ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

Wymyślone w niebie - Broadrick Annette

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :639.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Wymyślone w niebie - Broadrick Annette.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK B Broadrick Annette
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 157 stron)

ANNETTE BROADRICK Wymyślone w niebie

ROZDZIAŁ PIERWSZY Brant Malone popijał whisky i przyglądał się właścicielowi tego wspaniałego domu, a zarazem - jak głosiły plotki - właścicielowi wielu prosperujących firm na terenach Dallas-Fort Worth. Jefferson Calhoun Roberts zasiadał w fotelu bardzo przypominającym tron i w rzeczywistości był jeszcze bardziej imponujący niż sugerował to naturalnej wielkości portret wiszący w holu jego dwudziestopięt- rowego biurowca w centrum Dallas. Po raz któryś z kolei Brant zapytywał się w duchu, co tu, do licha, robi. Gdyby wcześniej tego dnia, kiedy przyleciał z Atlanty do Dallas, powiedziano mu, że będzie pił whisky z właścicielem firmy, w której pracuje, odparłby, że na taki pomysł mógłby wpaść tylko ktoś kompletnie pijany. Brant nigdy dotąd nie spotkał osobiście J.C. Robertsa i nigdy nie spodziewał się go widzieć. - Zastanawia się pan, jak się tu znalazł - powiedział J.C. Roberts, włożył do ust następne cygaro i zaciągnął się dymem z wyraźną przyjemnością. Brant zmieszał się. Ukradkiem obserwował pokój, stanowiący kom­ binację biura i gabinetu. Wypełniały go unikalne książki, meble i dzieła sztuki, które okiem znawcy oceniał na sto tysięcy dolarów. To, co znajdowało się w jednym tylko pokoju, miało wartość większą niż jego trzyletnie zarobki.

6 WYMYŚLONE W NIEBIE - Jestem zdziwiony, sir - przeniósł wzrok na mężczyznę, który mu płacił pensję. - Należymy do innych sfer. Z potężnej klatki piersiowej wydobył się donośny śmiech. Napięły się wydatne mięśnie szczęki, zmarszczył się ogromny nos. Brant stał się świadkiem unikalnego zjawiska - J.C. Roberts był rozbawiony. Brant Malone pracował w firmie Roberts Fidelity and Guaranty Company jako specjalista od ubez­ pieczeń. W ciągu pięciu lat pracy nie miał okazji poznać założyciela firmy. Nie potrafił więc zrozumieć, jak doszło do obecnego spotkania. - Chciałem się z panem spotkać - wyjaśnił J.C. Roberts. Tylko tyle, pomyślał Brant. Wielokrotnie słyszał o tym, że Roberts jest święcie przekonany, iż jego inicjały znaczą „Jezus Chrystus". W każdym razie liczne rozporządzenia, które wydawał, przekazywane były tak, jakby zostały wymyślone w niebie. - Wywarł na mnie wielkie wrażenie sposób, w jaki odkrył pan defraudację w związku z kradzieżą w sklepie jubilerskim Zumwalta. Była to zręczna machinacja. Kosztowałaby firmę miliony. Miał pan do czynienia z zawodowcami, którzy potrafili doskonale zatrzeć za sobą ślady.- Powoli opuścił powieki. Po chwili znów otworzył oczy. - Jak powiedziałem, pański sposób działania wywarł na mnie ogromne wrażenie. Brant nigdy nie lubił komplementów. Sam ich nie prawił i nie znosił, kiedy ktoś go nimi zasypywał. - Za to mi pan płaci - wzruszył ramionami. Starszy mężczyzna podniósł szklankę z podwójnym burbonem z Kentucky i wypił go do dna. Potem oblizał usta, smakując trunek. - Za mało chłopcze, za mało - powiedział.

WYMYŚLONE W NIEBIE 7 Ponownie odebrał Brantowi pewność siebie. Nikt nie nazwał go chłopcem od dwudziestu pięciu lat, to jest od czasu, kiedy skończył lat dziesięć. Ponadto nie wiedział, czy Robertsowi chodzi o to, że za mało mu płaci, czy też, że nalał sobie za mało burbona. J.C. ponownie popisał się umiejętnością czytania cudzych myśli. - Za mało panu płacę. Stanowczo za długo nie doceniałem pańskich nadzwyczajnych talentów. Brant zesztywniał. Czemu to oświadczenie go zaniepokoiło? O jakich talentach mówi ten facet? - Następna wypłata będzie dużo wyższa. Podwajam panu pensję. A w przyszłości otrzyma pan jeszcze więcej. Brant wytrzeszczył oczy. Zaprosił mnie na kolację, by mi to oznajmić? I znów Roberts jakimś cudem odczytał myśli Branta. - Oczywiście nie z tego powodu zaprosiłem pana na kolację - znów zaciągnął się aromatycznym dymem. - Wystosowałem to zaproszenie, by lepiej pana poznać - spojrzenie jego głęboko osadzonych, przykrytych ciężkimi powiekami oczu paliło Branta niczym promień lasera. - Podoba mi się pański styl. Brant w milczeniu obserwował siedzącego naprzeciw­ ko mężczyznę. W nim styl J.C. Robertsa nie budził szczególnego zachwytu. Na przykład, zaproszenie na kolację. Wyglądało raczej na królewski rozkaz, nie na zaproszenie. Brant spędził ostatnie tygodnie na nieustannych podróżach, prowadząc śledztwo i szu­ kając śladów od Dallas po Atlantę, od Miami po Wyspy Bahama. To ciężka praca, i był zadowolony, że ma ją już za sobą. Kiedy wrócił do Dallas, marzył tylko, by udać się do swego zacisznego domu, zamknąć się w nim na cztery spusty i zapaść na parę dni w sen.

