ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

Wyobraź sobie - Susan Elizabeth Phillips

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Wyobraź sobie - Susan Elizabeth Phillips.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK P Phillips Susan Elizabeth
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 227 stron)

PSUSAN ELIZABETH HILLIPS Wyobraź sobie...

Część pierwsza Chłopiec stajenny Gdy obowiązek cicho szepcze: „Musisz", młodość odpowiada: „Mogę". Ralph Waldo Emerson Voluntaries III

1 tary uliczny sprzedawca zauważył go od razu, chłopiec wyróżniał się w tłumie dobrze ubranych maklerów i pracowników banków zapełnia­ jących ulice dolnego Manhattanu. Przystrzyżone czarne włosy, które - gdyby były umyte - mogłyby lekko falować, sterczały spod ronda zno- szonego filcowego kapelusza. Połatana, rozpięta pod szyją koszula okry- wała szczupłe ramiona, a skórzany pasek od uprzęży podtrzymywał po- plamione, za duże bryczesy. Chłopiec miał na nogach wysokie, czarne huty, zbyt duże dla kogoś tak drobnego, a pod pachą podłużny pakunek. Sprzedawca oparł się o wózek pełen tac z ciastami i przyglądał się chłopcu, przepychającemu się przez tłum, jakby to był wróg, którego musi pokonać. Stary człowiek dostrzegał rzeczy, których inni nie wi­ dzieli, i coś w tym chłopcu przykuło jego uwagę. - Ty tam, ragazzo. Mam dla ciebie ciastko. Lekkie jak puch. Vieni qui. Chłopiec uniósł szybko głowę i spojrzał tęsknie na tace z ciastami, które codziennie piekła żona starego. Sprzedawca niemal słyszał, jak chłopiec liczy drobniaki ukryte w ściskanym w ręku zawiniątku. - Chodź, ragazzo. To prezent. Pokazał mu wyrośnięte ciastko z jabłkami. - Prezent od starego człowieka dla nowego w najważniejszym mie- ście na świecie. Chłopiec prowokująco wepchnął kciuk za pasek spodni i podszedł do wózka. -A po czym poznałeś, że jestem tu nowy? s 9

Jego akcent był tak wyraźny jak zapach jaśminu nad polami baweł­ ny w Karolinie. Stary ukrył uśmiech. - A może tak tylko powiedziałem, co? Chłopiec wzruszył ramionami i kopnął jakiś śmieć w rynsztoku. - Nie mówię, że tak, i nie mówię, że nie. Brudnym palcem wskazał ciastko. -Ile za to? - Czy nic mówiłem, że to prezent? Chłopiec zastanowił się, skinął głową i wyciągnął rękę. - Dziękuję uprzejmie. Kiedy bral ciastko, do wózka podeszli dwaj przedsiębiorcy w surdu­ tach i cylindrach. Chłopiec omiótł pogardliwym spojrzeniem ich złote dewizki, zwinięte parasole i wypolerowane buty. - Cholerni głupi Jankesi - mruknął. Mężczyźni, zajęci rozmową, nie usłyszeli tego, ale gdy tylko się oddalili, stary człowiek zmarszczył brwi, - Nowy Jork to chyba nie miejsce dla ciebie, co? Od zakończenia wojny minęły tylko trzy miesiące. Nasz prezydent nie żyje. Nastroje są wciąż gorące. Chłopiec przysiadł na krawężniku i zaczął jeść. - Nie popierałem zbytnio pana Lincolna. Myślę, że był infantylny. - Infantylny? Madre di Dio! A cóż to znaczy? - Naiwny jak dziecko. - A skąd znasz takie słowo? Chłopiec osłonił oczy od słońca i spojrzał na sprzedawcę spod zmru­ żonych powiek. - Czytanie książek to moje zajęcie. Tego słowa nauczyłem się od Ralpha Walda Emersona. Jestem wielbicielem pana Emersona. Zaczął delikatnie obgryzać brzeg ciasta. - Rzecz jasna, kiedy zaczynałem czytać jego eseje, nie wiedziałem, że jest Jankesem. Gdy się dowiedziałem, nieźle się wściekłem. Ale za późno, już byłem jego wyznawcą. - A co takiego ten Emerson mówi? Chłopiec zlizał kawałek jabłka z brudnego palca. - Mówi o silnej woli i poleganiu na sobie. Uważam, że wiara w sie­ bie jest najważniejszą cechą człowieka. A pan? - Wiara w Boga. To jest najważniejsze. - Nie wierzę już za bardzo w Boga. Kiedyś tak, ale przez ostatnie lata napatrzyłem się na różne rzeczy. Widziałem, jak Jankesi wyrzynali nasze bydło i palili stodoły. Patrzyłem, jak zastrzelili mojego psa, Fergi- 10

sa. I jak pani Lewis Godfrey Forsythe jednego dnia straciła męża i syna. Czuję się stary. Mężczyzna przyjrzał się chłopcu bliżej. Mała twarz w kształcie serca, lekko zadarty nos. Szkoda, że wkrótce wiek męski zatrze te delikatne rysy. - Ile masz lat, ragazzo? Jedenaście? Dwanaście? W oczach o zadziwiającym odcieniu ciemnego fioletu zabłysła czujność. - Wystarczająco dużo. - A gdzie twoi rodzice? - Matka umarła przy porodzie. Ojciec zginął pod Shiloh trzy lata temu. - A ty, ragazzo? Po co przyjechałeś do Nowego Jorku? Chłopiec wepchnął do ust ostatni kawałek ciastka, wsunął swój pa­ kunek pod pachę i wstał. - Muszę bronić tego, co moje. Dziękuję uprzejmie za ciastko. Było mi bardzo miło pana poznać. Miał już odejść, ale zawahał się. -A jeśli chce pan wiedzieć... Nie jestem chłopcem. I na imię mam Kit. Wędrując w kierunku Washington Square według wskazówek, któ­ rych udzieliła jej jakaś kobieta na promie, Kit doszła do wniosku, że nie powinna była zdradzać przekupniowi swojego imienia. Ktoś, kto ma za­ miar zabić, nie powinien się z tym afiszować. Zresztą to nie miało być morderstwo, lecz wymierzenie sprawiedliwości - nawet gdyby janke- skie sądy, jeśli ją złapią, nie podzieliły tego zdania. Musi zrobić wszyst­ ko, żeby nigdy nie wyszło na jaw, iż Katharine Louise Weston z plantacji Risen Glory koło Rutheford w Karolinie Południowej zbliżyła się na odległość rzutu kamieniem do ich przeklętego miasta. Mocniej przycisnęła do siebie pakunek. W środku znajdował się sze- ściostrzałowy rewolwer jej ojca - samoprzeładowujący się pettingill. ja­ kich używano w armii -bilet powrotny do Charleston, Eseje. Cześć pierw­ sza Emersona, ubranie na zmianę i pieniądze. Żałowała, że nie może załatwić tego od razu, by już dziś wrócić do domu. Potrzebowała jednak czasu na obserwację tego jankeskiego łajdaka i poznanie jego zwyczajów. Zabicie go to tylko połowa zadania - ważne też, żeby nie dać się złapać. Charleston był największym miastem, jakie widziała, ale Nowy Jork w niczym go nie przypominał. Przemierzając gwarne, ruchliwe ulice, Kit musiała przyznać, że było tu kilka ładnych miejsc. Piękne kościoły, wytworne hotele, duże sklepy z wejściami wykładanymi marmurem. Gorycz jednak nie pozwalała jej cieszyć się pięknymi widokami. Miasto 11

