec, który zabił też jedenaścioro innych dzieci. Nie mogli znaleźć ciała, i wtedy właśnie Duncan została plastykiem sądowym. Po studiach na uniwersytecie w Georgii i stała się jednym z najlepszych specjalistów w tej dziedzinie w kraju. Jest wolnym strzelcem, współpracuje z paroma wydziałami policji w Stanach. - A życie osobiste? - Mieszka z Joem Quinnem, oficerem śledczym z Wydziału Policji w Atlancie. Zaprzyjaźnili się po śmierci jej córki ponad dwanaście lat temu, ale razem są dopiero od dwóch lat. Niedawno adoptowała dwunastoletnią dziewczynkę, Jane MacGuire, która dorastała na ulicy, podobnie jak sama Duncan. Teraz mieszkają w domku pod Atlantą. Bonnie pochowano na terenie ich posiadłości. - Mówiłeś mi, że ciała nie odnaleziono. - Znaleźli je w zeszłym roku. Pojawiły się nowe informacje, natrafili na szkielet w Parku Narodowym Chattahoochee. Badania DNA potwierdziły, że to zwłoki Bonnie Duncan. Zatem Eve Duncan odzyskała spokój, pomyślał Hebert. Wiedział, jak ważne jest zamknięcie sprawy. Mógł sobie wyobrazić mroczny świat, w jakim przez te wszystkie lata mieszkała Eve. - Coś jeszcze? - spytał Melton. - Znam wszystkie szczegóły, od a do zet. Bardzo rzeczowo. Jules był pewien, że Melton opowiedziałby o tych szczegółach równie obojętnie, jak mówił o przeszłości Eve Duncan. - Nie są mi potrzebne. Pomyślał ze znużeniem, że nie może tego zostawić Meltonowi. Sam będzie musiał rozpracować słabe punkty Eve Duncan. T a k s p o d o b a ł o s i ę j e j ż y c i e r o d z i n n e, ż e n i e w i d z i n i c p o z a s w o i m m a ł y m d o m k i e m w G e o r g i i. Ma mężczyznę i dziecko, pogrzebała zmarłą córkę na swojej ziemi. Teraz jest zapewne bardzo szczęśliwa. I czemu nie? Zasłużyła na spokój ducha. Musiał ten spokój zniszczyć, aby zdobyć to, czego potrzebował. Wiedział, że to zrobi, jak wszystko, co należało zrobić. Postanowił od razu jechać na lotnisko, by jak najszybciej skłonić ją do wyjazdu z Atlanty. Jednak przedtem musiał coś jeszcze załatwić. - Lecę do Atlanty. - Dobrze, że bierzesz się do roboty. Trzeba się z tym uporać jak najprędzej. Pamiętaj, nie masz zbyt wiele czasu na uprzątnięcie tego bałaganu. Spotkanie w Boca Raton wyznaczono na dwudziestego dziewiątego października.

- Nie musisz mi przypominać. Zajmę się jednym i drugim. - Długo ci ufaliśmy, ale po tej wpadce z Etienne’em Sprzysiężenie nie jest tobą zachwycone. Melton był jeszcze mniej zachwycony. Pewnie się bał, że będzie następny. Śmierdzący tchórz. - Musiałem go zastrzelić. W obronie własnej. - Czyżby? - Melton zawiesił głos. - Przyznaję, że zacząłem się zastanawiać, czy nie grasz na dwa fronty. - Nie masz powodów, by mnie o to oskarżać. - No to dopilnuj, żeby twój błąd nie miał jakichś reperkusji. - Po to lecę do Atlanty. Znaleźć rozwiązanie. - Miejmy nadzieję. - Melton odłożył słuchawkę. Groźba była zakamuflowana, ale Jules i tak ją wyczuł w słowach polityka. Stłumił gniew i usiłował się uspokoić. Po raz pierwszy od lat Sprzysiężenie miało mu coś do zarzucenia. Wiernie służył organizacji. Czyżby nie miał prawa do jej zaufania? Cóż, zaufali mu w sprawie Etienne’a, musiał swój błąd naprawić. Boca Raton. Będzie dobrze. Jules poczynił wstępne przygotowania, wszystko szło zgodnie z planem. Mógł na razie zostawić sprawy własnemu biegowi i skoncentrować się na Eve Duncan. Eve Duncan. Hebert odchylił głowę i przymknął oczy. Wkrótce przystąpi do działania, ale przecież nie musi się tak spieszyć. Można by pomyśleć, że po tylu latach już się uodpornił, jednak nadal było mu żal niewinnych ludzi. Weź się w garść, pomyślał. Zabił Etienne’a; w porównaniu z tym wszystko inne będzie łatwe. Joe Quinn, Jane MacGuire, i czy Melton nie wspominał matce Eve? Na kogo się zdecydować? - Spójrz tylko! - Na twarzy Jane malowała się duma, gdy patrzyła na szczeniaka. - Jest mądrzejszy nawet od swojego taty Monty’ego, prawda? - Tak... jest bardzo bystry. Ale tarzanie się to niezupełnie to samo co ratowanie życia po trzęsieniu ziemi. - Eve uśmiechnęła się do córki, pakując zrekonstruowaną głowę Carmelity do pudełka. - Musi się jeszcze sporo nauczyć. - Ma tylko cztery miesiące. Wytresuję go. - Jane strzeliła palcami, a Toby natychmiast wstał. - Może powinnam pojechać do Kalifornii i poprosić Sarah o pomoc. Założę się, że błyskawicznie go wyszkoli. Proponowała mi to. Zakładając, że Sarah znajdzie czas, pomyślała ze smutkiem Eve. Jej przyjaciółka nie tylko podróżowała po całym świecie z grupą psów-ratowników, ale też usiłowała przywyknąć do małżeństwa i uszczęśliwić swojego golden retrievera Monty’ego oraz jego towarzyszkę Maggie. Ze względu na Maggie, nieoswojoną wilczycę, nie było to zbyt proste. - Niezły pomysł. Zapytamy ją, kiedy będzie miała czas - wskazała naklejkę na przygotowanym do zabrania pudle. - Ale dopiero podczas przerwy w szkole na Święto Dziękczynienia. - Mogłabym nadrobić. I tak wszystkich wyprzedzam. Nie tylko w nauce. Życiorys Jane wskazywał, że pod względem doświadczenia i charakteru przypomina raczej trzydziestoletnią kobietę niż dwunastolatkę. Eve cieszył dziki entuzjazm, z jakim Jane odnosiła się do szczeniaka. W końcu dziewczynce odebrano normalne dzieciństwo. - Może i tak. Jeszcze o tym pogadamy. - Jedziesz do biura FedEx? Czy ja i Toby możemy się z tobą zabrać? - Jasne. Ale najpierw położę świeże kwiaty na grobie Bonnie. Nie byłam tam w tym tygodniu. - Chryzantemy? Te, które rosną obok domu? Ja je zetnę. Pójdziemy z tobą. Toby musi rozprostować nogi. - O czym ty mówisz? Przecież ten szczeniak biega przez cały dzień. - Sprint po wzgórzach to co innego. Dobry trening świetnie robi na płuca. - Wybiegła z domu. - Do zobaczenia. Eve z uśmiechem pokręciła głową i wyszła na werandę. Wiedziała, że Jane i pies będą na wzgórzu przed nią, liczyła jednak, że Toby nie rozrzuci kwiatów, które Jane położy na grobie. Chociaż nie miało to znaczenia. Kwiaty to tylko kwiaty. Bonnie cieszyłby widok biegającego psa, pełnego radości i życia. Ruszyła ścieżką wokół jeziora. Ku jej zdumieniu Toby był względnie spokojny, leżał na grzbiecie, a Jane drapała go po brzuchu. - Mówiłam ci, że na wzgórzach jest inaczej - powiedziała dziewczynka. - Zmęczył się. Musi dojść do siebie. - Odwróciła się i zaczęła wyrywać chwasty z grobu. - O tej porze roku nie ma tu dużo roboty. Byłam przy grobie trzy dni temu, wyrosła tylko mizerna koniczyna.

- Byłaś tu? - Pewnie. Wiem, że to dla ciebie ważne. Kochasz Bonnie. - Jane rozprostowała kwiatki. - Już. Miałam zebrać te liście klonu, ale czerwony kolor ładnie wygląda. Przypomina to miękki kocyk. - Faktycznie. - Eve popatrzyła na opadłe liście. Kocyk dla jej Bonnie. To słowo kojarzyło się z domem i bezpieczeństwem, wszystkim, czego pragnęła dla córki. - Może tak zostać? - spytała Jane. - Jest pięknie. - Eve przełknęła ślinę. - Mówiłam ci ostatnio, jak bardzo cię kocham, Jane? - Nie musisz mówić. - Jane odwróciła wzrok i wstała. - Ciągle myślisz, że mnie zdradzasz czy coś takiego. Nie musi być po równo. Wcale tego nie oczekuję. - Jest po równo. Tylko po prostu... inaczej. - W porządku. Spotkamy się przy samochodzie. Może w mieście wypożyczymy kasetę wideo, skoro już skończyłaś z Carmelitą. Joe mówił, że chce obejrzeć ten nowy film science fiction. - Dziewczynka odbiegła ze szczeniakiem plączącym się u jej stóp. Nadal zostało kilka problemów do rozwiązania, ale już bardzo zbliżyły się do siebie. Przy tak solidnych podstawach wszystko musiało się ułożyć. Czas na mnie, pomyślała Eve. Popatrzyła na grób. - Do widzenia, Bonnie - wyszeptała. Odwróciła się i ruszyła za Jane. Nagle przeszył ją dreszcz. Odwróciła się i spojrzała na wzgórze. - Bonnie? Nic. Cisza. Żadnego szelestu liści... A jednak coś tu się działo. Wyobraźnia. Pewnie zbyt ciężko pracowała nad Carmelitą. Bonnie nigdy nie budziła w niej poczucia zagrożenia... - Eve! - Jane stała na dole i machała do niej ręką. - Toby złapał wiewiórkę. Albo szopa. Sama zobacz. Eve przyspieszyła kroku. - Już idę. Rozdział drugi Kluczem mogło być dziecko. Kiedy Eve odeszła od grobu, Jules Hebert wycofał się w krzaki. Wyraz twarzy kobiety powiedział mu wszystko. Była matką, biła od niej miłość, czułość i ciepło charakterystyczne dla wszystkich matek. Po utracie dziecka kobieta może zrobić niemal wszystko. Jane MacGuire? Zrobiło mu się niedobrze. Nie cierpiał zabijać dzieci. Zatrzymał się i oparł o brzozę u stóp wzgórza. Mógł to zrobić. Mógł zrobić wszystko. Już to udowodnił. Może jednak nie będzie to konieczne. Musiał pomyśleć. Czy trzeba to zrobić? Czy dzięki temu dostanie, czego chciał? Sytuacja była krytyczna, ale pozostawało jeszcze zbadanie innych możliwości. Każdy ma sekrety. Mógł przecież dokładnie zbadać życie tych ludzi. Zawsze był w tym dobry. Kto wie, może zdołałby coś znaleźć. Na to trzeba czasu. Nie, jeśli dobrze się przyłoży. Zaczął podziwiać Eve Duncan. Siłą charakteru i inteligencją przypominała mu jego matkę. Na pewno mógł zaczekać kilka dni. Boca Raton. Trzy dni. Na więcej nie mógł sobie pozwolić. Miał trzy dni na znalezienie innej opcji. Jeśli to się nie uda, będzie musiał zabić dziecko. - Muszę z tobą porozmawiać. - W głosie Jane słychać było wahanie. - Masz chwilę, Eve? - Jestem zajęta... - Eve uniosła wzrok znad czaszki. Jane była tak blada, że jej piegi wyraźnie odcinały się od skóry. - Co się stało? Coś z Tobym? - Toby’emu nic nie jest. - Jane zwilżyła zaschnięte wargi. - Nie wiedziałam, co robić. Myślałam, że powiem Joemu, ale chodzi o ciebie... Usiłowałam coś z tym zrobić, ale się nie da. Nie chcę, żebyś tam poszła i zobaczyła... Muszę ci powiedzieć. - O czym ty mówisz, Jane? - Pójdziesz ze mną? - Jane ruszyła do drzwi. - Musisz zobaczyć... - Co? - Bonnie... - O co ci chodzi... Ale Jane już nie było, zbiegła z werandy i popędziła ścieżką na wzgórze. - Jane!