8 WYMYŚLONE W NIEBIE Prowadził samotny tryb życia od chwili, gdy skończył dziesięć lat. Wtedy to ojciec poszedł do więzienia za śmiertelne pobicie matki. Brant lubił spędzać czas samotnie, dlatego też był wściekły, kiedy po wejściu do niewielkiej klitki, zwanej pompatycznie biurem, znalazł na biurku notatkę, że osobista sekretarka J.C. Robertsa oczekuje jego telefonu. - Czemu nie zaczeka i nie przeczyta mojego cholernego raportu? - mruknął z niezadowoleniem. Nie dlatego, by uważał, iż Jefferson Calhoun Roberts marnował czas, zajmując się wewnętrznymi sprawami Roberts Fidelity and Guaranty, która nie była jedyną firmą należącą do niego - po prostu Brant nie wiedział, czego ma się spodziewać. Odgarniając nerwowo z czoła kosmyk włosów, przypomniał sobie, że powinien się ostrzyc, po czym podniósł słuchawkę. Nie mógł zignorować tego polecenia. Lubił swoją pracę, lubił firmę, a zwłaszcza lubił Dallas. Także dlatego, że nie przypominało zabitych deskami dziur, w jakich przyszło mu żyć przez piętnaście lat. Kiedy po drugiej stronie odezwał się damski głos, Brant przedstawił się. - O tak, panie Malone. Pan Roberts zaprasza pana dziś na kolację - starannie modulowany, bezosobowy głos brzmiał tak, jakby to mówił kom­ puter. - O siedemnastej samochód będzie czekać przed głównym wyjściem. Zabierze pana do jego domu. - Do jego domu? - zapytał zdumiony Brant. Nie znał w firmie nikogo, kto miałby okazję złożyć wizytę w posiadłości Robertsa. Jak głosiła plotka, była ona równie niedostępna jak Fort Knox. - Tak, proszę pana - wyrecytował uprzejmy głos. No cóż, zburzyło mu to cały plan spędzenia wieczoru. Brant zamierzał wrócić do domu i przez

WYMYŚLONE W NIEBIE 9 parę bezmyślnych godzin pieścić przed telewizorem butelkę whisky. - Doskonale. Pojadę. - Naturalnie - padła gładka odpowiedź. Oczywiście. Nikomu nie wpadłoby do głowy, by sprzeciwić się woli J.C. Robertsa. Długa, lśniąca limuzyna z przydymionymi szybami czekała dumnie przed frontem budynku w miejscu, gdzie nie wolno było parkować. Wychodzący z gmachu ludzie spoglądali na nią z ciekawością i Brant czuł się cokolwiek nieswojo, kiedy podchodził do szofera w uniformie stojącego przy tylnych prawych drzwiach. Kierowca obrzucił go bacznym spojrzeniem, które sprawiło, iż Brant poczuł się tak, jakby został prześwietlony promieniami Roentgena. - Brant Malone? Brant skinął głową. W tej chwili po prostu zapomniał języka. Szofer otworzył drzwi i odstąpił na bok. Brant wsiadł do auta. Na luksusowo wytłaczanym tylnym siedzeniu mogło z łatwością zasiąść pięć osób, a dwa dalsze rzędy kanap zmieściłyby się między przednim a tylnym siedzeniem. Kabina szofera od­ dzielona była szybą. Naturalnie - pomyślał Malone, nie wolno przecież pospolitować się ze służbą. Szofer zajął miejsce za kierownicą i odezwał się: - Sir, jeśli ma pan ochotę na drinka, proszę opuścić stolik. Znajdzie pan tam barek. Było to najlepsze, co go tego dnia spotkało. Zgodnie z instrukcją Brant sięgnął do świetnie zaopatrzonego barku. Oprócz trunków znalazł tam lód, mikser i automatyczny dozownik. Komfort jak w domu. Rozparł się na siedzeniu, pociągnął z butelki bardzo starej i bardzo drogiej whisky i leniwie patrzył przez okno. Kierowali się na północ, w stronę centralnej

10 WYMYŚLONE W NIEBIE autostrady. Panował tu tak straszliwy ruch, że marzyło się o tropikalnej wyspie, gdzie nie dotarły nigdy dźwięki klaksonów, pisk opon i hamulców. To jedyna okazja, by poznać centralną północną autostradę w godzinach szczytu - pomyślał. Wzniósł szklankę i łyknął potężny haust wyśmienitej whisky. Limuzyna sunęła przez podmiejskie dzielnice Ri­ chardson i Piano, a pasażer zastanawiał się, czy tajemnicza siedziba Robertsa mieści się w Teksasie - tylko godzina jazdy dzieliła ich od Red River, która stanowiła granicę między Teksasem a Oklahomą. Kilka mil na północ od Piano samochód skręcił W jedną z bocznych dróg. Przejechał nią następne kilkanaście mil, potem skręcił w lewo, w prawo, znów w prawo i dwa razy w lewo w lokalne drogi, aż Brant doszedł do przekonania, że po zatoczeniu tylu kół niebawem znów trafi na autostradę międzystanową. Wreszcie wjechali na drogę opatrzoną tablicą: DROGA PRYWATNA. WJAZD WZBRONIONY. Brant wyprostował się i zaczął z uwagą obserwować okolicę. W tej części Teksasu drzewa bardzo rzadko rosły, lecz aleja, którą jechali, została nimi wysadzona, a ich liście - choć był to już początek października - były wciąż zielone. Brant zauważył, że kierowca mówi coś do maleń­ kiego mikrofonu, ale dzieląca ich szyba skutecznie uniemożliwiała podsłuchanie czegokolwiek. Samochód skręcił gwałtownie w prawo i zatrzymał się przed kutą, żelazną bramą, jedynym wyłomem w potężnej ścianie z cegły ciągnącej się w nieskończoność, a niechybnie do granicy stanu. Szofer cały czas rozmawiał przez mikrofon. W końcu skrzydła roz­ chyliły się powoli, ale za to bezszelestnie i wjechali do środka.