nie nosiło śladów wojny, która zniszczyła Południe. Kit miała nadzieję, że jeśli Bóg istnieje, to dopilnuje, aby generał William T. Sherman sma­ żył się w piekle. Zamiast uważać, dokąd idzie, zapatrzyła się na katarynkę i wpadła na człowieka śpieszącego do domu. - Uważaj, chłopcze! - Sam uważaj - odburknęła. -Nie jestem chłopcem. Ale mężczyzna zniknął już za rogiem. Gdzie oni wszyscy mają oczy? Od dnia, w którym opuściła Charle­ ston, ciągle brano ją za chłopca. Nie sprawiało jej to przyjemności, ale może tak było nawet lepiej - wędrujący samotnie chłopiec nie rzucał się w oczy tak bardzo jak dziewczyna. W jej stronach ludzie nigdy się nie mylili. Naturalnie, znali ją od urodzenia i wiedzieli, że różne takie dziew- czyńskie ozdóbki tylko ją denerwują. Gdyby tylko wszystko nie zmieniało się tak szybko: Karolina Połu­ dniowa, Rutheford, Risen Glory, nawet ona sama. Sprzedawca wziął ją za dziecko, którym już nie była. Skończyła osiemnaście lat, była kobie­ tą. Ciało nie pozwalało jej o tym zapomnieć, ale umysł się wzbraniał. Wiek i płeć były dla niej nieistotne i jak koń stojący przed zbyt wysoką przeszkodą- postanowiła je lekceważyć. Zauważyła przed sobą policjanta i wmieszała się w grupę robotni­ ków niosących skrzynki z narzędziami. Zjadła ciastko, ale wciąż była głodna. 1 zmęczona. Gdybyż mogła być teraz w Risen Glory, wspiąć się na jedno z drzew brzoskwiniowych w sadzie, pójść na ryby lub pogadać w kuchni z Sophronią. Zacisnęła palce na skrawku papieru, aby upew­ nić się, że ciągle jest w kieszeni, choć wypisany na nim adres i tak miała wryty w pamięć. Zanim znajdzie nocleg, chciała zobaczyć ten dom na własne oczy. Może ujrzy człowieka, który zagrażał wszystkiemu, co kochała. Potem przygotuje się do zrobienia tego. czego nie dokonał żaden żołnierz armii konfederatów: wyjmie broń i zastrzeli majora Nathaniela Caina. Baron Cain był niebezpiecznie przystojnym blondynem o rzeźbio­ nym nosie i stalowoszarych oczach nadających jego twarzy wyraz zu­ chwałości. Czuł się znudzony. Chociaż Dora Van Ness była piękna i nie stroniła od przygód, żałował, że zaprosił ją na późny obiad. Nie miał nastroju, by słuchać jej paplaniny. Wiedział, że gotowa mu ulec, ale zwlekał z dopiciem swojej brandy. Brał kobiety na własnych, nie ich warunkach, a tak starą brandy należało pić bez pośpiechu. 12

Poprzedni właściciel miał świetnie zaopatrzoną piwnicę. Jej zawar­ tość, jak i sam dom, Cain zawdzięczał stalowym nerwom i szczęściu w kartach. Z drewnianego humidora*, który gospodyni umieściła na sto­ le, wyjął cienkie cygaro, odciął koniec i zapalił. Za kilka godzin miał się spotkać w jednym z najelegantszych klubów Nowego Jorku na partii pokera - oczywiście będą grać o wysoką stawkę. Przedtem jednak za­ kosztuje najskrytszych wdzięków Dory. Gdy rozparł się w krześle, zobaczył, że Dora zatrzymała spojrzenie na bliźnie zniekształcającej wierzch jego prawej dłoni. Była to jedna z kilku ran, które zostały mu w spadku po wojnie, a które zdawały się ją podniecać. - Nie sądzę, abyś usłyszał choć słowo z tego, co mówiłam przez cały wieczór, Baronie. Oblizała wargi i posłała mu szelmowski uśmiech. Cain był świadom, że podoba się kobietom, jednakże własny wy­ gląd niezbyt go interesował i nie był powodem do dumy. Uważał, że twarz nie jest jego zasługą - otrzymał ją w spadku po ojcu o słabym charakterze i matce rozkładającej nogi przed każdym mężczyzną, który wpadł jej w oko. W wieku czternastu lat zorientował się, że kobiety mu się przyglą­ dają. Ich zainteresowanie sprawiało mu przyjemność. Teraz, dwanaście lat później, miał już dość kobiet i czuł się znużony. - Oczywiście, że słyszałem. Wyliczałaś powody, dla których powi­ nienem zacząć pracować u twojego ojca. -Jest bardzo wpływowy. -Ja już mam pracę. - Doprawdy, Baronie, trudno to nazwać pracą. To rozrywka. Przyjrzał się jej bez emocji. - Nie ma w tym nic z rozrywki. Hazardem zarabiam na życie. -Ale... - Pójdziesz na górę czy wolisz, żebym cię odwiózł do domu? Nie chciałbym cię zbyt długo zatrzymywać. Zerwała się na nogi, a po chwili już była w jego łóżku. Piersi miała pełne i krągłe i Cain nie rozumiał, dlaczego ich dotyk nie cieszy go bar­ dziej. - Zadaj mi ból - wyszeptała. - Niewielki. Był zmęczony ranieniem i bólem, przed którymi trudno uciec, choć wojna już się skończyła. Wykrzywił usta w cynicznym uśmiechu: * Pojemnik do utrzymywania stałego poziomu w i l g o t n o ś c i . 13

- Wszystko, czego sobie życzysz. Później, gdy został znowu sam i przebrał się na wieczór, zaczął krą­ żyć po pokojach wygranego w karty domu. Myślał o miejscu, w którym się wychował. Gdy miał dziesięć lat, matka uciekła, zostawiając go z ojcem w po­ nurej, popadającej w ruinę rezydencji w Filadelfii. Trzy lata później oj­ ciec zmarł, a Cain trafił do sierocińca. Pewnej nocy uciekł. Nie miał konkretnego celu tylko kierunek - Zachód. Przez następne dziesięć lat dryfował od miasta do miasta, pasając bydło, układając tory kolejowe, płucząc piasek w poszukiwaniu złota, aż odkrył, że więcej może go zdo­ być przy karcianym stoliku niż w strumieniu. Zachód był nową ziemią, która potrzebowała wykształconych ludzi, ale Cain nie przyznałby się nawet, że umie czytać. Kobiety szalały za przystojnym chłopcem. Jego rzeźbione rysy i chłodne szare oczy skrywały tysiące tajemnic. Miał w sobie jednak coś lodowatego, czego żadnej z nich nie udało się rozgrzać. Brakowało mu łagodnych uczuć, jakie rodzą się i rozwijają w dziecku otaczanym miło­ ścią. Nie wiedział, czy uczucia te umarły już na zawsze, czy tylko za­ marzły. Nie obchodziło go to. Kiedy wybuchła wojna, po raz pierwszy od dwunastu lat przedostał się na drugi brzeg Missisipi i zaciągnął się do wojska. Nie po to, by pomóc Unii, ale dlatego, że nade wszystko cenił wolność i nie mógł ścierpieć idei niewolnictwa. Dołączył do ponoszących ciężkie straty oddziałów generała Grania i dal się zauważyć, gdy przejmowali Fort Henry. Kiedy dotarli do Shiloh, Cain należał już do sztabu generała. Dwa razy omal nie poległ: raz pod Vicksburgiem, a następnie cztery miesiące później pod Chattanooga w czasie ataku na Missionary Ridge, w bitwie, która otworzyła generałowi Shermanowi drogę do morza. O Cainie zaczęły się rozpisywać gazety, okrzyknięto go bohaterem spod Missionary Ridge i wychwalano jego odwagę oraz patriotyzm. Po kilku udanych atakach Barona na linie nieprzyjaciela, przytaczano wypo­ wiedź generała Granta: „Wolałbym stracić prawą rękę niż Barona Caina". Nikt - ani Grant, ani gazety - nie wiedziały jednak, że Cain żył właś­ nie po to, by podejmować ryzyko. Niebezpieczeństwo, podobnie jak miłość fizyczna, nadawało jego życiu sens. Może dlatego zarabiał ha­ zardem na życie. Potrafił stawiać wszystko na jedną kartę. Tylko że karty, ekskluzywne kluby i kobiety traciły smak i nie znaczy­ ły tyle, ile powinny. Czegoś mu brakowało, ale nie miał pojęcia czego. 14