Eve pobiegła za nią, ale zrównała się z dziewczynką dopiero przy grobie. - Dlaczego... Wtedy to zobaczyła. - Nie wiedziałam, co robić. - Głos Jane łamał się. - Usiłowałam to wyczyścić. Nagrobek był pomazany krwią. - Co ty... - Eve drżała na całym ciele. - Co tu się stało? - Nie wiem. Przyszłam dziś wyrwać chwasty i tak to wyglądało. Nie, nie tak. Ja to wszystko jeszcze bardziej rozmazałam. Przepraszam, Eve. - Krew? - Nie, chyba nie. Z początku tak myślałam... Ale to farba albo coś takiego. - Podeszła bliżej do Eve. - Nie mogłam tego zmyć. - Farba. Jane skinęła głową. - Ktoś namalował wielkiego iksa na nagrobku, zamazał imię Bonnie. - Wzięła Eve za rękę. - Kto ci to zrobił? Eve nie miała pojęcia, kto mógłby zrobić coś tak okropnego. Czuła się... obolała. - Nie wiem. - Trudno jej było myśleć. - Może jakiś dzieciak uznał, że profanowanie grobów jest zabawne. - Ale grób jej Bonnie? Jej Bonnie? - Nic nie przychodzi mi do głowy. - Dopadnę go - stwierdziła stanowczo Jane. - Może wróci. Poczekam tu, a kiedy przyjdzie, dopadnę go. Eve pokręciła głową. - To tylko pogorszy sprawę. - Odwróciła się. - Wracajmy do domu i poszukajmy czegoś, czym to zmyjemy. Jane zrównała z nią krok. - Powiemy wszystko Joemu, a on go dopadnie. - Najpierw wyczyścimy nagrobek. - Boisz się, że wpadnie we wściekłość i temu komuś coś zrobi. Powinien coś zrobić, ja mu pomogę. Boże, chwilowo nie potrafiła sobie z tym poradzić. Eve wiedziała, że reakcja Joego będzie równie gwałtowna jak Jane, ale chwilowo nie była w stanie nikogo uspokajać. I nie chciała. Po szoku przyszedł gniew. Miała ochotę skręcić kark temu choremu dzieciakowi. Kiepski przykład dla Jane. A Joe, były komandos, też by się długo nie zastanawiał. - Chodźmy do szopy, zobaczymy, co tam jest. Może zostało trochę rozpuszczalnika z zeszłego roku, kiedy malowaliśmy werandę. - Jakieś kłopoty? George Capel zerknął niecierpliwie na człowieka w niebieskim saturnie, który zaparkował za nim na poboczu. Co za głupie pytanie, przecież trzymał głowę pod maską mercedesa. - Nie, chyba że jest pan mechanikiem. Zgasł. - Przykro mi, jestem sprzedawcą komputerów - skrzywił się mężczyzna. - I też miewałem kłopoty z autami. Pamiętam, jak raz w Macon, w środku nocy... - Nagle przerwał. - Ale pana to pewnie nie interesuje. Może popchnąć? - Możemy spróbować. - Capel spojrzał na schludną, błękitną koszulę nieznajomego. - Ale ostrożnie. Ja już się poplamiłem. - Zawsze jestem ostrożny - uśmiechnął się mężczyzna. Dziesięć minut później Capel klął na czym świat stoi - silnik wciąż nie zaskakiwał. - Co za szmelc. Rany boskie, przecież to mercedes. Wie pan, ile imię kosztował? - Niemało. Nowy? - Z zeszłego roku. - Przykro mi, że nie pomogłem. Niech pan zadzwoni po pomoc drogową. - Wysiadł mi też telefon. Ma pan komórkę? - Chyba ma pan problemy z urządzeniami mechanicznymi. - Nieznajomy znów się uśmiechnął. - Pamiętam książkę Stephena Kinga o wariujących maszynach. Słuchałem jej na taśmie, jadąc przez Iowa. Capel usiłował nie okazywać zniecierpliwienia. - Ma pan komórkę? - powtórzył. - Pewnie, ale ładuje się w motelu. Wyjechałem poszukać restauracji, żeby coś przekąsić. - Otarł chustką czoło. - Zapraszam, podwiozę pana do najbliższej stacji. Jestem tu nowy. Wie pan, gdzie znajdziemy jakąś stację? - Trzy kilometry stąd jest Texaco... - Capel się zawahał, zerkając na mercedesa. - Chyba nigdzie nie odjedzie.

- Na pewno nie. Kupa złomu. - Capel podszedł do saturna i usiadł na fotelu dla pasażera. - Jedźmy. I na co mi to? Wcześniej wyszedłem z biura, bo mam na dziś bilety na mecz koszykówki. To się musiało zdarzyć. Nienawidzę problemów z samochodami. Im szybciej to załatwimy, tym lepiej. - Też tak uważam. Nie lubię kłopotów. - Jules Hebert usiadł za kierownicą. - Miejmy to za sobą. Joe odwrócił się od grobu. - Wymienimy nagrobek - oświadczył. - Ale prawie zmyłam farbę. - Będziesz to sobie przypominała za każdym razem, gdy na niego spojrzysz. Załatwimy nowy nagrobek. Dopilnuję tego jutro, w drodze do pracy. - Popatrzył na nią. - Nie widziałaś, czy ostatnio ktoś się tu kręcił? Eve pokręciła przecząco głową. - Nie przejmuj się, to się nie powtórzy. - Posiadłość jest spora. Trudno odpędzić intruzów. - To się nie powtórzy - powiedział raz jeszcze. - Wracaj do domu, a ja się rozejrzę. Popatrzyła na niego nieufnie. - Ej, jestem gliną. Pozwól mi pracować. Jednak nie stał przed nią policjant, tylko bliski jej człowiek. Rozzłoszczony Joe bywał śmiertelnie niebezpieczny. - Nie przykładaj się za bardzo do pracy. To zwykły wandal. - Zranił cię - powiedział bezbarwnie Joe. - To się więcej nie zdarzy. Już nigdy. - A ja nie dopuszczę, żebyś zabił jakiegoś dzieciaka, który uznał to za superrozrywkę. Przez chwilę Joe milczał. - Jeśli to dzieciak, przyda mu się lekcja dobrych manier. Zadowolona? - Nie do końca. - Na więcej jednak nie mogła liczyć. Obawiała się, że nigdy nie odkryją, kto to zrobił. - Ale przecież nie wezwiemy zespołu dochodzeniowego do chuligańskiego wybryku. - Sam sobie poradzę. - Joe odwrócił się od niej. - Wracaj do domu. Jane cię potrzebuje. Jest wstrząśnięta. - Już nie. Chce zrobić to samo co ty. Powiedziała, że go dopadnie. - I bardzo dobrze. Bystra dziewczyna. Ale niech nie zawraca sobie tym głowy. Eve patrzyła z rozdrażnieniem, jak Joe znika w krzakach. Ruszył w pogoń i nic nie mogła na to poradzić. Odwróciła się i powoli zaczęła schodzić ze wzgórza. Joe niemal od razu znalazł ślady. Nie ślady butów do biegania ani traperek, które nosiła większość młodzieży z okolicy, tylko zwykłych butów, rozmiar ósmy albo dziewiąty. Ślad był płytki, co świadczyło o niskiej wadze właściciela obuwia. Nawet nie próbował ich zatrzeć. Takie głupie zachowanie wskazywało na dzieciaka. Joe poszedł tym tropem. Ślady opon furgonetki. Robiło się ciemno. Joe zapalił latarkę, ukląkł i obejrzał je. Za mało znał się na oponach, żeby je zidentyfikować. Postanowił wrócić do domu po gips, żeby zrobić odcisk, a potem przejrzeć bazę danych w pracy. Nie podobało mu się to. Ścisnął latarkę, mając przed oczami twarz Eve, kiedy mówiła mu o zbezczeszczeniu grobu. Postanowił dorwać tego sukinsyna. Gdy Hebert wracał do samochodu, zabrzęczał telefon. - Nie dzwoniłeś - powiedział Melton. - Muszę ci przypominać, że czas to pieniądz? - Nie. - Sytuacja może się pogorszyć. Czy myślałeś o zatrudnieniu Dupreego? - Zapomnij o Dupreem. - Jules ze znużeniem wyciągnął się na fotelu. - To nie będzie konieczne. - Dlaczego? - Bo jest lepiej. Poczekaj do jutra, a potem zadzwoń do Eve Duncan i ponów propozycję. - Wydawała się zdecydowana. - Zaryzykuj. - Jak chcesz. Dobrze, że wszystko jakoś idzie. - Rozłączył się. Jules poczuł ulgę, że ma to już za sobą. Noc była koszmarna. Facet okazał się twardszy, niż Jules przypuszczał, a torturować jest trudniej, niż zadać szybko śmierć. Kiedy naciskał guzik komórki, zauważył na niej krew. Spojrzał na swoje ręce. Także były usmarowane krwią.

Wytarł dłonie, a potem aparat. Zerknął na kartkę papieru leżącą na siedzeniu obok. Na szczęście nie była poplamiona. Nie chciał zostawiać żadnych śladów. Spojrzał przez okno na rów melioracyjny biegnący kilka metrów od drogi. Woda powinna zmyć wszystkie dowody. Żałował, że nie potrafi równie szybko oczyścić umysłu i duszy. - Wpadłam dziś na jednego z federalnych. - Jane rzuciła podręczniki na stolik do kawy, a list dostarczony przez FedEx na biurko Eve. - Od kogo? - Nie mam pojęcia. Brak adresu zwrotnego. Gdzie Toby? - Nad jeziorem. Rano biegał za kaczkami. - To mieszaniec retrievera. - Podwinął ogon, kiedy jedna z kaczek wkurzyła się i dziobnęła go w nos - uśmiechnęła się Eve. - Dzielny retriever. - Biedny Toby. - Jane ruszyła ku schodom. - To pewnie ubodło jego dumę. Muszę go pocieszyć. - Już zapomniał. Godzinę później biegał za motylem. Może uznał, że to mniej niebezpieczne. - Trochę więcej szacunku. - Jane zachichotała i zbiegła po schodach. - Toby! Eve z uśmiechem rozdarła kopertę. Powinna dziękować Bogu za Toby’ego, przy nim Jane całkiem zapomniała o tym koszmarze sprzed dwóch dni. Szkoda, że Joe czymś się nie zajął... Mój Boże. - Wracaj do domu - powiedziała Jane, gdy tylko Joe podniósł słuchawkę. - Musisz przyjść natychmiast. - Spokojnie. Co się stało? - Chodzi o Eve. Tylko siedzi. Powiedziała, że wszystko w porządku, ale tylko siedzi. - Może nic się nie stało. - Za dobrze ją znam. - Jej głos drżał. - Wracaj do domu, Joe. - Już jadę. - Eve? To był Joe. Jeszcze bardziej skuliła się na kanapie. Odejdź. Odejdź. - Co się dzieje, do diabła? - Odejdź - zdołała powiedzieć. Usiadł obok niej. - Przestań! Nigdzie nie odejdę. Co się stało? - Nie chcę... teraz o tym mówić. - A ja chcę. Na tym polega związek. Na dzieleniu się. - Czym? Kłamstwami? Zesztywniał. - O czym ty mówisz? - Powtarzam, nie chcę o tym rozmawiać. - Chciała odejść i zacząć leczyć świeżą ranę. - Idź zobaczyć, co z Jane. Chyba ją wystraszyłam. - Teraz mnie straszysz. Czy znowu coś się stało z grobem Bonnie? - Nie wiem - odparła bezbarwnie. - To bez znaczenia. - Jane mówiła, że dostałaś list. Mogę zobaczyć? Wstała z kanapy. - Nie teraz. Joe przez chwilę milczał. - Pozwól sobie pomóc. Jesteś nieuczciwa, Eve. Odwróciła się do niego z błyszczącymi oczami. - Ja jestem nieuczciwa? Mój Boże, masz tupet tak mówić po tym, co mi zrobiłeś? Joe patrzył na nią w osłupieniu. - Co ci zrobiłem? - Skłamałeś. Okłamałeś mnie, Joe. To okrutne kłamstwo, najokrutniejsza rzecz, jaką mogłeś mi zrobić. - Westchnęła głęboko, z rozpaczą wpatrując się w jego twarz. - Nawet nie spytasz, o co chodzi. Bo wiesz, prawda, Joe? Nie byłam do końca pewna, dopóki nie zobaczyłam twojej miny. Nie mogłam w to uwierzyć. Nie mogłam uwierzyć, że zrobiłeś mi coś takiego. Rozejrzał się po pokoju.

