ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 139
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 006

Wszystko o miłości - Stephanie Laurens

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Wszystko o miłości - Stephanie Laurens.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK L Laurens Stephanie
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 791 osób, 449 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (1)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 516 stron)

Rozdział 1 Czerwiec 1820 roku Devon Wstrzemięźliwość. To słowo nawet nie brzmiało dobrze. Alasdair Reginald Cynster, powszechnie i nie bez powodu znany jako Lucyfer, prychnął z obrzydzeniem, pozbył się tego słowa ze swoich myśli i zajął się powo eniem parą karych koni pełnej krwi. Jechał wąską drogą wiodącą na południe w kierunku wybrze a; Colyton, cel jego podró y, le ało wzdłu tej właśnie drogi. W okolicy budziło się wczesne lato. Łany zbó marszczyły się jak tafla jeziora pod wpływem lekkiego wiatru, jaskółki wzbijały się wysoko - małe czarne strzałki na tle błękitnego nieba. Wzdłu drogi rósł ywopłot tak bujny, e ze swego siedziska w powozie Lucyfer niewiele widział z tego, co za nim było; zresztą i tak niewiele było do oglądania w tym cichym wiejskim zakątku. Lucyfer zamyślił się. Konie szły krętą drogą, wolnym, lecz równym tempem, mógł więc zająć się rozwa aniem konieczności wytrwania bez tego rodzaju damskiego towarzystwa, do którego był przyzwyczajony. Stanowiło to niezbyt przyjemną perspektywę, ale wolał znosić tę torturę, ni nara ać się na to, e i jego dopadnie przekleństwo rodu Cynsterów a z tym przekleństwem nie ma artów: dosięgło ju pięciu jego najbli szych krewnych, mę czyzn nale ących do cieszącej się złą sławą grupy, która od lat wiodła prym w angielskiej śmietance towarzyskiej. Klub Cynsterów torował sobie drogę wśród szeregów dam zamieszkujących Londyn, pozostawiając je potem tęskne i zasmucone. Jego członkowie byli śmiali, szokujący,

diaboliczni, niepokonani - do czasu jednak, gdy jednego po drugim dosięgała klątwa wisząca nad ich rodem. Teraz tylko on jeden, Lucyfer, pozostał niezniewolony, nieo eniony i nieskruszony. Nie miał nic przeciwko mał eństwu jako takiemu, ale za niefortunny uwa ał fakt stanowiący samo sedno cią ącego nad nimi przekleństwa - taki mianowicie, e Cynsterowie nie enili się tak po prostu. Oni poślubiali kobiety, które kochali. Na samą myśl o mał eństwie z miłości Lucyferowi przebiegały dreszcze po plecach. Delikatność takiej sytuacji nie była czymś, co mógłby zaakceptować z własnej i nieprzymuszonej woli. Zrobił to właśnie wczoraj jego brat Gabriel i był to jeden z dwóch głównych powodów, dla których Lucyfer zapędzał się teraz w najodleglejsze zakątki Devon. Całe ycie byli sobie z Gabrielem bardzo bliscy. Byli prawie w tym samym wieku - dzieliło ich jedynie jedenaście miesięcy. Jedyną osobą poza Gabrielem, którą Lucyfer znał lepiej ni kogokolwiek innego na świecie, była ich towarzyszka zabaw z dziecięcych lat Alathea Morwellan. Teraz Alathea Cynster. Gabriel poślubił ją wczoraj i przez to otworzył oczy Lucyfera na moc, jaką miała wisząca nad nimi klątwa i na to, jak trudno jest jej się oprzeć. Miłość rozkwitała w najmniej spodziewanym momencie, jak przekleństwo dopadała ich bezwzględnie, bezlitośnie, z ogromną mocą i zwycię ała wbrew wszelkim przeciwnościom. Lucyfer z całego serca yczył Gabrielowi i Alathei szczęścia, ale nie miał zamiaru brać z nich przykładu. Nie teraz. Najprawdopodobniej nigdy. Do czego mogło być mu potrzebne mał eństwo? Czy dawało coś, czego ju

teraz by nie posiadał? Kobiety - damy - miały się świetnie, a on lubił z nimi flirtować; subtelne zdobywanie bardziej opornych i zapraszanie ich do łó ka sprawiało mu przyjemność. Lubił je uczyć tego wszystkiego o obopólnej przyjemności, co sam wiedział i potrafił. Jednak e dalej jego zainteresowanie ju nie sięgało. Anga ował się w wiele dziedzin ycia i bardzo cenił sobie wolność, którą posiadał, oraz to, e nie musiał się przed nikim tłumaczyć. Lubił swoje ycie takim, jakie było, i nie miał najmniejszej ochoty go zmieniać. Był zdecydowany uniknąć przekleństwa rodu Cynsterów - mógł doskonale sobie poradzić bez miłości. Wymknął się więc z weselnego poczęstunku Gabriela i Alathei, i opuścił Londyn. Skoro Gabriel nie był ju do wzięcia, to teraz jemu, Lucyferowi, przypadł w udziale tytuł najlepszej partii wśród londyńskiej śmietanki towarzyskiej; z tego właśnie powodu odrzucił wszystkie zaproszenia na przyjęcia organizowane w wielu znamienitych domach i wyjechał. Udał się do Quiverstone Manor, posiadłości rodzi- ców w Somerset. Zostawiwszy tam swego stajennego, Dodswella, który pochodził z tamtych okolic, opuścił Quiverstone dziś rano; jadąc wśród wiosek, pól i lasów, kierował się na południe. Wkrótce po jego lewej stronie ukazały się trzy chałupy stojące na rozwidleniu dróg; jedna z dróg była jeszcze wę sza ni ta, którą dotąd podą ał, i ciągnęła się wzdłu zagonów. Lucyfer zwolnił, ominął chałupy, objechał wokół zagony - wieś Colyton stała przed nim otworem. Zatrzymał się, rozejrzał naokoło i naraz w duchu się skrzywił. Miał rację. Wygląd Colyton wyraźnie wskazywał na to, e szansa na znalezienie tu damy, a dokładniej mówiąc mę atki, z którą mógłby flirtować, która