WYMYŚLONE W NIEBIE 11 Brant obejrzał się przez tylne okno i dostrzegł dwóch mężczyzn pełniących straż po obu stronach wrót. Trzeci stał przed stróżówką. Wszyscy od­ prowadzali wzrokiem limuzynę, która jeszcze raz nabrała prędkości. Rezydencja była doskonale strzeżona. Brant zaliczał się do specjalistów od środków ochrony. Czasami, w przeszłości ta wiedza utrzymywała go przy życiu. Po tej stronie muru okolica przypominała bardziej południową Kalifornię niż północny Teksas. Roślin­ ność była tutaj tak bujna, że Brant przez chwilę zastanawiał się, czy J.C. ma również wpływ na pogodę. Pałac J.C. - nazwać domostwo inaczej stanowiłoby obrazę - zajmował dobrych kilkanaście akrów. Był to dwupiętrowy, oślepiająco biały, ozdobiony sztukate­ riami budynek pokryty szkarłatnymi, hiszpańskimi dachówkami. Stylem przypominał posesje rozrzucone nad Morzem Śródziemnym. Brant zastanawiał się, czy to nieoczekiwane prze­ niesienie w tak przepyszne otoczenie miało go onieś­ mielić. Gdy angielski lokaj prowadził go do gabinetu, uznał, że nic już go tutaj nie zaskoczy. Przez chwilę tylko zdumiał się, że jego przybycia nie ogłosiło trzech trębaczy i dwóch giermków z chorągwiami. Podejrzewał, że tym razem gospodarz postanowił po prostu zaoszczędzić. Teraz Malone siedział w gabinecie i rozmyślał, czego naprawdę chce od niego J.C. - Podano kolację. Posiłek został zapowiedziany tak uroczyście, że Brant mógłby przysiąc, iż echo dopowiedziało: „wasza ekscelencjo". Po raz pierwszy od chwili, gdy wprowadzono Branta do tego pokoju, J.C. wstał. Doskonale skrojony

12 WYMYŚLONE W NIEBIE garnitur wspaniale maskował dobrych pięćdziesiąt, a zapewne i siedemdziesiąt pięć funtów nadwagi. Gospodarz ruchem ręki wskazał Brantowi, że ma iść za lokajem przez drzwi niewiele tylko mniejsze niż te w halach międzynarodowych portów lotniczych. W jadalni przy ogromnym stole mogła zmieścić się cała drużyna „Kowbojów" z Dallas, a zawodnicy mieliby dość miejsca, by rozpierać się łokciami. Ku swemu miłemu zaskoczeniu Brant został poprowa­ dzony wzdłuż ciągnącego się chyba przez milę stołu do niewielkiej wnęki, gdzie stał zastawiony gustownie dużo mniejszy stół. Płonęły świece, migocąc uroczo w przepysznej, umieszczonej centralnie kwietnej kompozycji. Wszystko przygotowano elegancko i ze smakiem. J.C. z pewnością zaprosił niewłaściwą osobę. To nie było miejsce dla Branta. W momencie, kiedy Malone zauważył, że stół nakryto dla trzech osób, usłyszał za sobą beztroski, kobiecy głos. - Przepraszam za spóźnienie, tato. Chyba mi wybaczysz. Brant obrócił się na pięcie i wytrzeszczył oczy. Czyżby to była córka Robertsa? Niemożliwe. Po prostu niemożliwe. Zobaczył kobietę średniego wzrostu, ale tylko to w niej było średnie. Włosy o miedzianym odcieniu opadały puklami na ramiona dziewczyny, odbijając lśnienie płomieni świec. Oczy koloru sherry, ocienione długimi, wspaniałymi rzęsami lśniły pogodą i wesołością, ale dawało się w nich dostrzec skrywane zdziwienie, kiedy dziewczyna spoglądała na Branta. Wyrafinowany znawca urody kobiecej mógłby jej wprawdzie zarzucić trochę za ostry nos i usta odrobinę zbyt szerokie, jak na klasyczną piękność, ale Brant tych niedoskonałości nie dostrzegał. Na wargach

WYMYŚLONE W NIEBIE 13 młodej damy pojawił się tak czarujący uśmiech, że gość od razu zamarzył, by kiedyś i do niego został skierowany. - Ach, więc już jesteś, moja droga. Jak zwykle punktualnie - J.C. pocałował kobietę w policzek i poklepał po ramieniu w nietaktownej pieszczocie. Następnie wziął ją za rękę i poprowadził do Branta, który ciągle nie mógł uwierzyć w to, co widział. - Kochanie, chciałbym, żebyś poznała Branta Malone'a, jednego z moich najlepszych pracowników i, mam nadzieję, zaufanego przyjaciela. Brant, czy mogę przedstawić ci moją córkę Denice? Kiedy spojrzała na niego, na jej ustach ciągle gościł ten uśmiech, a oczy jej lśniły. - Miło mi pana poznać, panie Malone. Musi pan być rzeczywiście kimś szczególnym. Ojciec rzadko zaprasza kogoś do domu. Brant automatycznie chwycił jej dłoń, wtedy dotarł do niego zapach perfum równie powabny i nie­ zwyczajny jak dziewczyna. Gorączkowo szukał słów. Zazwyczaj nie tracił pewności siebie, ale ta sytuacja była niezwykła. - Witam panią, pani Roberts. Jestem niebywale zaskoczony. Nie wiedziałem, że pan Roberts ma córkę. - Mów mi J.C, Brant - zagrzmiał J.C. - Nie chcę słyszeć u siebie w domu tego biurowego „proszę pana". Lokaj odsunął krzesło i Denice usiadła. J.C. i Brant zajęli miejsca w taki sposób, że cała trójka pozostała zwrócona twarzami do siebie. Zupełnie jakby jego kwestia niczym nie została przerwana, J.C. kontynuował: - Nie rozgłaszam faktu, że mam córkę, Brant. Człowiek o mojej pozycji musi bardzo uważać. Nie chcę, by coś się przytrafiło Denice. Dlatego też