- Czy chodzi o ten list? Podszedł do biurka, podniósł kartkę i przyjrzał się jej. Widziała, jak cały sztywnieje, jakby gotował się na cios. - Jest adres zwrotny? Patrzyła na niego ze zdumieniem. - Tylko tyle masz mi do powiedzenia? - Nie, ale muszę wiedzieć, kto tak bardzo chciał cię skrzywdzić. I mnie. - Wszystko jedno kto. Najważniejsze, że mnie okłamałeś. - Zamknęła oczy, zalała ją nowa fala bólu. - Dziewczynka pochowana na wzgórzu nie jest moją Bonnie. Jezu, nie mogę w to uwierzyć! - Przecież uwierzyłaś w tę bzdurę. Na pewno sprawdziłaś wiarygodność tego śmiecia. - To nie śmieć. - W oczach Eve pokazały się łzy. - To oficjalna analiza z laboratorium w Georgii. Piszą, że DNA dziewczynki znalezionej w Parku Narodowym Chattahoochee nie pasuje do mnie Duncan. Podpisane przez doktora George’a Capela. - Dzwoniłaś do tego George’a Capela? - Próbowałam, ale wyszedł z biura. Rozmawiałam z jego przełożonym. Nie mógł znaleźć dokumentów końcowych, ale odszukał jakieś notatki z badań. Mam ci powiedzieć, co napisano? - Daruj sobie. - Byłam wtedy w Atlancie, ty odebrałeś. Kiedy zadzwoniłam do domu, stwierdziłeś, że odnaleziono Bonnie. - Tak. - Celowo mnie okłamałeś. - Tak. - Jak mogłeś mi to zrobić? - wyszeptała z rozpaczą. - Jak mogłem tego nie zrobić. - Głos Joego był szorstki od bólu. - Przez dwanaście lat obserwowałem, jak się męczysz. Widziałem, jak szukasz Bonnie w każdej twarzy, nad którą pracowałaś. Ta rana nie mogła się zagoić aż do odnalezienia Bonnie. Sarah Patrick przeszukała cały park narodowy, niemal straciliśmy już nadzieję, kiedy nagle znaleźli szkielet. Szanse na odkrycie innego szkieletu w tym miejscu były niemal równe zeru, więc co noc modliłem się, żeby to były zwłoki Bonnie. - Ze złością rzucił raport na biurko. - Jednak tak się nie stało. Wszystko miało być po staremu. Chociaż niekoniecznie. Wystarczyło tylko skłamać, żebyś odzyskała spokój ducha. - To straszne kłamstwo. Zdradziłeś mnie. - Chcesz, żebym powiedział, że jest mi przykro? Wcale nie jest mi przykro. A właściwie tak. Przykro mi, że się dowiedziałaś i to cię boli. Zrobiłbym to jednak raz jeszcze, gdybym myślał, że potrafię utrzymać to w tajemnicy. - Mówił szybko, szorstko, z determinacją. - Kocham cię. Od dwunastu lat jesteś najważniejsza w moim życiu. Zrobiłbym wszystko, żebyś nie musiała przechodzić przez to piekło. Skłamałbym. Zabiłbym. Bylebyś tylko nie cierpiała. - Nie udało ci się. - Nie. Eve pomyślała o czymś jeszcze. Uniosła drżącą dłoń do ust. - Boże, przecież dwa tygodnie później dostałam oficjalne oświadczenie, potwierdzone w rozmowie telefonicznej. To też ty? - Przekupiłem kogoś w laboratorium, żeby to zrobił. Wiedziałem, że ci na tym zależy. - Byłeś bardzo... skrupulatny. - Bo uznałem, że to ważne. Może w całym życiu nie zrobiłem niczego ważniejszego. - Przez chwilę milczał. Jego twarz była blada, napięta. - I co teraz? - Nie wiem. Ufałam ci, a ty zdradziłeś mnie w najgorszy możliwy sposób. Nie mogę teraz myśleć. - Ruszyła ciężkim krokiem do sypialni. - Idę do łóżka. Chcę tylko spać. - Nie zaśniesz. Po prostu chcesz się ode mnie uwolnić. - Nie mogę na ciebie patrzeć. - Kochasz mnie, Eve. Rzeczywiście go kochała. Wątpiła, czy to kiedykolwiek minie, i właśnie dlatego ból był tak dotkliwy. - Jak mogłabym ci znowu zaufać? Nie kłamie się ludziom, których się kocha. - Akurat. Pokręciła głową i zamknęła za sobą drzwi sypialni. Oparła się o nie. Czuła się całkiem pusta, zupełnie jakby wszystko z niej się ulotniło. Czy Joe odczuwał podobną pustkę? Nie, było mu jej żal, czuł złość i rozpacz. Tak dobrze go znała, jego umysł, charakter, ciało... Jednak nie dość dobrze. Nie podejrzewała, że może zrobić coś podobnego.

Podeszła do łóżka i położyła się, patrząc w ciemność. - Zaparzyłam ci kawy. - Jane wręczyła Joemu kubek i usiadła na schodkach ganku. - Dziękuję. - Postawił kubek na schodku. - Myślisz, że uda nam się przekonać Eve, żeby coś zjadła? Pokręcił głową. - Podsłuchiwałam - mówiąc to, Jane nie patrzyła na Joego. - Musiałam się dowiedzieć, dlaczego cierpi. - Przeze mnie. - Tak. Nie powinieneś był tego robić, Joe. Nie odpowiedział. - Chyba że miałbyś pewność, że cię nie przyłapią. Popatrzył na nią. - Siedziałam nad jeziorem z Tobym i pomyślałam sobie, że pewnie zrobiłabym to samo, gdybym się nie bała, że ona się dowie. Była taka szczęśliwa, odkąd sprowadziliśmy Bonnie do domu. To znaczy... tamtą dziewczynkę. Czy lepiej, żeby była szczęśliwa czy smutna? - zastanawiała się. - Sama nie wiem. Powinien zdawać sobie sprawę, że dla Jane nic nie jest czarno-białe. Od dzieciństwa ciągle trafiała do rodzin zastępczych i sporo przeszła w swoim krótkim życiu. - Niech to wyjaśnię. To była zła rzecz, ale w dobrych intencjach. - Powiedziałeś, że zrobiłbyś to jeszcze raz. - Pewnie bym zrobił. - Wykrzywił usta. - I to nie było kłamstwo. - No to następnym razem bądź ostrożniejszy. - Może nie będzie następnego razu. Może nie będę już na tyle blisko niej, żeby... - Potarł obolałą skroń. - Myślałem, że jestem zręczny, a przynajmniej ostrożny. Przekupiłem faceta, który prowadził testy, żeby wyniki gdzieś się zapodziały. - Ale ten człowiek wysłał je Eve. Wściekł się na ciebie? - Nie. Nawet nie próbował wyciągnąć ode mnie więcej pieniędzy. - Co byś zrobił, gdyby próbował? - Śmiertelnie bym go wystraszył. Capel jest pazerny na pieniądze, ale nie głupi. - Zreflektował się: - Nie powinienem tak z tobą rozmawiać. Ludzie z opieki społecznej natychmiast by cię zabrali, gdyby mogli mnie usłyszeć. - Nie poszłabym. - Oparła się o jego ramię. - Pieprzyć ich wszystkich. - Ten komentarz również posłużyłby za argument przeciwko mnie. - Objął ją ramieniem. - Chcę, żeby jedno było jasne, Jane. Nie stawaj po mojej stronie przeciwko Eve. To ona ma rację. Rozumiesz? - Pewnie. - Może lepiej idź i pogadaj z nią. - Nie będzie chciała. Nie w sprawie Bonnie. Nie jestem pewna, czy ja... Boi się zranić mnie, a teraz rani samą siebie. Joe zamknął oczy. - Masz rację. - Czuł ból Eve jak swój własny. Tak, to był jego ból. Jane wzięła go za rękę. - Może posiedzę tu z tobą przez chwilę - zaproponowała. - Dobrze? - Dobrze - powiedział Joe i uścisnął jej dłoń. Eve wciąż nie spała, kiedy kilka godzin później Joe wszedł do sypialni. Ukląkł obok łóżka. - Rozluźnij się. Nie zostanę zbyt długo. Nawet cię nie dotknę. - Milczał przez chwilę. - Chcę tylko, żebyś przypomniała sobie to i owo, gdy będziesz rozmyślała nad tym, jaki ze mnie sukinsyn. - Nie jesteś sukinsynem. - Chcę, żebyś pamiętała, co nas łączy. Czym dla siebie jesteśmy. - Zawiesił głos. - Może pomyślisz, że skłamałem, bo chciałem usunąć Bonnie z naszego życia. To nieprawda. Gdybym myślał, że się uspokoisz i będziesz prowadzić w miarę normalne życie, szukałbym jej do dnia swojej śmierci. Ale to wciąż otwarta rana. - Eve widziała w półmroku jego zaciśnięte pięści. - I to mnie boli. Szkoda, że jej nie znałem. Szkoda, że nie była naszą córeczką. Może wtedy byś mi to wybaczyła. Gdybym był ojcem Bonnie, zrobiłbym to samo. Wierzysz? - Wierzę... że ty w to wierzysz. Joe się pochylił i oparł czoło o łóżko, tuż obok dłoni Eve, ale jej nie dotknął. - Chyba na razie muszę się tym zadowolić. Piłka jest po twojej stronie, Eve. - Wstał i ruszył ku drzwiom. -

Do zobaczenia rano. Spróbuj się przespać. Mało prawdopodobne. Każde słowo, które wypowiedział, kłuło jak nóż, rozdzierało ją na strzępy. On rozdzierał ją na strzępy. Była rozzłoszczona i rozgoryczona, a jednak bardzo pragnęła go pocieszyć. Wydawało się niemożliwe, aby tak przeciwstawne emocje istniały obok siebie. Jak miała to wytrzymać? Tak bardzo chciałaby się rozpłakać. Jane zapukała, po czym otworzyła drzwi. - Cześć, masz ochotę na śniadanie? - Jej spojrzenie powędrowało do walizki na łóżku. - Oho! - Już po ósmej. Spóźniłaś się na szkolny autobus. - Joe powiedział, że mogę dzisiaj zostać w domu. Kazał mi zająć się tobą. - Weszła do pokoju. - Dokąd jedziesz? - Cieszę się, że zostałaś w domu. - Eve włożyła do walizki kitel i dżinsy. - Myślałam, że pojedziemy na tydzień albo dwa do mojej mamy. Może się spakujesz? - Zabrać Toby’ego? - Jasne. Mama uwielbia tego głupiego kundelka. - Wrzuciła do walizki tenisówki i skarpetki. - Możemy robić różne miłe rzeczy. Na przykład iść do zoo i obejrzeć nowe pandy. Co ty na to? Jane milczała. Eve popatrzyła na nią pytająco. - Wiem, co zrobił Joe. - Dziewczynka zwilżyła wargi. - Podsłuchiwałam wczoraj. On się naprawdę kiepsko czuje, Eve. - Wiem. - Eve poszła do łazienki i przyniosła stamtąd szczotkę do zębów i kosmetyki. - Wiem, że on źle się czuje, Jane. - Wrócisz? - Jeszcze nie wiem. Nie mogę się nad tym zastanawiać. Muszę nabrać trochę dystansu. Zrobił... zrobił coś strasznego, Jane. - Zamknęła walizkę. - Wiem, że kochasz Joego, ale ja nie mogłabym patrzeć na niego i nie myśleć... - Przełknęła ślinę. - Dlaczego się nie pakujesz? Jane powoli pokręciła głową. - Zostanę tutaj. - Co takiego? Jane przeszła przez pokój i objęła Eve. - Mówiłaś, że musisz się zastanowić. Tylko bym ci przeszkadzała. Na twoim miejscu chciałabym schować głowę pod koc i nikogo ani niczego nie oglądać. - Cofnęła się. - Poza tym Joe mnie potrzebuje. Bardzo mnie potrzebuje. - Myślisz, że ja nie? - Teraz nie. Może później. - Jane się uśmiechnęła. - To nie znaczy, że cię nie kocham ani że nie chcę z tobą mieszkać. Wiesz o tym? - Wiem. - To dobrze. - Odwróciła się. - Przygotuję ci śniadanie przed wyjazdem. Jajecznica na bekonie? - Jasne. Eve patrzyła, jak dziewczynka wychodzi z pokoju. Jezu, intuicja nie myliła tej małej. Eve miała wyrzuty sumienia, że chce uciec i odizolować się od kochanka i wszystkiego, co jej o nim przypominało. Miała swoje obowiązki, jednym z nich była Jane. Wyglądało jednak na to, że Jane już podjęła decyzję, i że to nie racje Eve zostały wzięte pod uwagę. Szła właśnie do garderoby po następne ubrania, kiedy zadzwonił telefon. - Przepraszam, że przeszkadzam, pani Duncan - powiedział Melton, gdy podniosła słuchawkę. - Postanowiłem jednak spróbować ponownie, to zlecenie jest niezwykle pilne. Może raz jeszcze zechce pani przemyśleć swoją decyzję... - Nie zmienisz zdania? - spytał Joe. - Niezbyt mi się podoba, że gdzieś wyjedziesz, a ja nie będę wiedział... - urwał na widok miny Eve. - To nie moja sprawa? - Zmarszczył brwi. - A właśnie że tak. Zawsze będziesz moją sprawą. Eve zignorowała tę uwagę. - Zajmij się Jane. Powiedziałam jej, że będę się z nią kontaktowała co trzy dni. - Podniosła walizkę. - Zadzwoniłam do mamy i poprosiłam, żeby zabierała Jane do siebie, kiedy będziesz w pracy. - Bardzo rozsądnie. - Starałam się. - Popatrzyła mu w oczy. - Nie jest mi teraz łatwo, koncentracja na pracy może pomóc. - Nie zadzwonisz do mnie? - Pewnie nie. To by się mijało z celem. - Ruszyła do drzwi. - Do widzenia, Joe.

