ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

Z ćwiczeń do boju

Dodano: 9 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 9 lata temu
Rozmiar :420.7 KB
Rozszerzenie:PDF

Z ćwiczeń do boju.PDF

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 9 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 33 stron)

Bolesław Jagielski Z ĆWICZEŃ DO BOJU Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1985 Okładkę projektował: Marek Soroka Redaktor: Elżbieta Skrzyńska Redaktor techniczny: Grażyna Woźniak

Lejtnant Piotr Nieczajew... Niewiele powie to nazwisko nawet zawodowemu historykowi wojskowości, przed którym II wojna światowa nie ma tajemnic. Zauważy co najwyżej, że jest on najmłodszy stopniem spośród radzieckich wojskowych, którym na ziemiach polskich wzniesiono pomniki. To prawda, Iwan Koniew, który dzięki mistrzowskiemu manewrowi swych wojsk ocalił Kraków, był generałem, awansowanym później do stopnia marszałka Związku Radzieckiego. Wasilij Skopenko, wyzwoliciel Sandomierza, gdzie spoczywa zgodnie ze swym życzeniem wyrażonym przed śmiercią, która spotkała go nad Odrą, był pułkownikiem. Oleg Matwiejew, pilot-instruktor z 1 pułku lotnictwa myśliwskiego „Warszawa”, poległy śmiercią lotnika koło Piły — kapitanem. ... W przeszło tysiącletniej historii Przemyśla, bo właśnie w tym mieście wznosi się pomnik-obelisk z nazwiskiem lejtnanta Nieczajewa wyrytym w kamieniu, okazji do zdobycia sławy nie brakowało. W końcu XVIII wieku gościł tu dwukrotnie austriacki cesarz Józef II, przyczyniając się do wykupienia Przemyśla z rąk prywatnychi i nadania mu ponownie statusu wolnego miasta — odnotowano ten fakt jedynie na papierze, który trafił do archiwum. W 1809 roku otarł się o Przemyśl książę Józef Poniatowski na czele wojsk polskich, biorących udział po stronie Francuzów w wojnie austriacko-francuskiej; nie na długo jednak zaświtała wówczas jutrzenka swobody mieszkańcom ziemi przemyskiej i całej Galicji, pozostającej pod zaborem austriackim, pewnie dlatego i „księcia Pepi” nie ma wśród uhonorowanych przez przemyślan. Być może liczyli — jeśli nie na pomnik, to przynajmniej na wdzięczność potomnych — uczestnicy spisku z 1840 roku, mającego na celu porwanie, podczas przejazdu przez Przemyśl, austriackiego arcyksięcia Franciszka Karola i wywołanie zbrojnego powstania. Niestety, zostali zdradzeni i zapłacili za tę próbę wybicia się na niepodległość ciężkim więzieniem w twierdzach Spielbergu, Kufsteinu i Theresienstadtu, gdzie warunki życia równały się śmierci, tyle że powolnej. Wkrótce potem zaczęto wznosić twierdzę również w Przemyślu. Miała zabezpieczyć drogi i szlaki kolejowe, krzyżujące się w Bramie Przemyskiej, a prowadzące w kierunku przełęczy karpackich na Węgrzech i po części w kierunku zachodnim na Śląsk. Po wybuchu I światowej była ona — po twierdzy w Antwerpii — największa w Europie. Oblegali ją dwukrotnie żołnierze wojsk rosyjskich, za drugim razem z powodzeniem (z braku żywności została poddana), co pozwoliło 3 kwietnia 1915 roku zwiedzić jej forty carowi Mikołajowi II — żaden to jednak dla Przemyśla tytuł do chwały, tym bardziej że w kilka miesięcy później znów znalazła się ona w rękach austro-węgierskich. Nie sposób nie odnotować powstania w Przemyślu w listopadzie 1918 roku jednej z pierwszych na ziemiach polskich Rad Robotniczo-Żołnierskich i utworzenia Republiki Przemyskiej z własnym rządem koalicyjnym, jednakże z czasem i to poszło w zapomnienie. W chwili wybuchu II wojny światowej Przemyśl pełnił rolę ośrodka administracyjno-wojskowego, ale już nie był miastem-twierdzą, gdyż forty zostały w znacznej części rozebrane. Stacjonowało w nim dowództwo X okręgu korpusu, którego wojska, wysłane przeciwko hitlerowskiemu najeźdźcy na front południowo-zachodni, w niewiele dni potem, zdziesiątkowane i zdrożone, wycofywały się przez Przemyśl na nowe, ostatnie już, miejsce koncentracji w rejonie Lwowa, pozostawiając obronę miasta nad Sanem załodze liczącej siedem batalionów piechoty, wzmocnionych artylerią. Począwszy od dnia 11 września, kiedy to Polacy odparli atak niemieckiego oddziału rozpoznawczego, nieprzyjaciel rozpoczął systematyczne ostrzeliwanie centrum miasta ogniem dział. Po trzech dniach, rankiem 14 września, Niemcy zajęli Zasanie, zaś o godz. 15.00, po silnym przygotowaniu artyleryjskim, sforsowali San na zachód od miasta i opanowali jego część południową, gdzie zostali zatrzymani. Wieczorem tego samego dnia na rozkaz dowódcy Frontu Południowego gen. Kazimierza Sosnkowskiego załoga Przemyśla wycofała się w kierunku Medyki. Postawione jej zadanie powstrzymania Niemców, by mogła dojść do skutku koncentracja wycofujących się jednostek polskich w rejonie Lwowa, zostało wykonane. Niemała w tym zasługa podpułkownika Jana Matuszka, uczynionego dowódcą tej załogi niemal w przeddzień nadejścia wojsk niemieckich. Po raz drugi w ciągu niedługiego czasu to samo miasto stało się terenem walk w czerwcu 1941 roku, podczas których na tytuł do sławy — a na wzniesionym po wojnie obelisku na miejsce dla swojego nazwiska — zasłużył właśnie lejtnant Piotr Nieczajew. NIESPOKOJNA GRANICA Gąszcz, gąszcz, gąszcz dokoła... Ale nie drzew, lecz trzcin, wysokich na kilka metrów, stanowiących ostoję tygrysów i lampartów. Człowiek, żeby móc się w nim poruszać, musiał wycinać ścieżki, na których nietrudno było o spotkanie z owymi dzikimi bestiami. Tak w każdym razie działo się nad Amu-Darią, w

górnym biegu nazywaną „Besz-Kapa”, co znaczyło „Pięć rękawów” lub „Pięć rzek”. W takiej scenerii, po ukończeniu szkoły oficerskiej, rozpoczynał swą zawodową służbę wojskową na granicy radziecko-afgańskiej młodszy lejtnant Piotr Nieczajew. Ale nie tylko w takiej. Nie na całej bowiem długości granica ta biegła wzdłuż rzeki. Na innych odcinkach miała ona charakter bardziej symboliczny niż faktyczny, bowiem słupów granicznych nie stawiano, a jeśli próbowano to uczynić, szybko zasypywał je piasek. Wybór miejsca na strażnicę uzależniony był przede wszystkim od istnienia studni lub choćby nadziei na dokopanie się do wody. Stąd brały się odchylenia od linii granicy państwowej — pas między radzieckimi a afgańskimi strażnicami, przez nikogo nie strzeżony, sięgał niekiedy setek kilometrów. W latach, gdy trafił tam Nieczajew, nie było już basmaczy, zaciekłych przeciwników młodej władzy radzieckiej, operujących z terytorium Afganistanu lub Iranu, którzy nie ograniczali się do aktów terroru, lecz także zmuszali ludność do emigracji, przeprowadzając ją przez granicę. Skończyli z nimi pogranicznicy- -czekiści w latach trzydziestych. Nadal jednak trzeba było walczyć z przemytnikami. W klimacie strefy Kara-Kum, charakteryzującym się nagłymi zmianami pogody, zadanie to nie należało do łatwych. W każdej chwili mogła zerwać się burza piaskowa, nadciągająca z ogromną prędkością i siłą zwykle od strony Afganistanu. Wzniecany przez nią gęsty, żółty pył dławił i oślepiał. Nie bez powodu każdy pogranicznik był wyposażony w ochronne okulary. Poważne zagrożenie stanowiły również powodzie, występujące zwykle w lipcu, gdy w górach, w których biorą początek rzeki środkowej Azji, gwałtownie taje śnieg. Przeprawić się wówczas przez te rzeki, szerokie na kilkaset metrów, można tylko na tratwach, z bronią i zwiniętym w węzeł mundurem w rękach. Nieczajew był oficerem do spraw szkolenia ogniowego w oddziale Wojsk Ochrony Pogranicza, stacjonującym w Kerkach. Jeździł od strażnicy do strażnicy, konno lub na wielbłądzie, sprawdzając umiejętności strzeleckie ich załóg. Takie sprawdziany nie wystarczały, trzeba było również przeprowadzać treningi. Postrzelał sobie wówczas do syta, nie odmawiając też udziału w polowaniach, urządzanych na prośbę mieszkańców kyszłaków, gdy zbytnio dawały im się we znaki szkody, wyrządzane przez dziką zwierzynę. Przyzwyczaił się już do miejscowych warunków i poznał tajniki służby granicznej w tym rejonie — wiedział, jak uchronić się przed ukąszeniami skorpionów i jak się zachować przy spotkaniu oko w oko z tygrysem — gdy poprzez Sztab Okręgu w Taszkiencie otrzymał skierowanie do Okręgu Wojsk Ochrony Pogranicza w Charkowie, a stamtąd do Przemyśla... * Przenoszenie na zachodnią granicę takich jak Nieczajew — młodych, lecz już zahartowanych w służbie oficerów — mogło oznaczać tylko jedno: że właśnie ta granica staje się teraz najważniejsza. Przemyśl, do którego trafił wraz z kilkoma rówieśnikami, musiał zrobić na nim niemałe wrażenie. Żadnego porównania z ni to miasteczkami, ni to kyszłakami, najczęściej spotykanymi w Turkmeńskiej SSR, chyba żeby porównać z Przemyślem jej stolicę — Taszkient. Imponująco prezentowały się tutejsze koszary z czworobokiem kilkupiętrowych bloków ze spadzistymi dachami, krytymi czerwoną dachówką. Widać było jednak po nich, że niejednokrotnie przechodziły z rąk do rąk. Podczas I wojny światowej Austriaków wyparli z nich na krótko Rosjanie, od Austriaków przejęli je na dwadzieścia lat Polacy, po wybuchu II wojny światowej zostały zdobyte — wraz z całym miastem — przez Niemców, którzy przekazali je następnie żołnierzom radzieckim. Z polskiej wojny obronnej 1939 roku miasto wyszło stosunkowo mało zniszczone. Gdy ustały działania wojenne, podzielono je wzdłuż linii Sanu na część niemiecką, obejmującą Zasanie, i część radziecką, obejmującą centrum i pozostałe dzielnice. Stacjonującym w Przemyślu żołnierzom radzieckim mógł się on wydawać nieco egzotyczny, choćby jako miasto kościołów, ale nie czuli się nim całkiem obco. Wielu miało w mieście swoich pobratymców z Ukrainy, przeważnie osiadłych przed wiekami. Stanowili mniejszość narodową przynajmniej w samym Przemyślu, lecz teraz, w związku z włączniem go do obwodu drohobyckiego, wchodzącego w skład Ukraińskiej SRR, czuli się bardziej niż kiedykolwiek przedtem współgospodarzami miasta. Przemyśl tętnił życiem, przynajmniej w swej prawobrzeżnej części. Kwitł handel, inna sprawa, że głównie na „czarnym rynku” rojącym się od przemytników. Przekraczali oni San i z Zasania przenosili do Przemyśla głównie zapalniczki, zegarki i sacharynę, a zabierali ze sobą kupowane po radzieckiej stronie lekarstwa, tłuszcze, papierosy i srebrne monety. Radzieckich pograniczników interesowały nie tyle przenoszone przez nich towary, ile informacje o tym, co dzieje się po drugiej stronie rzeki. Wiele dowiadywali się na ten temat od przybywających do Przemyśla

zagrożonych aresztowaniami polskich komunistów, socjalistów i ludowców, Polaków ze Śląska, a nawet — zdarzało się — żołnierzy niemieckich o lewicowych poglądach. Pogubili się trochę, gdy późną jesienią 1939 roku nastąpił exodus mężczyzn z Przemyśla i okolic, przeprawiających się przez San z prawego brzegu na lewy, na którym zaczynał się obszar okupowanej Polski, nazwanej przez Niemców Generalnym Gubernatorstwem. Szybko się jednak wyjaśniło, że dzieje się tak za sprawą odezwy generała Sikorskiego, stojącego na czele polskiego rządu emigracyjnego, by ochotniczo zgłaszać się do organizowanego we Francji Wojska Polskiego. Przy okazji dowiedzieli się, jaki był przebieg kampanii wrześniowej, z której armie polskie wyszły pokonane, ale nie do końca rozbite. Lejtnant Nieczajew, ciekaw wszystkiego, co działo się w polityce, sięgnął przy tej okazji po mapę Europy. Prześledził na niej szlak, który przemierzyć musieli Polacy, by w dalekiej Francji na powrót stać się żołnierzami: wiódł on z Podkarpacia przez Kraków i Tatry, Słowację, Węgry... — Mołodcy! — skomplementował ich w duchu. Nie on jeden. Początkową nieufność „ludzi radzieckich” wobec często niezrozumiałych dla nich zachowań i poczynań Polaków, w miarę jak coraz lepiej poznawali się wzajemnie, zastępował podziw dla ich woli przeciwstawienia się hitleryzmowi. Na pozyskaniu zaufania miejscowej ludności szczególnie zależało radzieckim oficerom wywiadu. Przemyśl, miasto garnizonowe, ze względu na swe strategiczne położenie, ciągle był penetrowany przez wywiad niemiecki. W tej sytuacji nieodzowne stało się — oprócz wzmożenia czujności na granicy — utworzenie własnej siatki wywiadowczej po drugiej stronie Sanu. Wbrew początkowym obawom, że brakować będzie chętnych (na co liczyli Niemcy), udało się zwerbować i przeszkolić kilka grup współpracowników, złożonych niemal w całości z Polaków, zamieszkałych w mieście i okolicznych wioskach. Jedną z aktywniejszych była grupa zorganizowana i kierowana przez Władysława Króla z Tarnawki, wioski położonej nad Sanem na zachód od Przemyśla, w skład której wchodzili między innymi Franciszek Pękalski i Dymitr Kopko z Bachowa. Po odbyciu przeszkolenia znaleźli się za Sanem, gdzie pozyskali do współpracy Wojciecha Kurasza z Nienadowej, Teodora Kosztyła z Łubnej koło Dynowa i kilku innych znajomków. Grupa Władysława Króla utrzymywała bezpośredni kontakt z oficerem wywiadu granicznego Petrowem z Birczy, a także Katelinkowem i Nazarowem — funkcjonariuszami placówki granicznej w Brzusce. Zbierała ona wiadomości o strażnicach nad Sanem w rejonie Krzywczy, Dubiecka i Dynowa, o dyslokacji niemieckich oddziałów w tym rejonie, o placówkach żandarmerii w przygranicznych miejscowościach oraz o prowadzonej przez Niemców przebudowie dróg i mostów, mającej na celu przystosowywanie ich do ruchu już nie tylko ciężarówek, ale i czołgów. Niektórzy spośród współpracowników wywiadu radzieckiego woleli nie pokazywać się w mieście. Z nimi to pod osłoną nocy spotykał się w umówionym miejscu, ubrany po cywilnemu, radziecki pogranicznik, udający wędkarza. Wysłuchiwał, co tamci mają do powiedzenia, dziękował, prosił o kolejne informacje. Na odchodne wręczał zwykle owinięty w pergamin połeć słoniny, bo czego jak czego, ale „szpeku” Niemcom zawsze było za mało i znajdujący się pod ich okupacją Polacy musieli obywać się jego smakiem. Raz jednak udało się jednemu z takich wywiadowców amatorów zrewanżować się swemu wspólnikowi — zawodowcowi. — A to dla was coś na ząb — rzekł niespodziewanie, wręczając mu sporej wielkości pstrąga, wyciągniętego spod koszuli, poprzednio podejrzanie wybrzuszonej. — Nadepnąłem na niego, to i wyłowiłem. — I mnie go oddajecie?! — Złapię sobie w drodze powrotnej drugiego — rzekł. — A tobie, synu, jak już udajesz wędkarza, wypadałoby mieć jakąś rybkę — zawstydził na koniec pogranicznika. Wielu z tych Polaków pozostawało długo anonimowymi, jak choćby ów mieszkaniec Zasania, przesyłający do budynku dawnego starostwa przemyskiego, w którym mieściła się komendantura 92 Oddziału Wojsk Ochrony Pogranicza, informacje bezcennej wręcz wagi. Czyni to zawsze za pośrednictwem innej osoby i zawsze z użyciem koperty opatrzonej tajemniczymi literkami „p/g”, którą ów zaufany „ktoś” wrzucał do specjalnej skrzynki na listy, umocowanej obok wejścia do budynku komendantury. Czy trzeba było aż deszyfrantów, by ustalić, że owe tajemnicze literki stanowiły po prostu skrót konwencjonalnego zwrotu „przez grzeczność”? — Ci Polacy... — kręcił głową szef wywiadowców-pograniczników. — Wciąż tylko konwenanse im w głowie... Ale to było nic w porównaniu z późniejszym ustaleniem, że nadawcą tych informacji (sprawdzono także ich wiarygodność) jest były oficer Wojska Polskiego, komendant obwodu Związku Walki Zbrojnej. Trudno uwierzyć, że Feliks Pikulski — „Sęp” — bo takie nazwisko i pseudonim nosił ów polski patriota — czynił to