Kit zbudził nagle nieznajomy męski głos. Źdźbło słomy kłuło ją w policzek, przez chwilę poczuła się jak u siebie, w stodole w Risen Glory. Przypomniała sobie, że przecież ją spalono. - Może pójdziesz już spać, Magnus? Napracowałeś się dzisiaj. Głos dochodził zza ściany stajni. Był głęboki i dźwięczny, bez przecią­ ganych samogłosek i szeptanych spółgłosek jak w jej rodzinnych stronach. Zamrugała, wpatrując się w ciemność. Nagle oprzytomniała. Słodki Jezu! Zasnęła w stajni Barona Caina! Uniosła się lekko na łokciu, żałując, że tak niewiele widzi. Wska­ zówki, które dała jej kobieta na promie, okazały się złe i odnalazła ten dom dopiero po zmroku. Przez chwilę stała za drzewami po drugiej stro­ nie drogi. Ponieważ nic się nie działo, obeszła dom od tyłu i żeby lepiej widzieć, wdrapała się na okalający go mur. Gdy spostrzegła otwarte drzwi stajni, postanowiła wsunąć się do środka i rozejrzeć. Niestety, znajomy zapach koni i świeżej słomy okazał się niezwykle nęcący i zas­ nęła w jednym z pustych boksów. - Czy zamierza pan jutro wziąć Saratogę? - rozległ się inny głos, w którym znajome, płynne dźwięki przywodziły na myśl byłych niewol­ ników z plantacji. - Niewykluczone. Dlaczego? - Nie podoba mi się to otarcie na pęcinie. Lepiej dać jej kilka dni spokoju. - Dobrze. Rzucę na nią okiem jutro. Dobranoc, Magnusie. - Dobranoc, majorze. Majorze? Serce Kit waliło jak młotem. Mężczyzna o donośnym gło­ sie to Baron Cain! Podpełzła do stajennego okna i zerknęła ukradkiem. Zdążyła tylko dostrzec jego sylwetkę, gdy znikał w oświetlonym domu. Za późno! Straciła szansę zobaczenia jego twarzy. Cały dzień zmarno­ wany. Przez moment czuła zdradziecki ucisk w gardle. Bardziej skompli­ kować spraw już chyba nie mogła. Było już dobrze po północy, znajdo­ wała się w obcym jankeskim mieście i od razu pierwszego dnia omal nie dała się złapać. Przełknęła głośno ślinę i próbowała dodać sobie otuchy, mocno wciskając na oczy swój wyświechtany kapelusz. Co się stało, to się nie odstanie. Teraz musi się stąd wydostać i znaleźć jakiś nocleg. A jutro podejmie obserwację z bezpieczniejszej odległości. Chwyciwszy tobołek, dopełzła do drzwi i nasłuchiwała. Cain wszedł do domu, ale gdzie jest człowiek zwany Magnusem? Ostrożnie uchyliła drzwi i wyjrzała. Światło zza zasłoniętych okien sączyło się na otwarty teren między stajnią a powozownią. Kit wysunęła się powoli na zewnątrz, 15

wytężając słuch, lecz podwórze było ciche i puste. Wiedziała, że żelazna brama w wysokim, ceglanym murze jest zamknięta, a zatem będzie mu­ siała wydostać się tak, jak weszła: górą Niepokoiła ją otwarta przestrzeń podwórza, które będzie musiała przebiec. Jeszcze raz spojrzała w kierunku domu, po czym wzięła głębo­ ki oddech i ruszyła przed siebie. Już po kilku susach zorientowała się, że coś jest nie tak. W nocnym powietrzu poczuła wyraźnie lekki zapach dymu z cygara. Krew zaczęła jej krążyć szybciej. Zebrała siły i skoczyła na mur, lecz pnącze, po którym chciała się wdrapać, zostało jej w ręku. Złapała gorączkowo inną gałąź, rzuciła swój pakunek i podciągnęła się na mur. Gdy była już na górze, ktoś chwycił ją za spodnie. Zamachała rękami w powietrzu i z łomotem spadła na brzuch. Ciężki but przycisnął ją do ziemi. - I kogo tu mamy? - wycedził nad nią. właściciel buta. Upadek pozbawił ją tchu, lecz rozpoznała ten niski głos. Człowie- kiem, którego but ją przygniatał, był jej zaprzysięgły wróg, major Baron Nathaniel Cain. Wściekłość zasnuła jej wszystko czerwoną mgiełką. Wspierając się na dłoniach, próbowała wstać, ale nie ustąpił. -Zdejmij ze mnie tę swoją, cholerną nogę, ty brudny sukinsynu! - Nie sądzę, abym miał taki zamiar - odpowiedział ze spokojem, który ją rozwścieczył. - Pozwól mi wstać! Natychmiast pozwól mi wstać! - Jak na złodzieja jesteś strasznie zajadły. - Złodzieja! Z oburzeniem uderzyła pięściami w ziemię. - Nigdy w życiu nic nie ukradłem. Kto mówi inaczej, jest cholernym kłamcą! - A więc co robiłeś w mojej stajni? To ją otrzeźwiło. Szukała gorączkowo wiarygodnego wyjaśnienia. - Szukam... szukam... pracy. W pobliżu nikogo nie było, więc wszedłem do środka, żeby poczekać, aż ktoś przyjdzie. Musiałem zas­ nąć. But się nie poruszył. - Gdy się obudziłem, było ciemno. Usłyszałem głosy i przestraszy­ łem się, że ktoś mnie zobaczy i pomyśli, że chcę zrobić krzywdę ko­ niom. - Wydaje mi się, że ktoś, kto szuka pracy, powinien mieć na tyle rozumu, żeby zapukać do tylnych drzwi. Kit też się tak wydawało. - Jestem nieśmiały - powiedziała. 16

Cain zaśmiał się krótko i powoli zdjął swój ciężki but z jej grzbietu. - Pozwolę ci teraz wstać. Ale jeśli spróbujesz uciekać, pożałujesz. - Nie jestem... - W samą porę ugryzła się w język. - Nie mam zamia­ ru uciekać - poprawiła się, wstając z trudem. - Nie zrobiłem nic złego. - To się dopiero okaże. Księżyc wyszedł zza chmury i zobaczyła przed sobą już nie niepo­ kojący cień, ale mężczyznę z krwi i kości. Wstrzymała oddech. Był wysoki, szeroki w ramionach i wąski w biodrach. Chociaż z re­ guły nie zwracała uwagi na takie rzeczy, był najprzystojniejszym męż­ czyzną, jakiego dotąd widziała. Krawat miał rozluźniony, kołnierzyk ele­ ganckiej białej koszuli rozpięty, a w mankietach tkwiły małe spinki z onyksu. Ubrany w czarne spodnie, stał z ręką nonszalancko opartą na biodrze i cygarem w zębach. - Co tam masz? - Skinął głową w kierunku leżącego na ziemi toboł­ ka. -Nic pańskiego! - Pokaż! Kit chciała się sprzeciwić, ale czuła, że mu się to spodoba, więc wyciągnęła pakunek z chwastów i rozwiązała. - Ubranie na zmianę, egzemplarz Esejów pana Emersona i pettingill mojego ojca. Nie wspomniała o powrotnym bilecie do Charlestonu wetkniętym w książkę. - Nic pańskiego tu nie ma. - A na co komuś takiemu jak ty Eseje Emersona? - Jestem jego wielbicielem. Kąciki ust Caina lekko zadrgały. - Masz jakieś pieniądze? Schyliła się, żeby spakować swoje rzeczy. - Oczywiście, że mam pieniądze. Myśli pan, że byłbym tak naiwny i wybrał się do obcego miasta bez nich? - Ile? - Dziesięć dolarów - odpowiedziała zadziornie. - Za tyle nie utrzymasz się długo w Nowym Jorku. Byłby jeszcze bardziej krytyczny, gdyby wiedział, że naprawdę mia­ ła tylko trzy dolary i dwadzieścia osiem centów. - Mówiłem panu, że szukam pracy. - Tak, mówiłeś. Gdyby tylko nie był taki wysoki. Kit była wściekła na siebie, że c o f - nęła się o krok. 17