Patrzył, jak wsiada do auta i odjeżdża. Czuł się pusty i samotny... i przestraszony. - Cholera! - Odwrócił się, wyciągnął telefon i wybrał numer. - Odjechała - powiedział, gdy tylko Logan podniósł słuchawkę. - Czego dowiedziałeś się o Meltonie? - Żadnych okropieństw. Ma nosa do polityki. Dwa lata temu wybrany do Senatu z Luizjany, nieźle sobie radzi. Ma wysoko postawionych przyjaciół i być może za parę lat zostanie prezydentem. - Co on może mieć wspólnego z rekonstrukcją jakiejś czaszki? - Bo ja wiem... Jeśli chcesz, możesz tutaj przyjechać. - Mówiłem ci, co się stało. Ona teraz nie chce mnie widzieć. Może już nigdy nie zechce. Potrzebuję mocnego argumentu, żeby ją do siebie przekonać. - Na razie ci nie podrzucę dobrego pomysłu. Będę szukał. Może powinna trochę pobyć sama. Zastanów się nad tym. - Nie jestem teraz w nastroju na takie refleksje. Nie chcę rad. Myślisz, że zadzwoniłbym, gdyby nie to, że znasz wszystkich polityków w Waszyngtonie? - Wiem, nigdy nie wybaczyłeś mi tego roku, który spędziłem z Eve. Powinieneś jednak pamiętać, że to już przeszłość. Teraz jesteśmy tylko przyjaciółmi... - Logan umilkł. - Czego nie da się powiedzieć o waszych obecnych relacjach. - Skoro już jesteście w takiej przyjaźni, to wymyśl jakiś sposób, aby zapewnić jej bezpieczeństwo. Sam widzisz, że ja nie mogę tego zrobić. - Może ochrona nie jest jej potrzebna. - Nie podoba mi się ta historia z profanacją grobu. Poza tym Capel nie pojawił się w pracy już od czterech dni. - Nie widzę związku między grobem, Capelem i wyjazdem Eve. - Ja też nie. Po prostu coś jest tu nie tak, a ja nie lubię sytuacji, kiedy nie mam pewności, że niektóre zdarzenia są od siebie niezależne. - Po chwili wahania dodał: - Wyślij Galena do Baton Rouge, dobrze? - Władze amerykańskie nie darzą go zaufaniem. - Trudno. - Poza tym Galen to wolny strzelec. Podejmuje się tylko tych zadań, które mu przypadną do gustu. - Przyjaźnicie się. Przekonasz go. - To rozkaz? - Proszę cię. - Joe zazgrzytał zębami. - Zrób to dla mnie i wyślij Galena. - To rozumiem. Porozmawiam z nim i zadzwonię do ciebie. Joe wrócił do okna, lecz nie dostrzegł już samochodu Eve. Wkrótce znajdzie się na pokładzie samolotu do Baton Rouge i odleci. Jeszcze kilka minut temu przebywała w tym samym pokoju co Joe, ale dzielił ich olbrzymi dystans. Nie mogła się doczekać chwili, gdy wreszcie się rozstaną. Wyrósł między nimi niemal namacalny mur, a jej mina... Joe pomyślał, że powinien był to przewidzieć. To jasne, że w tych okolicznościach Eve przyjęła nowe zlecenie. Gdy ktoś ją zranił lub czuła się samotna, zawsze rzucała się w wir pracy. Powinien pójść w jej ślady. Zacznie od zawiezienia odlewu odcisku opony na policję, a potem poszuka Capela. Twarz wychodzącej z domu Eve... Jeśli zajmie się sprawami zawodowymi, być może uda się mu wymazać z pamięci ten obraz. Kto wie. Rozdział trzeci Potężny, korpulentny mężczyzna w granatowym garniturze podszedł do Eve, gdy tylko wysiadła z samolotu. - Witamy w Baton Rouge, pani Duncan. Jestem Paul Tanzer z biura burmistrza. Senator Melton uznał, że będzie się pani czuła raźniej z rodakiem z Południa. Poprosił, żebym panią powitał i zadbał o pani wygodę. Jak lot? - Dobrze. - Kłamała. Lot był koszmarny. Nie trzęsło, ale czuła się pusta, samotna i bardzo przygnębiona. - Myślałam, że senator Melton zjawi się tu osobiście. - Spotka się z panią jutro. Dziś musiał wziąć udział w kolacji dobroczynnej w Nowym Jorku - mówił Tanzer i prowadził ją do cadillaca na parkingu. - Ja się panią zajmę. Proszę się nie bać, jest pani pod moją opieką. Eve zazgrzytała zębami, słysząc ten protekcjonalny ton. - Nie boję się. Chcę przystąpić do pracy. Wtedy będę spokojna. - Godne pochwały. - Tanzer pomógł jej wsiąść do auta. - Chciałbym jednak, aby rozejrzała się pani trochę

po Baton Rouge. Ma pani szczęście, że senator wybrał mnie do opieki nad panią. Wiem o wszystkim, co się dzieje w tym mieście. Czy jest tu pani po raz pierwszy? - Tak. Kiepska ze mnie turystka. - Wobec tego musi pani koniecznie rzucić okiem na miasto. Najwyraźniej jej nie słuchał. - W którym hotelu mam się zatrzymać? - Senator Melton uznał, że będzie lepiej, jeśli nie zamieszka pani w hotelu. Wynajęliśmy cudowny dom jakąś godzinę drogi od miasta. Blisko kościoła, w którym będzie pani pracowała, wystarczy, że przejdzie pani przez most. Na pewno spodoba się pani to miejsce. Dom jest bardzo stary i elegancki. Oczywiście mamy dużo zabytków w Baton Rouge. Atmosferę... - Chwileczkę - przerwała mu. - Mam pracować w kościele? - Już nieczynnym. Zamknięto go dziesięć lat temu. Został wybudowany w dziewiętnastym wieku, jest w złym stanie. Zarząd miasta nie może się zdecydować, czy go zburzyć, czy też odrestaurować, i z chęcią przyjął od senatora Meltona propozycję wynajęcia budynku. To jakiś problem? - Wszystko mi jedno. Skoro będę na miejscu, mogę zacząć dziś po południu. - To niemożliwe. Musimy zaczekać na senatora Meltona. - Tanzer wyraźnie się rozpromienił. - Powiem mu, jak spieszno pani do pracy. Będzie pod wrażeniem. - Nie mam ochoty popisywać się przed senatorem Meltonem. - Eve usiłowała zachować cierpliwość. W końcu facet robił tylko to, co do niego należało. - Jeśli da mi pan jego numer, sama mu to przekażę. - Oczywiście. - Tanzer zapisał numer na jednej z wizytówek i wręczył ją Eve. - Może mieć pani trudności ze skontaktowaniem się z nim. To bardzo zajęty człowiek. A teraz pokażę pani kilka interesujących miejsc... Przez następną godzinę nie przestawał mówić i pokazywać jej zabytków. Eve poczuła wielką ulgę, kiedy w końcu wskazał głową ozdobiony białymi kolumnami dom w oddali. - Jesteśmy na miejscu. Mówiłem pani, jak tu ładnie. Dom wygląda jak Tara z Przeminęło z wiatrem. Bardzo malowniczy, a widok na rozlewisko jest prześliczny. Zupełnie jak w Wenecji, tyle że o tej porze roku mamy tu lepszą pogodę. To samo mówił Joe. Eve szybko odpędziła od siebie tę myśl. Przestań myśleć o Joem, przykazała sobie. Łatwo powiedzieć. Był tak ważną częścią jej życia, że wszystko jej się z nim kojarzyło. Tanzer pomógł jej wysiąść z samochodu. - Większość pomieszczeń jest zamknięta, ale ma pani naprawdę uroczy apartament. Pięć pokoi i łazienkę w marmurze. Jest tu nawet dobrze zaopatrzona biblioteka. Znajdzie tam pani dla siebie parę romansów. - Zapukał do drzwi. - Kucharka i gospodyni nazywa się Marie Letaux. To rodowita mieszkanka tych okolic, świetnie gotuje lokalne potrawy. Bardzo nam ją polecano. Mamy szczęście, że ją zatrudniliśmy. - Drzwi otworzyła mała, ciemnowłosa kobieta przed czterdziestką. - Dzień dobry, Marie. To pani Eve Duncan. Właśnie mówiłem jej, jaka z pani wspaniała gospodyni i jak to dobrze, że to pani się nią zaopiekuje. Kobieta rzuciła mu zimne spojrzenie. - Jestem madame Letaux. A ta pani sama się zatroszczy o siebie. Ja się zajmuję domem i gotowaniem. Gdy Eve zerknęła na minę Tanzera, po raz pierwszy od dwóch dni na jej ustach zagościł uśmiech. - Ma pani absolutną rację, madame Letaux - powiedziała. - Inaczej sobie tego nie wyobrażam. Gospodyni popatrzyła na nią z uznaniem i powoli pokiwała głową. - Może mi pani mówić po imieniu - oznajmiła. - Dziękuję. Tanzer z wymuszonym uśmiechem zwrócił się do Eve: - Zaniosę pani walizkę do pokoju. Czy nie jest tu tak wspaniale, jak pani mówiłem? Eve rozejrzała się po holu. Lśniąca dębowa podłoga sięgała aż do schodów, które wyglądały jak żywcem wyjęte z powieści wspomnianej przez Tanzera. Wszędzie drewno i freski na ścianach. - Bardzo tu ładnie. W sypialni było jeszcze ładniej - miała ponad pięć metrów wysokości i stało w niej łoże z baldachimem. Eve rzuciła torebkę na atłasową narzutę i wyszła na wykonany z kutego żelaza balkonik z widokiem na rozlewisko. Widok był piękny. Jak okiem sięgnąć meandry wód, wijące się wzdłuż brzegów zielone pasma cyprysów i wierzb. Nad mroczną tonią, która otaczała porośniętą mchem wyspę, wznosił się łukowaty, wąski mostek. Przy brzegu piętrzyła się ciemna budowla, którą Eve... - Czyż nie wspominałem, że jest tu fantastycznie? - odezwał się Tanzer zza jej pleców. - Co by pani powiedziała na kolację w pewnej miłej restauracji specjalizującej się w owocach morza? Potem zabiorę panią na spacer po mieście. Boże, ale się uparł.