jedynie „przez grzeczność”, ale nadal korzystano z danych, które przekazywał na stronę radziecką. Regularnie co dwa tygodnie przekraczał San, udając przemytnika, mieszkaniec Zasania Władysław Hołod, noszący pseudonim „Bojko” — chyba dla przypomnienia, że niegdyś na tych ziemiach zamieszkiwał szczep Bojków. Spotykał się on z oficerem wywiadu granicznego Ziminowem. Być może wyda się to niezbyt poważne, ale radzieccy pogranicznicy odróżniali „prawdziwych”, niejako zawodowych przemytników od podszywających się pod nich potencjalnych szpiegów lub dywersantów na hitlerowskim żołdzie po... kolorze spodni, które u tych pierwszych raz były zielonkawe od rzecznego planktonu, a kiedy indziej żółtawe od niesionego przez fale Sanu mułu. Najczęściej jednak, gdy tylko utrzymywała się pogoda, Sanem płynęła woda krystalicznie czysta. I jak przystało na rzekę górską — wartkim nurtem. Pozwoliło to żołnierzom Wojsk Ochrony Pogranicza odkryć w odległości 7 kilometrów na południowy wschód od Przemyśla kabel telefoniczny, przeciągnięty przez San z brzegu niemieckiego na radziecki. Maskujące go kamienie w niektórych miejscach porwała woda, czego dywersanci telemechanicy nie przewidzieli. Nie zdołali tym samym dokończyć operacji podłączenia się po stronie radzieckiej do podziemnego kabla. Podsłuch rozmów telefonicznych między Przemyślem a Lwowem (siedzibą dowództwa 26 armii) i Kijowem (siedzibą Kijowskiego Specjalnego Okręgu Wojskowego) został udaremniony. PRZYPADKOWE ODKRYCIE Lejtnat Piotr Nieczajew był zastępcą dowódcy strażnicy umiejscowionej pod bokiem Komendantury 92 Oddziału Granicznego w samym centrum Przemyśla. Roboty mu nie brakowało, głównie jednak papierkowej, a po służbie prowadził życie w gruncie rzeczy uregulowane, by nie rzec — monotonne. Nieczajew trochę zazdrościł oficerom wywiadu granicznego, którzy wykonywali ciekawe, nierzadko wieńczone zdemaskowaniem i schwytaniem lub zlikwidowaniem niemieckich dywersantów, zadania. Tęskno mu było do przygód, w których zasmakował, pełniąc służbę na granicy z Afganistanem. Choćby takich, jakie można przeżyć podczas polowań. Co prawda zwierzyny w lasach otaczających Przemyśl nie brakowało. Polowali na nią niekiedy przełożeni, ale o tym, żeby jemu zaproponować udział w łowach, nikt jakoś nie pomyślał. Wprosić się — nie miał śmiałości. Zresztą nie leżałoby to w jego naturze. Zdarzyło się jednak, że zaprosił go do swego domu pewien mieszkaniec Przemyśla — starszy już człowiek, nie tylko trochę już znajomy, ale i „sprawdzony”, jako że wynajmował oficerom kwatery. Do Nieczajewa — choć ten mieszkał u niego krótko — ów przemyślanin zapałał szczególną sympatią. Znany był z tego, że lubił wspominać, jak to za młodu „z Japońcami wojował”, będąc żołnierzem carskiej armii. Przewidując mały poczęstunek, Nieczajew przyszedł z butelką wódki „Moskowskiej”, do której gościnny gospodarz na zakąskę podał kiełbasę o nadzwyczajnym smaku, która wprost rozpływała się w ustach. — Z dziczyzny — domyślił się Nieczajew. — Nie da się ukryć, panie dzieju. — Kupna czy własnej roboty? Dla gospodarza byłoby bezpieczniej — wszak miał przed sobą „władzę” — odpowiedzieć, że kupna; nie takie specjały można było nabyć na czarnym rynku. Ale zwyciężyła w nim męska próżność. — Skąd miałbym wziąć pieniądze? — spytał, jakby się usprawiedliwiając. — Dopóki ręka jeszcze pewna, a zwierzyna w lasach, trzeba sobie radzić bez pieniędzy, panie dzieju. Po kilku kolejkach dogadali się. Stary obiecał, że zabierze młodego podporucznika na swoją następną wyprawę w podprzemyskie lasy. — Będę wdzięczny, nawet gdybyśmy nic nie upolowali — powiedział na koniec Nieczajew. — Dobrze będzie — zapewnił go stary. Sezon polowań dobiegał końca, umówili się więc na najbliższą noc z soboty na niedzielę. Nieczajew, w oficerskim półkożuszku założonym na mundur, wziął ze sobą pistolet, z którym nie powinien rozstawać się ani na chwilę (a umiał z niego strzelać tak celnie, jakby to był karabin strzelca wyborowego). Stary uzbrojony był zrazu tylko w długi, myśliwski nóż, nazywany przezeń kordelasem. Punkt docelowy wyprawy stanowiło najwyższe na południowy wschód od Przemyśla wzniesienie Kopystańka, otoczone wieńcem lasów. Było to dość daleko, ale chcieli mieć pewność, że nikt im nie wejdzie w paradę. Zresztą za miastem, w wiosce Pikulice, stary miał zamiar pożyczyć u znajomego rolnika dwa konie pod wierzch. I nie zawiódł się na znajomku, choć ten zmieszał się na widok towarzyszącego staremu oficera. Ale i on, ów rolnik, jak zapewniał, nie miał nic przeciwko władzy radzieckiej. O kolektywizacji, której się trochę obawiał, na razie było cicho. I dało się żyć... Jeśli ktoś miał konie, tak jak on, woził materiały przeznaczone do budowy bunkrów nad Sanem. Od czasu gdy za sanacji pozwolono ludziom pozyskiwać cegłę z rozbiórki fortów, nie

trafiła mu się lepsza okazja do zarobku. Na zimę roboty wstrzymano, toteż konie były wypoczęte — mogli się nie obawiać, że w drodze na Kopystańkę utkną w zaspach śnieżnych. Wynalazł dla nich nawet dwie kulbaki — jedną kozacką, drugą — austriacką. Widomy dowód, że w przeszłości nieraz musiała przechodzić tędy kawaleria, bywało, że w rozsypce, jak to na wojnie. U tegoż rolnika, a może gdzie indziej po drodze — Nieczajew wolał tego nie wiedzieć — stary zaopatrzył się w broń, obrzynek karabinu chyba jeszcze sprzed I wojny światowej, który przytroczył do kulbaki. Piękna była ta ich nocna jazda pośród lasów, porastających stoki łagodnych wzniesień. Konie szły wydłużonym stępem, żując wędzidła, z łbami ozłoconymi poświatą księżyca. W panującej dokoła ciszy docierało do nich czasem tylko szemranie leśnych strumyków, których nurtu nie wstrzymywał kilkustopniowy zaledwie mróz. Koni, stąpających po śniegu, nie było słychać prawie wcale, a i oni — nie umawiając się co do tego, lecz z wewnętrznej potrzeby — prawie się nie odzywali. Całą tę harmonię zakłóciło niespodziewanie, gdy już byli blisko celu, przeciągłe wycie wilków. Konie skróciły stęp, odtąd trzeba je było zmuszać do dalszej jazdy. — Ot, siurpryza — odezwał się stary. — Nigdy tu wilki nie grasowały. — Wypłoszą nam zwierzynę, co? — Albo ją nagonią pod lufy, zobaczymy. Znów rozległo się, już nieco bliżej, wycie drapieżników. — One już nie polują — stwierdził stary po chwili nasłuchiwania. — One już coś upolowały. I teraz zwołują się. Zaraz zbierze się cała wataha. — Zapolujemy na nie? — Jeśli są głodne, mogą atakować. A wtedy koń wilkowi nie umknie. Lepiej byłoby zostawić je w spokoju. Ciekawość tylko, co one mają za powód do tego zwoływania się. Wkrótce otrzymali odpowiedź na to pytanie. W leśnym ostępie, skąd słychać było drapieżniki, ujrzeli kichę spadochronu, zaczepionego o gałęzie drzew, zaś w jego uprzęży, już na ziemi, tkwił człowiek. O tym, że już nie żył, nie wiedzieli, więc zaczęli strzelać, żeby odstraszyć krwiożercze bestie. Te rozpierzchły się — nie były więc specjalnie wygłodzone — ale z pewnością przywarowały gdzieś w pobliżu. Przyjrzeli się dokładnie człowiekowi, który padł ofiarą wilków. Nie ulegało wątpliwości, że jest to, czy raczej był, Niemiec-dywersant. Świadczyło o tym jego oporządzenie skoczka spadochronowego, kompletne co do najdrobniejszego detalu. Pod kombinezonem, z pewnością przeznaczonym, podobnie jak spadochron, do zakopania, miał cywilne ubranie. Buty oblepiała zakrzepła krew. — Nie otworzył mu się spadochron główny — stwierdził Nieczajew. — A zapasowy dopiero tuż nad ziemią. — Ale żył jeszcze, zanim opadły go wilki. Trupa by nie ruszyły — dodał stary. — Nie był z pewnością sam, ale kamratom ani w głowie było szukać go po lesie. — Ziemia parzyła im stopy, mimo że to zima. — Taka to u nich solidarność. — Będzie kilka dni, jak tu leży. Ci jego kamraci są już pewnie daleko stąd, szukaj wiatru w polu. — Można by poszukać, gdyby nie śnieg. Padał przez ostatnie dni, pozacierał ślady. Nieczajew, zastanawiając się nad tym, jak i komu zameldować o tym makabrycznym odkryciu, żeby samemu nie narazić się na nieprzyjemności, na razie zaopiekował się bronią i dokumentami niedoszłego dywersanta, a następnie zaciągnął ciało do leśnego wykrotu i przywalił kamieniami. Dywersant, nie dywersant — nie można było pozostawić ciała na pastwę wilków. Potem dosiedli koni i nie oglądając się ruszyli w drogę powrotną. Po strzelaninie, którą urządzili w celu odstraszenia drapieżników, nie mogło już być mowy o polowaniu. Taki to ślad pozostawiła po sobie na początku 1941 roku jedna z pierwszych grup dywersantów — skoczków spadochronowych zrzuconych w okolicach Przemyśla. Wywodzili się oni z szeregów osławionej formacji „Brandenburg”, sformowanej przede wszystkim z byłych osadników niemieckich, ściągniętych w 1940 roku do Rzeszy z Ukrainy, Besarabii i Białorusi w ramach akcji „Heim ins Reich” („Wracajmy do Rzeszy”). Dowódcy grup dywersyjnych przechodzili odpowiednie przeszkolenie w Szczecinie, Królewcu, Berlinie, Wiedniu. Z nastaniem wiosny 1941 roku liczba dywersantów, wyposażonych w radiostacje, broń krótką z tłumikami i pistolety maszynowe, materiały wybuchowe, a nawet w mundury i dokumenty żołnierzy Armii Czerwonej, gwałtownie wzrosła. W rejonie Brześcia, gdzie doszło do regularnej potyczki grupy dywersantów z żołnierzami grupy manewrowej Wojsk Ochrony Pogranicza, zginęło jedenastu „brandenburczyków”, a pięciu dostało się do niewoli. Do czerwca w potyczkach na całej granicy Abwehra

straciła około 1300 zabitych i rannych. ĆWICZYĆ — W KAŻDYCH WARUNKACH — Huraaa! — oto okrzyk, którym najczęściej rozbrzmiewały w Przemyślu przykoszarowe place ćwiczeń. Dobywał się z ust żołnierzy, którzy poza tym czołgali się, kopali okopy, w przysiadzie kłuli bagnetami niewidocznego przeciwnika. A okrzyk musieli powtarzać nieraz po kilka razy, bo wypadał „słabo”... Tak więc nie nudzili się piechurzy ze stacjonującej w tym mieście 99 dywizji strzeleckiej, traktowanej jako pierwszorzutowa, podobnie jak 8 korpus i 26 armia, w skład której wchodziła. Z kolei Kijowski Okręg Wojskowy, obejmujący obszary na wschód od Sanu i Bugu, należał do największych w ZSRR, a w swej nazwie miał przymiotnik „specjalny”. Dowodził nim skierowany do Kijowa bezpośrednio z Mongolii, gdzie stał na czele wojsk walczących z agresorem japońskim, generał Gieorgij Żukow, by — po mianowaniu go szefem Sztabu Generalnego Radzieckich Sił Zbrojnych — przekazać swe obowiązki generałowi Michaiłowi Kirponosowi, który odznaczył się jako dowódca dywizji w wojnie radziecko-fińskiej. Można powiedzieć, że z Kijowa i Przemyśla, z Mińska i Brześcia zrobiło się nagle blisko do Mongolii, Finlandii, a nawet Hiszpanii. W szkoleniu bojowym wykorzystywano bowiem doświadczenia zdobyte przez żołnierzy Armii Czerwonej w walkach nad Chałchyn-gołem, na Przesmyku Karelo-Fińskim, nad Ebro; w sztabach analizowano także działania wojsk hitlerowskich przeciwko państwom europejskim, a więc i w Polsce. Dywizja była w Armii Czerwonej podstawowym ogólnowojskowym związkiem taktycznym. Zgodnie z etatem wojennym powinna ona liczyć 14,5 tysiąca żołnierzy, 78 dział polowych, 54 armaty przeciwpancerne kalibru 45 mm, 12 dział przeciwlotniczych, 60 moździerzy kalibru 82—120 mm, 16 czołgów lekkich, 13 samochodów pancernych, wreszcie 558 samochodów, 99 traktorów i 3 tysiące koni. Organizacyjnie składa się z trzech pułków piechoty, dwóch pułków artylerii, dwizjonów przeciwlotniczego i przeciwpancernego oraz dwóch samodzielnych batalionów: saperów i łączności. Jednakże w rzeczywistości większość dywizji liczyła z reguły 6 tysięcy ludzi, posiadały one 80—90 procent uzbrojenia i sprzętu, notowano w nich także, jak w całej Armii Czerwonej, pewne braki w kadrze dowódczej. Szczególnie pamiętna była dla 99 dywizji jesień 1940 roku, kiedy to po raz pierwszy od przybycia do Przemyśla niemal w całości wyruszyła w pole. Była jedną z kilkunastu w Armii Czerwonej i jedną z dwóch w Kijowskim Specjalnym Okręgu Wojskowym, w których zarządzono kompleksowe ćwiczenia, oceniane przez najwyższych przełożonych z ludowym komisarzem obrony ZSRR marszałkiem Siemionem Timoszenką i dowódcą okręgu generałem Żukowem na czele. Rozpoczęły się one 25 września w rejonie na północny wschód od Przemyśla, a ich założeniem było przećwiczenie dwóch elementów taktycznych: natarcia i obrony. A oto co pisze na ich temat W. Anfiłow w monografii „Krach Blitzkriegu”: „W pierwszym dniu, po ogłoszeniu alarmu bojowego, oddziały dywizji wykonały 70-kilometrowy marsz. Według oceny rozjemców marsz ten przebiegał w sposób zorganizowany. Jedynym niedociągnięciem, na które zwrócił uwagę marszałek Timoszenko, była zbyt daleko jeszcze posunięta umowność w ocenie możliwości lotnictwa nieprzyjaciela. Rozpatrując działania bojowe w pasie przełamania, które rozpoczęły się 26 września, ludowy komisarz obrony powiedział: »Powinniśmy się zapoznać z regulaminem tych armii, z którymi przyjdzie nam walczyć, szybko opanować stosowane przez nieprzyjaciela ugrupowania wojsk w natarciu i obronie, by odpowiednio wykorzystać naszą organizację.« W trzecim dniu ćwiczeń walka toczyła się w głównym pasie obrony. Podstawa wyjściowa do natarcia zajęta została pod osłoną nocy. Czołgi rozmieszczono w pobliskim lesie. Szczególnie pouczające były ćwiczenia na odcinku, gdzie obronę zajmował batalion piechoty kapitana Dracza, a natarcie prowadził batalion starszego lejtnanta Czikwaidze, wspierany przez kompanię czołgów pod dowództwem lejtnanta Tarasienki. Przygotowanie artyleryjskie trwało dwie godziny. Strzelanie prowadzono nad głowami pododdziałów znajdujących się na podstawie wyjściowej. Pociski celnie trafiały w określone obiekty. W dokładnie wyznaczonym czasie nad polem walki pojawiły się samoloty bombowe, osłaniane przez myśliwce. Pogoda była nienadzwyczajna. Samoloty leciały pod samymi chmurami, czasami wchodząc w nie, na wysokości prawie 400 metrów. Po zrzuceniu bomb przez pierwszą falę pojawiła się następna. W tym czasie artyleria nadal prowadziła ogień. Gdy tylko druga fala zrzuciła bomby (bombardowanie specjalnie przygotowanego rejonu prowadzone było amunicją bojową), w kierunku »nieprzyjaciela« ruszyły czołgi, a za nimi pododdziały piechoty. Artyleria przeniosła ogień w głąb obrony. Rozpoczął się atak, poprzedzany wałem ogniowym. Żołnierze podbiegali do rozrywających się pocisków na minimalną odległość, wykazując przy