sprostałaby jego wygórowanym wymaganiom i byłaby skłonna zaspokajać ądze targające wszystkimi Cynsterami, była równa zeru. Wizja wstrzemięźliwości stawała się coraz bardziej realna. W blasku słońca ta schludna i zadbana wioska wyglądała jak fantazja artysty przeniesiona na płótno -sielski widok ciszy i harmonii. Po prawej stronie roz- pościerały się błonie, a na wzgórzu stał kościół - solidna normandzka budowla otoczona zadbanym cmentarzem. Za cmentarzem biegła w dół kolejna wąska dró ka, która przypuszczalnie gdzieś w oddali łączyła się z główną drogą wiodącą do Colyton; wzdłu głównej drogi stały chałupy, a ich okna wychodziły na łąki. W miejscu, gdzie droga znikała za horyzontem pysznił się dach gospody, a dalej, niemal na wyciągnięcie ręki, znajdował się staw; Lucyfer słyszał nawet kwakanie kaczek. Jego karę konie grzebały kopytami w ziemi i parskały, potrząsając głowami. Lucyfer uciszył je i spojrzał w lewo, w kierunku pierwszego stojącego na obrze ach wioski domu wzniesionego w głębi du ego ogrodu, bez wątpienia nale ącego do sporej posiadłości. Jego nazwa wyryta była na portyku; Lucyfer zmru ył oczy. Colyton Ma-nor - cel jego podró y. Dom był okazały - zbudowany z piaskowca, w stylu georgiańskim, dwupiętrowy, z poddaszem i długimi rzędami wysokich okien ozdobionych trójkątnymi zwieńczeniami, które otaczały portyk i frontowe drzwi. Dom stał przodem do drogi, lecz ukryty był za kamiennym murkiem sięgającym do pasa. Ogromny ogród pełen był kwitnących właśnie roślin i ró anych krzewów. Pośrodku wznosiła się okrągła fontanna, a wokół niej biegła ście ka prowadząca od bramy do drzwi domu. Na tyłach ogrodu gęsto posadzone drzewa oddzielały teren posiadłości

od pozostałej części wioski. wirowy podjazd skręcał z jednej strony domu i prowadził do stajni ukrytej wśród jeszcze gęściej rosnących drzew. Przestrzeń trawnika oddzielała ście kę i rosnące tu i ówdzie krzewy oraz stare, dające cień drzewa. Krzewy, które nieco się rozrosły, sięgały niemal do miejsca, w którym zatrzymał się Lucyfer w swojej kariolce* , a błyszcząca za nimi powierzchnia wody okazała się ozdobnym jeziorkiem. Colyton Manor było dokładnie tym, na co wyglądało - rezydencją zamo nego d entelmena. Jej właścicielem był Horatio Welham i to właśnie z jego powodu Lucyfer wybrał Colyton jako swą tymczasową kryjówkę. Trzy dni temu otrzymał list od Horatia, starego przyjaciela i mentora we wszystkim, co dotyczyło kolekcjonerstwa, w którym to liście Horatio zapraszał Lucyfera do niezwłocznego odwiedzenia go w Colylon. Moment ten faktycznie nastąpił niezwłocznie, głównie z powodu pięknych kobiet zatrzymujących wzrok na osobie Lucyfera; uznał zaproszenie za doskonałą wymówkę i czym prędzej czmychnął z Londynu, znikając z ycia towarzyskiego angielskiej arystokracji. Lucyfer odwiedzał ju niegdyś Horatia w jego posiadłości poło onej w Krainie Jezior, ale od czasu gdy Horatio przeprowadził się do Devon, mimo e wcią pozostawali sobie niezwykle bliscy, spotykali się jedynie na zebraniach kolekcjonerów, odbywających się nie tylko w Londynie, ale w przeró nych miejscach jak kraj długi i szeroki; dlatego te była to pierwsza wizyta Lucyfera w Colyton. *Kariolka - dwukołowy powozik (przyp. tłum.).

Karę konie znów potrząsnęły głowami, pobrzękując uprzę ą. Lucyfer wyprostował się i ściągnął lejce. Czuł narastające zniecierpliwienie, by znów zobaczyć Horatia, by uścisnąć jego dłoń i spędzić trochę czasu w towarzystwie tego erudyty. Podobnej niecierpliwości doświadczał Horatio, a zapraszając do siebie Lucyfera, pragnął zasięgnąć jego opinii w sprawie pewnego przedmiotu, który według słów Horatia mógł skusić nawet jego i sprawić, by rozszerzył swą kolekcję sreber i kamieni szlachetnych o ten właśnie tajemniczy przedmiot. Całą drogę z Somerset do Devon Lucyfer próbował domyślić się o jaki to przedmiot mo e chodzić, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Wiedział jednak, e wkrótce się tego dowie. Chwycił lejce i manewrując zgrabnie pomiędzy wysokimi słupkami podtrzymującymi bramę wjazdową, wjechał na podwórze. Przy akompaniamencie chrzęstu wiru i tupaniu kopyt zatrzymał powóz z boku domu. Nikt nie wybiegł na powitanie. Zaczął nasłuchiwać, ale poza śpiewem ptaków i brzęczeniem owadów niczego nie usłyszał. Wtedy te przypomniało mu się, e jest niedziela, a to oznaczało, e Horatio i wszyscy mieszkańcy domu mogli być w kościele. Przyglądając się z oddali budynkowi, dostrzegł, e drzwi kościoła są uchylone. Potem spojrzał na drzwi wejściowe do domu - te tak e były uchylone, zdawało się więc, e ktoś jednak jest w środku. Poluzował lejce, zeskoczył z powozu i idąc wirowa ście ką, skierował się do portyku. Jego wzrok przykuł ogród mieniący się w słońcu tysiącami barw kwitnących kwiatów. Widok ten przywołał wspomnienia, które dawno temu ukrył w