- Nie chcę nigdzie wychodzić. Jestem zmęczona, mam ochotę wziąć prysznic i odpocząć. Ale dziękuję za propozycję. - Widzi pani - pokiwał głową - i tak nie mogłaby pani pracować. Może i dobrze, że senator Melton przebywa w Nowym Jorku. - Rzadko bywam tak zmęczona, by nie móc pracować. - Popatrzyła na rozlewisko. - Czy to ten kościół? - Tak. - Tanzer wskazał głową ozdobne wejście olbrzymiego, walącego się budynku kilkaset metrów dalej. - To niedaleko. - Wydaje się całkiem opuszczony. - Może. Nie wiem. - To tam jest czaszka? Wzruszył ramionami. - Tego nie wiem. Tam będzie pani pracowała. - Czy powinnam się z kimś skontaktować? - Senator Melton o tym panią poinformuje. Przypominało to rozmowę dziada z obrazem. Eve miała już dosyć. - Nie zatrzymuję pana. - Wyciągnęła rękę. - Dziękuję za wszystko. - Na pewno da pani sobie radę? - Tanzer uścisnął jej dłoń. - Nic mi nie będzie. Dziękuję. - Proszę zadzwonić do biura, jeśli zmieni pani zdanie. Jestem do pani dyspozycji. - Będę o tym pamiętała. Eve poczekała, aż Tanzer wyjdzie z pokoju i podeszła do aparatu na biurku, by wystukać numer z wizytówki. W drzwiach stanęła Marie. - Przyniosłam pani ręczniki. - Dziękuję. Za moment pani pomogę. - Niby dlaczego? To moja praca. Marie przeszła przez pokój i zniknęła w łazience. Meltona nie było w hotelu, Eve zostawiła wiadomość w poczcie głosowej. Wspaniale. Tego wieczoru wcale nie chciała wypoczywać. Miała ochotę pracować, aż zmęczy się tak, że będzie w stanie zasnąć. Marie wróciła do pokoju. - Pomóc pani się rozpakować? - Nie, dziękuję. Niewiele rzeczy przywiozłam - uśmiechnęła się Eve. - I nie chcę się pani narzucać. To nie należy do pani obowiązków. - Chyba że ja tak zdecyduję - Marie odpowiedziała jej uśmiechem. - Nie ma nic złego w byciu służącą. To ciężka, szlachetna praca. Nie lubię tylko, jak taki trou du cul mnie lekceważy. - Skierowała się ku wyjściu. - Kolacja będzie za pół godziny. Co znaczy to trou du cul? Eve postanowiła to sprawdzić we francusko-angielskim słowniku w bibliotece, o której wspominał Tanzer. Wróciła na balkon i popatrzyła na główne wejście do kościoła. Ktoś mógł tam być. Może gdyby przeszła się po kolacji... A kolacja miała być za pół godziny. Eve postanowiła wziąć prysznic. Musiała się spieszyć. Nie zdziwiłoby ją, gdyby w razie spóźnienia Marie wyrzucała danie do rozlewiska. Co znaczy to trou du cul... - Wspaniałe! - Eve zjadła ostatni okruszek z talerza. - Co to takiego? - Spezzatino di manzo coi fagioli - odparła Marie. - Czyli? - Gulasz wołowy. - To lokalny przepis? - Nie, włoski. Znam też inne kuchnie świata. - Skrzywiła się. - Wiem, że Tanzer pewnie mnie zaszufladkował, ale nie jestem aż tak przewidywalna, jak by tego chciał. - To nie przypomina żadnego z gulaszów, jakie dotąd jadłam. Co tam jest? - Wszystko. Ale nie mogę powiedzieć co. To przepis mojej matki, wielka tajemnica. Gdybym ją zdradziła, musiałabym panią zabić. Dziwaczne poczucie humoru tej kobiety już nie zaskakiwało Eve. Uznała, że Marie mówi interesujące rzeczy i sporo wie. Była co najmniej niezwykła. - Niech Bóg broni. Czy to matka nauczyła panią gotować?

- Nie tylko. Uczyłam się w szkole gastronomicznej w Nowym Orleanie, kiedy rzuciłam studia. Chciałam zostać cudowną, zaskakującą pomysłami szefową kuchni, która rzuci świat na kolana. - Mnie pani rzuciła. I co, rozmyśliła się pani? - Życie wszystko zmieniło. - Marie wzruszyła ramionami. - Zaszłam w ciążę i musiałam zmienić to i owo. Nie można ryzykować, kiedy ma się małe dziecko. - Ma pani dziecko? - Chłopca. Właściwie mężczyznę. Pierre studiuje na Uniwersytecie Tulane w Nowym Orleanie. Jest bardzo bystry i miły. Będzie świetnym lekarzem, ale to kosztuje. - Popatrzyła na Eve. - Ma pani dziecko? - Adoptowaną córkę, Jane. Ma tylko dwanaście lat, ale też jest cudowna. - No to wie pani, co czuję - powiedziała z powagą Marie. - Zrobiłabym dla niego wszystko. Jest dla mnie najważniejszy na świecie. - Rozumiem. - To dobrze. - Gospodyni odetchnęła głęboko. - Jeszcze wina? Eve przecząco pokręciła głową. - Muszę mieć trzeźwą głowę. Pomyślałam, że przejdę się do kościoła, może znajdę tam coś do roboty. - Czym się pani zajmuje? - Jestem plastykiem sądowym. - Zazwyczaj niewiele to mówiło. - Rekonstruuję twarze na podstawie czaszek. - Widziałam w telewizji jakiś program na ten temat. - Marie powiedziała to z dziwną miną. - Okropność. - Zależy, jak na to spojrzeć. Można przywyknąć. - Eve wstała. - Dziękuję za wspaniały posiłek, Marie. - Kogo będzie pani... - szukała właściwego słowa. - Rekonstruować? - Staram się nie wiedzieć. Żeby się nie zasugerować. Zobaczymy się po moim powrocie? Marie pokręciła głową. - Pozmywam i pójdę do domu. - Gdzie pani mieszka? - Mam własny dom w mieście. Klucz do drzwi wejściowych leży na stoliku w holu. Zamknę drzwi z tyłu. Przyjdę o siódmej rano, żeby przygotować pani śniadanie. - No to do zobaczenia. - Eve miała nadzieję, że o tej porze będzie już pracowała. - Do widzenia, Marie. Marie uśmiechnęła się i odwróciła. Miła kobieta, pomyślała Eve po wyjściu z domu. Dzięki Bogu będzie miała przy sobie kogoś, kogo lubiła i rozumiała. Już czuła się w tym dziwnym miejscu trochę lepiej. Kilka minut później szła mostem spinającym brzegi rozlewiska. Pomyślała, że stary kościół to dość dziwne miejsce pracy. A może nie ma racji. Na pewno zapewnia prywatność, a Melton kładł nacisk na dyskrecję. Dźwięk mosiężnej kołatki na wielkich drzwiach zabrzmiał donośnie. Bez odpowiedzi. Znowu zapukała. Cisza, cholera! Cóż, nie powinna czuć się rozczarowana. Zastukała jeszcze raz, poczekała, a następnie odwróciła się i znowu ruszyła mostem. Było jasne, że musi zachować cierpliwość i poczekać do jutra. Eve jednak nie miała ochoty cierpliwie czekać. Chciała się zabrać do pracy. Dlaczego Melton nie pojawił się tak, jak obiec... C o t o b y ł o? Znieruchomiała, a jej spojrzenie ponownie powędrowało do wrót kościoła. Czy ktoś podszedł do drzwi i ją zawołał? Nadal były zamknięte. A jednak przysięgłaby, że ktoś ją wołał. To się wydawało takie realne... Cóż, wydawało się. Pewnie bardzo chciała, aby drzwi się otworzyły. Było jeszcze wcześnie, ale chciała się położyć i spróbować zasnąć. Postanowiła, że po przebudzeniu coś przekąsi i od razu pójdzie do kościoła. Zatrzymała się, zanim weszła do domu, i zerknęła na opuszczoną budowlę. Drzwi nadal były zamknięte. Déjŕ vu. Nagle przypomniał jej się zeszły tydzień. Na wzgórzu Bonnie także odniosła wrażenie, że czuje czyjąś obecność. Nie. To nie Bonnie. To tylko urojenie. A może to wcale nie było urojenie? Może sukinsyn, który sprofanował grób, rzeczywiście krył się wtedy gdzieś na wzgórzu? Jednak teraz było to coś innego. Przysięgłaby, że usłyszała czyjeś wołanie.

Nonsens. Po prostu miała napięte nerwy i była emocjonalnym wrakiem. Jeśli coś ją dzisiaj wzywało, to jedynie praca, której chciała poświęcić ten wieczór. Odrobina snu dobrze jej zrobi. Eve przebudziła się trzy godziny później i ledwie zdołała podnieść głowę, od razu zwymiotowała. O Boże. Było jej niedobrze, strasznie niedobrze. Powlokła się korytarzem do łazienki, ale zanim zdołała tam dotrzeć, dwukrotnie dopadły ją torsje. Żołądek nie chciał się uspokoić. Ból. Mdłości. Opadła na podłogę obok muszli. Cały czas wymiotowała. Gulasz. Bolały ją żebra. Nie mogła oddychać. Zatrute jedzenie. Chyba umrze. B o n n i e. Nie przestawała wymiotować. Nikogo nie było. Dom był całkiem pusty, nikt nie mógł jej pomóc. Telefon, pomyślała. Była zbyt słaba, żeby iść. Poczołgała się korytarzem ku znajdującej się miliony kilometrów dalej sypialni, kilkakrotnie nieruchomiejąc, żeby odpocząć. Jej żebra... Numer. Pogotowie. Brak sygnału. Usiłowała połączyć się z telefonistką. - Pomocy. Błagam, pomocy... Słuchawka wypadła jej z ręki. Pomyślała, że zaraz zemdleje. Nie tutaj. Tu mogła umrzeć. Balkon. Tam ktoś może ją zobaczyć. Może uda się jej zawołać... Pomyślała, że nie da rady. I dobrze. Będzie z Bonnie. Po co się tak męczyć? Chyba lepiej dać za wygraną. Joe. Nadal się czołgała. Była już na balkonie, przyciskała policzek do prętów z kutego żelaza. Metal był zimny i lepki. Nie widziała nikogo w pobliżu rozlewiska, a domy były zbyt daleko, żeby ktokolwiek usłyszał jej krzyk. Kościół wydawał się olbrzymi, ciemny i cichy. - Pomocy... - Sama ledwie słyszała swój głos. Nie przestawała wymiotować. - Pomocy... Osunęła się, teraz leżała twarzą na kafelkach. Już nie widziała rozlewiska, tylko wysokie, ciemne drzwi kościoła. Tylko je. Czyżby miały być ostatnią rzeczą, którą widziała... Ciemność. - Nie. Nie wolno ci spać. Jeszcze nie. Otworzyła oczy. Ktoś niósł ją po schodach. Mężczyzna... Ciemne włosy. Nie widziała twarzy w mrocznym korytarzu, ale w jego głosie słyszała desperację. Desperację? Dlaczego, zastanawiała się obojętnie. Przecież to ona umiera. - Zaraz będziemy na miejscu. Trzymaj się. Na miejscu, czyli gdzie? Znów dostała torsji, ale nie miała już czym wymiotować. Boże, tak bardzo bolały ją żebra. - Jesteś tam? Nadchodzę, Bonnie. - Ani mi się waż. To nie twoja pora. - Bonnie pochylała się nad nią. - Walcz, mamo. - Jestem zbyt zmęczona. Zbyt smutna. - Nieważne. Będzie lepiej. - Chcę być z tobą. - Jesteś. Zawsze. Dlaczego mi nie wierzysz? - Jestem zbyt zmęczona... Muszę... się poddać. - Nieprawda. Nie pozwolę ci. Słyszysz, mamo? Nie pozwolę ci... W domu panował półmrok, ale mężczyzna nie zapalił światła. Przeszedł szybko przez hol i korytarz.