tym duże opanowanie i dyscyplinę. W czasie ataku zademonstrowano różne sposoby, jakie może stosować broniąca się strona w celu załamania natarcia. »Widzicie — powiedział ludowy komisarz, zwracając się do towarzyszących mu generałów i oficerów — ile można znaleźć sposobów przybliżenia szkolenia do sytuacji bojowych, jeżeli przejawia się rozumną inicjatywę. Żołnierze działają tak, jakby brali udział w prawdziwej walce«. Artyleria przenosiła wał ogniowy na następne rubieże w głębi głównego pasa obrony. Kiedy atakujący przeszli całą jego głębokość, zajęcia taktyczne zostały zakończone. Marszałek Timoszenko, generałowie Żukow i Mierieckow oraz inni generałowie i oficerowie obejrzeli zniszczenia dokonane przez artylerię i lotnictwo. Były one bardzo duże. Ocalałe okopy i punkty ogniowe »nieprzyjaciela« niszczyły następnie czołgi i piechota. »Oto jaka powinna być artyleria we wszystkich dywizjach« — powiedział ludowy komisarz obrony do szefa artylerii Kijowskiego Specjalnego Okręgu Wojskowego generała lejtnanta N. Jakowlewa i podziękował mu za dobre przygotowanie artylerii dywizji.” Ale i po tych ćwiczeniach, które okazały się bardzo efektywne, nie dane było żołnierzom 99 dywizji odpocząć. Ćwiczyli nadal bez względu na pogodę. Siąpił akurat drobny deszcz i dokuczało zimno, gdy na przykoszarowy plac ćwiczeń 1 pułku przybył, wraz z dowódcą tej jednostki, pułkownik Iwan Bagramin z dowództwa Okręgu. I tak odnotował później swoje wrażenia z ćwiczeń żołnierzy 1 batalionu tego pułku: „Ze wszystkiego widać było, że żołnierze przywykli do działań w każdą pogodę. Człowiek mógł pomyśleć, że na placu ćwiczeń toczy się prawdziwa walka. To tu, to tam wznosiły się ku niebu kłęby dymu po wybuchach, słychać było zajadły terkot wystrzałów, zagłuszany potężnymi falami okrzyków »hura«. Nawet mnie, nie nowicjusza w sprawach wojskowych, radował spokój, z jakim piechota oczekiwała na sunące w pełnym biegu ryczące czołgi. Ukryci w okopach strzelcy przepuszczali nad sobą groźne machiny, a później obrzucali je wiązkami granatów ćwiczebnych. Zuchy! Komu przypadło doświadczyć czegoś takiego — głuchnąć od szczęku gąsienic nad samą głową, wdychać swąd spalin i być zasypywanym pacynami błota — ten wie, że to niełatwa próba. Czy nie na tych placach ćwiczeń wykuwali swą przyszłą sławę żołnierze 99 dywizji piechoty, żołnierze, o wytrwałości których w lecie 1941 roku powstaną legendy? Równie pocieszające wrażenia odniosłem z wizyty w innych pułkach. Tak, od ludzi tej dywizji można się było czegoś nauczyć”. Jeszcze inaczej poligonowe doświadczenia widziane były oczyma szeregowych żołnierzy. Pod koniec stycznia, w czas największych mrozów i śnieżyc, dywizjon artylerii przeciwpancernej 99 dywizji wyruszył transportem kołowym na zimową szkołę ognia, jak nazywano ćwiczenia na poligonie, połączone z ostrymi strzelaniami. Miała ona potrwać tydzień albo i dłużej, co oznaczało spanie w namiotach lub na samochodach, jedzenie z kociołków pod gołym niebem, mycie się w lodowatej wodzie, jeśli nie zwyczajnie w śniegu, krótko mówiąc — twarde życie. W długiej kolumnie nie brakowało samochodu plutonu dowodzenia. Żołnierze swobodnie mieścili się na skrzyni, wzorowym kierowcą był żołnierz nazwiskiem Czerwienko, a w szoferce zajmował należne mu miejsce dowódca — lejtnant Gawryłow. Lejtnant był zupełnie inny niż w koszarach, gdzie — bywało — nie krył znudzenia monotonnymi zajęciami. Teraz wprost rozsadzała go energia. Ilekroć się zatrzymywali, pierwszy wyskakiwał z szoferki, by zorientować się, jaka jest przyczyna postoju, i ostatni do niej wsiadał, gdy kolumna znowu ruszała w drogę. Z pewnością najchętniej całą drogę przestałby na stopniu samochodu, by jak najwięcej widzieć i samemu być widzianym. Ale i to prawda, że wyglądał jak do fotografii. Na piersi lornetka, u jednego boku pistolet, a u drugiego mapnik, nauszniki czapki podniesione mimo siarczystego mrozu — pełny fason. Podobnie działo się na biwakach, zarządzanych po drodze, by wojsko mogło posilić się ciepłą strawą z jadących na końcu kolumny polowych kuchni. Podczas gdy żołnierze zajadali z parujących kociołków, on — zadowalając się sucharem — rozkładał na masce samochodu sztabową mapę i zawzięcie ją studiował. Raz zastał go przy tym dowódca dywizjonu, nazywany przez żołnierzy Ojczulkiem, pokręcił z uśmiechem głową i zażartował przyjaźnie, że od razu poznać prawdziwego dowódcę. — Staram się, towarzyszu majorze — odpowiedział dziarsko Gawryłow. Przyszedł zaś Ojczulek po to, żeby spytać, jak się sprawuje nowy samochód, który w plutonie mieli od niedawna. Poprzedni był starym gratem i dawno już powinien zostać wycofany. Jednak kierowca tak do niego przywykł — że robił wszystko, żeby przedłużyć jego żywot, twierdząc, iż lepszego mu nie potrzeba. Lejtnant był innego zdania i usilnie zabiegał o przydział nowego wozu jeszcze przed wyjazdem na poligon. Ojczulek mu dopomógł, uruchamiając jakieś swoje prywatne kontakty. I oto mieli samochód jak malowanie. — Tak to szybko poszło, że nawet nie zdążyłem podziękować — skorzystał z okazji lejtnant, by wyrazić dowódcy wdzięczność za okazaną w tej sprawie pomoc. — A kierowca też zadowolony? — zwrócił się do Czerwienki. — Czemu nie? — odpowiedział zapytany, wypadło to jednak jakoś blado. — Oj, coś nie bardzo — zorientował się Ojczulek i popatrzył po stojących wokół żołnierzach.

Jeden przez drugiego pospieszyli z wyjaśnieniami. — Czerwienko mówi, że wolał tamten. — Nawet jak mu coś nawaliło, od razu wiedział, co i dlaczego. — A teraz ma stracha, że w razie czego nie będzie się mógł rozeznać. Czerwienko nie protestował, przyznając tym samym, że rzeczywiście tak jest. — Rozezna się, rozezna — zapewnił ich Ojczulek. — Prawda, że się rozeznacie? — Tak jest — zebrał się w sobie kierowca. Po linii podano hasło, przekazywane z ust do ust: Do maszyn! Kolumna ruszyła w dalszą drogę. Poligon... Zimno, pusto i do koszar daleko, jak mówili żołnierze. Śnieg wydawał im się tu głębszy niż gdzie indziej, mróz ostrzejszy, wiatr bardziej porywisty. I jakby tego było jeszcze mało, również sprzęt nigdzie nie był tak oporny jak właśnie na poligonie. Był jednak równocześnie poligon jedynym chyba miejscem na ziemi, w którym można się było poczuć prawdziwym żołnierzem. Zwykle jednak doceniali to dopiero po powrocie do garnizonu. Teraz zaś musieli mocno zaciskać zęby, żeby jakoś wytrzymać. Wytrzymać i nie kląć, przynajmniej na głos, jeśli chcieli być w zgodzie z hasłami w rodzaju: „Poligon — szkołą żołnierskiego męstwa”, „Komsomolcy nigdy nie zawodzą”, „Wszystko dla obrony Ojczyzny”. Sami je przywieźli, wymalowani na dykcie, sami rozwiesili wśród drzew, co więcej — sami je przedtem, w koszarach, wymyślali... A strzelań nie mogli się wprost doczekać. Nazywali je nie inaczej jak tylko „wojną”, jako że mieli strzelać ostrymi pociskami do makiet czołgów. Dowódca dywizjonu i inni starsi oficerowie, choć w skrytości ducha uśmiechali się z pobłażaniem, podtrzymywali w nich ten „wojenny” zapał i cieszyli się z niego. Doczekali się wreszcie żołnierze tych strzelań. Zaczęły się z samego rana i trwały do południa, by po przerwie, potrzebnej na przygotowanie nowych makiet czołgów, rozpocząć się znowu. Z makietami to wyszło nawet nieźle... Ktoś nie przewidział, że jeśli raz wystrzelą do nich mistrzowie tacy jak oni, to o powtórnym ich użyciu nie może być mowy, bo zostaną tylko drzazgi. Wiadomo, najlepszy dywizjon. Nic dziwnego, że zawitał do nich sam generał. Przybyli z nim również jacyś dziennikarze popatrzeć, jak się strzela ostrymi pociskami. Trzymali się wprawdzie z daleka od stanowisk ogniowych, ale i tak chłopaki tremę mieli większą, niż gdyby strzelali bez świadków. Za to potem być może jeden z drugim poczyta o sobie w gazecie. Ważne, żeby było w niej nazwisko, funkcja i ocena uzyskana przez działon. Bez żadnych tam dodatkowych opisów, zwykle przesadzonych, przez które niejeden już gazetowy bohater nie miał w koszarach życia. Artykuł o strzelaniu ostrymi pociskami mogli zresztą przeczytać jeszcze tego samego dnia we własnej gazetce-błyskawicy, noszącej tytuł „Echo poligonu”, która została wywieszona na tablicy propagandowej. Mógł go napisać ktoś, kto sam nie strzelał, bo inaczej nie starczyłoby mu czasu i siły, ale musieli przyznać, że zrelacjonował wszystko uczciwie, tak jak było: „Aura okazała się dla nas surowa. Ściskał trzaskający mróz, smagał policzki ostry wiatr. Mimo to uwijaliśmy się przy działach jak w ukropie, aby jak najszybciej zameldować przełożonym o gotowości do otwarcia ognia. Cenna była każda sekunda. Lada chwila mogły ukazać się czołgi — nasz przeciwnik, śmiertelny wróg. Cóż z tego, że były to tylko makiety, zbite z dykty? My przed oczyma mieliśmy prawdziwe czołgi, sunące na nasze stanowiska. Naszym zadaniem było powstrzymać te stalowe kolosy i postanowiliśmy wywiązać się z niego po komsomolsku. — Ognia! — padły komendy działonowych. Rozległ się potężny huk. Lufy dział zakwitły pióropuszami ognia. Zaświszczały pociski mknące przed siebie z olbrzymią prędkością. To nic, że w uszach dzwoniło od huku, a w gardłach dusił dym. Ważne, że wszystkie pociski dosięgły celu. Nie bez podstaw się twierdzi, że artyleria jest bogiem wojny. My artylerzyści przeciwpancerniacy mamy w prawdziwości tego twierdzenia swój nie zaprzeczalny udział. Nasz dywizjon jest w całych siłach zbrojnych małym ogniwem, ale na pewno ważnym i niezbędnym. Zawsze można na nas polegać. Wykazały to dobitnie strzelania, które wykonaliśmy na ocenę bardzo dobrą”. Jeden tylko żołnierz nie emocjonował się tak jak inni ćwiczeniami: starszy szeregowiec Czerwienko — kierowca. Tkwił przy samochodzie, stojącym samotnie między drzewami, z dala od obozowiska. Podniesiona maska, narzędzia wydobyte na wierzch, czarne od smarów ręce kierowcy mówiły wszystko. Stało się: silnik nie palił. Wyszło to na jaw tuż przed rozpoczęciem strzelań, gdy lejtnant zażyczył sobie, żeby go gdzieś tam podrzucić. Nic z tego nie wyszło, więc machnął ręką i poszedł. Lecz już w przerwie strzelań znowu zjawił się przy samochodzie, i to z miną nie zwiastującą niczego dobrego. — Mam nadzieję, że znaleźliście ten defekt? — Nie, obywatelu dowódco. — Jak to nie?

— Chłopaki z warsztatów też nie znaleźli. Powiedzieli, że mogą nas wziąć na hol. — Co takiego?! Wóz plutonu dowodzenia na holu?! I to w pościgu za nieprzyjacielem! — Raz już tak było podczas ćwiczeń, przenieśliśmy się z manelami na inny wóz. — Jaki inny? — No, na ciągnik artyleryjski, miejsca na nim nie brakuje. — Nie chcę o tym słyszeć. Macie znaleźć i usunąć defekt, rozumiecie? — Tak jest. Wkrótce nad poligonem zaczął zapadać wczesny zimowy zmierzch. Wraz z nim nadeszła pora kolacji, pierwszego po strzelaniach jakże zasłużonego posiłku. Żołnierze jedli, gdzie który stanął, najchętniej jednak w pobliżu kuchni polowych, przy których można się było ponadto ogrzać. Zazdrościli im tego popatrujący z daleka wartownicy, którzy dla rozgrzewki mogli jedynie podreptać w miejscu. Z wozu propagandowego niosła się muzyczka, nierzeczywista na tym pustkowiu, lecz przez to jeszcze bardziej chwytająca za serce. W plutonie dowodzenia humory dopisywały. Chwalono jedzenie — gulasz z kaszą, prześcigano się w pomysłach na otrzymanie repety. Z początku nikt nie zwrócił uwagi na nieobecność Czerwienki. A jeśli nawet — nikt nie przejął się tym specjalnie. Kierowcy jak koty lubią chodzić własnymi drogami, lubią też przysnąć w zaciszu kabiny, gdy jest ku temu okazja. Wreszcie któryś poszedł zawołać kolegę na kolację. Ale w kabinie Czerwienki nie było. Ani na skrzyni. Także w żadnym z namiotów, w żadnej z ziemianek. Więc podniósł alarm, zaczęli go szukać także inni. Aż znaleźli. Leżącego pod samochodem. Na cienkiej płachetce brezentu, rozścielonej na.śniegu. Z kluczem francuskim w zgrabiałej, zesztywniałej dłoni. Zmęczony, zasnął przy pracy. Gdyby nie koledzy — zamarzłby na śmierć. Było o czym mówić na zwołanym tego samego dnia zebraniu komsomolskim żołnierzy dywizjonu... OSTATNIE DNI POKOJU Pamiętna była dla 99 dywizji także wiosna 1941 roku. Podobnie jak w większości jednostek okręgów nadgranicznych wzrosła jej liczebność dzięki powołaniu do służby rezerwistów. Tak wspominał to wydarzenie ówczesny szef sztabu Generalnego Radzieckich Sił Zbrojnych generał Żukow: „W połowie marca S. Timoszenko zwrócił się wraz ze mną do Stalina z prośbą o wyrażenie zgody na powołanie rezerwistów przewidzianych dla dywizji piechoty, których należałoby szybko przeszkolić w duchu współczesnych wymagań. Początkowo nasza prośba została odrzucona. Powiedziano nam, że powołanie dużej liczby rezerwistów może stanowić dla Niemców protekst do wojny. Pod koniec marca zezwolono jednak na powołanie 500 tysięcy szeregowców i podoficerów oraz skierowanie ich do przygranicznych okręgów wojskowych w celu uzupełnienia jednostek, z założeniem doprowadzenia liczebności dywizji piechoty przynajmniej do 8 tysięcy ludzi. Po kilku dniach otrzymaliśmy zgodę na dodatkowe powołanie 300 tysięcy rezerwistów w celu uzupełnienia specjalistami rejonów umocnionych oraz różnych rodzajów wojsk i rodzajów sił zbrojnych, artylerii odwodu Naczelnego Dowództwa, wojsk inżynieryjnych, wojsk łączności, wojsk obrony przeciwlotniczej oraz oddziałów tyłowych wojsk lotniczych. Tak więc w przededniu wojny Armia Czerwona została powiększona o około 800 tysięcy ludzi. Ćwiczenia z rezerwistami planowano przeprowadzić w okresie maj — październik 1941 roku.” — Tylko kłopot z tą rezerwą — zwykli mawiać, jak wojsko wojskiem, żołnierze służby zawodowej i czynnej. Tym razem w jednostkach przygranicznych, takich jak 99 dywizja, powstrzymywano się przed wygłaszaniem tego rodzaju opinii. W obliczu narastającego zagrożenia liczył się każdy żołnież, który potrafił posługiwać się bronią. Mógł być tą bronią dobrze znany rezerwistom — jako broń pojedynczego żołnierza — pięciostrzałowy karabin typu Mosin, wzór 1891—-1930, o masie 4,5 kilograma, z lufą przystosowaną do osadzania bagnetu „na sztych”. Ale mógł być także nie znany im, od niedawna wchodzący w skład uzbrojenia pistolet maszynowy Psz, nazywany „pepeszą”, przydzielany w pierwszej kolejności zwiadowcom i żołnierzom pododdziałów szturmowych — fizylierom. Nowością były też ręczne karabiny maszynowe konstrukcji Diegtiariewa i tegoż konstuktora rusznice przeciwpancerne. Rezerwiści dość szybko opanowali umiejętność posługiwania się nową bronią, wśród której — w przypadku na przykład artylerzystów — znalazły się także nowe typy dział przeciwlotniczych i przeciwpancernych. Jeśli coś im się nie podobało z nowości, to parciane pasy i paski oporządzenia; nie dało się na nich ostrzyć brzytew. Nic też dziwnego, że na czarnym rynku w Przemyślu cena pasków skórzanych biła wszelkie rekordy. Najłatwiej było na tym rynku o końskie podkowy różnej wielkości, jak przystało na