14 WYMYŚLONE W NIEBIE wysłałem ją na Wschód do szkoły - popatrzył na dziewczynę. - Jak ci leci w szpitalu, moja droga? Jak zwykle zapracowana? - Tak, tato. Kilka osób zostało przyjętych w czasie mojej nieobecności. - Denice jest wykwalifikowaną fizykoterapeutką. Obecnie większość czasu spędza w szpitalu dziecięcym. Wysłałem ją na parę tygodni na Wschód do jej przyjaciół ze szkoły. Kilka dni temu wróciła. - Jestem przekonana, że dla pana Malone'a nie jestem najbardziej frapującym tematem rozmowy - powiedziała z przepraszającym uśmiechem. Wy­ konała prawie niedostrzegalny ruch pod adresem lokaja, sygnalizując, że powinien już podać przy­ stawki. Brant od razu dostrzegł doskonałe maniery i ogładę wyniesione z ekskluzywnej szkoły. - Jak długo pan pracuje dla mojego ojca, panie Malone? - Pięć lat. Mam na imię Brant. - A ja Denice - w lewym policzku pojawił się dołeczek, kiedy układny uśmiech przemienił się w łobuzerski grymas. Podano pierwsze danie i nastąpiła przerwa w roz­ mowie, jakby każda z osób przygotowywała się do kolejnej rundy. Brant chciał wiedzieć, co się tu, do diabła, dzieje. Nie miał przecież z nimi absolutnie nic wspólnego. - Czy pochodzisz z Teksasu, Brant? - spytała Denice po kilku minutach. - Nie, wyrosłem w Nowym Jorku — kłamstwo to, tyle razy już powtarzane, spłynęło mu z ust bardzo gładko. - A co cię przywiodło do Teksasu?

WYMYŚLONE W NIEBIE 15 - Cieplejsze zimy. Wcale nie żałuję burz śnieżnych. Mówię prawdę. Jak Boga kocham! Zachichotała matowym, niskim śmiechem, który go zaskoczył. - Rozumiem cię. Chyba dlatego, że wyrosłam tu, w Sunbelt, i nigdy nie bawiłam się na śniegu. Dotąd chłody mi nie przeszkadzały. J.C. chrząknął. - Jakie dajesz szanse „Kowbojom" w tym tygodniu, Brant? Interesujesz się futbolem amerykańskim? - Oglądam w wolnych chwilach, ale niewiele mam na to czasu. Grają teraz ze „Steelersami", prawda? - Zgadza się. J.C. zaczął drobiazgowo rozprawiać o obu druży­ nach, poszczególnych zawodnikach i trenerach, a także obliczać ich szanse. Najwyraźniej bardzo serio po­ traktował oświadczenie Branta. Następne słowa to potwierdziły: - Tak na marginesie, w Święto Dziękczynienia mamy wspaniały mecz. Czuj się zaproszony do naszej loży na stadionie. Brant spojrzał na kobietę, która spożywała posiłek z niezmąconym spokojem, jakby rozmowa dwóch mężczyzn nie miała z nią nic wspólnego. - No cóż, nie wiem, czy będę wtedy w mieście... - Nonsens. A gdzie miałbyś być? Przecież nie w pracy? Nie jestem aż takim poganiaczem niewol­ ników. - Tato, może Brant zamierza spędzić święta z ro­ dziną - jej oczy ciskały iskry w blasku świec, a na policzku znów pojawił się figlarny dołeczek. - Czy twoja rodzina ciągle mieszka w Nowym Jorku? Odłożył ostrożnie widelec i dotknął ust lnianą serwetką.

16 WYMYŚLONE W NEBIE - Nie mam rodziny - zabrzmiało to bardziej szorstko niż zamierzał. Zwłaszcza po lekkich, wypo­ wiedzianych przyjacielskim tonem słowach Denice. - Aha. Przez chwilę czuł się tak, jakby wymierzył brutalnego klapsa ciekawskiemu kociakowi, powodując, że ten cofnął się w pełnym bólu zdumieniu. Z namysłem sięgnął po widelec i zaczął jeść. Chociaż Denice w dalszym ciągu ze swadą prowa­ dziła rozmowę, z jej oczu zniknęło całe dotychczasowe światło. Po obiedzie, kiedy poszli na kawę do gabinetu, wymówiła się po pierwszej filiżance i zostawiła mężczyzn samych. J.C. natychmiast nalał wspaniale pachnącej brandy i sięgnął po kolejne cygaro. - Byłeś trochę szorstki w stosunku do Denice, prawda? - wycedził powoli. Brant zakręcił trunek w wytwornym kieliszku i spojrzał na rzucający migotliwe blaski ogień w komin­ ku. Włosy Denice miały ten sam, intensywny kolor. Jak przeświecający przez brandy ogień. - Nigdy nie miałem wdzięku towarzyskiego - od­ parł, przenosząc wzrok na J.C. Nabrał do ust odrobinę alkoholu, smakował jego ciepło i miękkość, z jaką spływał mu do gardła. - Zaraz o tym zapomni - mruknął J.C. i zapatrzył się w płonące polana. Siedzieli w milczeniu, chłonąc spokój, rozluźniający trzask drewna w kominku, obserwowali złote i niebies­ kie płomienie tańczące na kłodach drewna i czerwony żar na spodzie. Po raz pierwszy od tygodni Brant rozluźnił się. Był zadowolony, że jest tutaj. J.C. nie okazał się tak odstraszający, jak Malone na początku sądził. Może miała z tym związek jego córka, dzięki której dostrzegł