- Lepiej już sobie pójdę. - Wiesz, że wchodzenie na cudzy teren jest naruszeniem prawa. Muszę chyba oddać cię w ręce policji. Kit czuła, że zapędza ją w kozi róg. Uniosła brodę. - Jest mi bez różnicy, jak pan postąpi. Nie zrobiłem nic złego. Skrzyżował ręce na piersi. - Skąd jesteś, chłopcze? -Z Michigan. Kiedy wybuchnął śmiechem, pojęła swoją pomyłkę. - Chyba mnie pan przyłapał. Naprawdę jestem z Alabamy, ale woj­ na dopiero co się skończyła i nie mam ochoty się z tym obnosić. - To lepiej trzymaj język za zębami zachichotał. - Nie jesteś za młody, żeby nosić broń? - Niby dlaczego? Umiem się z nią obchodzić. - Z całą pewnością. - Przyjrzał się jej dokładniej. - Dlaczego wyje­ chałeś z domu? - Zabrakło pracy. - A twoi rodzice? Powtórzyła historię, którą opowiedziała ulicznemu sprzedawcy. Cain chwilę się nad nią zastanawiał. Kit starała się stać spokojnie. - Mój stajenny zrezygnował w zeszłym tygodniu. Może chciałbyś pracować dla mnie? - Dla pana? wyszeptała. - Tak jest. Polecenia wydawałby ci mój zarządca, Magnus Owen. Nie ma śnieżnobiałej skóry, więc jeśli miałoby to urazić twoją południo­ wą dumę. to lepiej powiedz mi zaraz i nie marnujmy więcej czasu. - Gdy nie odpowiadała, kontynuował: - Możesz spać nad stajnią i jeść w kuchni. Trzy dolary pensji tygodniowo. Kopnęła ziemię czubkiem zdartego buta. W głowie miała zamęt. Dziś pojęła, że nie będzie łatwo zabić Barona Caina - szczególnie teraz, kiedy widział jej twarz. Wprawdzie, pracując w stajni, mogłaby być bli­ sko niego, ale z drugiej strony w ten sposób jej zadanie stawało się po­ dwójnie niebezpieczne. Ale czy kiedyś przejmowała się niebezpieczeństwem? Wetknęła kciuki za pasek spodni. - Dorzuć jeszcze ze dwa dolary, Jankesie, i masz chłopca stajennego. Pokoik nad stajnią pachniał znajomo końmi, skórą i kurzem. Był wygodnie umeblowany: stało w nim miękkie łóżko i dębowy fotel na 18

biegunach, a na podłodze leżał spłowiały sznurkowy dywan. Znajdował się tu też stolik z miednicą i dzbankiem, ale Kit je zignorowała. Najważ­ niejsze, że miał okno wychodzące na tyły domu i że mogła stamtąd pro­ wadzić obserwację. Zaczekała, aż Cain wejdzie do domu, dopiero wtedy zrzuciła buty i wgramoliła się do łóżka. Chociaż zdrzemnęła się trochę w stajni, była zmęczona. Nie zasnęła jednak od razu. Rozmyślała, jak potoczyłoby się jej życie, gdyby tata nie pojechał do Charlestonu, kiedy miała osiem lat, i nie wbił sobie do głowy, że musi się ponownie ożenić. Garrett Weston zachowywał się jak odurzony od chwili, kiedy po­ znał Rosemary — mimo że była starsza od niego i miała trudny charakter. Rosemary nie ukrywała, że nie cierpi dzieci. Kiedy Garrett przywiózł ją do Risen Glory, natychmiast odesłała ośmioletnią Kit na noc do domku niedaleko chat niewolników. Po ślubie małżonkowie chcieli być sami. Kit już nigdy nie została wpuszczona z powrotem. O tym, że nie ma nic do powiedzenia, Rosemary przypominała jej piekącymi klapsami lub szarpnięciem za ucho, Kit wolała więc wcho­ dzić tylko do kuchni. Nieregularne lekcje, których udzielała jej nauczy­ cielka z sąsiedztwa, też odbywały się w domku. Garrett Weston nigdy nie był czułym ojcem. Zajęty swoją piękną, zmysłową żoną, nie zauważał, że poświęca córce mniej uwagi niż jego niewolnicy swoim dzieciom. Sąsiedzi byli oburzeni: „To dziecko dziczeje! Nawet taki głupiec jak Garrett Weston nie powinien pozwalać małej dziewczynce włóczyć się po okolicy". Rosemary tylko wzruszała ramionami, gdy zwracali jej uwagę, że Kit potrzebuje guwernantki i przyzwoitego ubrania. W końcu sąsiadki same zatroszczyły się o Kit: dały jej sukienki, z których wyrosły ich córki, i książki na temat dobrych obyczajów. Kit zignorowała lektu­ ry, a sukienki wymieniła na bryczesy i chłopięce koszule. Gdy skończyła dziesięć lat, potrafiła już strzelać, przeklinać, jeździć konno na oklep, zdążyła nawet wypalić cygaro. Nocą, samotna, mówiła sobie, że jej nowe życie ma dużo zalet. Mogła wspinać się na drzewa brzoskwiniowe w sadzie, mogła się huśtać na linie w stodole. Mężczyźni z sąsiedztwa nauczyli ją obchodzić się z końmi i łowić ryby. Rankiem, zanim macocha wynurzyła się z sypial­ ni, zakradała się do biblioteki i wybierała książki, jakie chciała. A jeżeli stłukła kolano albo w stopę weszła jej drzazga, zawsze mogła pobiec do kuchni do Sophronii. Wojna zmieniła wszystko. Pierwsze strzały padły na miesiąc przed jej czternastymi urodzinami. Niedługo potem Garrett Weston przekazał 19