miasto garnizonowe, w którym przez całe dziesiątki lat stacjonowała jak nie kawaleria, to artyleria konna, a zawód kowala przechodził z pokolenia na pokolenie. Podkówki do butów — tak, ale po co końskie podkowy żołnierzom piechoty? Wielkie więc było zdziwienie żołnierzy 1 pułku, gdy jedną, w dodatku starą podkowę nabył żołnierz nazwiskiem Polewoj, znany jako czołowy śpiewak jednostki. — Na szczęście — tłumaczył, gdy pytano go, po co mu ten złom. Śpiewak to był w jednostce ktoś. W jednostkach okręgów nadgranicznych nie żałowano środków na popieranie amatorskiej twórczości artystycznej. Nie brakowało instrumentów muzycznych: harmoszek, mandolin, gitar, bałałajek. Ewidencjonowano żołnierzy umiejących grać, śpiewać i tańczyć, a także szachistów i sportowców. Chodziło o to, by w każdym pododdziale znaleźli się żołnierze, którzy potrafią wypełnić kolegom wolny czas grą lub śpiewem. Na przepustki puszczano ich rzadko, a w zamian urządzano koncerty. I właśnie taki koncert odbył się wkrótce po tym, jak Polewoj sprawił sobie podkowę. Okazało się, że była mu potrzebna jako rekwizyt, bo gdy przyszła jego kolej, zaśpiewał piosenkę o koniach — niegdyś wiernych rowarzyszach żołnierzy-kawalerzystów, dziś już odchodzących do legendy. Bułane i deresze, kasztany, siwki białe. Brygada kawalerii szła stępem opłotkami. Dzwoniły podkówkami, wśród pól zielonych, sennych, koniki roztańczone, jak panieneczki zgrabne. I cóż się nagle stało, że dziś na defiladzie Dowódca garnizonu stał w czarnym samochodzie? Bułane i deresze, koniki moje, nie ma was, Lecz wszyscy słyszą, jak przez plac przeciąga kawaleria. Ach, czemuż, odpowiedzcie mi, tak konie skrzywdził czas i los Że z defilady odszedł dziś weteran tamtych dawnych szarż. Cisawy konik, trudna rada, w motoru wiek nie wpisze się A jednak słuch nie myli was: przeciąga kawaleria. Przeciąga kawaleria, strzemieniem srebrnym dzwoni A piosnka jej zamiera w oddechu pól zielonych. Nie zdradzi koń-towarzysz, nie zdradzi szabla wierna Widzicie to, słyszycie to, przeciąga kawaleria. Po występie brawom nie było końca. A obecni na nim oficerowie ze sztabu dywizji i korpusu żałowali, że nie ma wśród nich na przykład generała Żukowa, kawalerzysty od najmłodszych lat, któremu teraz — na stanowisku szefa Sztabu Generalnego Radzieckich Sił Zbrojnych — wypadło optować za zastępowaniem brygad kawalerii brygadami zmechanizowanymi. Zaskoczenia nie było. O tym, że do Przemyśla wybiera się nowy dowódca Kijowskiego Specjalnego Okręgu Wojskowego generał Michaił Kirponos, dowiedziano się tu kilka dni wcześniej. Znalazł się również oficer, który potrafił przedstawić przebieg jego służby wojskowej, bowiem dotąd wiedziano o generale niewiele ponad to, że niedawno otrzymał tytuł Bohatera Związku Radzieckiego. I tak: służbę wojskową rozpoczął jeszcze w armii carskiej, po czym w okresie rewolucji lutowej 1917 roku został wybrany przewodniczącym pułkowego komitetu żołnierskiego. Podczas wojny domowej był pomocnikiem dowódcy słynnej 1 Dywizji Ukraińskiej, w niej też dowodził pułkiem. W 1927 roku ukończył Akademię Wojskową imienia Frunzego. Od 1934 do 1939 roku był komendantem Kazańskiej Oficerskiej Szkoły Piechoty imienia Rady Najwyższej Tatarskiej ASRR. Następnie w kampanii fińskiej dowodził 70 dywizją piechoty. W zimie 1940 roku dywizja ta po niezbyt mocnym lodzie szczęśliwie przedarła się na tyły pozycji obronnych Finów — pozycji nie do zdobycia atakiem od czoła ze względu na silne umocnienia, przy których wznoszeniu użyto nie znanego dotąd gatunku cementu o symbolu „600”. Ostatnio pełnił obowiązki dowódcy Leningradzkiego Okręgu Wojskowego. Nie było w Przemyślu nikogo, kto miałby prawo zwrócić się do nowego dowódcy per „Michaile Pietrewiczu”, ale nie szkodziło zapamiętać, że takie właśnie były jego imiona. Nie wiedziano jedynie, jak daleko posunąć się z generalnymi porządkami. Bielić wapnem krawężniki w koszarach, jak to było dotąd w zwyczaju, czy wręcz odwrotnie poddać koszary zabiegom maskującym? Tym bardziej że w rejonach zakwaterowania zieleni było jak na lekarstwo... Austriacy, którzy je urządzali, przedkładali mur nad zieleń. Nie wiedziano teraz: dobrze to, czy źle?

Generała Kirponosa interesowała jednak przede wszystkim panorama Przemyśla i okolic. Najrozleglejszy widok rozpościerał się ze szczytu Kopca Tatarskiego na Zniesieniu, tam też kazał się zawieźć. — Kopiec Tatarski, mówicie — zainteresował się — Dobrze wiedzieć, że jest miejsce o takiej nazwie. Powiem o tym swoim wychowankom ze szkoły Kazaniu, gdy któregoś rozpoznam wśród młodych dowódców. Znalazł się wśród towarzyszących generałowi miejscowych oficerów historyk-hobbysta, który opowiedział o związanych z tym miejscem legendach. Jedna z nich mówiła o zniesieniu, czyli pobiciu, pod Przemyślem przed wiekami zagonu tatarskiego na czele z chanem, który poległ w boju, co było takim wydarzeniem, że upamiętniono je usypaniem owego kopca. Oficerowie ciekawie przyglądali się generałowi. Wysoki, dobrze zbudowany, z gęstymi włosami, z twarzą niemal bez zmarszczek, nie wyglądał na swoje prawie pięćdziesiąt lat. Tym większy budziła szacunek błyszcząca na jego piersi Złota Gwiazda, taki młody, a już — Bohater... — Widok stąd rzeczywiście piękny, rozległy — przyznał. — Tylko co dla nas z tego dzisiaj wynika? Znów się zamyślił. Wszyscy stali w milczeniu, jakby wsłuchiwali się w świat tatarskich strzał. I wtedy, poprzedzony narastającym warkotem, pojawił się samolot. Nadleciał z zachodu, przeciął linię Sanu, wyznaczającą granicę, po czym skierował się w głąb terytorium Kraju Rad. Czoło dowódcy okręgu przecięła bolesna krecha. — Mamy zakaz otwierania ognia — całkiem niepotrzebnie wyrwał się szef ochrony przeciwlotniczej 26 armii. — Z kwietnia ubiegłego roku, ale ciągle obowiązuje... — A gdyby nie było takiego rozkazu? — To daleko by ten psubrat nie zaleciał. — Tak wierzycie w swoich przeciwlotników? Czy raczej w lotników? — W jednych i drugich — wybrnął pułkownik. — A o swoich przeciwlotnikach mogę powiedzieć tylko tyle, że za to latanie nad naszymi głowami mają do Niemców taką złość... — Złością wojny się nie wygra. — Toteż ćwiczą. Byli i teraz na stanowiskach, prowadząc tego fryca i strzelając do niego na sucho. — Szkoda — wyrwało się generałowi. — Nie rozumiem — speszył się pułkownik. — Że tylko na sucho. Popatrzyli na siebie i obaj — powodowani tą samą myślą — bezradnie rozłożyli ręce. W drodze powrotnej do Kijowa generałowi Kirponosowi wypadło być świadkiem jeszcze jednego pirackiego rajdu niemieckiego samolotu. Leciał tuż nad szosą, nad dachami samochodów z generalskiej kolumny. Komendant ochrony o mało nie zarządził alarmu, na końcu języka miał już zawołanie „lotnik kryj się”. — Nie trzeba — powstrzymał go dowódca okręgu. — A jeśli to zwiastun wojny? — Nie jeden, lecz setki samolotów będą taki zwiastunem — stwierdził generał Kirponos. — I nie w samo południe. — Trzeba ich strącać! —- dowódca lotnictwa okręgu generał J. Płochin machnął ręką w powietrzu. — Dobrze pamiętam hitlerowców z walk Hiszpanii. Są tacy bezczelni, że nie przestaną, dopóki nie chwyci się ich za gardło. Poradzą sobie z nimi nasze Migi. — Miał na myśli nowoczesne, szybkie myśliwce, wchodzące właśnie do uzbrojenia. — Ile ich mamy w okręgu? — spytał Kirponos. — Ponad sto. — A piloci już nauczyli się na nich latać? — Jeszcze trochę i będą umieli. — Jeszcze trochę... — powtórzył dowódca okręgu. — Powiedzcie to Niemcom. Żeby jeszcze trochę poczekali. W Kijowie generał Kirponos dowiedział się, że powietrzny intruz wylądował omyłkowo koło Równego. Na pokładzie samolotu znaleziono aparat fotograficzny, rolki wykonanych filmów, mapy obszarów przygranicznych położonych nad Sanem. W Sztabie Generalnym, dokąd trafił odpowiedni meldunek, odnotowano, że był to już sto sześćdziesiąty w tym roku wypadek naruszenia obszaru powietiznego ZSRR przez Luftwaffe. Tego dnia dowódca okręgu raz jeszcze kazał sobie przedstawić dyrektywę — tak, jakby jej nie znał niemal na pamięć — w której zawarta była odpowiedź na pytanie, w jakich wypadkach artyleria przeciwlotnicza może otworzyć ogień do niemieckiego samolotu naruszającego radziecki obszar powietrzny.

Brzmiała ona następująco: „Jeśli wydany zostanie specjalny rozkaz Rady Wojennej Okręgu, gdy zostanie ogłoszona mobilizacja — przy realizacji planu osłony, jeśli nie nastąpił przy tym specjalny zakaz”. Clou dyrektywy stanowiło sformułowanie, że „nie otwiera się ognia artylerii przeciwlotniczej do samolotów niemieckich w czasie pokoju”. Teraz dużo by dał za to, żeby móc zmienić w tej dyrektywie choć kilka słów. Nie wchodziło to jednak w rachubę. I tak był jedynym dowódcą okręgu, który z pominięciem drogi służbowej zwrócił się listownie do Stalina, proponując — wobec oznak świadczących o przygotowaniach niemieckich do agresji — ewakuowanie mieszkańców zagrożonych rejonów, przygotowanie tam pozycji i zbudowanie zapór przeciwpancernych. W odpowiedzi przeczytał, że takie przygotowania byłyby prowokacją wobec Niemiec i że nie należy dostarczać pretekstów do agresji. Koniec, kropka... Tak nadszedł czerwiec — ostatni miesiąc pokoju. Rozpoczęła się wiosenno-letnia runda rozgrywek piłkarskich, po których wiele sobie obiecywała choćby drużyna „Pogoni-Lwów”, mająca w swym składzie tak miejscowych Polaków, jak i Ukraińców, W kinach wyświetlano film „Świat się śmieje”. Ludzie byli zajęci swymi zwykłymi, codziennymi sprawami, pracowali i robili zakupy w nieźle zaopatrzonych sklepach. W jednostkach — po krótkotrwałym okresie podwyższonej gotowości — oficerowie przestali nocować w koszarach, a żołnierze zaczęli się rozbierać do spania. Natomiast lejtnant Nieczajew, oddawszy do naprawy zegarek, wciąż przekonywał się, że usługa nie została jeszcze przez „mistrza” wykonana. I nie był jedynym spośród wojskowych, których zamówienia, przyjęte przez prywatnych rzemieślników, nie mogły się doczekać realizacji. GDY PRZEMÓWIŁY TELEGRAFY I DZIAŁA Było 25 minut po północy z 21 na 22 czerwca, gdy na węźle łączności dowództwa Kijowskiego Specjalnego Okręgu Wojskowego telegraf zaczął wystukiwać zaszyfrowaną depeszę. Oto jej treść: „1. W czasie 22—23.6.41 r. możliwa jest niespodziewana napaść Niemców na frontach Leningradzkiego, Nadbałtyckiego, Zachodniego, Kijowskiego, Odeskiego Okręgów Wojskowych. Napad może się rozpocząć od działań prowokacyjnych. 2. Zadanie naszych wojsk — nie dać się wciągnąć w żadne prowokacyjne działania, mogące spowodować duże komplikacje. Jednocześnie polecam wojskom Leningradzkiego, Nadbałtyckiego, Zachodniego, Kijowskiego i Odeskiego Okręgu Wojskowego być w pełnej gotowości do odparcia ewentualnego zaskakującego uderzenia Niemców lub ich sojuszników. Rozkazuję: a) w ciągu nocy na 22.6.41 skrycie obsadzić punkty ogniowe rejonów umocnionych na granicy państwowej; b) przed świtem 22.6.41 r. rozśrodkować na lotniskach polowych całe lotnictwo, w tym także jednostki lotnicze rodzajów sił zbrojnych, i dokładnie je zamaskować; c) wszystkie jednostki doprowadzić do stanu gotowości bojowej, wojska utrzymywać w stanie rozśrodkowanym i zamaskowanym; d) doprowadzić do stanu gotowości bojowej obronę przeciwlotniczą nie powołując na razie rezerwistów, poczynić wszelkie przygotowania w zakresie zaciemniania miast i obiektów; e) żadnych innych przedsięwzięć bez specjalnego zarządzenia nie podejmować.” Treść depeszy, podpisanej przez Timoszenkę i Żukowa i nazwanej na Kremlu dyrektywą nr 1, nie była specjalnym zaskoczeniem dla szefa sztabu Kijowskiego Specjalnego Okręgu Wojskowego generała Maksima Purkajewa. Znano go zresztą z opanowania i spokoju, które to cechy do niedawna tak bardzo były mu przydatne jako attache wojskowemu ambasady ZSRR w Berlinie. Wszak to on, pełniąc tej nocy dyżur, kilka godzin wcześniej odebrał meldunek, że do jednego z oddziałów ochrony pogranicza przedostał się dezerter- -feldfebel, z informacją, że wojska hitlerowskie zajmują pozycje wyjściowe do natarcia, mającego rozpocząć się 22 czerwca. O tym zdarzeniu zameldował natychmiast przez aparat wcz (wysokiej częstotliwości) generałowi Żukowowi, spodziewając się, że ten z kolei przekaże meldunek jeśli nie bezpośrednio Stalinowi, to już na pewno Timoszence. Tak też się stało. W chwilę po otrzymaniu dyrektywy dowódca okręgu generał Kirponos, również przebywający już na SD, mógł zameldować generałowi Żukowowi, że na stronę radziecką przeszedł jeszcze jeden żołnierz Wehrmachtu; według niego o godzinie 4.00 armia niemiecka ruszy do natarcia. W odpowiedzi szef Sztabu Generalnego polecił, by jednostki okręgu jak najszybciej zostały postawione w stan gotowości bojowej. To było jasne. Ale nie rozumiano w sztabie okręgu, dlaczego zamiast rozwlekłej dyrektywy nie przekazano z Moskwy krótkiego, umownego sygnału, po przyjęciu którego jednostki mogłyby w szybkim