zakamarkach pamięci, a teraz zatrzymał się przed portykiem i pró-l K wał je zdusić w zarodku. To był ogród Marty. Marta była zmarłą oną Horatia; była jak ostoja, wokół której rozrastał się i kwitł ich dom w Krainie Jezior. Marta uwielbiała ogród - zmagała się z wszę- dobylskim wrzosem i tworzyła wspaniałe kwiatowe kompozycje - takie same jak te, które ukazały się te-raz oczom Lucyfera. Z uwagą przyglądał się roślinom. Sposób, w jaki tworzyły kwiatowe dywany, był podobny do tego, który widział w domu Marty i Horatia w Kramie Jezior. Marta jednak nie yła ju od trzech lat. Z wyjątkiem matki i ciotek Marta była jedyną starszą kobietą, z którą Lucyfer czuł się blisko związany zajmowała szczególne miejsce w jego yciu. Często słuchał jej rad, gdy tymczasem na rady matki zwykle pozostawał głuchy. Z Martą nie był spokrewniony i mo e dlatego łatwiej mu przychodziło usłyszeć kilka słów prawdy właśnie z jej ust. Śmierć Marty sprawiła, e nieco zmalał jego entuzjazm do odwiedzin w domu Horatia. Łączyło ich zbyt wiele wspomnień i dręczące poczucie straty. Poczuł się dziwnie widząc tutaj ogród Marty, tak jakby ktoś, kogo nie było, poło ył mu rękę na ramieniu. Drgnął - zdawało mu się, e niemal słyszy Marii; i jej cichy, miękki głos. Lucyfer otrząsnął się gwałtownie, odwrócił i wszedł pod portyk; pchnął na wpół otwarte frontowe drzwi. Hol był pusty. – Halo! Jest tu kto? Cisza. Jedyne co docierało do uszu Lucyfera, to brzęczące dźwięki lata.

Przestąpił przez próg i zatrzymał się. Dom był chłodny, cichy, nieruchomy, jakby zamarł w oczekiwaniu. Skrzywił się jeszcze bardziej, zrobił krok naprzód i ruszył przed siebie. Obcasy jego wysokich butów stukały na biało-czarnych kafelkach. Zmierzał ku pierwszym z brzegu drzwiom po prawej stronie. Drzwi nie były zamknięte; pchnął je mocno, by otworzyły się na oście , ale zapach krwi poczuł, zanim jeszcze do nich doszedł. Tego zapachu nie mógłby pomylić z adnym innym, nie po tym, co prze ył pod Waterloo. Zje yły mu się włosy na głowie; zwolnił kroku. Za jego plecami było ciepło i jasno, ogród tonął w promieniach słońca - potęgowało to chłód i złowrogą ciszę, które spowijały dom. Zastanowiło go to. Tu za progiem zatrzymał się gwałtownie i natychmiast dostrzegł ciało le ące na podłodze w głębi pokoju. Po plecach przebiegł mu dreszcz, ale po krótkiej chwili zmusił się, by przenieść wzrok na starą, pokrytą zmarszczkami twarz mę czyzny i naciśniętą na głowę szlafmycę ozdobioną pomponem, spod której wystawały siwe, potargane włosy. A potem spojrzał na długą białą koszulę nocną i robioną na drutach chustę, którą mę czyzna miał owinięte ramiona. Le ał na plecach, z jedną ręką odrzuconą na bok, a jego bose stopy skierowane były ku drzwiom. Mimo e nie ył, wyglądał jakby spał, tutaj, pośrodku salonu, pośród antyków i ksią ek. Nie spał jednak - nawet nie zemdlał; krew wcią sączyła się z niewielkiej rany po lewej stronie, tu pod sercem. – Horatio! Lucyfer wstrzymał na chwilę oddech, ukląkł i najpierw na nadgarstku, a potem na szyi próbował wyczuć puls, ale nie poczuł nic. Trzymając rękę na piersi le ącego, czul, e ten wcią jest ciepły, a na jego policzkach nadal widać było delikatny

rumieniec. Lucyfer kucnął; jego umysł pracował w przyspieszonym tempie, myśli galopowały. Horatio został zamordowany - i to dosłownie przed chwilą. Czuł się odrętwiały, obojętny, nieczuły. Jakaś część jego mózgu nadal zbierała i łączyła fakty, pracowała jak umysł doświadczonego oficera kawalerii, którym niegdyś przecie był. Jedno jedyne uderzenie, które pozbawiło Horatia ycia, było jak cios w samo serce Lucyfera - jak rana od bagnetu. Niewiele krwi, zaskakująco niewiele Lucyfer zmarszczył czoło i sprawdził jeszcze raz: więcej krwi było pod ciałem, czyli po zadaniu ciosu Horatio upadł na twarz, a dopiero później został odwrócony na plecy. Coś złotego mignęło Lucyferowi przed oczami; d r ącymi rękoma odsunął chustę i znalazł długi wąski no yk do listów. Zacisnął pięść na ozdobnej rękojeści, a potem rozejrzał się po pokoju; nie dostrzegł adnych śladów walki: dywan le ał na swoim miejscu i nie był zmięty, stolik stojący między dywanem a le ącym ciałem tak e zdawał się stać tam gdzie jego miejsce. Odrętwienie powoli ustępowało miejsca emocjom, które narastały do momentu, a Lucyfer dał im upust: klął pod nosem i czuł się tak, jakby dostał cios w sam ołądek. Znalazł martwego Horatia i po spokoju, jaki panował na zewnątrz, zdawało mu się to wręcz nieprzyzwoite - koszmar, z którego wiedział, e się nie obudzi. Opanowało go obezwładniające poczucie straty. Wcześniejsze przypuszczenia zdawały się teraz tkwić w nim jak popiół na języku. Mocno zacisnął usta, wziął głęboki oddech...