zarządzanie plantacją w ręce Rosemary i przyłączył się do armii konfe­ deratów. Macocha nie interesowała się plantacją i Risen Glory zaczęła podupadać. Kit rozpaczliwie próbowała przejąć obowiązki ojca, ale była zbyt młoda i niedoświadczona, by temu podołać. Gdy Garrett Weston zginął pod Shiloh, okazało się, że zapisał planta­ cję żonie. Kit wpadła w rozpacz. Co prawda kilka lat wcześniej babka utworzyła dla Kit fundusz, powierniczy, ale nie miało to dla niej znaczenia. Wkrótce potem przez Rutheford przemaszerowali jankescy żołnie­ rze, paląc wszystko, co napotkali na drodze. Dzięki słabości Rosemary do przystojnego porucznika z Ohio, udało się uratować dom, choć bez otaczających go zabudowali. Niedługo po porażce generała Lee nad Appomattox Rosemary zmarła podczas epidemii grypy. Kit straciła wszystko: ojca, dzieciństwo, sposób życia. Została jej tylko ziemia. Tylko Risen Glory. Leżąc zwinięta w kłębek na cienkim materacu w pokoiku nad stajnią, pojęła, że musi ją odzyskać za wszelką cenę. Zasnęła, wyobrażając sobie, co zrobi, kiedy Risen Glory będzie na­ reszcie jej własnością. W stajni stały cztery konie: para do powozu i dwa do polowań. Kit trochę się uspokoiła, kiedy duży gniadosz o długiej, eleganckiej szyi trą­ cił nozdrzami jej ramię. Wszystko będzie dobrze. Będzie miała oczy sze­ roko otwarte i poczeka na odpowiedni moment. Baron Cain był niebez­ pieczny, ale ona miała przewagę - znała swojego wroga. - Nazywa się Apollo. - Co? - Odwróciła się szybko. Za nią, po drugiej stronie drzwi od­ dzielających boksy od środkowego korytarza, stał młody mężczyzna o czekoladowej skórze i dużych, wyrazistych oczach. Miał dwadzieścia kilka lat, był wysoki, szczupłej budowy. Przy jego nodze czekał cierpli­ wie czarno-biały kundel. - Ten gniady. Nazywa się Apollo. Ulubiony koń majora. - Nie mów? - Kit otworzyła drzwi i wyszła z boksu. Kundel obwąchał Kit. a miody człowiek obrzucił ją uważnym spoj­ rzeniem. - Jestem Magnus Owen. Major powiedział, że dał ci pracę, kiedy cię wczoraj przyłapał, jak uciekałeś ze stajni. -Nie uciekałem. No, niezupełnie. Ten major jest podejrzliwy, ot co. Spojrzała na kundla. - To twój? 20

-No. Wołam go Merlin. - Nie jest zbyt bystry. Gładkie, wysokie czoło Magnusa zmarszczyło się. - Czemu tak mówisz? Nawet go nie znasz! - Całe popołudnie spałem wczoraj w tamtym boksie. Gdyby Merlin był coś wart, to na pewno by szczekał. Kit schyliła się i w roztargnieniu podrapała psa za uchem. - Merlina nie było tu wczoraj po południu. Był ze mną- rzekł Mag­ nus. - No, cóż. Może jestem uprzedzony. Mojego psa, Fergisa, zabili Jan­ kesi. Najlepszego psa, jakiego znałem. Do dziś nie mogę go odżałować. Twarz Magnusa trochę złagodniała. - Jak się nazywasz? Zamilkła na moment. Zdecydowała, że będzie łatwiej, jeśli użyje prawdziwego imienia. Za plecami Magnusa zauważyła puszkę oleju Fin- neya do konserwacji uprzęży. - Kit. Kit Finney. - Śmieszne imię dla chłopca. - Moja rodzina podziwiała Kita Carsona, tego indiańskiego wo­ jownika. Magnus przyjął to wyjaśnienie i pokazał, co będzie robiła. Potem poszli do kuchni na śniadanie i przedstawił ją gospodyni. Edith Simmons była tęga, miała rzadkie siwiejące włosy i zdecydo­ wane poglądy. Była kucharką i gospodynią poprzedniego właściciela. Zgodziła się zostać, dopiero gdy się okazało, że Baron Cain nie jest żo­ naty i nikt nie będzie jej niczego dyktował. Edith wierzyła w oszczęd­ ność, dobre jedzenie i higienę osobistą. Ona i Kit były naturalnymi wro­ gami. -Ten chłopak jest brudny, nie powinien jeść z kulturalnymi ludźmi! - Nie będę się z tobą spierał - odpowiedział Magnus. Kit była zbyt głodna, żeby się długo kłócić. Poczłapała do spiżarni i ochlapała wodą twarz i ręce, ale nie dotknęła mydła. Pachniało dziew- czyńsko, a Kit unikała wszystkiego, co kobiece. Pochłaniając z apetytem obfite śniadanie, przyglądała się Magnuso­ wi. Po sposobie, w jaki odnosiła się do niego pani Simmons, zrozumia­ ła, że jest tu kimś ważnym. Było to niezwykłe, bo Magnus miał czarną skórę, a w dodatku był taki młody. Uświadomiła sobie, że Magnus przy­ pomina jej Sophronię, kucharkę z Risen Glory -jedyną osobę na świe­ cie, którą Kit kochała. Oboje - i Magnus, i Sophronia - zachowywali się, jakby pozjadali wszystkie rozumy. 21

Ogarnęła ją tęsknota za domem. Odsunęła to uczucie, tłumacząc so­ bie, że już niedługo wróci do Risen Glory i postawi plantację na nogi. Po południu siedziała w cieniu przed wejściem do stajni. Jej dłoń spoczywała na grzbiecie Merlina, który zasnął z nosem opartym o jej udo. Pies nawet się nie poruszył, kiedy podszedł Magnus. - Ten kundel jest do niczego - wyszeptała Kit. - Gdybyś był mor­ dercą, już bym nie żyła. Magnus zaśmiał się krótko i kucnął obok niej. - Racja, nie najlepszy z niego stróż. Ale jest jeszcze młody. Major przyłapał szczeniaka, gdy kopał nory w alejce za domem. Kit widziała Caina tego dnia tylko raz - szorstkim tonem kazał jej osiodłać Apolla. Był zbyt zapatrzony w siebie, żeby zamienić z nią choć parę słów. To nie to, że chciałaby rozmawiać z takimi jak on - chodziło o zasadę. Jankeskie gazety nazywały go bohaterem spod Missionary Ridge. Wiedziała, że walczył pod Vicksburgiem i Shiloh; może nawet właśnie on zabił jej ojca. To niesprawiedliwe, że Cain żyje, kiedy tylu dzielnych konfederatów poległo. A najgorsze, że ciągle jeszcze zagrażał jedynej rzeczy, jaka jej została. - Jak długo znasz majora? - zapytała ostrożnie. Magnus zerwał źdźbło trawy i zaczął je żuć. - Od Chattanoogi. Naraził życie, żeby mnie uratować. Od tej chwili jestem cały czas z nim. W Kit zaczęło kiełkować straszliwe podejrzenie. - Magnusie, chyba nie walczyłeś dla Jankesów? - Oczywiście, że walczyłem dla Jankesów! Poczuła się rozczarowana. A już zaczynała go lubić. - Powiedziałeś, że jesteś z Georgii. Dlaczego nie walczyłeś po stro­ nie swojego stanu? Magnus wyjął trawkę z ust. - Musisz być bardzo odważny, chłopie. Siedzisz tu i jakby nigdy nic pytasz czarnego człowieka, dlaczego nie walczył za ludzi, którzy trzy­ mali go w niewoli. Miałem dwanaście lat, jak mnie wyzwolili. Pojecha­ łem na Północ. Dostałem pracę i poszedłem do szkoły. Ale nie byłem wolny tak naprawdę, rozumiesz? Żaden czarny w tym kraju nie mógł być wolny, dopóki jego bracia i siostry byli niewolnikami. - Ale w wojnie nie chodziło o niewolnictwo - wyjaśniała cierpliwie Kit. - Chodziło o to, czy stany mogą rządzić się same, bez mieszania się innych w ich wewnętrzne sprawy. Kwestia niewolnictwa była tylko przy okazji. 22