tempie wprowadzić w życie „Kowo-41”, czyli plan osłony granicy. Może tylko generał Kirponos wiedział, że oznaczałoby to nie tylko zaalarmowanie wojsk, ale i przeprowadzenie mobilizacji na całym obszarze okręgu, a tego w Moskwie chciano uniknąć, łudząc się, że ów zapowiadany atak jest tylko niemiecką prowokacją. Dyrektywę nr 1 odbierano już nie w Kijowie, lecz w Tarnopolu, gdzie dowództwo okręgu — z chwilą wybuchu wojny miało się ono stać dowództwem Frontu Południowo-Zachodniego — zdążyło zainstalować swoje stanowisko dowodzenia, i to szczęśliwie przed terminem, określonym w wytycznych Sztabu Generalnego na 22 czerwca. I tak było w Kijowskim Specjalnym Okręgu Wojskowym. Niczego, co można było zrobić dzisiaj, nie odkładano na jutro. We wszystkich przedsięwzięciach wykazywano inicjatywę i zdecydowanie. Wychodzono z założenia, że jeśli wojska znajdują się w pobliżu granicy, to już sam ten fakt zobowiązuje do wzmożonej czujności bez oglądania się na dyrektywy, które mogą okazać się spóźnione, jakoż zawarte w dyrektywie nr 1 polecenie, żeby „być w pełnej gotowości do odparcia ewentualnego zaskakującego uderzenia”, dotarło do wielu związków taktycznych już po napaści armii niemieckich na Kraj Rad... * „Przemyską” 99 dywizję piechoty noc z 21 na 22 czerwca zastała w polu; w mieście znajdowały się tylko 197 pułk oraz 52 i 150 samodzielne bataliony karabinów maszynowych, wyznaczone do obrony rejonów umocnionych. 206 pułk obozował w pobliżu Medyki, 1 pułk w odległych o kilkanaście kilometrów Siedliskach (dwa bataliony) i Niznakowicach (jeden batalion). W lasach na wschód od miasta przebywały: 22 pułk artylerii, 71 pułk artylerii haubic i 113 samodzielny dywizjon artylerii przeciwlotniczej. Na szczęście artylerzyści zdążyli wcześniej odbyć swe pierwsze, od czasu otrzymania uzupełnień, strzelania szkolno- -bojowe na poligonie. Teraz, kiedy czekali na następne strzelania, domem był im las, korony drzew zapewniały ukrycie sprzętu, dla którego brakowało siatek maskowniczych. Żeby tylko siatek... Kłopot był również z namiotami dla wojska, a dokładniej mówiąc z ich kolorem. Niegdyś zielone, po kilku latach użytkowania — na zmianę moknąc na deszczu i płowiejąc w słońcu — stały się niemal śnieżnobiałe. Nie dawało to spać oficerom odpowiedzialnym za prawidłowe urządzenie obozów letnich. Niewielką było dla nich pociechą, że gdzie indziej rzeczy miały się jeszcze gorzej, o czym mówił rozkaz ludowego komisarza obrony, poświęcony w całości sprawie maskowania rejonów rozlokowania wojsk oraz innych obiektów w okręgach nadgranicznych: „Nadmierne skupienie i liniowe uszeregowanie samolotów na lotniskach, brak maskowania, jak również niedociągnięcia w organizacji obsługi lotniczej oraz nieostrożność w stosowaniu znaków i sygnałów — demaskują lotniska. Podobnie lekceważąco traktują maskowanie jednostki artylerii, zmotoryzowane i zmechanizowane. Nadmiernie zatłoczone parki samochodowe i czołgowe stanowią nie tylko doskonałe obiekty do obserwacji, ale także wygodne cele do zniszczenia z powietrza. Czołgi, samochody pancerne, wozy dowodzenia i inne pojazdy specjalne, zarówno w wojskach zmotoryzowanych i zmechanizowanych, jak i innych, zostały pomalowane farbami dającymi jaskrawy odblask i dlatego są one widoczne nie tylko powietrza, lecz i z ziemi...” Niestety, nie było w rozkazie mowy o tym, jak zamaskować — obozując na otwartej przestrzeni spłowiałe, rzucające się w oczy namioty. Niemal wszystko, co na szczeblu plutonu czy kompanii można było zrobić w sprawie maskowania, to zakazać żołnierzom czyszczenia (kredą lub popiołem) do połysku metalowych guzików z pięcioramienną gwiazdą przy bluzach — gimnastiorkach. I jeszcze elegantom, nadużywającym kieszonkowych lusterek — można je było odebrać i oddać do depozytu. * W obozowisku 1 pułku 99 dywizji (bez jednego batalionu rozłożonego obozem gdzie indziej) dawno już przebrzmiał sygnał capstrzyku. Mimo to nie wszystkich żołnierzy zdążył zmorzyć sen. Nie spał choćby trębacz pułku. Zgubił dopiero co w ciemnościach jedyny ustnik swej ukochanej trąbki — sygnałówki i martwił się, co będzie z ogłoszeniem pobudki, jeśli nie odnajdzie go z nastaniem dnia. Gdyby wiedział, kto i w jaki sposób go w tym wyręczy... Nie mógł zasnąć żołnierz nazwiskiem Polewoj, ów śpiewak-romantyk od „bułanków, dereszy”, nad którymi użalał się w swej piosence, że muszą ustępować miejsca koniom mechanicznym. Wrażliwe ucho pozwoliło mu szybciej niż innym usłyszeć grzmot uruchamianych gdzieś daleko silników... Nie spał niejaki Wasiliew, niedawno powołany do służby z rezerwy. Miał kłopoty ze strzelaniem z nie znanego mu do niedawna peemu, polegające na tym, że nie wychodziło mu prowadzenie ognia pojedynczymi pociskami. Gdyby wiedział, że już wkrótce przyjdzie mu ostrzeliwać się prawie wyłącznie

seriami... Miał powody, żeby nie spać, dowódca pułku, pułkownik Korotkow. Ciągle było za mało lub wręcz brakowało czegoś z uzbrojenia i wyposażenia jednostki. Niezbyt zadowalające wyniki osiągali w szkoleniu ogniowym strzelcy wyborowi — poprzednio chluba pułku. Pracując na równi z innymi żołnierzami przy budowie umocnień nad Sanem, stracili w rękach czucie, i to się mściło. No i ci rezerwiści... Trzeba czasu, żeby się zaaklimatyzowali, również w sensie dosłownym, gdyż na przykład Sybiracy nie byli przyzwyczajeni do tutejszych upałów, nadciągających z południa fala za falą. Jeśli miał tej nocy czyste sumienie, to tylko o tyle, że nie pojechał na sobotę i niedzielę do Przemyśla — do żony i dzieci. Za jego przykładem pozostali w obozowisku także inni oficerowie. Sobota minęła jednak spokojnie i z pewnością niejeden teraz tego żałował, ale żaden nie zdradził się z tym przed dowódcą. Jeśli nie spali i oni, to z tęsknoty za najbliższymi, niekiedy nie widzianymi już od kilku tygodni. Ale dlaczego nie spał starszyna Iwanow, dowódca pocztu sztandarowego pułku, żołnierz bez skazy, zdrowy jak rydz, prostoduszny, a w dodatku zaprzysięgły kawaler? Wszak o sztandar mógł być spokojny. Zwykle zabierano go na poligon. Tam umieszczano w specjalnie wykonanej, oszklonej gablocie, przy której w dzień i w nocy po dwóch żołnierzy, zmieniając się co kilka godzin, trwało na honorowym posterunku. Jednakże tak częste były ostatnio wyjazdy na ćwiczenia, że zaczęło się to odbijać na wyglądzie sztandaru, raz po raz zwijanego i rozwijanego. Dlatego tym razem po raz pierwszy — z inicjatywy dowódcy pułku — pozostawiono go w koszarach. Był tam przechowywany w lepszych warunkach, ale czy bezpieczniejszy? Dywersanci, pojawiający się w okolicach Przemyśla — zdarzało się, że przebrani w mundury czerwonoarmistów — stawali się coraz bardziej zuchwali. Z pewnością to ich dziełem była przed kilkoma tygodniami eksplozja w magazynach amunicji. Tacy nie zawahają się nawet przed tym, by wedrzeć się do koszar, w których warty pełnią rezerwiści. A sztandaru nie będą musieli długo szukać — jest eksponowany w holu budynku sztabu, wystarczy rozbić szybę gabloty. Oto co nie dawało spać starszynie Iwanowowi... * Mieszkańcy Przemyśla, obudzeni rankiem 22 czerwca odgłosami wybuchających pocisków, mogli sądzić w pierwszej chwili, że są to odgłosy strzelań artyleryjskich, dobiegających z niewielkiego poligonu, usytuowanego tuż za miastem na wzgórzach Zniesienia. Ale nie mogli mieć tego rodzaju złudzeń dowódca 8 korpusu generał major M.G. Sniegow czy dowódca 99 strzeleckiej dywizji piechoty pułkownik N. Diemientiew. Toteż natychmiast opuścili swoje kwatery i udali się do budynku, w którym mieściły się ich dowództwa i sztaby ze wspólnym węzłem łączności w podziemiu. Gdy znaleźli się na miejscu, telegraf kończył właśnie wystukiwać treść dyrektywy nr 1, przekazywanej z dowództwa 26 armii, które miało swą siedzibę we Lwowie. Nie tylko dla korpusu i dywizji, ale i dla pułków dyrektywa była już nieaktualna, a sformułowanie: „nie dać się wciągnąć w żadne prowokacyjne działania, mogące spowodować duże komplikacje”, wywoływało tylko rozdrażnienie. Sprawdzono więc jedynie, czy dowódcy jednostek przebywających na obozach ćwiczebnych zaczęli je doprowadzać do stanu gotowości bojowej. Zaraz po tym stracono z nimi łączność (przerwaną, jak się potem okazało, przez grupy dywersyjne), wobec czego oficerowie łącznikowi pobiegli uruchomić motocykle, a szeregowi łącznicy — siodłać konie, nieważne teraz, że pociągowe, „artyleryjskie”, skoro innych nie było. W tym czasie w 1 pułku wszyscy, poczynając od dowódcy, byli już na nogach i — domyślając się, że wybuchła wojna — czekali na dalsze rozkazy, choć bynajmniej nie bezczynnie: zwijano namioty, wygaszano ogień w kuchniach, w których wcześniej kucharze zdążyli zagotować wodę na kawę, pobierano amunicję strzelecką i granaty. Jednym z pierwszych, którzy zameldowali się u dowódcy pułku, był starszyna Iwanow. — Sztandar — wyjąkał wielce przejęty. — Sztandar jest tam, a my... Dowódca zagryzł usta. Wiedział już z rozmowy telefonicznej z dowódcą dywizji, że pociski niemieckiej artylerii, ostrzeliwującej Przemyśl, dosięgły również koszar ich pułku. Sam zadecydował przed wyjazdem na poligon, żeby sztandar pozostawić w koszarach. „Żadnych szyb w strefie przygranicznej — grzmiał wówczas, mając na myśli gablotkę, w której był eksponowany sztandar. — Żadnych błyskotek!” I miał rację. Z drugiej jednak strony musiał się teraz liczyć z tym, że wypadnie im wyruszyć do boju bez sztandaru i — nie mógł spojrzeć w oczy starszynie-chorążemu. Toteż wielką ulgę sprawił im obu rozkaz dowódcy dywizji, by pułk ruszył w kierunku Przemyśla na pomoc jego obrońcom.

MOST NA SANIE Dokładnie w połowie mostu kolejowego na Sanie w Przemyślu bieliła się zaznaczona farbą olejną, biegnąca w poprzek toru linia graniczna. Jeździły po tym moście pociągi z towarami przewożonymi w ramach wymiany handlowej między Niemcami oraz Rumunią i ZSRR. Niemieckie (głównie z węglem) jedną stroną, a radzieckie (głównie z ropą naftową i drewnem) — drugą, po torach o szerszym o 89 mm rozstawie. Ale już ludzi trzymały z daleka od rzeki posterunki graniczne. Ci spośród żołnierzy-pograniczników z obu stron, którym wypadała służba na samym moście o długości 200 metrów, mieli prawo podejść do białej linii, po czym wykonywali „w tył zwrot” i zawracali. Wszystko to miało przekreślić umowne słowo „Dortmund”, będące dla Wehrmachtu hasłem do rozpoczęcia działań zbrojnych przeciwko Związkowi Radzieckiemu według wcześniej opracowanego planu „Barbarossa”. Znalazło się w tym planie także miejsce poświęcone mostowi kolejowemi w Przemyślu, jedynemu tego typu mostowi na całym obszarze działania Grupy Armii „Południe” — żelaznemu, z podwójnym torowiskiem, o solidnej konstrukcji i kratowych przęsłach. Zakładano, że musi on być zdobyty w stanie nie uszkodzonym. Odpowiadał za to dowódca Grupy feldmarszałek von Rundstedt, który z kolei zadanie opanowania prawobrzeżnej części Przemyśla postawił dowódcy 101 dywizji ze składu 17 armii, wzmocnionej w przeddzień agresji kilkoma jednostkami berlińskiej 257 dywizji piechoty. Jednak nawet użycie wielokrotnie większych sił nie gwarantowało, że most ocaleje. Dlatego rozpatrywano po kolei takie oto koncepcje zdobycia go w stanie nie uszkodzonym: — z użyciem pociągu pancernego o szerszym, według systemu radzieckiego, rozstawie kół (generał Heinrich von Stüpnagel, dowódca 17 armii), — z użyciem pociągu towarowego, zapowiedzianego jako „tranzyt do Rumunii”, w którego zaplombowanych wagonach znajdowaliby się żołnierze batalionu szturmowego (generał Kurt von Briesow, dowódca 52 korpusu), — z użyciem, poprzedzanego przez pociąg pancerny, pododdziału specjalnej formacji Abwehry „Brandenburg” — na przykład batalionu „Nachtigal”, sformowanego z nacjonalistów ukraińskich (szef wydziału I Abwehry generał Ervin Lahousen). A co temu „trustowi mózgów” mogli przeciwstawić radzieccy pogranicznicy? Czy tylko ileś tam kilogramów trotylu, potrzebnych do wysadzenia mostu? Taką możliwość traktowano jako ostateczną. Żołnierze „przemyskiego” 92 oddziału Wojsk Ochrony Pogranicza zdecydowani byli za wszelką cenę powstrzymać agresora. Oddział ten posiadał 21 stałych strażnic z załogami od 40 do 70 żołnierzy, kilka komendantur i konną grupę manewrową, wszystko to na odcinku długości 215 kilometrów. W skład uzbrojenia załóg strażnic wchodziły karabiny, pistolety maszynowe i po dwa ciężkie karabiny maszynowe. Nie były one wyposażone w środki do walki z czołgami, zakładano bowiem, że w wypadku działań zbrojnych obronę granicznych umocnień przejmą czerwonoarmiści z pierwszorzutowych pułków i dywizji piechoty. Co się dzieje? — zastanawiał się Nieczajew, którego o czwartej rano obudziły pierwsze pociski artyleryjskie, wystrzelone z Zasania i eksplodujące w prawobrzeżnej części Przemyśla. Powtórzył to pytanie meldując się w chwilę potem w pełnym oporządzeniu u dowódcy strażnicy lejtnanta Aleksandra Potarkina. Ten jednak wiedział tyle samo co on. Nieczajewowi nie pozostawało nic innego, jak tylko, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, wraz z pięcioma przydzielonymi mu żołnierzami wzmocnić ochronę — czy może już obronę — mostu kolejowego. Ze strażnicy, mieszczącej się w sąsiedztwie budynku dowództwa 92 oddziału pogranicznego, było doń niedaleko, zaledwie kilkaset metrów. Przebiegli je, pochyleni. Wszyscy mieli pistolety maszynowe, także Nieczajew, który przed opuszczeniem strażnicy pobrał z magazynu broni „pepeszę”, zdając sobie sprawę, że pistolet — etatowa broń oficera — może mu nie wystarczyć. Poza tym dwóch żołnierzy ciągnęło za sobą ciężki karabin maszynowy, słynnego Maxima, którego żelazne kółka z turkotem toczyły się po bruku. Pokonali schody. U ich szczytu, już na koronie nasypu, znajdowała się budka wartownicza. Zastali obok niej jednego z dwóch żołnierzy elementu granicznego, jak się okazało — dowódcę, podoficera. Palił papierosa, trzymanego w rękawie bluzy. Nieczajew puścił płazem to niewinne w końcu wykroczenie — sam by zapalił, gdyby był na jego miejscu. — Gdzie wasz żołnierz? — zapytał. — Na moście, tam gdzie linia — zameldował dowódca elementu. — Jesteście pewni, że jeszcze tam jest? Żywy? — Mogę to zaraz sprawdzić — odrzekł podoficer, po czym włożył dwa palce do ust i przeciągle