WYMYŚLONE W NIEBIE 17 inną stronę tego człowieka. Niewątpliwie J.C. bardzo ją kochał. Brant doskonale to rozumiał. Wydawała się nietknięta niezmierzonym bogactwem, które ją otaczało. Była naturalna i nie zepsuta. - Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłem tak wyśmienitą kolację - odezwał się w końcu Brant. - Gratuluję kucharza. - Jak masz pieniądze, wszystko dostaniesz. Ja płacę tylko za to, co najlepsze - J.C. niedbale machnął ręką. Rewelacyjna filozofia, przyznał w duchu Brant, jeśli kogoś na nią stać. - Co myślisz o Denice? Co myśli o Denice? Wyborne pytanie. W głowie pojawiły się strzępki odpowiedzi, ale trudno mu było ubrać je w słowa. Inteligentna, piękna, z klasą. - Stuprocentowa kobieta - usłyszał swój przyciszony głos. Zaskoczyło go, że to akurat powiedział. - Tak, masz rację - zgodził się stanowczo J.C. - Wykapana matka. Dzięki Bogu, nie wzięła nic ze mnie - uśmiechnął się rozbawiony własnym pomysłem. - Ona jest wszystkim, co mam. - Musisz być z niej dumny. - Naturalnie. Dumny, ale świadomy potwornego ciężaru, jaki nakładam na jej barki. - Jak to? - Tworząc to imperium, które ona będzie musiała dźwigać, Brant spojrzał na starszego mężczyznę zaskoczony jego posępnym tonem. - Na twoim miejscu nie przejmowałbym się tym. Masz przed sobą jeszcze wiele bardzo produktywnych lat. Brant zaniepokoił się tym nieoczekiwanym zwrotem rozmowy. J.C. nie sprawiał na nim wrażenia kogoś,

18 WYMYŚLONE W NIEBIE kto roztkliwia się po paru kieliszkach. Spojrzał na zegar nad kominkiem i zaczął się zastanawiać, czy nie powinien dać do zrozumienia, że musi już iść do domu. Przeniósł wzrok na starszego mężczyznę i spostrzegł, że ten bacznie mu się przygląda. Wyraz twarzy J.C. przypomniał nagle Brantowi pewnego człowieka, którego poznał w Europie. Człowiek ten nie miewał żadnych skrupułów i dążąc do wyznaczo­ nego sobie celu usuwał wszystko, co napotkał na swej drodze. Zrozumiał, że nie ma już przed sobą łagodnego, ociążałego, lekko podpitego gospodarza, z którym dzielił ten uroczy wieczór przy płonącym kominku. Przed sobą miał znane publicznie oblicze Jeffersona Colhouna Robertsa - człowieka bezlitosnego, ambit­ nego, nie znającego żadnych barier twórcę fortun i imperiów finansowych. Ten mężczyzna wyglądał niebezpieczenie. Brant był tak oszołomiony tą nagłą metamorfozą, że nie od razu pojął sens słów wypowiedzianych cichym, spokojnym głosem: - Lekarz twierdzi, że nie doczekam Nowego Roku. To beznamiętne stwierdzenie miało w sobie mniej uczucia niż rozmowa o szansach „Kowbojów" w walce o Superpuchar. Brant spojrzał na J.C. ogarnięty nagłym popłochem. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Szósty zmysł pod­ powiadał mu, że zaproszenie na kolację ma coś wspólnego z tym spokojnym oświadczeniem, które właśnie usłyszał. Pytania, mgliste wrażenie niebez­ pieczeństwa i niewypowiedziane słowa, zawirowały mu w głowie. Wszystko to znalazło wyraz w jednym krótkim, brutalnym pytaniu: - Czemu mi to mówisz? - Nigdy nie mylę się w ocenie ludzi. Nigdy - J.C.

WYMYŚLONE W NIEBIE 19 pozwolił sobie na lekki uśmiech. Pociągnął cygaro, po czym wypił łyk brandy. Na twarzy rozkwitł mu pełen samozadowolenia uśmiech. - To ci na pewno nie pomoże - odparł lekko poirytowany Brant, wskazując głową cygaro i alkohol. - Każdy umiera na swój sposób. Pozwól więc i mnie na ten luksus. - Czy Denice wie o tym? - Ona uważa, że jej ojciec jest niezniszczalny, być może nawet nieśmiertelny. - Myślisz, że to uczciwe w stosunku do niej? - Uczciwe? To dziwne słowo w twoich ustach, Brant. Już dawno dowiedziałeś się, że życie nie jest uczciwe. Dowiedziałeś się o tym wcześnie i to bardzo dokładnie. Już po raz drugi tego wieczoru J.C. nawiązał do przeszłości Branta, którą on sam tak skwapliwie ukrył przed światem pięć lat wcześniej. W mózgu młodego mężczyzny zapaliły się wszystkie światełka ostrzegawcze i naraz z całą pewnością uświadomił sobie, że dokonano na nim manipulacji. Zwabiły go tutaj ciekawość, wyśmienite trunki i wspaniała kuchnia, a obecnie wpadł w pieczołowicie zastawione sidła. Wiedział o tym, wyczuwał to, ale ciągle nie mieściło mu się to w głowie. Jakie sidła? I dlaczego właśnie na niego zastawione? Grając na zwłokę, sięgnął do emaliowanego pudełka na stoliku i niedbałym ruchem wyjął papierosa. Ponuro skonstatował, że jest to jego pierwszy papieros od trzech lat. Zaciągnąwszy się głęboko, usiadł swobodnie w fotelu. Zakrztusił się dymem i sytuacją. Nie zauważył nawet, jak do niej doszło. Ostatecznie w ciągu całego zawodowego życia zawsze wiedział, kto jest jego wrogiem. Był nim każdy, kogo spotykał. To jedyny