- Może dla ciebie, białasie. Na pewno nie dla mnie. Ależ ci czarni są drażliwi, pomyślała, gdy Magnus już odszedł. Póź­ niej, kiedy drugi raz dała koniom paszę, rozmyślała nad tym, co powie­ dział. Przypomniała sobie kilka gorących sporów z Sophronią. Cain zgrabnie zeskoczył z grzbietu Apolla. - Zajmij się nim porządnie, chłopcze. Nie chcę, żeby się rozchoro­ wał. Rzucił Kit wodze i pomaszerował w stronę domu. - Znam się na swojej robocie! - krzyknęła za nim Kit. - I żaden Jankes nie musi mi mówić, co mam robić ze zgonionym koniem. Pożałowała swoich słów, jeszcze zanim skończyła mówić. Była do­ piero środa- nie mogła ryzykować, że Cain ją zwolni. Zauważyła, że tylko w niedziele pani Simmons i Magnus nie nocują w domu. Pani Simmons miała wolne i zostawała u siostry. Magnus nato­ miast spędzał noc w rozwiązły, jak to określiła pani Simmons, sposób, o którym rozmawiać mogą wyłącznie dorośli. Kit musiała wytrzymać jesz­ cze cztery dni. Potem, w niedzielę w nocy, zabije tego jankeskiego drania, który spoglądał na nią z wyższością swoimi szarymi, zimnymi oczami. - Jeżeli wolisz pracować gdzie indziej, bez trudu znajdę innego sta­ jennego. - Nie mówię, że chcę pracować gdzie indziej - wymamrotała. - Więc lepiej trzymaj język za zębami. Kopnęła ziemię czubkiem zakurzonego buta. - I jeszcze jedno, Kit. - Tak? - Wykąp się. Ludzie skarżą się na twój zapach. - Wykąpać się?! Kit zatrzęsła się z oburzenia. Ledwo się powstrzymała, żeby nie wybuchnąć. Cain patrzył na nią z rozbawieniem. - Czy masz mi jeszcze coś do powiedzenia? Zacisnęła szczęki i wyobraziła sobie, jaką ogromną dziurę zrobi w jego głowie kula z rewolweru. - Nie, proszę pana - powiedziała cicho. - A zatem podstaw powóz przed frontowe drzwi za półtorej godzi­ ny. Oprowadzając Apolla wokół podwórza. Kit puściła wiązankę so­ czystych przekleństw. Zamordowanie tego Jankesa będzie największą 23

przyjemnością w jej osiemnastoletnim życiu. Co go to obchodzi, czy ona się kąpie, czy nie? Wystrzegała się kąpieli - przecież wiadomo, że od nich dostaje się grypy. Poza tym, trzeba się rozebrać, a ona nie cier­ piała oglądać swojego ciała, od kiedy urosły jej piersi - nie pasowały do tego, kim chciała być. Mężczyzną. Dziewczyny były słabe i miękkie, ale ona tak długo walczyła z tymi cechami u siebie, aż stała się silna i twarda jak mężczyzna. I jeśli tylko będzie o tym pamiętać, to wszystko się ułoży. Kiedy, czekając na Caina, stała między dwoma siwymi końmi przy powozie, nie opuszczał jej fatalny humor. W pokoju spryskała twarz wodą i przebrała się w drugie ubranie, które nie było wcale czystsze od poprzedniego; nie rozumiała więc, jaką to robi różnicę. Schodząc ze schodów, Cain obrzucił uważnym spojrzeniem swego stajennego w połatanych bryczesach i spłowiałej, niebieskiej koszuli. Dzieciak wyglądał jakby gorzej. Przyjrzał się jego twarzy ukrytej pod poszarpanym kapeluszem i pomyślał, że broda mogłaby być trochę czyst­ sza. Pewnie nie powinien był zatrudniać tego hultaja, ale chłopcu udało się go rozśmieszyć po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. Niestety, to popołudnie zapowiadało się niezbyt wesoło. Żałował, że dał się Dorze namówić na przejażdżkę po Central Parku. Zaczynał podejrzewać, że chociaż oboje od początku znali reguły gry, chciała trwalszego związku i że korzystając z przejażdżki, będzie próbowała to na nim wymusić. Chyba, że mieliby towarzystwo... - Siadaj z tyłu, chłopcze. Już czas, żebyś poznał Nowy Jork. - Ja? Cain uśmiechnął się, widząc jego zdziwienie. - Nie widzę tu nikogo innego. Ktoś musi przytrzymać konie. I uchronić mnie przed propozycją wejścia na stałe do rodziny Dory Van Ness. Kit przełknęła ślinę i wskoczyła na wyściełane skórą siedzenie. Wolała jak najmniej czasu spędzać w towarzystwie tego pogromcy rebe­ liantów, ale teraz nie miała wyjścia. Zręcznie prowadząc powóz ulicami, Cain pokazywał jej miasto. Wkrótce przyjemność oglądania ciekawych miejsc wzięła górę nad czujnością Kit. Minęli sławną restaurację Delmonico i teatr Wallacha, w którym wystawiano Olivera Twista z Charlotte Cushman. Kit ogląda­ ła modne sklepy, hotele otaczające pełen zieleni Madison Square i błysz­ czące nowością siedziby bogaczy w wysuniętej bardziej na północ czę­ ści miasta. 24

Cain zatrzymał powóz przed okazałą rezydencją z piaskowca. - Pilnuj koni. Zaraz wracam. Z początku czekanie jej nie przeszkadzało. Przyglądała się mijają­ cym ją powozom, elegancko ubranym ludziom i koniom. Ale potem pomyślała o Charlestonie zmienionym w gruzowisko i znów wezbrała w niej gorycz. - Wymarzony dzień na przejażdżkę. I muszę ci opowiedzieć prze- komiczną historię. Kit uniosła głowę i zobaczyła wytworną damę o lśniących blond lokach i wydętych ustach, która schodziła ze schodów wsparta na ramie­ niu Caina. Miała na sobie jedwabną suknię w kolorze truskawkowym, a w ręce trzymała białą, koronkową parasolkę do ochrony przed słoń­ cem. Na czubku jej głowy tkwił malutki czepeczek. Kit od razu ją znie­ nawidziła. Cain pomógł damie wsiąść do powozu. Opinia Kit o Cainie sięgnęła dna. Jeżeli podobają mu się takie kobiety, to nie jest tak bystry, jak sądzi­ ła. Postawiła swój zdarty but na żelaznym stopniu i wskoczyła na tył powozu. Kobieta odwróciła się, zdziwiona. - Baronie, cóż to za brudne stworzenie? Kit podskoczyła, zaciskając pięści. - Kogo nazywa pani brudnym stworzeniem? - Siadaj! - warknął na nią Cain. Spojrzała na niego ze złością, ale jego zacięta twarz nawet nie drgnę­ ła. Rzuciwszy mu groźne spojrzenie, opadła na siedzenie, wpatrując się nienawistnie w tył truskawkowo-białego czepeczka. Powóz powoli ruszył. - Kit jest moim nowym stajennym. Wziąłem go, żeby trzymał ko­ nie, jeśli będziesz miała chęć na spacer po parku. Wstążki na czepku Dory zatrzepotały. - Jest za gorąco na przechadzkę. Cain wzruszył ramionami. Dora, naburmuszona, osłoniła się para- solką i pogrążyła w milczeniu, ale Cain, jak zauważyła z satysfakcją Kit, nie zwracał na to uwagi. W odróżnieniu od Dory, Kit nie była skora do dąsów. Rozkoszowała się pięknym letnim popołudniem i widokiem miejsc, które pokazywał Cain. Miała teraz wyjątkową okazję, żeby zobaczyć Nowy Jork, i chcia­ ła z niej skorzystać, nawet jeżeli przewodnikiem miał być jej zaprzysię­ gły wróg. - To jest Central Park. 25