gwizdnął. Odpowiedzią był taki sam gwizd dochodzący z głębi ażurowego tunelu mostu. — Żywy — zameldował lakonicznie dowódca elementu, rozładowując w ten sposób na chwilę napięcie. — Idźcie i sprowadźcie go tutaj — rozkazał Nieczajew. — A jakby ktoś chciał przekroczyć linię? — Robi się coraz jaśniej. Lada chwila będziemy widzieć linię i z tego miejsca — uspokoił go Nieczajew. W chwilę potem całą ósemką, zaczajeni pośród kratownic mostu po obu stronach podwójnego torowiska, czekali na dalszy bieg wydarzeń. Obowiązujący ich rozkaz był jednoznaczny: strzelać tylko w wypadku podejmowania prób przekroczenia granicy. Mijały jednak pełne napięcia minuty i godziny, a na moście nikt się nie pojawiał. Co się dzieje? — kolejny raz spytał sam siebie lejtnant Nieczajew... „Po zakończeniu artyleryjskiego ognia obserwatorzy niemieccy, nie widząc ruchu oddziałów radzieckich ani działania radzieckiej artylerii, a tylko zamieszanie na ulicach wywołane pożarami, meldowali, że przemyski garnizon wycofał się miasta w kierunku wschodnim i południowym — ustalił po latach kronikarz dziejów Przemyśla Jan Różański. — Tej treści meldunki postawiły w nieco kłopotliwej sytuacji dowódcę 101 dywizji piechoty i oficerów do spraw transportu 17 armii. Nie sprawdziła się bowiem informacja o podminowaniu mostu i o możliwości jego wysadzenia w momencie wybuchu wojny, a tymczasem — jak dotąd — z ich strony nie podjęto żadnych prób jego zdobycia ani zastosowania któregokolwiek z omawianych wcześniej wariantów opanowania tego obiektu. Toteż gdy około godziny szóstej z dowództwa korpusu generał Marcks otrzymał telefonogram: »Wyjaśnić położenie pod Przemyślem przez rozpoznanie, możliwie także w kierunku Medyki«, zapadła decyzja zdobycia mostu przy użyciu 3 batalionu 228 pułku, gdyż tylko ten wariant z licznych wcześniejszych koncepcji był wówczas możliwy do zrealizowania. Dowódca batalionu — podpułkownik Kissek wyznaczył do szturmu pluton saperów i część 12 kompanii piechoty. O godzinie 7.10 oddział uderzeniowy uzbrojony w automaty i granaty bez przeszkód dotarł do połowy mostu, do miejsca, gdzie białą farbą wyznaczona była granica. Po jej przekroczeniu powitani zostali huraganowym ogniem radzieckiej straży granicznej. Biegnący na czele oddziału podporucznik padł martwy, pozostali napastnicy, szukając schronienia pomiędzy żelaznymi wiązaniami mostu, ginęli jeden po drugim od kul. Ranni wzywali głośno pomocy. Po paru minutach oddział szturmowy przestał istnieć. Wśród kilku żołnierzy, którym udało się wycofać z tego piekła, był kontuzjowany podoficer. Po powrocie zameldował, że udało mu się zerwać kabel, łączący prawdopodobnie materiały wybuchowe z detonatorem. Po porażce na moście hitlerowcy zaczęli ściągać dziesiątki zabitych i rannych z niedawnego terenu walki. Odbywało się to bez interwencji ze strony radzieckiej, gdyż pogranicznicy nadal ściśle przestrzegali rozkazu o strzelaniu do wroga tylko w przypadku, gdy przekroczy on graniczną linię. Te pierwsze ofiary działań wojennych wywożono małymi ręcznymi wózkami do ulicy Krasińskiego, gdzie ładowano je na kryte samochody. Do kolejnego ataku na most skierowany został 3 batalion 228 pułku, wzmocniony kompanią saperów. Dla zapewnienia powodzenia tej akcji przygotowaniem artyleryjskim kierował dowódca dywizji — generał Marcks. Gdy przemówiła artyleria, na prawym brzegu rzeki poczęły wybuchać dziesiątki pocisków, siejąc znów śmierć i zniszczenie. I tym razem hitlerowców, przekraczających na moście linię graniczną i próbujących pontonami sforsować San, również spotkała zdecydowana odprawa. Celne strzały radzieckich żołnierzy topiły pontony, zabijały i raniły napastników na moście i wodzie, zresztą niezbyt wtedy głębokiej (1—1,5 metra). Niemcy jednak nie rezygnowali; ze swej bazy wypadowej, zlokalizowanej na podwórzu klasztou benedyktynek, wysyłali za San coraz to nowe pontony, zmuszając mieszkańców okolicznych domów do wynoszenia ich na brzeg. W tym samym czasie bohatersko walczyły załogi pozostałych strażnic 92 oddziału granicznego. Nie udało się Niemcom przejść przez San obok rzeźni (rejon działania 15 strażnicy) i koło parku miejskiego (odcinek broniony przez załogę 13 strażnicy). Grupa hitlerowców z 229 pułku piechoty, stacjonująca w Ostrowie, której udało się osiągnąć prawy brzeg w rejonie wodociągów, silnym ogniem ze schronu w Prałkowicach, dowodzonego przez lejtnanta Zaworonkowa, została zdziesiątkowana, a pozostali przy życiu wycofali się na pozycje wyjściowe. Podobny los spotkał żołnierzy 2 batalionu 228 pułku piechoty, którzy z rejonu Buszkowic czynili próby sforsowania Sanu. Największe spustoszenie wśród wrogów czyniła załoga schronu bojowego, usytuowanego naprzeciw wylotu ulicy Sienkiewicza, odległego o 80 metrów od Sanu. Dowodził nią lejtnant P. Czaplin, który dotarł tam o godzinie 6 rano. Ten schron miał trzy piętra, z tego dwa pod ziemią, i był jednym z nielicznych dobrze uzbrojonych. Posiadał półautomatyczne działo 76 mm z optycznym celownikiem i 2 ciężkie karabiny maszynowe. Załoga lejtnanta Czaplina utrudniała Niemcom przeprawę przez San, podpaliła skład paliwa na Zasaniu i uszkodziła stojący tam pociąg. Niemcy ostrzeliwali więc ten schron bez przerwy, usiłując go zniszczyć — mimo otrzymania przeszło 500 trafień,

odpowiadał zajadle ogniem na każdy strzał wroga”. PO PROSTU „UROWCY” Bunkry nad Sanem? I to nowoczesne, żelazobetonowe? Nie było ich tu jeszcze przed rokiem, ba, nawet przed kilkoma miesiącami, jednakże gdy nakazem chwili stało się, że muszą powstać — zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Nie tylko nad Sanem. Zachodnia granica ZSRR, biegnąca na znacznej długości wzdłuż rzek i łańcuchów górskich, przestawała być granicą li tylko naturalną. Począwszy od jesieni 1940 roku przystąpiono na niej do prac fortyfikacyjnych. Powstawały betonowe schrony, mające się składać na punkty oporu, po 15—20 schronów każdy, a dalej — na węzły obrony z systemem zapor przeciwczołgowych i przeciw piechocie, wreszcie — na tzw. umocnione rejony. Wzdłuż całej granicy prowadzono prace przy wznoszeniu około 2500 betonowych schronów bojowych, przewidując w większości z nich po dwie kondygnacje, od 2 do 3 otworów strzelniczych dla armat i karabinów maszynowych, ściany od 1 do 2,3 metra grubości, zasilanie w energię elektryczną z doprowadzeniem wody. Żadnego porównania ze schronami w umocnionych rejonach na dawnej granicy radziecko-polskiej, w większości ziemnych, których wprawdzie nie zlikwidowano, ale które rozbrojono. Takie były plany. Nie zdołano ich jednak zrealizować. Budowa więcej niż połowy schronów w nowych umocnionych rejonach nie została ukończona, a tylko na niektórych odcinkach zdążono je wyposażyć i uzbroić. Tak było również pod Przemyślem. Spośród 21 schronów jedynie kilka zostało obsadzonych i uzbrojonych w działa, przy czym akurat odbywała się ich wymiana: działa kalibru 37 milimetrów zastępowano działami kalibru 45 i 76 milimetrów. Również tylko w kilku tych znajdujących się najbliżej granicy na Sanie (80—120 metrów) zgromadzono pełen zapas amunicji. Mogli więc mówić o szczęściu żołnierze młodszego lejtnanta P. Czaplina, stanowiący załogę jednego z tych kilku schronów. To oni najdłużej — trwało to prawie przez tydzień, w tym kilkanaście godzin po opuszczeniu Przemyśla przez wojska radzieckie, kiedy już znikąd nie mogli spodziewać się pomocy — uniemożliwiali Niemcom korzystanie z mostu kolejowego. Nic to, że ogłuchli od huku, nie mieli czym oddychać ani ugasić pragnienia. Nie przejmowali się ranami, spowodowanymi przez odpryski betonu. Ważne, że sami żyli i nie dawali żyć Niemcom. Gdyby tak jeszcze nie musieli oszczędzać pocisków... Ale, z drugiej strony, czy ich ogień byłby wówczas aż tak skuteczny? Wszak brali na cel hitlerowców dopiero wtedy, gdy ci znajdowali się tak blisko, że w otworach strzelniczych nie było już prawie widać nieba. Potem w schronie robiło się jaśniej i dla obrońców był to znak, że kolejny atak został odparty. Schrony bojowe umocnionych rejonów, obsadzane przez żołnierzy nazywających siebie w skrócie „urowcami”, były jak maleńkie wysepki pośród szalejącego wokół wrogiego żywiołu. Całkowicie okrążone, toczyły nierówny bój, dopóki pozostawał przy życiu choć jeden czerwonoarmista. Stanowiły pierwszą przeszkodę, o którą potknęły się niemieckie armie w swym marszu na wschód. Dopiero gdy napastnicy wdarli się głęboko na radzieckie tyły, resztki załóg otrzymały rozkaz opuszczenia schronów. Niszczyły wtedy ciężką broń i torowały sobie drogę do swoich, przebijając się przez zwarty pierścień wroga. Ale ile było załóg, do których ów rozkaz — wobec braku łączności — nigdy nie dotarł? Gdzieniegdzie jednak rozkaz wycofania się w odczuciu załóg schronów był rozkazem wydanym przedwcześnie, zwłaszcza jeśli nie zdążyły one nawiązać kontaktu ogniowego z nieprzyjacielem. Tak było między innymi w umocnionym rejonie Kamieńca Podolskiego. Żal wypełniał serca wycofujących się stamtąd „urowców”, a na pytanie: „Jak się wojowało?” odpowiadali prawie z płaczem: — Wcale się nie wojowało, były same tylko przygotowania. Wstrzelaliśmy się do każdego metra ziemi, aż do krańcowej donośności naszych dział. I wszystko to nadaremnie. Kazano wysadzić umocnienia i cofnąć się: hitlerowcy zaczęli nas oskrzydlać. Prosiliśmy o pozostawienie załóg na miejscu. Wystarczyłoby nam zapasów na trzy miesiące, bez żadnej pomocy mogliśmy wytrzymać obiężenie i za wszystko zapłacić hitlerowcom z nawiązką. Odmówiono, kazano w tejże chwili wysadzić w powietrze wszystkie schrony. W środku się człowiekowi przewracało, kiedy otrzymaliśmy taki rozkaz. Nie mogliśmy zrozumieć, o co chodzi, sądziliśmy, że to jakaś pomyłka, nie chcieliśmy dopuścić saperów. Pułkownik z komisarzem jeździli od schronu do schronu, namawiając żołnierzy do opuszczenia swoich umocnień. Do każdego schronu wkładano duże ładunki trotylu, a i tak w niektórych tylko szczeliny się pokazały. Zostawić taką potęgę... Czuli się pechowcami. Ale przecież — żywymi pechowcami. Historii większości załóg, które „wojowały”, nie miał kto zrelacjonować. Co najwyżej można je było odtworzyć, na podstawie opowieści mieszkańców pobliskich wiosek, jak na przykład ta o załodze schronu pod Sokalem: „Zatrzasnęli za sobą drzwi pancerne i bronili się trzy tygodnie. Co jedli przez cały ten czas, nie

wiadomo. Jak nadciągnęły od Bugu niemieckie czołgi, otworzyli ogień. Kilka trafili od razu, a faszyści, ci, którzy ocaleli, uciekali w żyto”. Albo na podstawie zeznań niemieckich jeńców, wziętych do niewoli w kilka miesięcy później, pod Stalingradem, wśród których był niejaki lejtnant Ludwig Dietz, z zawodu inżynier: „W całej naszej armii krążyły słuchy o tym bunkrze. Ściągnięto tu oddziały piechoty, saperów, ale załoga schronu nie poddawała się i w dalszym ciągu podpalała czołgi, zatrzymując nasze natarcie na tej drodze. Byliśmy już pod Moskwą, a oficerowie nasi ciągle jeszcze wspominali ten bunkier, który powitał nas na ziemi radzieckiej morderczym ogniem”. Nie dodał ów „rycerz”, że odpowiedzią na ten ogień były pociski zapalające. Pozostały po nich na ścianach schronu pod Sokalem plamy termitu, czarne jak smoła. Niemcy łudzili się, że wysoka temperatura wewnątrz rozgrzanego betonowego schronu zmusi obrońców do poddania się. Gdy nie sprawdziły się te rachuby, sprowadzili butle z gazem i wytruli czerwonoarmistów. Trzy tygodnie... Jeszcze dłużej, bo przez przeszło miesiąc, stawiała opór załoga innego, znajdującego się w pasie natarcia armii generała Kleista, schronu nad Bugiem. Dzięki kulistej budowie wytrzymał on nawet bezpośrednie trafienia z dział. Pobliski las stwarzał „urowcom” szansę wymknięcia się niepostrzeżenie z betonowej pułapki i przebicia się na wschód do swoich. Nie skorzystali z niej, podobnie jak z wielokrotnie ponawianych przez Niemców propozycji kapitulacji. I znowu gdyby nie gaz, kto wie, jak długo jeszcze stawiałaby opór ta garstka bohaterów... Na tym samym nadbużańskim odcinku granicy dowódcą załogi jednego ze schronów był lejtnat D. Kulisz. Już w pierwszych godzinach wojny został on otoczony. Hitlerowcy ostrzeliwali schron z dział, kierowali nań strumienie płomieni z miotaczy ognia. Były chwile, gdy tylko kaszel świadczył o tym, że jego obrońcy żyją, po czym znów przemawiały ich karabiny maszynowe, kosząc zbliżających się Niemców. Wreszcie udało się podejść do schronu saperom z materiałami wybuchowymi. Kiedy mimo dymu zostali zauważeni, znajdowali się już w martwym polu ostrzału. Nie mogąc otworzyć do nich ognia, czerwonoarmiści zdecydowali się dokonać wypadu. W zaciekłej walce wręcz wybili saperów i na powrót zamknęli się w schronie, by już „spokojnie” móc się ostrzeliwać. Z miejscowości, przez które przeszły już czołgi z czarnymi krzyżami na pancerzach, dowódcy niemieccy zmuszeni byli depeszować do Berlina: „Wznowione zostały walki o betonowe schrony bojowe. Rosjanie walczą do ostatniego”. „Zdarza się, że załogi wysadzają się w powietrze razem ze swoimi schronami, aby tylko nie iść do niewoli”. Do niewoli? Pod Medyką załoga jednego ze schronów, niezdolna do dalszej walki z powodu oparzeń III stopnia, spowodowanych przez miotacze ognia, umieszczone na czołgach, zaryzykowała poddanie się. Po opuszczeniu schronu czerwonoarmiści zostali związani razem, oblani benzyną i spaleni przy użyciu tychże miotaczy ognia. Miał to być odwet za śmierć kilkudziesięciu żołnierzy Wehrmachtu, którzy polegli w ostatnim boju, atakując schron pod osłoną czołgów. Na tym samym terenie spalono żywcem radzieckich pancerniaków w uszkodzonym czołgu. Inny schron, położony u podnóża Gór Słonych, którego załoga nie chciała się poddać, został „tylko” wysadzony trotylem. Pod jego gruzami znaleźli śmierć: 25 żołnierzy ze swym dowódcą kapitanem Rykade, żona dowódcy i pięcioro jego dzieci oraz nauczycielka i pielęgniarka z pobliskiej Załuża. Po stratach, jakie zadała ta załoga hitlerowcom na podejściach do szosy i linii kolejowej z Sanoka do Leska, nie mogła ona mieć najmniejszych nadziei na ocalenie życia, nawet gdyby się poddała. „Im więcej poległych faszystów, tym mniej zabitych przez nich rodaków” — taka była dewiza „urowców”. A powiedział to swoim oprawcom ranny lejtnant Czaplin, przesłuchiwany (po tym, jak został w końcu zdobyty jego schron nad Sanem) w budynku gestapo w Przemyślu. Tam też go stracono wraz z trzema rannymi podwładnymi. Z MARSZU DO BOJU Pułkownik Diemientiew miał zwyczaj dotrzymywać słowa. Zobowiązał się wobec dowódcy 92 oddziału granicznego podpułkownika G.J. Tarutina, że w wypadku wybuchu wojny weźmie na siebie ciężar obrony Przemyśla, i nie zamierzał wycofać się z tego. Inna sprawa, że miał wiele powodów do tego, żeby niepokoić się o dalszy rozwój wydarzeń. Budynek sztabu dywizji i korpusu, uszkodzony przez artyleryjskie pociski, nie nadawał się do wykorzystania, trzeba się było zeń ewakuować. Podczas ostrzału koszar poniósł straty 197 pułk piechoty, który na jakiś czas utracił zdolność bojową; jego dyslokacją kierował zastępca dowódcy