20 WYMYŚLONE W NIEBIE sposób na przeżycie - więc przeżył. W ciągu ostatnich lat zmiękł. I teraz za to płaci. Ale do licha, jak do tego doszło? - Czego ode mnie chcesz? Na twarzy J.C. pojawił się drapieżny uśmiech samozadowolenia. - Tak - powiedział, jakby zgadzał się z niewypo­ wiedzianymi słowami Branta. - Jesteś bardzo rozgar­ niętym człowiekiem - jego ciężkie powieki opadły. - Co o mnie wiesz, Brant? - Niezbyt wiele - Malone wzruszył ramionami. - Trochę plotek i domysłów. Dlaczego pytasz? - Jeśli wiesz o mnie cokolwiek, to musisz wiedzieć, że zawsze osiągam to, czego chcę. Nigdy nie mydlę oczu. W moich interesach nie ma miejsca na litość i w ciągu tych lat zrobiłem sobie paru wrogów. - Domyślam się - mruknął Brant, wyciągając nogi i krzyżując je w kostkach. - Zawsze trzymałem Denice z dala od interesów, czego nie robiłem w stosunku do jej matki. Drogo za to zapłaciłem. Denice ma taki mój obraz, jaki sam jej namalowałem - kochający ojciec. To nie było trudne. Bardzo łatwo ją pokochać, choć to moja córka. J.C. wstał i nalał sobie kolejnego drinka. Wzniósł butelkę w niemym pytaniu i odstawił ją dopiero na energiczne potrząśnięcie głowy Branta. Ponownie rozsiadł się w fotelu. - Nie namawiam. Lubię, kiedy ludzie zachowują trzeźwość - zaśmiał się pod nosem z własnego żartu. Zapadając się ponownie w fotelu J.C. pociągnął ze szklanki i sapnął z zadowoleniem. - Denice sądzi, że żyjemy w tej fortecy, bo boję się kidnaperów. Dużo w tym racji. Istnieje wiele osób, które czekają tylko, by w murach tego domu pojawiła się szczelina, żeby

WYMYŚLONE W NIEBIE 21 mogli zakraść się do środka i wszystko przejąć, jeśli temu nie zapobiegnę. Kiedy odejdę, w moim imperium zaroi się od bandytów. - A ja zostałem tu wpuszczony - odparł Brant. Poczuł uderzenie adrenaliny. Od lat już nie czuł takich emocji. Pojawiały się tylko wtedy, gdy pode­ jmował walkę o przetrwanie. Ale to, co czuł w tej chwili, nie dawało się porównać z niczym. Serce zaczęło walić mu jak młotem. Skąd J.C. mógł wiedzieć, że on chciałby podjąć takie wezwanie? - Dlaczego ja? - Od jakiegoś czasu interesuję się tobą, Brant. Przykuwasz moją uwagę. Naprawdę. A to dlatego, że bardzo mi przypominasz mnie samego. Jesteś bez­ litosny, jeśli chodzi o zdobywanie tego, co sobie założyłeś i nie liczysz na innych. - Czego konkretnie ode mnie oczekujesz? Mam zostać swego rodzaju osobistym strażnikiem Denice? Mam pilnować twego imperium? Czego chcesz? J.C. wyciągnął się w fotelu i splótł dłonie na wydatnym brzuchu. Przymknął oczy i wycedził: - Poślubisz moją córkę.

ROZDZIAŁ DRUGI Denice Roberts nie mogła sobie znaleźć miejsca w swoich apartamentach. Odrzucała myśl, że jej niepokój może mieć jakikolwiek związek z gościem, którego ojciec zaprosił na kolację. Zmusiła się do zajęcia miejsca w fotelu, by sprawę dokładniej przeanalizować. W Brancie Malone było coś, co nie dawało jej spokoju. Tak - przyznawała to przed sobą - ten mężczyzna wprowadził wielki zamęt w jej myślach. Nie to, że był wysoki - znała wielu postawnych mężczyzn, choć Brant przewyższał o parę cali nawet jej ojca, który mierzył sześć stóp wzrostu. To coś w jego twarzy. Twardość, brak wesołości - jakby ten człowiek nigdy się nie uśmiechał. Usta układały się wprawdzie w łagodną linię, ale oczy patrzyły nieru­ chomo. Oczywiście. Najbardziej ją niepokoiły jego oczy - tak czarne, że nie było widać nawet źrenic. Nie pobłyskiwało w nich żadne światło. Nie wyrażały jego prawdziwych myśli. Był uprzejmy, wypowiadał gładkie słowa schrypniętym, głębokim głosem. Podob­ nie matowym, szorstkim głosem można mówić nad ranem, kiedy człowiek jest nagle wyrwany ze snu. Włosy miał gęste, czarne, nieco dłuższe, niż na­ kazywała moda. Wydawało się, że Brant nie jest świadomy tego, jak lekka fala spadająca na czoło łagodzi surowość jego oblicza. Tak, ta twarz wywarła na niej wrażenie. Lekko