Nie był sam. Gdy tylko to wyczuł, usłyszał niezidentyfikowany dźwięk, a potem tu za sobą huk i odgłosy przepychanki. Skoczył na równe nogi, ściskając mocno w dłoni no yk do listów. Coś cię kiego uderzyło go w tył głowy - bolało jak diabli. Po chwili zorientował się, e le y na podłodze. Musiał runąć jak kłoda, ale nie pamiętał upadku. Nie miał pojęcia, czy jakiś czas temu stracił przytomność i właśnie ją odzyskał, czy te dopiero co upadł. Wkładając w to niewyobra alny wysiłek woli, otworzył oczy. Twarz Horatia a to się rozmazywała, a to wyraźnie ukazywała z bliska. Zamknął oczy i powstrzymał się, by nie jęknąć - przy odrobinie szczęścia morderca mo e pomyśleć, e jest nieprzytomny. I niemal był. Czuł oblewającą go czarną falę nicości, która próbowała go wciągnąć. Opierał się jej z determinacją, próbując zachować przytomność umysłu. W zaciśniętej dłoni nadał trzymał no yk, ale gdy upadał, jego prawa ręka znalazła się pod ciałem; przygniótł ją i teraz nie mógł się poruszyć. Zdawało mu się, e jego ciało jest cię kie jak ołów i e nie mo e się bronić. Powinien był najpierw sprawdzić pokój, ale widok Horatia le ącego bez ycia, krwawiącego... Cholera! Czekał. Był dziwnie obojętny i zastanawiał się czy morderca będzie chciał go wykończyć, czy po prostu zwieje. Nie słyszał, by ktoś opuszczał dom, ale nie był te do końca pewny, czy słyszy cokolwiek. Jak długo ju tu le y?

Phyllida Tallent stała za drzwiami i szeroko otwarły mi oczami wpatrywała się w d entelmena le ącego bez ycia tu obok ciała Horatia Welhama. Krzyknę-li przera ona, ale zaraz po chwili zmobilizowała się do działania - pobudził ją jej własny krzyk. Wstrzymując oddech zrobiła krok naprzód, schyliła się i zacisnęła obie dłonie na drzewcach halabardy, która le ała teraz na podłodze tu obok nieprzytomnego mę czyzny. Przygotowała się, policzyła do trzech i szarpnęła. Ostrze halabardy uniosło się nieco; Phyllida zachwiała się, a jej buty ślizgały się na wypolerowanej posadzce, gdy walczyła z nieporęcznym przedmiotem. Nie chciała, by halabarda upadla. Gdy tylko weszła do pokoju odkryła ciało Horatia, a potem usłyszała kroki na wirowej drodze i nie potrafiła ju jasno myśleć. Spanikowała myśląc, e to morderca wrócił, by pozbyć się ciała. Wszyscy mieszkańcy wioski byli w kościele, któ inny mógł więc to być? Zawołała: „Horatio!", ale równie dobrze mógł to być morderca, który sprawdzał czy nikt inny nie zjawił się w domu. Gorączkowo zaczęła rozglądać się za miejscem, gdzie mogłaby się ukryć, ale wzdłu większości ścian obszernego salonu stały regały z ksią kami, a jedyna wnęka, w której mogłaby schować się tak, e byłaby niewidoczna dla osoby wchodzącej, znajdowała się w przeciwległym kącie pokoju nie miała szans, by tam dobiec i nie zostać zauwa oną. Nie mając innego wyjścia, ukryła się w kącie za drzwiami pomiędzy ostatnim regałem a framugą, mając nadzieję, e cień rzucany przez skrzydło drzwi uczyni ją niewidoczną. Wcisnęła się w kąt tu obok stojącej tam halabardy.

Kryjówka nie była najgorsza; obserwując poczynania mę czyzny i słysząc mamrotane przez niego przekleństwa zdała sobie sprawę, e nie jest on mordercą i zaczęła rozwa ać, czy nie powinna się ujawnić. Była przecie córką sędziego i była wystarczająco dorosła, by wiedzieć, e zazwyczaj ludzie ubrani w bryczesy, jak ten przybysz, nie wślizgują się do cudzych domów, by ograbić je z le ących w nieładzie drobiazgów. Zdawała sobie równie sprawę, e popełniono morderstwo i gdy ju niemal unosiła stopę, by wyjść ze swojej kryjówki i ujawnić się, potrąciła ramieniem halabardę. Nie miała najmniejszych szans, by powstrzymać jej upadek. Próbowała pochwycić drzewce, ale nadaremnie walczyła z cię ką bronią, by ją złapać lub chocia zmienić kierunek jej upadku. Jedyne co ostatecznie udało jej się zrobić, to przekręcić ją na tyle, e nie uderzyła ostrzem wprost w głowę mę czyzny pochylającego się nad ciałem Horatia. Gdyby nie to, niechybnie by zginął. Gdy udało się jej wreszcie zdjąć halabardę z le ącego na ziemi mę czyzny i poło yć ją na podłodze, zdała sobie sprawę, e bezgłośnie powtarza jak litanię: – O mój Bo e! O mój Bo e! O mój Bo e! Wytarła dłonie w bryczesy. Czując ucisk w ołądku spojrzała na swą niewinną ofiarę, a odgłos halabardy uderzającej w czaszkę wcią dźwięczał jej w uszach. Fakt, e mę czyzna postanowił wstać dokładnie w tej samej chwili, gdy halabarda zmierzała w jego kierunku, tak e nie polepszył sprawy; skoczył na równe nogi i nadział się na ostrze. Upadł na podłogę, z przyprawiającym o mdłości łoskotem. Nie ruszał się. Phyllida zebrała się w sobie i zrobiła krok w kierunku le ącego mę czyzny.