dywizji do spraw politycznych pułkownik Opiskin. Z pozostałymi dwoma pułkami Diemientiew nie miał stałej łączności i nie wiedział, czy nie są już zaangażowane w walkach pod Przemyślem. Na pociechę nigdzie nie zaobserwowano ani cienia paniki. 197 pułk zajmował wyznaczone mu odcinki obrony na wzgórzach Zniesienia, skąd później został przerzucony w rejon na zachód od miasta. — Gdybym mógł mieć na tych wzgórzach artylerię — zamarzyło się dowódcy dywizji. Ale artyleria dywizyjna, chwalona pół roku temu przez marszałka Timoszenkę, po zwinięciu poligonowego obozowiska nie była w stanie wykonać tak długiego marszu i zajęła stanowiska na razie na północny wschód od Przemyśla. — Dobrze, że nie dała się zniszczyć z powietrza — ucieszył się szef artylerii pułkownik Romanow, dowiedziawszy się o tym z meldunku. Natomiast nie trzeba było meldunków, by wiedział, że artylerzystom brakuje amunicji, nie licząc pocisków ćwiczebno-bojowych. Czym ją dowieźć, skoro park samochodowy dywizji w dzielnicy Bakończyce został zbombardowany? — Zbombardowany to jeszcze nie znaczy zniszczony — pocieszył go pułkownik Diemientiew. — Dowódca kompanii Fircew i dowódca plutonu transportowego Riabow wyprowadzili pod ogniem większość samochodów. I właśnie ładują na nie amunicję. — Mołodcy! Pozwólcie, że zabiorę się z nimi, gdy wyruszą do moich sokołów — poprosił Romanow. — Byle nie na ciężarówce z pociskami — zastrzegł dowódca dywizji. Mniej pocieszające, wręcz niezrozumiałe wiadomości miał dowódca 8 korpusu, generał Śniegow. Połączywszy się z dowódcą 26 armii, nie otrzymał zgody na ostrzelanie pozycji niemieckich po drugiej stronie Sanu. Powiedziano mu, że taką decyzję może wydać wyłącznie Naczelne Dowództwo. Wydawało mu się to jakimś nieporozumieniem — czyżby w Moskwie nie wiedziano, że wybuchła wojna? Wiedziano... Ale dyrektywa nr 2, nakazując powstrzymywać i niszczyć wojska nieprzyjaciela, które wtargnęły na terytorium ZSRR, dopiero zaczęła spływać do dowództw frontów, armii... Zanim dotarła do sztabu korpusu, generał Śniegow na własną odpowiedzialność zaryzykował wydanie rozkazu otwarcia przez artylerię ognia. Był to najwyższy czas. Na pierwszej linii obrony Przemyśla, linii Sanu, jej obrońcy — pogranicznicy zaczęli ponosić dotkliwe straty. Nie obeszło się bez dramatów — i przykładów bohaterstwa. Oto około południa 22 czerwca udało się Niemcom w rejonie między mostem kolejowym i drogowym (zniszczonym we wrześniu 1939 roku i nie odbudowanym) przeprawić przez rzekę i znaleźć na tyłach reduty Nieczajewa. Pogranicznikom kończyła się amunicja. Kilkakrotnie rannego lejtnanta usiłowano wziąć żywcem. Nie udało się. Zdołał odbezpieczyć granat, lecz już nie starczyło mu sił, żeby go odrzucić od siebie. Zginął, ciągle nie wiedząc „co się dzieje” — nikt go bowiem nie powiadomił, że to już nie graniczna potyczka, lecz wojna. Ale czy to zmieniłoby coś w jego postępowaniu, nacechowanym wolą walki do końca? Jego los podzielił wkrótce potem młodszy lejtnant Warcz ze swoim plutonem, któremu postawiono zadanie wysadzenia uszkodzonego w wielu mjejscach, lecz ciągle zdatnego do użytku mostu kolejowego. Dostali się oni pod tak silny ogień, że zginęli, zanim wykonali zadanie. „Trwający blisko 10 godzin niemiecki szturm na miasto i most kolejowy został częściowo uwieńczony sukcesem — pisze cytowany już J. Różański, będący bezpośrednim obserwatorem wydarzeń w pierwszych dniach bitwy o Przemyśl. — Walka trwała jednak nadal. Wycofujący się pogranicznicy niełatwo ustępowali wrogowi pola. Dopiero po południu oddziały niemieckie osiągnęły Rynek, dworzec kolejowy i plac Na Bramie, gdzie ustawili dwa działka przeciwpancerne, skierowane w kierunku wylotów ulic Słowackiego i Mickiewicza. Próby Niemców wdarcia się w głąb tych ulic kończyły się niepowodzeniami. Radzieckie karabiny maszynowe ustawione przy wejściu na cmentarz miejski i przy końcu ulic Mickiewicza i Dworskiego uniemożliwiały hitlerowcom swym ogniem dalsze posuwanie się (...) Po otrzymaniu wiadomości o zdobyciu mostu w Przemyślu dowódca Grupy Armii »Południe«, feldmarszałek von Rundstedt, telefonicznie zapytał dowódcę 17 armii, jak zapatruje się na posuwanie się w przód 101 dywizji piechoty? Generał von Stülpnagel odpowiedział, że chociaż od dwóch godzin przemyski most znajduje się rękach Niemców, jednakże osobiście uważa, że przy przechodzeniu przez Przemyśl dywizja byłaby izolowana od innych i zagrożona atakami ze strony Rosjan. A także, że przez Radymno szybciej dopędziłaby wysuniętą na wschód armię, ponieważ w Przemyślu należałoby wybudować dopiero tymczasowy most drogowy albo most kolejowy wyłożyć grubymi deskami. Nie przyznając racji tego rodzaj tłumaczeniom, dowódca Grupy Armii raz jeszcze wskazał na konieczność ruszenia 101 dywizji przez Przemyśl w kierunku wschodnim, »by wyzyskać dzisiejszą słabość przeciwników«. Otrzymał już bowiem dokładne meldunki o powstrzymaniu udanego w pierwszej chwili uderzenia na most pod Radymnem i niemożliwości przeprawienia się przez ten most jego dywizji i pułków w kierunku południowo-wschodnim”.

* Odbić centrum Przemyśla! Była to myśl przewodnia wszystkich poczynań dowódcy 99 dywizji od chwili, gdy dowiedział się, że znalazło się ono w rękach Niemców. Czekał z tym jedynie do nadejścia 1 pułku piechoty i wierzył, że uda mu się zrealizować ten zamiar. Ręce miał już rozwiązane. Radio Moskwa podało w samo południe wiadomość o narzuconej Krajowi Rad wojnie, ogłaszając równocześnie dekret o mobilizacji. Mógł wreszcie otworzyć kopertę z napisem „Kowo — 41”, zawierającą wyciąg z armijnego planu osłony granicy, którego zalecenia zaczął już zresztą realizować. Z ćwiczeń — do boju. Z marszu — do boju. Taka była tego dnia sytuacja większości jednostek Armii Czerwonej w nadgranicznych okręgach wojskowych. W 99 dywizji jako pierwszy wszedł do boju, właśnie z ćwiczeń, 206 pułk strzelców majora Tiulewa. Z okolic Medyki, gdzie stał obozem, do Przemyśla miał niedaleko, ale jeszcze bliżej do granicznego Sanu — tu akurat z brzegami płaskimi, idealnymi do urządzenia przeprawy mostowej. Jakoż właśnie w tym celu o godzinie 8 sforsowali Niemcy rzekę w rejonie Barycz — Stubno i po zaciętej walce z żołnierzami Wojsk Ochrony Pogranicza uchwycili skrawek radzieckiego brzegu. Ale piechurzy z 206 pułku jakby tylko na to czekali. W wyniku zdecydowanego kontrataku odbili wioskę Barycz, a następnie przepędzili Niemców z powrotem. — Macie swoją przeprawę — skomentował potyczkę major Tiulew, patrząc na ciała napastników, leżących „mostem” w poprzek płytkiego o tej porze roku Sanu... Wiedział jednak, że na tym się nie skończy. Wszak od zachodu słychać było potężniejący warkot czołgów, dla których rzeka na tym odcinku nie była żadną przeszkodą. Nie brakowało napastnikom również artylerii. Mógł im przeciwstawić zaledwie kilka działek przeciwpancernych, i to bez ciągników. Co prawda w razie potrzeby mogli je przetoczyć z miejsca na miejsce sami żołnierze, ale cóż z tego — wielokrotnie szybsi byli od nich choćby niemieccy motocykliści, od których aż się roiło na przeciwległym brzegu. Żeby tak mieć choć kilka czołgów — marzył dowódca pułku. W kilka godzin później to jego nieziszczalne, zdawać by się mogło, marzenie, miało się prawie spełnić. To, że nie było ani jednego czołgu w 99 dywizji, nie znaczyło wcale, że brakowało ich w innych związkach taktycznych 26 i innych armii Kijowskiego Specjalnego Okręgu Wojskowego. Oddzielny problem — to ich walory taktyczno-techniczne. Od 1930 roku przemysł dostarczał armii czołgi lekkie T-26 i BT w kilku wariantach rozwojowych, trzywieżowe czołgi średnie T-28, produkowane w małych seriach, i dwa typy tankietek: T-27 i T-37, te ostatnie były wozami pływającymi. Skierowano również do jednostek pięciowieżowy czołg ciężki T-35 w liczbie niewielkiej, obejmującej zaledwie 62 egzemplarze tych imponujących kolosów. Z biegiem lat okazać się miało, że wartość bojowa całego parku czołgów nie odpowiada już wymaganiom nowego pola walki. Przed konstruktorami stanęło zatem pilne zadanie zaprojektowania wozów o nowocześniejszych rozwiązaniach, lepiej opancerzonych i uzbrojonych, o wyższych walorach trakcyjnych. Dzięki wytężonej pracy licznych zespołów inżynieryjnych na krótko przed wybuchem wojny przemysł zdołał wdrożyć do produkcji seryjnej trzy nowe typy czołgów: lekki rozpoznawczy przystosowany do pływania T-40, średni T-34 i ciężki KW-1. Projektowany był również jeszcze jeden typ lekkiego czołgu T-60, który miał zastąpić już przestarzałe wozy T-26. Konstruktorzy wywiązali się ze swego zadania bez zarzutu, wyłoniły się jednak trudności technologiczne, toteż produkcja tych znakomitych czołgów rozkręcała się powoli. Plan przewidywał — przykładowo biorąc — że w 1940 roku wojsko otrzyma 600 czołgów T-34, faktycznie dostarczono ich tylko 115. Do połowy następnego roku wydajność zakładów znacznie wzrosła, choć nadal odbiegała od planowanych wskaźników. Wyprodukowano wówczas 1684 czołgi, w tym około 1500 T-34 i KW-1. Od 1940 roku przystąpiono do formowania korpusów zmechanizowanych, ale do rozpoczęcia wojny ani jeden nie został w pełni zorganizowany; zabrakło sprawnych czołgów, samochodów pancernych, pojazdów mechanicznych i nawet kierowców. Zabrakło nade wszystko czasu, żeby zrealizować tej wielki plan. W 8 korpusie zmechanizowanym, który miał współdziałać z 26 armią, a więc i 99 dywizją, skompletowano tylko połowę etatowej liczby nowych czołgów. Pozostałe były wozami przestarzałymi, przeważnie szkolno- -bojowymi. W pododdziałach rozpoznawczych nadal występowały tankietki T-37 i nieco lepszy ich wariant T-38, uzbrojone w jeden karabin maszynowy w obrotowej wiedzy. Przewidziany na następcę „malutkich”, czołg T-40, pojawił się w korpusie tuż przed wybuchem wojny w kilku zaledwie egzemplarzach. * Rankiem 22 czerwca kompania tankietek T-37 zbliżała się do Przemyśla, mając za sobą drogę z fabryki

w Odessie, w której poddane zostały generalnemu remontowi. Miały trafić do 99 dywizji, o czym jej dowódca nawet nie wiedział, a jeśli nawet była o tym kiedyś mowa, to tak dawno, że miał prawo zapomnieć. Prowadził kompanię oficer, ale nie liniowiec, lecz technik, w roli przedstawiciela wojska przy odeskiej fabryce budowy maszyn, która — jak wiele innych w Kraju Rad — wspomagała przemysł zbrojeniowy w jego wysiłkach. Nazywał się G. Pienieżko i był zwyczajnie „na delegacji”, z której — po przekazaniu tankietek — miał wracać do Odessy „na węgielkach”, czyli pociagiem. Dobrze chociaż, że miał do towarzystwa młodszego lejtnanta Iwana Krywulę, wyznaczonego na stanowisko dowódcy kompanii do spraw politycznych, który — choć bardzo młody — zdążył już być dowódcą czołgu, i to podczas kampanii fińskiej. Pomyślano prócz tego o obsadzeniu tankietek nie tylko kierowcami-mechanikami, ale i strzelcami wieżowymi — można więc było powiedzieć, że ich załogi były kompletne. Mieli też pod dostatkiem amunicji do karabinów maszynowach. A w wozie dowódcy kompanii — także sprawną radiostację. Zboża były dorodne tego roku. Dzięki temu tankietkom -— mimo że ostrzeliwano je z powietrza — udało się przedostać bez strat do miejsca przeznaczenia: sztabu dywizji na przedmieściach Przemyśla. Były to pierwsze godziny wojny. Nic więc dziwnego, że lejtnant G. Pienieżko zapamiętał każde wypowiedziane wówczas słowo, każdy swój krok: „Gdy wszedłem do sztabu, dowódca dywizji, niemłody już pułkownik, rozmawiał przez telefon, przynaglał kogoś nerwowo do wymarszu (...). — Kim jesteście? — zapytał mnie. Zameldowałem się. — Dobrze! Dobrze! — powiedział i nagle podniósł głos: — Zaczekajcie, to znaczy, że w kompanii jest tylko oficer polityczny, a któż będzie dowodził? Faszyści lada moment mogą wtargnąć do Przemyśla. Pułki nasze dopiero wychodzą z obozów i nie ma czym osłonić ich rozwinięcia. Wobec tego wasza kompania przydałaby się do rozpoznania. A wy przyprowadzacie mi ją bez dowódcy. — Towarzyszu pułkowniku — odrzekłem. Pozwólcie mi pozostać tymczasowo w charakterze dowódcy tej kompanii. Moja delegacja skończyła się. (...) Upał. Samo południe, słońce praży. Daleko po lewej stronie — Przemyśl. Miasto jest w dymach. Widać tylko iglice kościołów. Pozostawiwszy kompanię w parowie, wychodzimy z Krywulą oraz moim strzelcem wieżowym na grzbiet wzgórza. Okopywała się tu rzadka tyraliera żołnierzy z batalionu piechoty. Na skraju pola słoneczników stała bateria dział przeciwpancernych. Z tyłu za działami leżał zabity lejtnant, dowódca tej baterii, oraz ciężko ranny sierżant. Baterią dowodził dzielny z wyglądu sierżant — Tatar o czarnych jak węgiel, błyszczących oczach. (...) Od zachodu wjeżdżał do futoru oddział nieprzyjacielskich motocyklistów. Z tyłu za nimi, o dobre dwa kilometry, poruszały się jakieś czarne punkty. Również motocykliści! — pomyślałem i niespodziewanie dla siebie samego, zapewne dlatego, że po raz pierwszy w moim życiu zobaczyłem przed sobą uzbrojonego wroga — zawołałem: — Krywula, hitlerowcy! Nie poznaję własnego głosu, wydaje mi się obcy. Gorączkowo przebiegam pamięcią to wszystko, czego uczono mnie w armii, różne przykłady działania czołgów na odsłoniętym skrzydle dywizji, ale nie umiem zatrzymywać się na żadnym z tych przykładów. Z tego powodu odczuwam grozę. Myśli skaczą w głowie jak piłki. — Cel: hitlerowskie motocykle, granatami! — rozlega się z lewej strony komenda sierżanta. — Ej, puszkarze! Artyleria! Nie spiesz się ze strzelaniem! — woła Krywula. To gromkie określenie »artyleria« w odniesieniu do malutkich batalionowych działek doprowadziło mnie od razu do przytomności. (...) — Zaczniesz strzelać, kiedy oni będą się cofać, a teraz przywaruj — rozkazałem sierżantowi, kładąc się koło niego. Wyłuszczyłem Krywuli pokrótce mój plan: Krywula powinien z jednym plutonem pozostać tu i objąć dowodzenie baterią. Sierżant, usłyszawszy to, z radością oświadczył: — Zgadzam się, obejmij dowództwo, a ja pójdę do mojego działa. Krywuli również podobał się mój plan. (...) Moje »maleństwo« na czele dwu plutonów tankietek, chrobocząc dnem po drogach parowu, rześko pędzi ku zagajnikowi, z którego skraju dopiero co wytryskiwały czarne fontanny. (...) Możliwe, że robię nie to, co należałoby — myślę. Nikt mi nie dawał rozkazu nawiązywania walki. Moim obowiązkiem nie jest okazywanie pomocy sąsiadom, lecz obserwowanie i donoszenie do sztabu o tym, co widzę. Trudno jednak patrzeć obojętnie na to, jak wróg nas obchodzi. (...) Udało się nam uprzedzić przeciwnika i zająć zachodni skraj zagajnika. Lewoskrzydłowy pluton starszyny Zubowa nie zdążył jeszcze przyciszyć silników, kiedy na wzniesienie, które zakrywało przed