WYMYŚLONE W NIEBIE 23 zapadnięte policzki, twardy zarys szczęk i nieco skośne oczy. Twarz słowiańska, to dziwne . Myślała, że Ma- lone to nazwisko irlandzkie. Może rysy odziedziczył po matce? Kim był? Jakim typem człowieka? Ojciec mówił, że pracuje dla niego, ale nie wyjaśnił, w jakim charakterze. Jako kat? Skąd przyszła jej do głowy tak okropna myśl? Może dlatego, że Brant był ubrany na czarno, co nadawało mu nieco złowieszczy wygląd. Czarna, jedwabna koszula świadczyła, że lubi drogie ubrania. Był doskonale zbudowany - barczysty, bardzo umięś­ niony, w pasie szczupły. Miał długie, muskularne nogi, co uwydatniały jego doskonale skrojone, również czarne spodnie. Sprawiał wrażenie kogoś skromnego, ale i zamożnego. I samotnego. Skąd to skojarzenie - samotny oprawca? Roześmiała się głośno, zdając sobie sprawę, że jest niemądra. Jeszcze jedno - z całą pewnością nie był człowiekiem, w którym chciałaby mieć wroga. Może kochanka? Zerwała się z krzesła i znów zaczęła krążyć. W porządku! Otaczała go tajemnicza aura, która pociąga tak wiele kobiet..Poruszał się jak dziki kot - cicho, miękko. Był rozluźniony, ale cały czas czujny, mógł w każdej chwili rzucić się na kogoś, kogo zmyliłby jego wygląd. Czy interesują ją tacy ludzie? Nie wiedziała, jaki typ mężczyzn ją pociągał. Próbowała wrócić myślami do tych, których poznała i nagle pojęła, jak niewiele na ten temat wie. Duża w tym zasługa fortuny jej ojca. Od najmłod­ szych lat Denice wiedziała, że ojciec jest inny. Nie pozwolił jej chodzić do normalnych szkół i nie

24 WYMYŚLONE W NIEBIE wypuszczał z domu bez eskorty. Każdy młody człowiek, z którym się umówiła, musiał być do­ kładnie rozpoznany przez ochronę, nim mogła się z nim spotkać. Nic więc dziwnego, że niewielu miało na to ochotę. Nie dbała o to. Nigdy nie traktowała wymagań ojca jak zakazów. Wiedziała, że wszystkie jego posunięcia biorą się z miłości do niej - po prostu bał się o jej bezpieczeństwo. Miał jak najlepsze intencje. Kiedy Denice była pięcioletnią dziewczynką, jej matkę zabił motocy­ klista, który uciekł z miejsca wypadku. Nigdy go nie odnaleziono. Wyrastała ze świadomością, że ojciec ma tylko ją. Już jako małe dziecko rozumiała jego smutek i gniew. Teraz jednak rozumiała tylko, że nigdy, nawet przelotnie, nie spotkała kogoś takiego jak Brant Malone. I wcale nie była pewna, czy sprawiało jej to radość. Życie, jakie prowadziła, wystarczało jej. Uwielbiała dzieci, a dzięki wykształceniu mogła pracować z tymi, którym pomagała. Czasami podejmowała się pro­ wadzenia terapii z dziećmi, wobec których wszyscy byłi bezradni ze względu na rodzaj ich choroby. Oprócz swych specjalistycznych umiejętności mogła dawać im coś jeszcze - miłość. Czyniła to bezin­ teresownie, bez żadnych warunków wstępnych, nie spodziewając się niczego w zamian. Niektórzy jej mali pacjenci traktowali to podejrzliwie i spodziewali się jakiejś pułapki. Kiedy jednak bliżej ją poznawali, odkrywali prawdę: takiej pułapki nie było. W oczach Branta Malone'a odkryła tego wieczoru coś, co przywodziło jej na myśl najtrudniejsze przypa­ dki. Jakieś niedowierzanie, jakby pytał: „czy naprawdę istniejesz?". Czuła, jak rozpaczliwie się broni, czuła mur, jaki wzniósł wokół siebie.

WYMYŚLONE W NIEBIE 25 - Brancie Malone: czy naprawdę istniejesz?- szep­ nęła do ścian pustego pokoju. Brant spoglądał na starszego mężczyznę z osłu­ pieniem. Myślał o pięknej, młodej kobiecie, którą poznał tego wieczoru i o tym, co proponuje mu jej ojciec. - Czyżbyś naprawdę, do jasnej cholery... J.C. uciszył go ruchem ręki. - Nie mówi się w ten sposób do przyszłego teścia. - Zostaw te bzdury! - wykrzyknął Brant, zrywając się na nogi. - Posłuchaj, jedzenie i trunki były wyśmienite, wasze towarzystwo bardzo miłe, ale wszystko ma swój koniec... Teraz chciałbym już wrócić do Dallas, jeśli nie masz nic przeciwko... - Mam. Siadaj. Cichy głos zmuszał do posłuszeństwa i Brant zrozumiał, że w sytuacji, w jakiej się znalazł, nie może stawiać żadnych żądań. Znajdował się Bóg jeden wie gdzie, w północnym Teksasie, wiele mil od miejsc, które znał. A ktoś, kto najwyraźniej stracił zdrowe zmysły, uczynił z niego swojego więźnia. Usiadł więc i czekał. Przez parę minut J.C. przyglądał mu się w milczeniu. W końcu wyjął z ust cygaro i stwierdził: - Nie podoba ci się moja córka? - Nie o to chodzi. Nie mam zamiaru z nikim się żenić. Nigdy. Nie jestem człowiekiem, który znajdzie szczęście w małżeństwie. Posłuchaj, jeśli pragniesz zatrudnić mnie jako jej przyboczną straż, chętnie się tego zadania podejmę. Z całą pewnością potrafię zrozumieć twoją troskę. Jeśli to ma cię uspokoić, mogę się nawet tutaj przeprowadzić. Mogę spać każdej nocy pod jej drzwiami. Nie pozwolę, by spadł jej włos z głowy - umilkł, obserwując bacznie mężczyznę.