- Nie rozumiem, dlaczego go tak nazywają. Przecież każdy głupi widzi, że znajduje się na północnym skraju miasta. -Mowy Jork szybko się rozrasta - odparł Cain. - Teraz wokół parku jest tylko kilka chat i jakieś farmy. Ale już niedługo miasto je wchłonie. Kit miała właśnie wyrazić swój sceptycyzm, kiedy Dora odwróciła się i utkwiła w niej miażdżące spojrzenie. Przesłanie było jasne: Kit po­ winna siedzieć cicho. Dora zwróciła się do Caina ze sztucznym uśmiechem, poklepując jego ramię dłonią w koronkowej rękawiczce: - Baronie, muszę ci opowiedzieć przekomiczną historyjkę o Sugar Plum. - O kim? - O moim malutkim, milutkim mopsie, pamiętasz? Kit wzniosła oczy do nieba. Siedziała wygodnie i przyglądała się grze świateł, kiedy powóz su­ nął przez park promenadą wysadzaną drzewami. Potem zaczęła przyglą­ dać się czepeczkowi Dory. Jak można włożyć na siebie coś równie bez­ sensownego? I dlaczego nie może od niego oderwać oczu? Minęły ich dwie kobiety siedzące w czarnym landzie. Kit dostrzegła ich gorące spojrzenia utkwione w Cainie. Tak. kobiety po prostu głupia­ ły na jego widok. Fakt. wiedział, jak się obchodzić z końmi, Kit musiała to przyznać. Ale dla tych kobiet nie to było ważne. Interesował je bar­ dziej jego wygląd. Spróbowała spojrzeć na niego bez emocji. Przystojny był skurczy­ byk, bez dwóch zdań. Włosy miał w kolorze dojrzałego zboża, lekko falujące nad kołnierzykiem. Kiedy odwrócił się, mówiąc coś do Dory, jego profil zarysował się wyraźnie na tle nieba. Miał w sobie coś pogań­ skiego, jak wiking na rycinie, którą kiedyś widziała: gładkie, wysokie czoło, prosty nos i mocny zarys szczęk. - ...i wtedy Sugar Plum odepchnęła nosem malinowy cukierek i za­ miast niego wzięła cytrynowy. Czyż to nie najsłodsza historyjka na świe­ cie? Mopsy i malinowe cukierki. Ta kobieta była idiotką. Kit głośno wes­ tchnęła. Cain odwrócił się do niej. - Czy coś się stało? Starała się być uprzejma. - Po prostu nie przepadam za mopsami. Kąciki ust Caina lekko drgnęły. - O, a to dlaczego? 26

- Chce pan znać moje zdanie? -A jakże! Kit spojrzała na plecy Dory z odrazą. - Mopsy są dobre dla bab. Cain zaśmiał się cicho. - Co za impertynent! Cain zignorował Dorę. - Wolisz kundle, Kit? Zauważyłem, że spędzasz dużo czasu z Mer- linem. - To Merlin spędza dużo czasu ze mną. a nie odwrotnie. Nie obcho­ dzi mnie, co mówi Magnus. Ten pies jest bezużyteczny jak gorset w bur­ delu. - Baronie! Cain wydał z siebie dziwny, stłumiony odgłos, ale zaraz się opano­ wał. - Pamiętaj, że jest z nami dama! -Tak, proszę pana - mruknęła Kit, chociaż nie rozumiała, jaki to ma związek. - Ten chłopak nie zna swojego miejsca! - syknęła Dora. - Zwolniła­ bym każdego służącego, który by się tak oburzająco zachowywał! - A zatem chyba lepiej, że pracuje dla mnie. Nie podniósł głosu, ale reprymenda była oczywista i Dora zaczer­ wieniła się. Zbliżali się do jeziora i Cain zatrzymał powóz. - Mój stajenny nie jest zwykłym sługą- mówił dalej nieco lżejszym łonem. - Jest wielbicielem Ralpha Walda Emersona. Kit oderwała wzrok od stadka łabędzi pływających między łódkami, żeby się przekonać, czy Cain sobie z niej żartuje. Chyba nie żartował. Odwrócił się i spojrzał jej w twarz. - Czy Emerson to jedyny autor, którego czytujesz, Kit? Widząc rozdrażnienie Dory, Kit się rozgadała. -Och, czytam prawie każdą książkę, jaka wpadnie mi w ręce. Bena Franklina oczywiście, ale jego czytają wszyscy. Thoreau, Jonathana Swifta, Edgara Allana Poe, jeśli jestem w nastroju. Nie przepadam za poezją, ale poza tym pożeram wszystko. - A może po prostu nie czytałeś dobrych poetów? Walta Whitmana, na przykład. - Nie słyszałem o nim. - Jest nowojorczykiem. W czasie wojny pracował jako pielęgniarz. - Chyba nie strawiłbym jankeskiego poety. 27

Cain uniósł brew, rozbawiony. -Jestem rozczarowany. Z całą pewnością taki intelektualista jak ty nie powinien dopuścić, aby uprzedzenia przeszkodziły mu doceniać wielką literaturę. Teraz kpił z. niej, więc Kit się najeżyła. - A mnie dziwi, że w ogóle pan zna nazwisko jakiegoś poety, majo­ rze, bo nie wygląda mi pan na miłośnika książek. Ale tak to jest z wyro­ śniętymi osobnikami: ich ciała składają się głównie z mięśni i nie ma tam zbyt dużo miejsca na rozum. - Impertynent! - Dora spojrzała na Caina z wyrzutem. Cain nie zwrócił na to uwagi i przyjrzał się Kit uważniej. Chłopak miał charakter, trzeba przyznać. Ma nie więcej niż trzynaście lat, tyle ile Cain, kiedy uciekł z domu. Ale Cain był już wtedy znacznie wyższy, a Kit miał trochę więcej niż metr pięćdziesiąt. Cain zauważył delikatność rysów dziecka: twarz w kształcie serca, mały lekko zadarty nos, i oczy: ciemnofioletowe, ocienione gęstymi rzę­ sami. Kobieta szczyciłaby się nimi, ale u chłopca wydawały się nie na miejscu. A kiedy Kit dorośnie, będą wyglądały jeszcze dziwaczniej. Stwierdził z podziwem, że Kit nie spuścił wzroku pod jego dociekli­ wym spojrzeniem. Odwaga chłopca musiała mieć związek z jego drob­ ną budową; wyglądając tak krucho, na pewno musiał się często bić. Mimo wszystko dzieciak był za młody, żeby żyć na własną rękę i Cain wiedział, że powinien oddać go do przytułku. Ale coś w Kicie przypominało mu jego samego w tym wieku: był uparty, zdecydowany i zawsze gotowy do walki. Umieścić go w sierocińcu, to jak podciąć ptakowi skrzydła. Poza tym umiał się obchodzić z końmi. Chęć zostania z Cainem sam na sam wzięła górę nad niechęcią do wysiłku i Dora poprosiła, żeby się przeszli nad jezioro. Tam też, jak można było przewidzieć, rozegrała się scena, której Cain chciał unik­ nąć. Popełnił błąd. Dopuścił, żeby seks wziął górę nad rozsądkiem. Gdy z ulgą wrócił do powozu, zobaczył, że Kit wdał się w pogawęd­ kę z człowiekiem, który wypożyczał łódki, i dwiema mocno umalowa­ nymi prostytutkami, które wyszły na spacer przed pracą. Ten dzieciak miał gadane. Po kolacji Kit rozłożyła się w swoim ulubionym miejscu przy drzwiach stajni z ręką opartą o ciepły grzbiet Merlina. Podziwiając Apol­ la, zastanawiała się nad tym, co powiedział Magnus. - Major nie zatrzyma go długo. 28