naszymi oczami futor, wyskoczyła grupa nieprzyjacielskich motocyklistów. Motocykliści w dalszym ciągu poruszali się, co mnie uspokoiło: a więc jeszcze nas nie zauważyli. Wtem jeden z motocyklistów zaczął machać chorągiewką, wskazując w naszą stronę. Nie celując, nacisnąłem spust karabinu maszynowego i w rozgorączkowaniu wypuściłem cały magazynek. Kiedy skończyłem z motocyklem, dałem rakietką sygnał »Szturm« i znów się zaniepokoiłem: czy wszyscy go dostrzegli, odczułem fizycznie swoje odosobnienie od ludzi, którymi powinienem dowodzić — przecież siedząc w pudełkach ani oni mnie, ani ja ich nie widzę. (...) Mój sygnał został przyjęty. Na prawym skrzydle nieprzyjaciela pluton Zubowa już tratuje motocykle i spędza je w moją stronę. Z rozpędu wrzynam się w grupę motocyklistów i zasypuję ją seriami maszynowego ognia. (...) W pogoni za nieprzyjacielem oba plutony przeskoczyły grzbiet i wtedy zobaczyłem ponad zielonymi falami pszenicy łańcuch wielkich, ciemnych samochodów. Ciągnęły za sobą działa. Niemal jednocześnie daję znak czerwoną rakietą i otwieram ogień do szerokiej szyby samochodu, jadącego nam na spotkanie. Maszyna drgnęła, pochyla się i zastyga w miejscu. Jestem za pancerzem mojego małego czołgu, wydaje mi się, że te wyjące postacie, które wyskoczyły z nadwozi samochodowych, są wobec mnie bezbronne — i jakiś ciężar kładzie mi się na rękę. Usiłuję go przezwyciężyć, jednakże lufa karabinu maszynowego wciąż idzie do góry. Czuję, że nie mogę strzelać prosto w twarz ludziom biegnącym w panice. Niebieskawe pilotki uciekających piechurów nieprzyjacielskich migają w pszenicy. Dymią i płoną rozrzucone na polu szkielety samochodów terenowych, od których hitlerowcy nie zdążyli odczepić dział. Pędzimy pośród płonących ciągników, zapomniawszy już o motocyklistach, którzy znikli w kierunku futoru. Wtem na prawo ode mnie zapaliła sie idąca obok mojej tankietka. Hitlerowcy już się opamiętali i rzucają w nas granatami. Ciężar od razu spadł mi z ramienia. Żołnierze w niebieskich pilotkach znów uciekają ode mnie, ale teraz lufa mojego karabinu maszynowego już nie unosi się do góry. Nagle nad głową coś ostro i dziko gwizdnęło: zobaczyłem ukazujące się od strony futoru wieżyce nieprzyjacielskich czołgów. Coraz to nowe czołgi wyłaniają się zza grzbietu wzniesienia. Jasno już zarysowuje się ich szyk bojowy: »kątem w przód«. Wierzchołek tego kąta czołgów dociąga do słoneczników, zagrażając odcięciem nas od baterii Krywuli. Do nieprzyjacielskich czołgów jest nie więcej niż półtora kilometra. Nie zdążyłem nawet pomyśleć: »wlazłem w nieswoje sprawy«, gdy w słuchawkach zabrzmiał ochrypły głos sztabowej radiostacji, która przekazywała mi rozkaz dowódcy dywizji: »Zatrzymać i zniszczyć motocyklistów. Osłaniajcie«. Zrozumiałem, że mój zwiad jest skończony i że powinienem osłaniać skrzydło i piechotę, która zapewne już się zbliża. Ale czym osłaniać? Jedyna nadzieja w »artylerii« Krywuli. Trzeba czym prędzej przeskoczyć na prawo za grzbiet, na którym ta artyleria stoi, gdyż w przeciwnym razie nasze tankietki, uzbrojone jedynie w karabiny maszynowe Diegtiariewa, będą wybite jak kaczki. Wyrzuciwszy sygnał »Rób jak ja«, skręcam ostro maszyną w lewo i bez przerwy manewrując śpieszę się z wyjściem z pola ostrzału. Tankietki wykonują mój rozkaz. Mechanicy wyciskają ze swych »maleństw« największą szybkość. Jest już jasne, że staliśmy się celem dla nieprzyjacielskich czołgów. Strzelając w ruchu, zachodzą one bardziej w lewo i zabiegają nam drogę. Z tankietki, która mnie wyprzedziła, potoczyła się zerwana pociskiem wieżyczka, maszyna drgnęła i zatrzymała się. Wydaje mi się, że nie oddycham. Byleby tylko przewalić się za ten zbawczy grzbiet! Oto już mignął narożnik pola słoneczników. Działa Krywuli stoją na przeciwległym końcu pola, bliżej hitlerowców. Patrzę z niecierpliwością w tamtą stronę, ale nie dostrzegam ani jednego wystrzału do atakującego nas nieprzyjaciela. »Czyżby się wystraszył i zwiał?« ... Coś ogłuszającego zadźwięczało w uszach. Moja tankietka zarzuciła tyłem i konwulsyjnie zahamowała. Z maszyny bluznęło w twarz ogniem. »We mnie« — mignęła myśl i na łeb na szyję wypadam z wieżyczki na ziemię, przewracam się, przez mgnienie oka leżę ogłuszony. W tankietce rozlega się drugi wybuch i poprzez właz wieżyczki tryska fontanna płomieni. Usiłuję odczłogać się dalej od ognia, ale nie mogę się poruszyć. »Pewnia umarłem« — myślę. I wtem słyszę spokojny głos mechanika, starszyny Nikitina. — To nic, to nic, towarzyszu dowódco! Chwycił mnie wpół i uniósł nad ziemią. Wstrząs ten ostatecznie doprowadził mnie do przytomności. Usłyszałem zgodną salwę naszych dział przeciwpancernych. — To Krywula! — krzyknąłem z radości, jestem cały i że działa strzelają.

Wychodzimy z pola słoneczników. Z daleka wydaje się, że wystrzały naszych dział błyskają tuż przy burtach nieprzyjacielskich czołgów. Widzimy, jak nad jednymi maszynami dopiero wzbijają się słabe dymki, a nad drugimi już wyrastają i ciągną ku niebu gęste kłęby dymu. Ścisły szyk bojowy nieprzyjacielskich czołgów chwieje się. Teraz faszyści nie myślą już o nas. W odwrocie ostrzeliwują się bezładnie, odchodzą w stronę futoru i giną z oczu gdzieś za nim, przy pogranicznej rzece. Pozostawiony z Krywulą trzeci pluton tankietek poszedł do przeciwuderzenia i kosi tyraliery nieprzyjacielskiej piechoty, która nie nadążyła za swoimi czołgami. (...) Na tym odcinku hitlerowcy już nie powtarzali ataków, lecz ograniczali się do nieustannego artyleryjskiego i moździerzowego ognia, prowadzonego zza rzeki. Naszym tankietkom, które ukryły się w parowie, ogień ten nie uczynił żadnej szkody, ale futorowi i polom słonecznika dostało się porządnie. Wkrótce podszedł do nas batalion piechoty. Od jego dowódcy dowiedzieliśmy się, że nieprzyjaciel przerwał obronę pogranicznych placówek na północ od Przemyśla i zajął bezbronne miasto, do którego nie zdążyły dojść zaalarmowane w obozach pułki dywizji. W chwili obecnej większość sił dywizji rzucono na odbicie miasta i przywrócenie sytuacji poprzedniej. Batalion jeszcze nie wszedł na linię, kiedy otrzymałem rozkaz odprowadzenia tankietek do miejsca postoju sztabu. W sztabie oczekiwała mnie depesza z okręgu o zmianie przydziału mojej kompanii. Szyfrowa depesza wymieniała numer dywizji czołgów, do której kompania tankietek szła na uzupełnienie”. ZWYKŁE ZADANIA Konni, a jeszcze bardziej zmotoryzowani zwiadowcy są niezastąpieni w warunkach polowych. Ale nie na wiele mogą się przydać w mieście z jego labiryntami ulic, placyków, zaułków, a w przypadku Przemyśla — także ze starymi fortami, wzniesieniami i wąwozami na obrzeżach. W takich warunkach nie ma to jak żołnierz-zwiadowca, zdany tylko na własne nogi, no i spryt, którego nie powinno mu brakować, równie dobrze posługujący się pistoletem maszynowym, jak i nożem. Z takich właśnie żołnierzy składał się batalion zwiadowczy 99 dywizji, dowodzony przez lejtnanta Patlenkę, który wsławił się już w pierwszym dniu wojny zniszczeniem hitlerowskiego desantu, zrzuconego na południowy wschód od wsi Kruhel Wielki najprawdopodobniej z zadaniem przeszkodzenia w koncentracji radzieckich oddziałów. — Trzydziestu — Patlenko policzył trupy spadochroniarzy, z których większość nie żyła, zanim dotknęli stopami ziemi. — Niech się nie wydaje faszystom, że nie potrafimy strzelaćdo celów powietrznych. Prawda, że ich samoloty miesiącami hulały bezkarnie nad naszym terytorium, bo przeciwlotnikom nie wolno było otwierać ognia. Ale to już się skończyło. I rzeczywiście. Tegoż dnia przeciwlotnicy z 99 dywizji zestrzelili wreszcie pierwszy niemiecki samolot — upadł tuż za Sanem w wiosce Kuńkowice. Ale cóż mógł znaczyć jeden samolot wobec całych eskadr, które grasowały nad Przemyślem? Przepędzić je mogliby tylko lotnicy — piloci samolotów myśliwskich. A tych czerwonoarmiści wypatrywali z ziemi daremnie. Nie rozumieli, dlaczego się nie pojawiają (pogoda była jak najbardziej lotna), mając do przebycia, na przykład z lotnisk pod Lwowem, tylko kilkadziesiąt kilometrów w linii prostej. Nie wiedzieli jeszcze, a dotyczyło to nawet dowódcy dywizji, że nieprzyjaciel pierwsze, najpotężniejsze uderzenie skierował na radzieckie lotniska. Dla wszystkich niemieckich flot powietrznych wyznaczono ten sam czas przekroczenia granicy. Samoloty, które bazowały w głębi terytorium okupowanej Polski, wystartowały odpowiednio wcześniej. Około godziny 4, jednocześnie z pierwszymi salwami artylerii, tysiące maszyn wtargnęło w przestrzeń powietrzną ZSRR. Przede wszystkim bombardowano te lotniska, na których bazowały samoloty myśliwskie nowych typów (Jak-1 i MiG-3) i bombowce Pe-2. Atakowano z lotu koszącego, grupami po 6—18 samolotów. Tylko na dwóch lotniskach, w rejonie Stanisławowa i Czerniejewic, zniszczonych zostało 57 maszyn. Łączność dowódców lotnictwa frontów i armii z wieloma związkami taktycznymi została zdezorganizowana już po tym pierwszym uderzeniu, zgranym z aktami dywersji, dokonywanymi przez zakonspirowanych dotąd agentów z tak zwanej V kolumny, wskutek czego nie mogli oni dowodzić ani podjąć kroków w celu przebazowania na lotniska polowe. W rezultacie lotnictwo okręgów nadgranicznych poniosło 22 czerwca poważne straty — w sumie wyniosły one 1200 samolotów, zniszczonych głównie na ziemi, w tym 180 w Kijowskim Specjalnym Okręgu Wojskowym. Nie inaczej było we Lwowie. Cóż z tego, że na okolicznych lotniskach bazowało niemało maszyn, głównie myśliwskich, skoro brakowało na miejscu mieszkań dla lotników. Prawie wszyscy codziennie, a już z reguły w soboty, udawali się środkami komunikacji podmiejskiej na noc do Lwowa. Na lotniskach

pozostały tylko klucze dyżurne, po trzech pilotów w każdym. I tylko oni zdołali zapobiec zniszczeniu swych samolotów na ziemi. W 46 pułku lotnictwa myśliwskiego dowodził takim kluczem starszy lejtnant I. Iwanow. Uprzedzony przez załogi nadgranicznych posterunków obserwacyjno-meldunkowych o zbliżaniu się od zachodu dużej liczby samolotów Luftwaffe (czy raczej — nie zidentyfikowanych obiektów powietrznych) poderwał swój klucz w powietrze. Od godziny 4.10 przez przeszło pół godziny ostrzeliwali we trójkę bombowce nieprzyjaciela, nie dopuszczając ich nad lotnisko lub zmuszając wiele z nich do zrzucenia bomb jeszcze przed celem. Już w drodze powrotnej na lotnisko, na którym zamierzali zatankować paliwo i pobrać amunicję, zobaczyli trzy Heinkle He-111. Iwanow rozkazał zaatakować je i sam uczynił to pierwszy. Kiedy jednak nacisnął spust karabinów maszynowych, okazało się, że nie ma już amunicji. Wówczas zdecydował się staranować samolot prowadzącego nieprzyjacielski klucz. Bombowiec runął na ziemię, lecz Iwanow przypłacił to życiem. Za czyn ten przyznano mu pośmiertnie tytuł Bohatera Związku Radzieckiego. Miał też wielu naśladowców, pozostając pierwszym, który zastosował atak taranem. Jakże mało heroiczne mogą wydawać się zadania, które wykonywali w tym czasie czerwonoarmiści — obrońcy Przemyśla. I tak na przykład kilku zwiadowców otrzymało rozkaz przeniknięcia do centrum miasta i zasięgnięcia tam języka. Zadanie takie to marzenie każdego rasowego zwiadowcy, okazja do odznaczenia się. A że ryzykowali? Cóż, wojna... Mówili nieźle po polsku, tak więc mogli udawać miejscowych Polaków. Z kolei tłumacz Bogdanow z komendy Wojsk Ochrony Pogranicza, którego wzięli ze sobą, mógł udawać także Niemca. Po drodze zaopatrzyli się w butelki z winem domowej roboty — na dowód, że cały dzień przesiedzieli w piwnicach, jak zresztą większość mieszkańców Przemyśla. Co starsi spośród przemyślan właśnie dzięki mocnym sklepieniom piwnic przeżyli i pamiętali potężne bombardowanie artyleryjskie miasta przez Austriaków w 1914 roku, jak się potem okazało — jedno z pierwszych takich bombardowań w dziejach wojen. Zwiadowcy pomyśleli o wszystkim, toteż spisali się znakomicie. Od samych Niemców, ucztujących pod gołym niebem, w blasku pożarów — choć wieczór i bez tego był ciepły i widny — częstowani przez nich „sznapsem”, dowiedzieli się tego, czego dowiedzieć się chcieli. A więc: — w mieście znajdowały się dwa bataliony piechoty, dwie baterie artylerii i cztery baterie miotaczy min, — nazajutrz rano przez most kolejowy na Sanie, którego torowisko zaczęto wykładać grubymi deskami, zacznie się przeprawiać cała 101 dywizja piechoty Wehrmachtu. Kierunek marszu — przez Przemyśl do Lwowa, — dowództwo 101 dywizji jest przekonane, że poza miastem, na trasie przemarszu, napotka co najwyżej tylne straże wycofujących się radzieckich jednostek. Były to wiadomości pomyślne dla dowództwa 99 dywizji, która nie tylko że się nie wycofała, ale zdążyła podciągnąć swe siły bliżej Przemyśla. I tak na wzgórzach na południowy zachód od miasta pozostawały 1 i 2 batalion 197 pułku; tam też znajdowały się stanowiska artylerii przeciwlotniczej. 3 batalion tegoż pułku krył się w cieniu potężnego — jak na dzieło ludzkich rąk — masywu Kopca Tatarskiego. Ze zdrożonego marszem z obozowiska 1 pułku wydzielono 3 batalion, dwa inne pozostawiając w odwodzie. Miał on być batalionem szturmowym, wspieranym ogniem przez działa 22 pułku artylerii. I to wszystko? Nie. Pułkownik Diemientiew wierzył w swoich podwładnych, ale daleki był od tego, żeby ich przeceniać. Wszak większość z nich po raz pierwszy miała uczestniczyć w walkach ulicznych, a temat „działania w rejonach zurbanizowanych” był przez nich przerabiany tylko pobieżnie. Co innego pogranicznicy... Ci mieli za sobą cały dzień takich walk, szczególnie grupa manewrowa 92 oddziału. Mimo to pododdział ten nie tylko nie stopniał, ale jeszcze urósł w siłę. Przyłączyli się bowiem do niego wycofujący się ze strażnic żołnierze, wojskowi z komendy miasta, a nawet cywile — pracownicy instytucji radzieckich. Wśród tych ostatnich było kilku zapalonych myśliwych. Nie trzeba ich było specjalnie uzbrajać, dysponowali własną bronią: sztucerami, dubeltówkami. Mieli też znajomych wśród miejscowych Polaków — leśników, bez których niewiele by zdziałali podczas polowań. Było prawie pewne, że leśnicy ci od czasu do czasu polowali także na własną rękę, nie pytając o zezwolenie, również na posiadanie broni, ale przymykano na to oczy. Zwierzyny na Pogórzu Przemyskim nie brakowało, a każdy chciał mieć co do garnka włożyć. Jednych i drugich wiele łączyło, choćby wspólne biwaki przy ognisku, ale i wiele dzieliło, jak to między rządzącymi i rządzonymi. A jednak do wojskowo-cywilnego pododdziału trafili także ci drudzy — przyjęci doń za poręką radzieckich towarzyszy, poznanych podczas polowań. Obyło się bez wielkich słów, uzasadniających ten ich krok. — Do zwierzyny teraz strzelać nie można, czas ochronny — żartowali. —- Żeby więc nie wyjść z