– O Bo e! - szeptała. - Spraw, by nic mu się nie stało! Horatio został zamordowany, a teraz ona zamordowała nieznajomego przybysza. Dokąd ten świat zmierzą? Panika ściskała ją za gardło. Uklękła. Mę czyzna le ał na podłodze z rękoma i nogami rozrzuconymi na boki, i twarzą zwrócony w kierunku Horatia. Lucyfer wyczuł czyjąś obecność. Nie słyszał, nie widział, ale wiedział, e ktoś uklęknął tu za jego plecami. Morderca! Musiał przyznać sam przed sobą, e to właśnie on. Gdyby tylko udało mu się zebrać w sobie, odzyskać siły chocia na tyle, by móc otworzyć oczy. Próbował, ale nic z tego nie wyszło. Ogarniała go ciemność - nie potrafił się jej oprzeć i czuł, e cały w tej fali ciemności tonie. Huczało mu w głowie, ale mimo to wiedział, kiedy morderca zbli ył się do niego. Huczenie narastało... Palce - bardzo małe palce! - delikatnie, jakby z wahaniem dotknęły jego policzka. Dotyk był jak był jak roz arzone elazo przytknięte wprost do mózgu. To nie morderca. Poczuł ulgę, a zaraz potem zapadł w ciemność. Phyllida dotykała policzka le ącego mę czyzny zafascynowana surową urodą jego twarzy. Wyglądał juk upadły anioł - tak klasyczne rysy nie mogły nale eć do zwykłego śmiertelnika. Czoło miał wysokie, nos arystokraty, gęste, kruczoczarne włosy, ogromne oczy, a nad nimi idealny łuk brwi. Phyllida poczuła ucisk w ołądku, a potem spostrzegła, e jego usta, miękkie i wyraziste, rozchylają się lekko, jakby wlanie wyzionął ducha. – Proszę, nie umieraj! Proszę! Jednym ruchem zerwała mu apaszkę i gorączkowo próbowała wyczuć tętno na

jego szyi. Gdy dostrzegła yłę pulsującą równym, silnym rytmem, uczucie ulgi było tak silne, e niemal zemdlała. – Dzięki Ci, Bo e! Poczuła, e opuszczają ją siły. Bez zastanowienia ponownie zawiązała mu apaszkę i wygładziła fałdki. Mę czyzna był taki przystojny, a ona o mały włos go nie zabiła. Na wirowym podjeździe zachrzęściły koła. Phyllida zerwała się na równe nogi, oczy miała szeroko otwarte. Morderca? Jej spanikowany umysł zdołał uspokoić się jednak na tyle, e udało się jej rozpoznać głosy ludzi. Powóz obje d ał dom naokoło, by podjechać pod tylne drzwi - to słu ący wracali do Colyton Manor. Spojrzała na nieprzytomnego nieznajomego. Po raz pierwszy w yciu nie mogła się skupić i myśleć logicznie; serce waliło jej jak młotem i kręciło jej się w głowie. Odetchnęła głęboko i zmusiła się do myślenia. Horatio nie ył - nic ju nie mogła na to poradzić. Co więcej, nie widziała związku między zabiciem Horatia a jego przyjacielem le ącym bez czucia, który zapewne jeszcze jakiś czas nie odzyska przytomności, powinna więc zadbać, by dobrze się nim zaopiekowano. Przynajmniej tyle mogła i powinna dla niego zrobić. Istniał tylko jeden mały problem - zamiast le eć w swoim własnym łó ku w Grange powalona cię ką migreną, znajdowała się tutaj, w salonie Horatia, na dodatek ubrana w bryczesy. Nie potrafiłaby wyjaśnić, po co się tutaj znalazła, bez podania prawdziwego powodu - a były nim pewne zawieruszone drobiazgi. Co gorsza, nie nale ały one do niej. Tak naprawdę nie wiedziała dlaczego były a tak wa ne i dlaczego za wszelką cenę nale ało uniknąć ich ujawnienia, ale teraz

odpowiedzialność za zachowanie w tajemnicy ich istnienia spoczywała na jej bar- kach. Poza tym przysięgała przecie , e zachowa tę tajemnicę dla siebie! Cholera! Za chwilę ją tu znajdą! Gospodyni Colyton Manor, pani Hemmings, zapewne wchodzi ju do kuchni. Myśl! A co by było, gdyby zamiast zostawać tutaj i tłumaczyć się, i plątać w zupełnie nieprawdopodobnych wyjaśnieniach, uciekła, pobiegła na skróty do domu, przebrała się i wróciła z powrotem do Colyton Manor? Pomysł wydał się jej dobrym wyjściem z sytuacji. W ciągu dziesięciu minut byłaby z powrotem, a wtedy ciało Horatia na pewno ju by znaleziono, a ona mogłaby zadbać, by troskliwie zaopiekowano się nieznajomym. Plan był całkiem rozsądny. Wstała. Dr ały jej nogi i nadal kręciło jej się w głowie. Ju miała odwrócić się i wyjść, gdy jej wzrok przykuł kapelusz spoczywający na stole, obok którego, na podłodze, le a! martwy Horatio. Nieznajomy, czy miał kapelusz, gdy tu wchodził...? Nie zauwa yła, ale był tak wysokim i postawnym mę czyzną, e mógł podejść do stołu i poło yć kapelusz, a ona i tak by tego nie dostrzegła, gdy zasłaniałby jej widok. Phyllidzie przyszło do głowy, e nazwiska arystokratów często są wyhaftowane na tasiemce wewnątrz kapelusza, obeszła więc ciało Horatia i wyciągnęła rękę w kierunku brązowego kapelusza... – Skoczę na górę i zobaczę, jak się czuje pan. Rzuć okiem na imbryk, dobrze? 1. Phyllida natychmiast zapomniała o kapeluszu. Jak błyskawica przemknęła