- Dlaczego? Jest naprawdę piękny. - Tak, ale major nie chce się przywiązywać do rzeczy, które lubi. - Jak to? - Rozdaje konie i książki, zanim się do nich zbytnio przywiąże. Taki już jest. Kit nie mogła tego pojąć. Przecież dzięki ulubionym przedmiotom człowiek czuje się zakotwiczony w życiu. Ale może major nie chciał się zakotwiczyć. Sięgnęła pod kapelusz i podrapała się po głowie. Przypomniał jej się truskawkowo-biały czepeczek Dory Van Ness. Składał się tylko z kil­ ku wstążek i koronki, a jednak nie mogła przestać o nim myśleć. Próbo­ wała sobie wyobrazić, jakby w nim wyglądała. Czy coś z nią było nie tak? Ściągnęła swój sfatygowany kapelusz i rzuciła go na ziemię. Merlin podniósł głowę, - Nie zwracaj na mnie uwagi, Merlin. Od tych Jankesów kręci mi się w głowie. Jakby nie miała o czym myśleć, tylko o czepeczkach. Merlin wpatrywał się w nią wilgotnymi, brązowymi oczami. Będzie go jej brakowało, kiedy wróci do domu. Risen Glory na nią czeka. W cią­ gu roku postawi plantację na nogi. Merlin doszedł do wniosku, że dziwny ludzki kryzys już minął i po­ łożył głowę na jej udzie. Kit głaskała go leniwie po łbie. Nienawidziła tego miasta. Miała dość Jankesów, ciągłego hałasu na ulicach, swojego starego kapelusza i tego, że wszyscy mówili do niej „chłopcze". To ironia losu, że wściekała się, kiedy brano ją za chłopca: ona, któ­ ra nienawidziła wszystkiego, co kobiece. Może to nienormalne? W zamyśleniu szarpnęła kosmyk brudnych włosów. Za każdym ra­ zem, gdy ten jankeski drań mówił do niej „chłopcze", mdliło ją. Był taki arogancki i pewny siebie. Zauważyła, że kiedy wrócili ze spaceru, Dora miała mokre oczy. Współczuła jej. Dora może nie była najmądrzejsza, ale przecież obie cierpiały przez Caina, choć z różnych przyczyn. Głaszcząc sierść psa. przypomniała sobie plan. Miał, co prawda, pewne wady, ale była z niego zadowolona. 1 zdecydowana. Miała tylko jedną szansę, żeby zabić tego jankeskiego diabla, i nie zamierzała jej zmarnować. Następnego dnia rano Cain rzucił jej egzemplarz Źdźbeł trawy Wal- ta Whitmana. - Możesz to zatrzymać. 29

2 amilton Woodward wstał, gdy Cain wchodził przez mahoniowe drzwi do jego kancelarii. Więc to jest bohater spod Missionary Ridge, który opróżnia kieszenie najbogatszych finansistów Nowego Jorku, po­ myślał. Nie ubiera się ekstrawagancko - dobrze, że ma choć tę jedną zaletę. Prążkowana kamizelka i ciemnobrązowy fular Caina wyglądały na drogie, ale bez przesady, a perłowoszary surdut był doskonale skrojo­ ny. Jednak było w nim coś gorszącego, pomijając fatalną reputację. Może sposób, w jaki wszedł do biura - jakby to on był właścicielem. Prawnik obszedł biurko i wyciągnął rękę. - Witam, panie Cain. Jestem Hamilton Woodward. - Dzień dobry, panie Woodward. Podając mu rękę, Cain też taksował Woodwarda wzrokiem. Męż­ czyzna korpulentny, w średnim wieku. Kompetentny. Nadęty. Prawdo­ podobnie marny pokerzysta. Woodward wskazał Baronowi stojący przy biurku skórzany fotel. - Przepraszam, że poprosiłem pana o spotkanie z tak krótkim wy­ przedzeniem, lecz sprawa odwleka się już nazbyt długo. Nie z mojej winy zresztą. Dowiedziałem się o niej wczoraj. Zapewniam pana. że nikt w ; tej firmie nie zachowałby się niefrasobliwie w podobnie ważnej kwe­ stii. Szczególnie, że dotyczy ona kogoś o tak wielkich zasługach. Pańska odwaga podczas... - W liście pisał pan, że chce się ze mną widzieć w bardzo ważnej sprawie -przerwał mu Cain. Nie lubił, kiedy przywoływano jego boha­ terskie czyny przy byle okazji. Woodward włożył okulary w drucianych oprawkach. - Jest pan synem Rosemary Simpson Cain, secundo voto Weston? Cain nie zarabiał przy karcianych stolikach, opowiadając o swoim życiu, ale teraz z trudem zdołał ukryć paskudne uczucia, jakie wywołało w nim to pytanie. - Nie wiedziałem, że wyszła powtórnie za mąż. Ale tak, to nazwisko mojej matki. - To było nazwisko pana matki, chciał pan powiedzieć? - Woodward wpatrywał się w leżący przed nim dokument. - Nie żyje? - Cain nie czuł nic. Pulchne policzki prawnika zadrżały. - Tak mi przykro. Myślałem, że pan wie. Zmarła prawie cztery miesiące temu. Proszę mi wybaczyć, że przekazałem tę wiadomość tak obcesowo. H 30

- Proszę nie zawracać sobie głowy przeprosinami. Ostatni raz wi­ działem ją, gdy miałem dziesięć lat. Jej śmierć nic dla mnie nie znaczy. Woodward zaczął przesuwać papiery na biurku, nie wiedząc, jak się zachować wobec kogoś, kto tak ozięble przyjął wiadomość o śmierci własnej matki. -Mam tutaj... hm... list od pana W.D. Rittera z Charlestonu, adwo­ kata, który zajmuje się majątkiem pana matki. - Odchrząknął. - Pan Ritter prosi mnie, żebym przekazał panu jej ostatnią wolę. -Nie jestem zainteresowany. - Cóż, to się jeszcze okaże. Dziesięć lat temu pana matka poślubiła niejakiego Garretta Westona, właściciela plantacji bawełny Risen Glory koło Charlestonu. Kiedy Weston zginął pod Shiloh, plantacja przeszła na panią Weston, która cztery miesiące temu zmarła na grypę, zapisując tę plantację panu. Cain nie okazał zdziwienia. -Nie widziałem matki od szesnastu lat. Dlaczego miałaby to zrobić? - Pan Ritter dostarczył też list, który do pana napisała krótko przed śmiercią. Może on coś wyjaśni. Woodward wyjął z teczki zapieczętowany list i podał go Cainowi nad biurkiem. Baron włożył go do kieszeni, nawet nań nie spojrzawszy. - Co pan wie o plantacji? - Chyba prosperowała całkiem nieźle, ale zniszczono ją w czasie wojny. Ciężką pracą można ją odbudować. Niestety, zapis nie przewiduje żadnych pieniędzy. No i jest jeszcze córka Westonów, Katharine Louise. Tym razem Cain nie zdołał ukryć zaskoczenia. - Chce pan powiedzieć, że mam przyrodnią siostrę? - Nie, nie. Nie jesteście spokrewnieni. To córka Westona z pierw­ szego małżeństwa. Ale jest dla pana ważna. - Nie rozumiem dlaczego. - Jej babka zostawiła dla niej sporą sumkę, na szczęście w banku na północy kraju. Dokładnie piętnaście tysięcy dolarów w funduszu po­ wierniczym. Otrzyma je, gdy skończy dwadzieścia trzy lata albo kiedy wyjdzie za mąż, w zależności od tego, co nastąpi wcześniej. Został pan wyznaczony na zarządcę funduszu i jej opiekuna. - Opiekuna! - wybuchnął Cain. Woodward skulił się za biurkiem. - A co matka miała zrobić? Dziewczyna dopiero skończyła osiem­ naście lat, nie można jej powierzyć tak dużej sumy, zresztą prócz pana nie ma innych krewnych. 31