Szybko. Musiał działać szybko. Nie wiedział, ile ma czasu. W kuchni pachniało cytryną i mydłem, biała lodówka lśniła w sączącym się przez okno świetle księżyca. Szybciej. Otworzył lodówkę i wyjął z niej jedyną przykrytą, owiniętą w folię miskę. Zdjął wieko i sprawdził zawartość, zamknął drzwi lodówki, przetarł jej uchwyt i ruszył ku drzwiom. Było już po wszystkim. Kiedy znalazł się na ulicy, wbił spojrzenie w drzwi kościoła, jak zawsze, gdy obok przechodził. Poczuł ucisk w żołądku, ogarnęło go przerażenie. Nie, jeszcze nie. Szybciej... Biel. Wszędzie biel. Białe ściany, biała pościel na łóżku. - Chcesz trochę kruszonego lodu? Mówili, że będziesz chciała, jak tylko się przebudzisz. Głęboki głos z leciutko wyczuwalnym angielskim akcentem. Spojrzenie Eve powędrowało ku twarzy ciemnowłosego mężczyzny siedzącego obok łóżka. Dopiero po chwili zdołała go rozpoznać. - Galen? Sean Galen skinął głową. - Wody? Przytaknęła. Miała tak obolałe gardło, że nawet wymówienie jednego słowa je podrażniło. Galen przytknął szklankę do jej ust. - Jesteś podłączona do kroplówki, bo się odwodniłaś. Wypij, to ci dobrze zrobi. Zimny płyn powoli spływający po jej gardle rzeczywiście pomógł, choć samo przełykanie było bardzo bolesne. - Co ty... tu robisz? - Bolało, co? - Galen ponownie odchylił się na fotelu. - Nie wszystko jeszcze wiem. Muszę zadać ci kilka pytań. Potakuj albo kręć głową. Mów jak najmniej. Jesteś w Szpitalu Świętego Franciszka z Asyżu w Baton Rouge. Pamiętasz, jak tu trafiłaś? Pokręciła głową. - Miałaś poważne zatrucie pokarmowe. Omal nie umarłaś. Przywieziono cię po północy, teraz jest prawie czwarta. Długo się tobą zajmowali. - Zatrucie? Skinął głową. - Tak mówią. Jadłaś coś wczoraj w restauracji? - W domu. Marie... - Jaka Marie? - Marie Letaux. Zrobiła gulasz. - Czy jadł go ktoś jeszcze? Pokręciła głową. - To dobrze. W którym pomieszczeniu jadłaś? Wiesz, czy reszta gulaszu jest w lodówce? Trzeba to wyrzucić. - Jadłam w kuchni. - Usiłowała sobie przypomnieć. Pamiętała niejasno, że Marie owijała miskę folią, ale nie wiedziała, czy potem wstawiła ją do lodówki. - Pewnie tak. - Sprawdzę. - Dolał wody do szklanki i przytknął do ust kobiety. - Chociaż nie zdziwiłbym się, gdyby zostawiła miskę na wierzchu, skoro jest taka niedbała. - Nie wiń... jest miła. Pewnie to nie jej wina. Ktoś musiał sprzedawać na targu nieświeże produkty. - Może. - Co ty tu robisz? - zapytała ponownie. - Logan zadzwonił, kazał mi przyjechać i sprawdzić, czy nie masz kłopotów. - Uśmiechnął się. - I masz kłopoty: z żołądkiem. Doszło tu do małego trzęsienia ziemi, co? Pokiwała głową. - Logan? Skąd wiedział, gdzie... - Znała odpowiedź. - Joe. Galen skinął głową. - Logan mówił, że Quinn poprosił go, żeby sprawdził, czy wszystko u ciebie w porządku. Martwił się, mówił, że nie układa się wam najlepiej. Ponieważ Logan i Quinn nadal są skłóceni, Logan uznał, że to coś poważnego i zadzwonił do mnie.

O co mogło chodzić Joemu? Jak dotąd Eve spotkała Galena tylko raz, ale Logan opowiadał jej o jego wyjątkowo wątpliwej reputacji. Był najemnikiem i utrapieniem wielu potężnych firm. Pokręciła głową. - Nie jesteś... potrzebny... - Cóż, Logan zapłacił mi z góry. Czemu więc nie miałbym się tu przez parę dni pokręcić? - Uśmiechnął się. - Bardzo ci się przydam. Jestem wspaniałym kompanem, niezwykłym kucharzem i na pewno cię nie zabiję. Czego można chcieć więcej? - Nie potrzebuję towarzystwa. Będę pracowała. - Dopiero kiedy wyzdrowiejesz po tym zatruciu. Lekarz nie wypuści cię do jutra, twierdzi, że przez parę dni będziesz słaba jak niemowlę. Pewnie miał rację. Chociaż obudziła się zaledwie kilka chwil wcześniej, z trudem trzymała otwarte oczy. Galen spojrzał na nią spod zmrużonych powiek. - Jeśli nie przyjmiesz mojej oferty, to zadzwonię do Quinna i powiem mu o twoim zatruciu. A Joe przyleci tu najbliższym samolotem. Tego by teraz nie zniosła. - Szantaż. Galen radośnie pokiwał głową. - Ale skutkuje, nie? Co tam, do diabła. Przecież to bez różnicy. - Możesz zostać, jeśli obiecasz nic nie mówić Joemu. - Załatwione. - Wstał i ruszył ku drzwiom. - Teraz dam ci odpocząć. Paul Tanzer jest w poczekalni. Nalegał, żeby się z tobą zobaczyć, ale go przepędziłem. Mam go przysłać? - Jestem zmęczona. - Pokręciła głową. - Marie nazwała go... zaraz, jak brzmiał ten zwrot? - Trou du cul. Co to znaczy? - Dupek. - Galen zachichotał. - Coraz bardziej się przekonuję, że ta twoja Marie nie jest tak ociężała umysłowo, jak sądziłem. - Jest bardzo bystra. Będzie się zastanawiała, gdzie jestem, kiedy rano przyjdzie do domu. Powiesz jej? Pokiwał głową. Był już przy drzwiach. - Zajmę się tym. Wiesz, gdzie mieszka? - Nie. - Zapytam Tanzera. - Galen? Popatrzył na nią. - To nie ty mnie znalazłeś i przywiozłeś do szpitala? Pokręcił głową. - Przyjechałem do szpitala z Paulem Tanzerem. Dowiedziałem się od Logana, że Tanzer reprezentuje Meltona w Baton Rouge. Musiałem wyciągnąć go z łóżka. - No to jak trafiłam do szpitala? - Nie pamiętasz? - Pamiętam tylko, jak leżałam na balkonie i myślałam, że zaraz umrę. Tam był mężczyzna... z ciemnymi włosami. - To by się zgadzało. Ludzie z izby przyjęć twierdzą, że przywiózł cię szczupły, ciemnowłosy mężczyzna, który wręczył im twoją torebkę. Była tam wizytówka z nazwiskiem i telefonem Paula Tanzera. Ten nieznajomy wskazał na możliwość zatrucia. Wyszedł, zanim zdołali wyciągnąć od niego jakieś informacje. Kojarzysz go? Eve pokręciła głową. - Pamiętam tylko, jak mnie niósł i powtarzał, żebym nie zasnęła. - Jak się dostał do środka? Dom był otwarty? - Sama zamykałam drzwi, a Marie powiedziała, że zamknie tylne wejście. Może zapomniała. - Może. - Galen wzruszył ramionami. - A może to był dobry samarytanin, który usłyszał twój krzyk i się włamał. Sprawdzę drzwi. Niewykluczone, że znowu się z nami skontaktuje. Dobrzy samarytanie, którzy nie oczekują wynagrodzenia, to rzadkość w dzisiejszych czasach. - Wyciągnął dłoń. - Do zobaczenia. Przyjdę jutro i zabiorę cię do domu. Zniknął. Dobry samarytanin. Jeśli Galen mówił prawdę, tamten człowiek najprawdopodobniej uratował jej życie. Jak jednak dostał się do mieszkania? Może Marie zapomniała zamknąć. Jutro ją zapyta. Teraz jest zbyt śpiąca... Rozdział czwarty

Mały domek Marie Letaux stał przy krętej uliczce w południowej części Baton Rouge. Jak reszta budynków na ulicy, był stary, ale nieskazitelnie czysty. Obok progu stała donica z różowym geranium. Nie zareagowała na pierwsze pukanie. Ani na drugie, ani na trzecie. Poczekał kilka minut i nacisnął klamkę. Zamknięte. Przyjrzał się zamkowi. Łatwizna. Już po chwili mógł uchylić drzwi. Wszedł do salonu, w którym stały wygodne meble, ale nic ostentacyjnego. Zauważył następne doniczki z geranium na stoliku do kawy. Kilka rodzinnych fotografii w klonowych ramkach spoglądało na niego z regału po drugiej stronie pokoju. Dom wyglądał na miłe miejsce zamieszkane przez miłych ludzi. Jednak Galen wiedział z doświadczenia, że pozory często mylą. Podszedł do biurka i zaczął je przeszukiwać. Listy z adresem zwrotnym z Nowego Orleanu. Książeczka czekowa i oszczędnościowa, wystawiony dwa dni temu rachunek za wynajęcie skrytki depozytowej. Zdjęcia, bez ramek, przedstawiające młodego człowieka w zielonym podkoszulku. Zamknął szufladę i ruszył przez pokój ku drzwiom, które musiały prowadzić do kuchni. Pod przeciwległą ścianą dostrzegł białą lodówkę z poprzyczepianymi magnesami. Marie Letaux z pewnością miała upodobanie do dziwactw i przejawiało się ono w gromadzeniu rozmaitych drobiazgów. Zatrzymał się przy drzwiach i wbił wzrok w zwinięte w kłębek ciało na podłodze obok kuchenki. Drobna kobieta z ciemnymi włosami zaczesanymi w kok i szeroko otwartymi oczami. Jakby się w niego wpatrywała. Pewnie Marie Letaux. Bez wątpienia martwa. - Nie ma pani pojęcia, jak mi przykro, taki wypadek, i to już pierwszego wieczoru. - Senator Melton wydawał się szczerze zatroskany. - Wątpię, aby następnego wieczoru czy też jeszcze później było to choć trochę przyjemniejsze - odparła sucho Eve. - Nie, oczywiście, że nie. Jak się pani czuje? - Okropnie. Mam tak obolałą klatkę piersiową, że ledwie oddycham. - Eve usiadła na łóżku i popatrzyła z uznaniem na senatora. Wyglądał o wiele bardziej światowo niż Tanzer. Miał szpakowate włosy, siwe baki i opaleniznę rodem z West Palm Beach. - Ale lepiej niż rano. Jutro pewnie będę mogła zabrać się do pracy. - Mam nadzieję. - Podszedł do łóżka. - Czy Paul Tanzer przydał się pani? Kazałem mu traktować panią jak bardzo ważnego gościa. - Był niezwykle uprzejmy. - Naszym zamiarem jest służenie pani całą możliwą pomocą. - Wobec tego proszę mi powiedzieć, nad czym mam pracować. Zaczyna mnie męczyć cała ta tajemnica. Przyjęłam pracę, proszę mnie zapoznać z warunkami. - Powiem pani wszystko, co wiem, ale obawiam się, że mniej, niż pani oczekuje. Sam nie wiem tyle, ile bym chciał. Proszę, żeby ustaliła pani tożsamość osoby, której szkielet odkryto niedawno na południowych moczarach. - Kto go odkrył? Dlaczego nie przekazano szkieletu miejscowej policji? - Szeryf Bouvier z okręgu Jefferson otrzymał informacje na temat ewentualnej tożsamości szkieletu i jego lokalizacji. To on go odnalazł. Szeryf to mój bliski przyjaciel, powiadomił mnie o tym. Dostałem od niego pozwolenie na dyskretne wybadanie tożsamości ofiary, zanim powstanie oficjalny raport. Wiedział, że jeśli nie załatwi się tej sprawy we właściwy sposób, będę miał kłopoty z mediami. - Czemu? Czyja to ma być czaszka? Zawahał się. - Senatorze Melton, pozwolę sobie przypomnieć panu o pewnym narkotykowym baronie, który poprosił mnie o rekonstrukcję twarzy... - Och, nie. Nic w tym rodzaju. Ukrywamy to jedynie z tego powodu, że nie chcemy wzbudzać fałszywych nadziei. Wierzymy, że to może być Harold Bently - zawiesił głos. - Pamięta pani to zamieszanie wokół Bently’ego? Pokręciła głową. - Było to ponad dwa lata temu, wokół tej sprawy wybuchła wielka afera. Bently kandydował na stanowisko, które ja obecnie piastuję. Wydawał się pewniakiem, ale zniknął na cztery miesiące przed wyborami. Był solidnym obywatelem, człowiekiem, który nie ukryłby się przed światem z własnej woli, więc podejrzewano coś nieciekawego. Niestety, niczego nie udało się wyjaśnić. Jego zniknięcie położyło się cieniem na mojej karierze, chciałbym uciąć wszelkie spekulacje.