przez hol, wybiegła frontowymi drzwiami, potem przebiegła przez trawnik i zanurkowała pomiędzy rosnące w ogrodzie krzewy. – Juggs, otwórz drzwi. Słowa wypowiedziane tonem, który niezmiennie przywodził Lucyferowi na myśl matkę, przywróciły mu świadomość. – Nie, nie mogę tego zrobić - odparł gruby męski głos. - To nie byłoby zbyt mądre. – Mądre? - kobieta mówiła coraz bardziej podniesionym głosem. Po chwili, w czasie której Lucyfer mógł niemal usłyszeć, e ledwie utrzymuje nerwy na wodzy, zapytała: - Czy od chwili, kiedy zabraliście go z Colyton Manor, odzyskał przytomność choć na chwilę? Czyli nie był ju w domu Horatia. Gdzie więc u diabła się znajdował? – Nie. Le y tam jak jakiś kamień. Nie był kamieniem, ale równie dobrze mógłby nim być. Poza słuchem, jego zmysły nie funkcjonowały najlepiej - nie czuł nic poza obezwładniającym i wszechogarniającym bólem głowy. Le ał na boku na czymś bardzo twardym. Powietrze było chłodne i nieco śmierdziało stęchlizną. Nie mógł unieść powiek - nawet ta czynność była w tym momencie dla niego niewykonalna. Był całkowicie bezradny. – Skąd wiesz, e on jeszcze yje? - władczy ton kobiety nie pozostawiał wątpliwości, e jest ona damą.

– Czy yje? Oczywiście, e yje. Dlaczego miałby nie yć? Po prostu zemdlał, to wszystko. – Zemdlał? Juggs, od lat jesteś ober ystą. Jak długo ktoś, kto zemdlał, nie odzyskuje przytomności, szczególnie jeśli go porządnie wytelepało, gdy go wieziono furmanką? – Przecie to arystokratyczny elegancik - prychnął Juggs. - Kto to mo e wiedzieć, ile czasu im potrzeba, by się ocknęli? Wydelikacona ferajna, ot co. – Gdy go znaleziono, le ał przygnieciony ciałem pana Welhama. A co będzie, jeśli on nie zemdlał, tylko zadano mu ranę? – Jak mo na było zada... zranić go? – A mo e walczył z mordercą, próbując uratować ycie panu Welhamowi? – Nie, to niemo liwe! Bo wtedy mielibyśmy tego tu jaśnie pana i jeszcze mordercę - a to by oznaczało dwóch ludzi, którzy wchodzą do domu, ka dy z nich sam, i nikt by nie zobaczył adnego z nich!? Takie rzeczy się nie zdarzają! Kobieta straciła cierpliwość. – Juggs, otwieraj te drzwi! Ten d entelmen mo e w tej chwili umierać tylko dlatego, e ty zdecydowałeś, e jedynie zemdlał! A jeśli to coś więcej ni omdlenie? Musimy to sprawdzić! – Mówię pani, e on zemdlał - ani ja, ani Thompson nie znaleźliśmy adnej rany. Lucyfer zebrał wszystkie siły. Jeśli chciał pomocy, musiał jakoś się z tą kobietą porozumieć - nie mogła odejść pokonana w słownej potyczce przez obojętnego ober ystę. Uniósł jedną rękę - dr ało mu ramię -z wysiłkiem dotknął głowy... Usłyszał jęk i zdał sobie sprawę, e to on jęknął.

– Słyszałeś? A nie mówiłam? - triumfowała kobieta. - Boli go głowa, a konkretnie tył głowy. Dlaczego więc go boli, jeśli tylko zemdlał? Szybko, Juggs, otwieraj drzwi! Tam się dzieje coś bardzo niedobrego. Ręka Lucyfera opadła bezwładnie. Gdyby tylko mógł, zacząłby wrzeszczeć na Juggsa, eby otworzył te cholerne drzwi. Oczywiście, e działo się coś niedobrego - morderca uderzył go w głowę i ogłuszył. A oni, u diabła, myśleli, e co się stało? – Mo e uderzył się w głowę, gdy upadł zemdlony? - zrzędził Juggs. Dlaczego przyszło im do głowy, e zemdlałem? -pomyślał Lucyfer, ale brzęk kluczy, który usłyszał, sprawił, e przestał o tym myśleć. Kobieta wygrała w dyskusji z Juggsem i teraz spieszyła mu z pomocą. Szczęknął zamek, zaszurały drzwi, ktoś dziarskim krokiem zbli ał się w jego stronę. Niewielka dłoń dotknęła jego ramienia; wyczuł obecność damy. – Zaraz wszystko będzie dobrze. - Jej niski głos był kojący. - Pozwól mi tylko obejrzeć głowę. Nachyliła się nad nim. Zmysły Lucyfera wydobrzały ju na tyle, by mu powiedzieć, e była młodsza ni myślał; to dało mu wystarczająco du o siły, by unieść powieki, aczkolwiek tylko na milimetr. Zauwa yła jego uchylone powieki i uśmiechnęła się zachęcająco, jednocześnie odgarniając mu z czoła kosmyk włosów. Otworzył oczy szerzej i z uwagą przyglądał się jej twarzy. Nie była ju dziewczyną, mo na by raczej powiedzieć, e była młodą damą; mogła mieć nieco ponad dwadzieścia lat, ale jej twarz zdradzała siłę charakteru i determinację, której nie sposób oczekiwać od dwudziestolatki. Zauwa ył to, ale nie to przykuło jego