26 WYMYŚLONE W NIEBIE - Poślubisz Denice - powiedział J.C. stanowczo i wyraźnie. Brant ponownie zerwał się z fotela. - Odczep się! Nie słyszałeś, co powiedziałem? Twoja córka zasługuje na to, by zakochać się i wyjść za kogoś, o kim marzy... nie za m n i e . Na Boga, nie pragniesz chyba, bym ożenił się z twoją córką. Nic o mnie nie wiesz. - Wiem o tobie wszystko, Malone - J.C. spoglądał nań nieruchomym wzrokiem. - O każdej najdrobniej­ szej, najskrytszej rzeczy... łącznie z tym, że Malone to nie jest twoje prawdziwe nazwisko. Nie spuszczając wzroku z twarzy Robertsa, Brant powoli usiadł. - Wiem, że w maju skończyłeś trzydzieści pięć lat - kontynuował Roberts. - Że urodziłeś się w Ann Arbor w Michigan, w rodzinie Josepha i Rosalie Kowalski, i że na chrzcie dali ci imię Michael Joseph a nazwisko przejąłeś po ojcu. Wiem, że twój ojciec nie mógł znaleźć pracy, za dużo pił i kiedy nie miał już nic do roboty, to dla rozrywki bił ciebie i twoją matkę. Wiem, że w lutym, przed dwudziestoma pięcioma laty twój ojciec wrócił w nocy do domu pijany, rozwścieczony i zaczął katować twoją matkę. Wiem, że próbowałeś go powstrzymać, ale on tak cię stłukł, że straciłeś przytomność. Kiedy się ocknąłeś, twego ojca nie było, a matka konała. Umarła dwa dni później, a tego samego dnia aresztowano twego ojca. Tydzień później, zaraz po twoich dziesiątych urodzinach, byłeś na rozprawie sądowej, na której skazano go na dożywocie. Udało ci się zmylić organa zajmujące się nieletnimi i tego samego dnia opuściłeś Ann Arbor pociągiem towarowym. Nigdy tam nie wróciłeś. Wiem o wszystkim, co zrobiłeś, znam każde miejsce, w którym byłeś, każdego, kto wynajmował cię do pracy. Wiem, dlaczego to robił i co o tobie sądził.

WYMYŚLONE W NIEBIE 27 Wiem, czemu zmieniłeś nazwisko i czemu przybyłeś tutaj z fałszywymi referencjami, ze sfałszowanym życiorysem - urwał na chwilę i zaciągnął się cygarem. - Aha, i gdyby cię to interesowało - każdy z twoich pracodawców wymienionych w referencjach żałował, że odszedł od niego Brant Malone - znów z namasz­ czeniem włożył cygaro do ust. - Tego jestem pewien. J.C. spojrzał z naciskiem na siedzącego naprzeciwko mężczyznę, po czym znów zaciągnął się kilka razy cygarem, wyjął je z ust i z zainteresowaniem obejrzał jego końcówkę. - Znam każdą kobietę, z którą byłeś w jakiś sposób związany, wiem, jak długo trwał wasz związek i czemu potem został zerwany. Wiem, co jadłeś na śniadanie dziesiątego czerwca i w czyim łóżku się obudziłeś osiemnastego sierpnia - umilkł i pociągnął łyk brandy, po czym, unosząc lewą brew powiedział: -I poślubisz moją córkę następnego dnia po Święcie Dziękczynienia. Ci przeklęci doktorzy mogą się mylić, a ja nic nie chcę zostawić przypadkowi. Każde słowo trafiało w Branta niczym kula, raniło go do żywego. Słuchał, a cała przeszłość, o której myślał, że jest już głęboko pogrzebana i zapomniana, runęła nagle na niego. Czuł, jak ogarnia go drętwota, doznawał szoku. Jakąż władzę posiada ten człowiek, skoro był w stanie odkryć to wszystko, co działo się stosunkowo dawno i co Brant ukrył nakładem wielkich wysiłków i pieniędzy? - Nie poślubię twojej córki. Nie obchodzi mnie, co udało ci się wygrzebać na mój temat - powiedział cichym, pozbawionym emocji głosem. Nieustanne tykanie zegara nad kominkiem i trzask drewna w palenisku były jedynymi dźwiękami, jakie mąciły ciszę, która zapadła w pokoju na kilka długich minut. Starszy mężczyzna westchnął ze znużeniem.

28 WYMYŚLONE W NIEBIE - Chyba nie usłyszałeś tego, co ci powiedziałem, Malone. Powiedziałem, że wiem, czemu przybyłeś do Dallas i zacząłeś wszystko od początku. Jeśli nie zgodzisz się poślubić Denice, sprawię, że nigdy już nie podejmiesz pracy w ubezpieczeniach. Mogę zniszczyć twoją opinię tak, że nikt cię nie wynajmie - nawet wtedy, gdy mnie już nie będzie. Mogę to uczynić i ty o tym wiesz. Znasz się na ludziach na tyle dobrze, by wiedzieć, że to uczynię. Nie zrób błędu i nie myśl, że mydlę ci oczy. Byłaby to okropna pomyłka z twojej strony i nie dałbyś rady jej naprawić. - Czy Denice o wszystkim wie? - Nic a nic. I się nie dowie. To sprawa między nami. - A w jaki sposób chcesz przekonać córkę, by poślubiła za niecałe dwa miesiące zupełnie obcego mężczyznę? - Musisz ją oczarować. Brant wybuchnął śmiechem, a raczej chciał, by to śmiech wydobył mu się z gardła. Poczuł przypływ strasznej goryczy. - Stary człowieku, księciem z bajki to ja nie jestem. Na mój widok młode, niewinne panienki nie mdleją. Być może stać cię na to, bym ją poślubił, ale nie zmusisz mnie, bym ją pokochał. - W porządku. Tym ja się zajmę. Brant wstał. - Czy mogę wracać do domu? - Oczywiście, jeśli sobie życzysz. Mamy też masę pokoi gościnnych. - Dzięki. Z jakichś zupełnie niezrozumiałych po­ wodów nie zasnąłbym pod pańskim dachem, panie Roberts. - Musisz oswoić się z myślą, że będziesz tu nocować bo w przeciwnym razie, po Święcie Dziękczynienia czeka cię wiele bezsennych nocy.