- Żeby ewentualnie kandydować na prezydenta? - To zależy od opatrzności, ale rzeczywiście myślę o dalszej karierze. Czy to takie dziwne? - Nie. - Wobec tego proszę mi pomóc. Sprawa Bently’ego pozostaje otwarta, ale nie pojawiły się żadne nowe fakty... aż do odnalezienia tego szkieletu. - Czy rodzina została już powiadomiona? - Jeszcze nie. Jak wspominałem, nie chcę wzbudzać fałszywych nadziei. Proszę mi wierzyć, nie jestem aż takim egoistą. Jasne, że chcę chronić swoją karierę, ale jeśli to Bently, chciałbym o tym uprzedzić rodzinę, zanim będzie musiała stawić czoło medialnej burzy. I tak dość się nacierpiała. - Po co jestem panu potrzeba? A co z DNA? Melton się skrzywił. - Niestety, szkielet, z wyjątkiem czaszki, najwyraźniej zniknął. - Co?! - Proszę się nie niepokoić. Jest pani całkowicie bezpieczna. - Jasne. Tyle że ktoś nie chce, aby zidentyfikowano zwłoki. A zęby? - Nie ma zębów. Czaszka jest nadpalona, ale mieliśmy nadzieję... - Melton wzruszył ramionami. - Pobranie DNA może być bardzo trudne i czasochłonne. Rzecz jasna pójdziemy tym tropem, ale w każdej chwili może nastąpić przeciek do mediów. Muszę coś wiedzieć wcześniej. - Żeby się odpowiednio przygotować. - Eve potrząsnęła głową. - Ale ja się z tej sprawy wycofuję. - Boi się pani? - Nie jestem głupia. Dlaczego miałabym ryzykować życie dla pana i pańskiej kariery? - Czaszkę przetransportowano do kościoła w wielkiej tajemnicy. Nikt nie podejrzewa, że tam jest, a pani przez cały czas będzie pod ochroną. Eve ponownie pokręciła głową. - Nie mam pretensji, że nie obchodzą pani moje problemy, ale Bently był dobrym człowiekiem. - Melton zamilkł na chwilę. - Miał żonę i trójkę dzieci. Chyba nie muszę pani mówić, przez co przechodzą od dwóch lat. Dobre posunięcie, pomyślała z goryczą. Wykalkulowane czy nie, te słowa poruszyły w niej czułą strunę. Wiedziała, jak cierpi człowiek latami czekający na wyjaśnienie takiej sprawy. - Proszę to przemyśleć. To zaledwie kilka dni, może tydzień. Ja dostanę, czego pragnę, cierpienie pani Bently i dzieci się skończy, a pani będzie miała satysfakcję wynikającą z zakończenia interesującej pracy. Każdy na tym wygra. - Dlaczego nie wysłał mi pan czaszki? - Planowaliśmy to zrobić, ale szkielet zniknął i uznałem, że powinniśmy wzmóc ostrożność. Miałem też na uwadze media, w pani rodzinnym mieście trudno utrzymać takie sprawy w tajemnicy. - Melton znowu się skrzywił. - Nie chcę włączać w to mediów, dopóki nie będę miał czegoś konkretnego do powiedzenia. Z lubością będą grzebać we wszystkim, co dotyczy zniknięcia Bently’ego. - Odetchnął z ulgą. - No, teraz już wszystko pani wyznałem. Eve rzuciła mu sceptyczne spojrzenie. - Więc nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że pomówię o szkielecie z szeryfem Bouvierem? - Martwi mnie brak zaufania, ale zadzwonię do szeryfa i powiem mu, żeby był z panią całkiem szczery. - Melton milczał przez chwilę. - Teraz, gdy pani wie, że może w zupełności na nas polegać, z pewnością nie będzie pani potrzebowała żadnej pomocy z zewnątrz. Najwyraźniej do czegoś zmierzał. - Czyli? - Pewnie nie wie pani, że Sean Galen jest człowiekiem z kryminalną przeszłością i nie można mu ufać. Jestem pewien, że teraz chętnie go pani odeśle. - Naprawdę? Joe Logan mu ufa. - Pan Logan to szanowany przedsiębiorca i nie mam zamiaru krytykować jego decyzji. Może nie zdaje sobie sprawy, że Galen jest aż tak... - Logan nie ma klapek na oczach. Wie o Galenie więcej niż pan. - Nie będziemy się spierać. Chodzi mi o to, że Galen nie jest pani do niczego potrzebny. Chętnie mu to przekażę w pani imieniu. - Nie tak łatwo się go pozbyć. - Eve popatrzyła prosto w oczy Meltona. - Zresztą nie mam takiego zamiaru. Galen zostaje. - W jakiej roli? Chyba nie uważa pani, że z powodu tego niefortunnego wydarzenia potrzebuje pani ochroniarzy?

- To „niefortunne wydarzenie” omal mnie nie zabiło. - Niecierpliwie machnęła ręką. - Ale nie, nie potrzebuję ochroniarza. Proszę nie poruszać tego tematu w obecności Marie. To był wypadek. I tak pewnie bardzo przeżyła to moje zatrucie. - No to w jakiej roli? - powtórzył Melton. - Galen nie ma kwalifikacji do niczego poza... - Pan jest Melton? - Galen stał w drzwiach. - Jestem Sean Galen. - Zrobił krok do przodu. - Chyba się pan zasiedział. Eve wygląda na nieco zmęczoną. - Nie jestem zmęczona. - No to może wkurzona? - Odwrócił się do polityka. - Eve nie lubi, kiedy mówi się jej; co ma robić. Rozumiem, że miał pan dobre intencje, ale ona trochę się zdenerwowała. Chyba powinien pan iść. - Nie ma pan prawa... - Melton umilkł, gdy spojrzał w oczy Galena. Nieświadomie się cofnął, ale szybko odzyskał pewność siebie. - Pani Duncan dobrze wie, że chcę dla niej jak najlepiej. - Popatrzył na Eve. - Przyjadę po panią jutro rano. - Już zarezerwowałem sobie tę przyjemność. - Galen machnął ręką. - Do widzenia. Melton rzucił mu lodowate spojrzenie i wyszedł. - A może wcale nie chciałam, żeby odchodził? - zapytała Eve. - Zirytowałaś się. Trzeba nie mieć sumienia, żeby tak denerwować chorego człowieka. Podsłuchiwałem trochę, nie umknął mi ten fragment rozmowy dotyczący mojej osoby. Czuję się zaszczycony. - A nie powinieneś. Masz rację: zirytowałam się, bo usiłował mnie pouczać, co powinnam robić. - Zastanawiała się przez chwilę. - Ale nie cieszy mnie, że go przegoniłeś. Chciałam zadać mu jeszcze kilka pytań na temat tej cholernej rekonstrukcji. - Pozwolę sobie zacytować jednego z twoich ziomków z Południa: „Jutro będzie nowy dzień”. - Co za koszmarny południowy akcent. - Jestem tylko biedakiem z Liverpoolu. - Usiadł obok jej łóżka. - Nic nie wiedziałaś na temat tej pracy, nim się tu znalazłaś? - Wiedziałam, że to zlecenie szanowanego członka Senatu. - I chciałaś uciec od Quinna. Popatrzyła na niego wymownie. - No dobrze, to nie moja sprawa. - Zgadza się. A Melton miał rację. Nie jesteś mi potrzebny, Galen. - Znowu chrypniesz. Za dużo gadałaś. - Wziął jej szklankę i napełnił kruszonym lodem. - Nawet nie wspomnę o Quinnie. Ale będę w pobliżu, bo może się jednak okazać, że będziesz mnie potrzebowała. - Wręczył jej szklankę. - Właśnie wracam z domu Marie Letaux. Nie żyje. - Co takiego?! - Była całkiem zszokowana. - Znalazłem ją na podłodze w kuchni. Obok leżał talerz z resztkami gulaszu. - Skrzywił się. - I mnóstwo resztek na podłodze. Z pewnością wymiotowała. - Zabrała gulasz do domu? - Eve pokręciła głową. - Boże, to straszne! - Mówiłaś, że chyba wstawiła go do lodówki. - Pewnie zmieniła zdanie. Wyszłam przed nią. - Smutne. Niewiarygodnie smutne. - Miała syna. Studiuje medycynę w Nowym Orleanie. Galen pokiwał głową. - Porozstawiała jego zdjęcia po całym salonie. Sympatyczny chłopak. - Naprawdę go uwielbiała. - Eve czuła łzy pod powiekami. - Cholera! Dopiero ją poznałam, a już zdążyłam polubić. Chyba się z nią identyfikowałam. Była samotną kobietą, która starała się odnaleźć swoje miejsce w świecie. To na pewno zatrucie pokarmowe? - Nie zrobiono jeszcze sekcji zwłok, ale podejrzewam, że taki będzie wynik. Zwłaszcza że tobie przytrafiło się to samo. Coś w jego głosie... - Podejrzewasz, że to coś innego? - Tego nie powiedziałem. Wierzę, że to zatrucie pokarmowe. - Galen...? - Przykro mi. Taką już mam podejrzliwą naturę. Była w koszuli nocnej i szenilowym szlafroku, łóżko było rozesłane. To oznacza, że wstała w środku nocy i zjadła olbrzymi talerz gulaszu. Trochę ciężkostrawna potrawa jak na późną przekąskę. - Może nie jadła kolacji i poczuła się głodna? - Pewnie tak. Ale kiedy zaczynasz wymiotować, starasz się szukać pomocy, prawda? Marie Letaux miała telefon, ale najwyraźniej nie mogła do nikogo zadzwonić. Mieszka bardzo blisko sąsiadów, więc chyba zdołałaby któregoś skłonić, żeby zawiózł ją do szpitala.

- To mogło być trudne. Ja tak osłabłam, że ledwie się ruszałam. - Ale jednak. Mówiłaś, że ta kobieta potrafiła sobie radzić. A najwyraźniej nie próbowała nawet dojść do zlewu czy ubikacji, żeby zwymiotować. W twoim wypadku był to przecież pierwszy odruch, tak? Kiwnęła głową. - Do czego zmierzasz, Galen? - Bawiłem się tylko, w „a jeśli”. - Wziął od niej szklankę i postawił ją na stoliku. - A jeśli tej nocy nie miała apetytu? A jeśli ktoś usiadł naprzeciwko niej i zmusił ją do zjedzenia gulaszu, a potem poczekał na wystąpienie objawów zatrucia? Eve szeroko otworzyła oczy. - To idiotyzm. U mnie pierwsze objawy wystąpiły dopiero po ponad trzech godzinach. - Zgadzam się. Wymagałoby to od mordercy niezwykłej determinacji i żelaznych nerwów, żeby tak siedzieć i patrzeć, jak jego ofiara umiera. Musiał liczyć się z tym, że w każdej chwili ktoś mógł się tam pojawić, wiedząc, że Marie również jest narażona na zatrucie. Eve była rozdygotana. - To zbyt makabryczne. - Mówię, co myślę. - Dlaczego ktokolwiek miałby to zrobić? - Kiedy znalazłem jej ciało, przed telefonem na policję przejrzałem szuflady i sprawdziłem stan jej finansów. Jej konta, czekowe i oszczędnościowe, były puste, a dwa dni temu wynajęła skrytkę bankową. Bardzo wygodnie. Może trzymała tam sporo forsy? - Myślisz, że zatruła mnie celowo? - Myślę, że warto zadać sobie pytanie, dlaczego zatrułaś się posiłkiem przygotowanym przez doświadczoną kucharkę. Eve pokręciła głową. - Nie wierzę. - Bo ją lubiłaś. - Ale dlaczego ktoś miałby ją zabijać? - Żeby się nie wygadała? - Galen wzruszył ramionami. - Mogło być wiele powodów. - Tylko zgadujesz? - A jeśli? - uśmiechnął się. - Zasugerowałeś to policji? - Oprzytomniej. Byłbym pierwszy na liście podejrzanych. I tak musiałem się tłumaczyć, dlaczego to właśnie ja ją znalazłem. Nawet zadzwonili do szpitala, żeby sprawdzić, czy faktycznie miałaś zatrucie pokarmowe. - Zastanawiał się przez chwilę. - Mam w Nowym Orleanie kilku przyjaciół z laboratorium policyjnego, którzy mogliby się trochę porozglądać i sprawdzić to i owo. - Oficjalnie? - Oprzytomniej - powtórzył i przechylił głowę. - Bierzesz moją teorię na poważnie? Eve powoli pokiwała głową. Musiała brać to na poważnie. Nie chciała wierzyć w jego słowa, ale przez całe życie, zwłaszcza w pracy, miała do czynienia z brutalnością i oszustwami. Cała się trzęsła. - Ale żeby tak siedzieć i patrzeć... to się wydaje takie... okrutne. - Nie bardziej niż próba zabicia ciebie. - Dlaczego ktokolwiek chciałby mnie zabić? - Może powinniśmy spytać pana Meltona. - Myślisz, że to z powodu czaszki? - To logiczny wniosek. Nie bardzo wierzę w teorię Meltona. Nie podoba mi się cała ta tajemniczość. Wiedzą, że lubisz pracować z dala od świateł jupiterów; to podsunęło im pretekst, żeby ściągnąć cię tutaj, zamiast wysłać ci czaszkę. Nie sądzisz, że rozsądniej byłoby się spakować i wrócić do domu? Eve natychmiast odrzuciła tę myśl. Za nic nie zamierzała wracać. - Nie ma dowodów, że to nie było zwykłe zatrucie pokarmowe. Może w skrytce bankowej nie ma pieniędzy. A może Marie oszczędzała od lat i dopiero ostatnio ukryła tam oszczędności? Galen uniósł sceptycznie brwi. - Lubiłam ją, Galen. - Niewielu ludzi jest naprawdę złych. Niektórzy po prostu mają jakąś słabość. Ale to wystarczy, by zrobić komuś krzywdę. A zaginięcie szkieletu? To cię nie niepokoi? - Jasne, że tak. Oznacza, że ktoś nie chce, by Melton zidentyfikował tego człowieka. Większość czaszek, nad którymi pracuję, to ofiary czyjejś zbrodni, nie pierwszy raz mam ten problem. Gdybym rzucała robotę za każdym razem, kiedy ktoś tego chce, nie dokończyłabym żadnej rekonstrukcji.