uwagę i sprawiło, e przejmujący ból głowy słabł. W jej du ych brązowych oczach dostrzegł troskę i otwarcie wyra one współczucie, któremu udało się przebić przez skorupę cynizmu i dotknąć go do głębi. Miała przepiękne oczy, brwi o idealnych lukach, wysokie czoło i ciemne włosy, niemal tak ciemne jak jego, krótko obcięte i wijące się lokami jak kształtny i lśniący hełm. Jej nos był prosty, podbródek zwę ał się ku dołowi, a usta... Nagły przypływ zmysłowych myśli i pragnień zmieszał się ze straszliwą prawdą: Horatio nie ył. Lucyfer zamknął oczy. – Zaraz poczujesz się lepiej - obiecała. - Gdy tylko przeniesiemy cię do wygodniejszego łó ka. – Aha, idę o zakład, e to taki rodzaj d entelmena - prychnął Juggs za jej plecami. - Morderca i ten drugi te . Lucyfer zignorował Juggsa. Opiekująca się nim dama wiedziała, e nie jest mordercą, i to właśnie ona miała teraz przewagę nad Juggsem. Delikatnie dotknęła ręką głowy Lucyfera i wsunęła palce we włosy, ostro nie dotykając skóry. Lucyfer zesztywniał, a gdy ostro nie badała ranę, zacisnął zęby, by nie jęknąć. – Widzisz? - odgarnęła mu na bok włosy i poczuł na ranie podmuch powietrza. - Został czymś uderzony w tył głowy, jakimś rodzajem broni... Juggs chrząknął. – A mo e gdy zemdlał w salonie w Colyton Ma-nor, upadając, uderzył głową w kant stołu? – Juggs, wiesz dobrze, e rana jest zbyt głęboka jak na uderzenie w stół! Lucyfer le ał z zamkniętymi oczami, oddychał płytko. Ból powracał

przynoszącymi mdłości falami. W odruchu desperacji przywołał w myślach obraz twarzy opiekującej się nim damy, ze wszystkich sił starał się na nim skupić i nie myśleć o bólu. Jej szyja była smukła i pełna gracji, a to zapowiadało, e i reszta jej ciała te taka właśnie mo e być. Wspomniała coś o łó ku... - Lucyfer postanowił skierować myśli na inne tory, bo te wprawiały go w zakłopotanie. – Ech, poka - mruknął niechętnie Juggs. Cię ka dłoń dotknęła głowy Lucyfera, która niemal eksplodowała z bólu. – Papo, ten człowiek jest powa nie ranny. Głos jego anioła stró a przywrócił Lucyfera do ycia. Nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło od kiedy coś słyszał - chyba stracił przytomność. – Został mocno uderzony w tył głowy, Juggs te widział ranę. Słychać było zbli ające się cię kie kroki. – Czy to prawda, Juggs? Do uszu Lucyfera dotarł nowy, nieznany, głęboki głos, wyraźnie nale ący do człowieka wykształconego i bywałego w świecie, ale zabarwiony tutejszym akcentem; zastanawiał się, kim jest ów „papa". – A tak, zdaje się, e ktoś porządnie mu przyło ył. Juggs - ten głupi ciołek - tak e z nimi był. – Mówicie, e rana znajduje się z tyłu głowy, tak? – Tak, tutaj - Lucyfer poczuł delikatne kobiece palce odgarniające włosy. - Ale nie dotykaj. - „Papa" na szczęście nie miał takiego zamiaru. - Rana jest głęboka i

bolesna. Odzyskał na chwilę przytomność, ale zemdlał, gdy Juggs dotknął jego głowy. – Wcale mnie to nie dziwi. Nieźle mu się dostało. Z tego, co widzę, musiał oberwać tą starą halabardą, która stoi u Horatia za drzwiami. Pani Hemmings mówiła, e znalazła ją le ącą na podłodze obok niego. Biorąc pod uwagę, jak jest cię ka, to cud, e w ogóle prze ył. Dama pozwoliła włosom Lucyfera opaść na czoło, i powiedziała: – Oczywiste więc jest, e to nie on jest mordercą. – Nie, nie z tą raną i le ącą obok niego halabardą. Wygląda na to, e morderca schował się za drzwiami i uderzył go, gdy ten znalazł ciało Horatia. Pani Hemmings przysięga, e halabarda była dobrze przymocowana i nie mogła sama upaść; nie ma powodu, eby jej nie wierzyć. Musimy więc poczekać, a ten d entelmen się ocknie i będzie mógł nam powiedzieć o tym, co się tam naprawdę wydarzyło. Raczej niewiele będę mógł powiedzieć, odparł w myślach Lucyfer. – Có , raczej mu się nie polepszy, jeśli będzie le ał w tej klitce. - W głosie damy zabrzmiały bardziej zdecydowany tony. – To prawda. Zupełnie nie rozumiem jak Bristleford mógł pomyśleć, e to morderca, który zemdlał na widok krwi. Zemdleć na widok krwi? Lucyfer, gdyby tylko mógł, prychnąłby szyderczo, ale nie mógł ani mówić, ani się poruszyć. Ból w jego głowie nie zniknął, przyczaił się tylko, czekając na odpowiedni moment, by go zaatakować ze zdwojoną siłą i odebrać mu przytomność. Jedyne, co mógł zrobić, to le eć nieruchomo, słuchać i starać się

zapamiętać jak najwięcej. Dopóki dama dzier yła władzę, był bezpieczny -zdawała się naprawdę przejmować sytuacją, w której się znalazł. – Myślałem, e Bristleford mówił, e trzymał nó w zaciśniętej pięści. To oczywiście musiał powiedzieć Juggs. „Papa" chrząknął. – Samoobrona. Sekundę przed tym, jak morderca go zaatakował, wyczuł jego obecność i chwycił to, co miał pod ręką, ale niestety nie na wiele to się zdało w konfrontacji z halabardą. Nie, to oczywiste, e ktoś znalazł ciało i je odwrócił. Nie był to zapewne morderca, nie sądzę, eby robił sobie taki kłopot, a Ho-ratio raczej nie nosił kosztowności ukrytych pod nocną koszulą. – A więc ten mę czyzna jest niewinny - powtarzała bez końca kobieta. - Naprawdę powinniśmy zabrać go do Grange. – Pojadę tam i przyślę po niego powóz - odparł „papa". – A ja zaczekam tutaj. Powiedz Gladys, eby umieściła w powozie wszystkie poduszki i jaśki, jakie tylko uda jej się znaleźć. Kobiecy glos cichł - odchodziła od łó ka Lucyfera, który nie starał się ju dłu ej słuchać, o czym rozmawiają. Wystarczyło mu to, e powiedziała, i przy nim zostanie. Z rozmowy wywnioskował, e „Grange" jest rezydencją „papy", więc najprawdopodobniej i ona tam mieszka. Miał nadzieję, e tak właśnie jest; chciał zobaczyć ją jeszcze raz, gdy wreszcie ustąpi ból: ból głowy i ból w sercu. Horatio był bardzo bliskim przyjacielem - Lucyfer zdał sobie sprawę, jak bliskim, dopiero teraz, gdy nie ył. Czuł narastający al, ale nie był w stanie sobie z nim poradzić. Kierując myśli na inne tory, próbował nie zastanawiać się nad stratą, którą poniósł, ale chyba mu się to nie udało.

Le ał więc i czekał. Usłyszał, e kobieta wróciła i e nie jest sama; to, co nastąpiło później, nie było najprzyjemniejsze, ale na szczęście nie odzyskał jeszcze całkowicie przy- tomności i ledwie zdawał sobie sprawę, e jest przenoszony. Spodziewał się, e wóz będzie trząsł się i telepał na nierównej drodze, ale nawet jeśli tak było, to i tak tego nie czuł. Potem rozebrano go i znalazł się w łó ku. Jego zmysły budziły się powoli: wiedział, e są z nim dwie kobiety. Wnioskując z dotyku ich rąk i z głosów, obie były starsze od jego anioła stró a. Pomógłby im, gdyby tylko zdołał, ale na razie przekraczało to jego mo liwości. Robiły sporo zamieszania, a potem uparły się, e wło ą mu nocną koszulę przez głowę; były niezwykle ostro ne, by nie urazić tkliwej rany. Uło yły go wygodnie w łó ku, wśród miękkich poduszek i słodko pachnącej pościeli, a potem zostawiły w świętym spokoju. Phyllida zajrzała do pokoju swojego pacjenta jak tylko Gladys poinformowała ją, e ten le y ju w łó ku, odziany i opatrzony. Panna Sweet, zwana Sweetie, jej dawna guwernantka, siedziała w fotelu przy oknie zajęta robótką. – Odpoczywa i jest spokojny - powiedziała Sweetie cicho. Phyllida skinęła głową i podeszła do łó ka. Uło ono Lucyfera na brzuchu, tak by nic nie dotykało obolałej głowy. Nie zdawała sobie wcześniej sprawy, e jest a

tak potę nym mę czyzną: miał szerokie ramiona i klatkę piersiową, masywne plecy i długie nogi -zajmował niemal całe łó ko. Nie był największym mę czyzną, jakiego Phyllida widziała, ale przypuszczała, e najwa niejszym. Tymczasem jego członkami zawładnęła dziwną cię kość, wa ące tonę napięcie, które nie przynosiło ulgi. Wpatrywała się w jego twarz; ta część, którą mogła dostrzec, była blada, i mimo e kamienna i niedająca adnych oznak ycia, niebywale przystojna. Usta, które zdawały się stworzone do zadziornego uśmiechu, zacisnął w wąską linijkę. Sweetie nie miała racji - wcale nie odpoczywał, lecz byt nieprzytomny. Phyllida wyprostowała się. Z erało ją poczucie winy, to przecie ona go uderzyła. Odwróciła się w stronę Sweetie. - Idę do Colyton Manor, wrócę za godzinę. Sweetie pokiwała głową i uśmiechnęła się. Phyllida raz jeszcze rzuciła okiem na łó ko i le ącego na nim mę czyznę, i wyszła. – Naprawdę nie mogłem powiedzieć, sir. Phyllida frontowymi drzwiami weszła do Colyton Manor i w holu natknęła się na Bristleforda, kamerdynera Horatia, stojącego tu przy drzwiach prowadzących do salonu; był przesłuchiwany przez pana Luciusa Appleby. Obaj odwrócili się w stronę Phyllidy, pan Appleby ukłonił się. – Panno Tallent. Phyllida tak e się ukłoniła. – Dzień dobry, sir.

Wiele miejscowych dam uwa ało Appleby'ego za atrakcyjnego mę czyznę, ale jego jasna karnacja i włosy były dla Phyllidy zbyt zimne i zupełnie nie trafiały w jej gust. – Sir Cedric polecił mi ustalić szczegóły śmierci pana Welhama - wyjaśnił pan Appleby, doskonale zdając sobie sprawę, e powinien wytłumaczyć się ze swej obecności w Colyton Manor. Był sekretarzem sir Cedrika Fortemaina, miejscowego właściciela ziemskiego, którego zainteresowaniem w tej sprawie nikt nie byłby zaskoczony. - Bristleford mówił mi właśnie, e sir Jasper oświadczył, i cieszy go, e d entelmen znaleziony przy ciele pana Welhama nie jest mordercą. – To prawda, mordercy jeszcze nie odnaleziono -odparła Phyllida, która, nie mając zamiaru wdawać się w dalszą dyskusje, zwróciła się do Bristleforda: -Poprosiłam Johna Ostlera, by zajął się końmi tego zranionego d entelmena- Jego wspaniałymi końmi, pomyślała; nawet jej niewprawne oko zauwa yło, e stanowiły one przepiękną parę karych koni czystej krwi. Jonas, jej brat bliźniak, przybiegł, aby je zobaczyć, jak tylko dowiedział się o ich istnieniu- – Umieściliśmy je w tutejszej stajni, poniewa nasze stajnie w Grange są teraz przepełnione; przyjechała dziś z wizytą ciotka Huddlesford z kuzynami. Ciotka i kuzyni przybyli samego popołudnia, dokładnie w chwili, gdy Phyllida spieszyła z pomocą nieznanemu d entelmenowi i to właśnie przez swoich bezu ytecznych kuzynów zjawiła się zbyt późno, by go wyrwać ze szponów Juggsa. Bristleford zmarszczył czoło. – Jeśli myśli pani, e to najlepsze rozwiązanie...