Galen przyglądał się jej uważnie. - Ciekawi cię ta czaszka, prawda? Chciałabyś to zrobić. Kiwnęła potakująco głową. - Naprawdę. Harold Bently mógłby być kimś, kogo mogłabym podziwiać. Nie chcę myśleć, że skończył na bagnach jak jakiś śmieć. Chcę wiedzieć... Poza tym to intrygujące. - Może aż zanadto. - Galen wstał. - No dobra, skoro chcesz to zrobić, wiem, że cię nie przekonam. Ale nie będę krył się w cieniu, jak planowałem. - Zgoda. - Potrafię się nie narzucać - uśmiechnął się. - Ale to mniej zabawne. - Wstał, patrząc na drzwi. - Codziennie będę chodził z tobą do kościoła. I zostanę oficjalnym degustatorem potraw. Będę z tobą przebywał dniem i nocą. Zgoda? - Być może niepotrzebnie. - Ale poczujesz się bezpieczniej, prawda? Ze mną u boku? Eve jęknęła. Był już przy drzwiach, obejrzał się przez ramię. - Bardzo nieładnie. Na pewno nie powinienem mówić o tym Quinnowi? - Na pewno. Słysząc jej ton, Galen udał, że wstrząsnął nim dreszcz. - Tylko pytałem. Widzę, że nie układa się między wami najlepiej. - Co jest? - Popatrzyła na niego wyzywająco. - Nie dasz sobie rady, Galen? - Cios poniżej pasa. Twarda jesteś. Słyszałem, że dorastałaś na ulicy. Jestem gotów w to uwierzyć. - Trzeba tam być, aby to zrozumieć. Wątpię, żeby Atlanta była gorsza od Liverpoolu. - Nie jest - potwierdził Galen. - No dobra, Quinna nie ma. Patrzyła, jak zamyka za sobą drzwi. Quinna nie ma. Te słowa roznosiły się echem po jej głowie. Joe Quinn tak długo był częścią jej życia, że ich znaczenie praktycznie do niej nie docierało. Będzie potrzebowała czasu, by się z tym pogodzić. Czy zdoła pogodzić się z nieobecnością Joego w swoim życiu? Nie była pewna, co dla niej byłoby bardziej bolesne: zerwanie czy też życie ze świadomością tego, co zrobił. Nie chciała teraz o tym myśleć. Nie chciała koncentrować się na niczym poza pracą, którą miała tu wykonać. Zrekonstruuje czaszkę, a potem może ściągnie Jane i pojadą na pewien czas do Nowego Orleanu. Powinna wyjść ze swojej skorupy. Nie musi wracać do domu. Pomysł, że Marie Letaux mogłaby czyhać na jej życie, był dla niej nie do przyjęcia, podobnie jak przypuszczenia Galena co do okoliczności śmierci gospodyni. Nikt nie mógłby być aż tak bezlitosny. Nieprawda. Zabójca Bonnie był potworem, i wielu takich jak on. Po prostu nie chciała mieć do czynienia z tego rodzaju okropnościami teraz, gdy musiała radzić sobie z własnymi koszmarami. Nie chciała, aby okazało się to prawdą. I może nie było. Doświadczenie nauczyło Galena podejrzewać wszystko i wszystkich. Niech sobie podejrzewa. Niech ją chroni. To z pewnością nie zaszkodzi. Jeśli tylko nie będzie zakłócał jej spokoju i przeszkadzał w pracy. - Wiem, że nie chcesz żadnych interwencji z zewnątrz, Jules - powiedział Melton. - Usiłowałem ją skłonić, żeby się go pozbyła, ale okropnie się uparła. Jasne, że tego tak nie zostawię. Zadzwonię do paru osób i sprawdzę, czy potrafią go przekonać, aby się sam wycofał. - Daj mu spokój - odparł Hebert. - Nie stanowi dla nas problemu. - Może powinienem ci przesłać jego akta? - Już je mam. - Nie sądzisz, że może nam zaszkodzić? - Myślę, że bardziej nam zaszkodzi, jeśli spróbujemy się go pozbyć. Chcę, żeby podczas pracy nad czaszką była spokojna. Przy Galenie będzie się czuła całkowicie bezpieczna. - Tak, to ważne. - Melton na moment zawiesił głos. - Zaniepokoiłem się na wieść o zatruciu. Czy to był wypadek? - Jasne, że tak. Nie do końca mówił prawdę. Wypadkiem było to, że Eve Duncan nie umarła. - Właśnie dowiedziałem się, że znaleziono ciało Marie Letaux. Zatruła się kilka godzin temu. - Tym bardziej powinieneś uważać to za wypadek. - Czyżby? A te trupy sprzed miesiąca? To też miały być wypadki?

- I pewnie były. Dostajesz paranoi - dodał Hebert. - Zacząłeś się już częściej oglądać za siebie, Melton? - Mam prawo się niepokoić, do diabła! Najpierw Etienne, teraz to. Kolejny bardzo dziwny wypadek. Wypadki krążą nad tobą jak ciemne chmury. Hebert zignorował tę aluzję. - A ona ciągle się waha? - zapytał. - Tak, ale sądzę, że nadal się pali do tej pracy. Po prostu musimy nacisnąć odpowiednie guziki. - Właśnie. Potrzeba nam zapału... i szybkości działania. - Jutro wyjdzie ze szpitala, sądzę, że od razu zabierze się do roboty. - I dobrze. Dopilnuję tego. Daj znać, jeśli będę mógł w czymś pomóc. Melton coś podejrzewał, ale chwilowo nie stanowiło to dla Jules’a problemu. Po Boca Raton Melton nic nie zrobi. Sprzysiężenie chciało, żeby wszystko poszło jak najsprawniej, a przygotowania wymagały czasu i wysiłku. Nie chcieliby na tym etapie wprowadzać nikogo nowego. Hebert odchylił się w fotelu i zakrył oczy rękami. Czuł narastającą panikę, musiał ją opanować. Skłamał Meltonowi, ale nadal kontroluje sytuację. Zdarzenia następowały zbyt szybko, musi uważać, żeby nie dać się złapać. Boże, Eve Duncan jest silna. Jakżeż ona walczy o życie! Szkoda takiej nadaremnej determinacji, pomyślał ze smutkiem. W obecnej sytuacji nie mógł jej oszczędzić. - Przestraszyłaś mnie, mamo - powiedziała Bonnie. Eve ujrzała córkę skuloną na stojącym pod oknem fotelu dla odwiedzających. Pielęgniarka zgasiła światło czterdzieści minut wcześniej, ale promienie księżyca wpadające przez okno oświetlały rudo-brązowe loki Bonnie. Była ubrana w dżinsy i koszulkę z Królikiem Bugsem, jak zawsze, gdy przychodziła do matki. Eve stłumiła przypływ miłości i powiedziała gniewnie: - Nie pozwoliłaś mi odejść, cholera. - Mówiłam ci, że nie czas na ciebie. Tak naprawdę wcale nie chciałaś umrzeć. - Nie mów mi, czego chcę. Kto tu jest matką? - Myślę, że lata duchowania upoważniają mnie do komentarza. - Bonnie westchnęła. - Strasznie jesteś wymagająca, mamo. Nadal się upierasz, że tylko ci się śnię. - Bo twoje nadnaturalne zdolności są dość ograniczone. Duchowanie? Co to za słowo? Jeśli nie chciałaś, żebym umarła, dlaczego pozwoliłaś mi zjeść gulasz? Oszczędziłabyś mi bólu żołądka. - Powiedziałam ci, że nie potrafią niczemu zapobiec... to działa inaczej. - Bardzo wygodne. Czyli nie można cię obwiniać, - Zgadza się - zachichotała Bonnie. - To miłe w byciu duchem. - A jest w tym coś przykrego, dziecinko? - Wystarczy spojrzeć na ciebie. Jesteś rozdarta. Tak, przykre są starania, abyś przestała być nieszczęśliwa. Myślałam, że może idziesz właściwą drogą, ale znowu masz depresję, cierpisz i rozstałaś się z Joem. - Okłamał mnie. W twojej sprawie. W sprawie grobu. Dlaczego nie powiedziałaś, że to nie ty? - Skoro jestem snem, jak mogłabym to zrobić! - uśmiechnęła się. - Mam cię. - Dlaczego? - nalegała Eve. - Znasz odpowiedź. Nie ma znaczenia, gdzie leży moje ciało. Zawsze jestem z tobą. - Na chwilę umilkła. - A ty czułaś się szczęśliwsza, myśląc, że to ja. Więc dlaczego miałam ci to odbierać? - Mówisz jak Joe. To dla mnie ważne. Chcę, żebyś była w domu, Bonnie. - Jestem w domu - westchnęła - ale ty jesteś zbyt uparta, żeby w to uwierzyć. Bardzo mi wszystko utrudniasz. Nie podoba mi się ta twoja depresja. Jesteś wojowniczką, ale wczoraj nie walczyłaś, dopóki cię do tego nie skłoniłam. Niech to się nie powtórzy, mamo. Dziwnie to wszystko wygląda. Być może będziesz musiała walczyć, a mnie zabraknie. - To ma być pocieszenie? - Zawsze będę do ciebie przychodziła, ale nie możesz na mnie polegać, mamo. Masz Joego, Jane i babcię. To chyba dobrze. - Skrzywiła się. - Czułam, że zesztywniałaś, kiedy wspomniałam o Joem. Daj sobie spokój, mamo. - Za cholerę. - Dobrze, pogadajmy o czymś innym. Chcę, żebyś rano dobrze się czuła. Eve zawsze czuła się lepiej po tych snach. Zaczęły się dwa lata po śmierci Bonnie, Eve była pewna, że to dzięki nim nie wariuje. Psychiatra pewnie wysłałby ją do najbliższego zakładu, gdyby mu o tym powiedziała. Chrzanić to. Sny miały same zalety. - Jeśli nadal będą mnie tak bolały żebra, nie mam szans na dobre samopoczucie - odparła. - Będzie trochę lepiej. - Bonnie pochyliła się w fotelu. - Ładnie tutaj. Podobają mi się te rozlewiska.