ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Zapach kobiety - Leigh Jo

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :641.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Zapach kobiety - Leigh Jo.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK L Leigh Jo
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 247 stron)

Jo Leigh Zapach kobiety

Rozdział pierwszy Teraz już będzie mądrzejsza. Nowa para butów to tylko chwilowe ukojenie. Poprawi jej humor na ile? na godzinę? dwie? Potem znów ogarnie ją przygnębienie. Susan Carrington oderwała wzrok od wystawowej szyby i zmusiła się do odejścia od butiku. Przecież nie będą nią rządzić jakieś buty! Nawet jeśli to różowe, niebotycz- nie wysokie szpilki od samego Jimmy’ego Choo po okazyjnej cenie. Nawet jeśli wyglądałyby zabójczo z jej satynowym żakietem od Dolce & Gabbany. Nie. Miała przecież wystarczająco dużo butów. Roześmiała się w duchu. Jakby kobieta kiedykolwiek mogła powiedzieć, że ma dość butów! Tyle że buty nie mogą dać nic ponad radość ich posiadania, katusze nosze- nia i zazdrosne spojrzenia innych kobiet. Nie zagłuszą w niej tęsknoty, by życie zmieniło swój bieg. Nadziei, że gdzieś tam – a mówiąc ,,gdzieś tam’’ miała na myśli Manhattan, nie cały ziemski glob – istniał idealny, stwo- rzony dla niej mężczyzna. Bratnia dusza...Druga połówka jabłka... Susan od dłuższego czasu nie spotykała się z żadnym mężczyzną i jej ciało zaczynało się buntować. Przez cały

tydzień była niespokojna i nerwowa. Zaczynała popadać w desperację. Bardzo chciała... czegoś innego. Żądzy, emocji, ryzyka. Buty tego nie zastąpią. Susan pragnęła mężczyzny. Sympatycznego, silnego faceta z krwi i kości. Kogoś inteligentnego i z wyobraźnią. A czyż nie byłoby wspaniale, gdyby ten przyprawiający o dreszcz emocji mężczyzna okazał się także bratnią duszą? Chociaż to raczej nieprawdopodobne. Ale przecież zawsze można pomarzyć, prawda? Teraz, gdy wędrowała Piątą Aleją, puściła wodze fantazji. Przed oczami stanął jej obraz takiego ideału. Wyłowi ją wzrokiem z tłumu gości zebranych na przyjęciu. Będzie wysoki – co najmniej metr osiem- dziesiąt pięć wzrostu wobec jej metra siedemdziesięciu pięciu. Ciemnowłosy. Nie, nie uważała, że blondyni są mniej pociągający, ale podobały jej się kontrasty. Para – blondynka i blondyn – nadto przypominałaby Barbie i Kena. Jej mężczyzna powinien być przystojny, ale nie pięk- ny. O ostrych, trochę nieregularnych rysach, za to o znie- walającym uśmiechu. Musi mieć pełne wyrazu oczy, duże dłonie i stopy. I chociaż dobrze znała tę śpiewkę, że rozmiar to nie wszystko, chciałaby, żeby gdzie indziej też był hojnie wyposażony przez naturę. Bo czemu nie? Ostatecznie, to mężczyzna jej marzeń, więc może przy- ozdabiać go jak zechce. Przeszła na drugą stronę ulicy, jak zwykle zaskoczona tłumami przechodniów. Był poniedziałek, święta, dzięki Bogu, już się skończyły, a tymczasem o pierwszej po południu ludzi było tyle samo, co w godzinach szczytu. Prawdę powiedziawszy, Susan nie miała nic przeciwko temu. Kochała rytm ulic Manhattanu, przyspieszony puls tego miasta. Żadne inne miejsce na świecie nie tętniło tak życiem. Nawet w dni takie jak ten – gdy zalegający przy krawężniku śnieg zmieniał się w szarą, ohydną breję,

a taksówkarze cisnęli na klaksony z uporem godnym lepszej sprawy – czuła się tu jak w domu. Przed witryną księgarni gwałtownie zwolniła kroku. Przyglądałasię okładkom najnowszych bestsellerów,mar- szcząc przy tym brwi, gdyż na pierwszy rzut oka nie dostrzegła nic pociągającego. Oznaczało to, że będzie musiała wejść do środka. Próbowała przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz przechodziła obok księgarni i oparła się pokusie, by wstąpić. Na darmo. Zawsze ulegała impulsowi. W drzwiach zatrzymała się z wrażenia, słysząc do- pływającą z wnętrza muzykę. Przecież znała ten utwór. Zamknęła oczy i wsłuchiwała się w dźwięki orkiestry symfonicznej, próbując wydobyć z pamięci tytuł suity. – ,,Szeherezada’’ – wypowiedziała na głos, niezwykle z siebie zadowolona. Tak jest. Żałowała, że w tym momencie nie ma przy niej nikogo z ich paczki. Chociaż szczerze wątpiła, by ktokolwiek, poza Peterem, znał ten utwór, nie wspomina- jąc już o kompozytorze. Po chwili otworzyła oczy i pochwyciła wlepiony w nią wzrok młodego mężczyzny. Zaczerwienił się i umknął spojrzeniem. Susan niemal natychmiast wyrzuciła ten incydent z pamięci. To zdarzało się tak często: wybału- szone oczy, rozwarte usta. Dawno temu czuła się z tym wspaniale, ale po jakimś czasie zrozumiała, że pożądliwe spojrzenia nie mają nic wspólnego z nią jako osobą, a jedynie z jej ciałem: włosami, biustem, smukłą sylwetką, rysami twarzy. Nic z tego nie było jej zasługą. Po prostu wygrała los szczęścia na wielkiej genetycznej loterii, ale, do cholery, jej wygląd zewnętrzny to nie wszystko. Przynajmniej taką miała nadzieję. Susan ruszyła wzdłuż regałów wypełnionych książ- kami, zastanawiając się jednocześnie, czy zdoła ominąć szerokim łukiem dział poradników. Teraz potrzebowała fikcji, a nie grzebania w uczuciach czy duszy.

Muzyka wypełniała powietrze i Susan pomyślała o Szeherezadzie – kobiecie, która ocaliła życie, snując opowieści tysiąca i jednej nocy: Ali Baba i czterdziestu rozbójników, Sindbad, Aladyn i jego cudowna lampa... Wiedziała dokładnie, o co poprosiłaby potężnego dżi- na. Pragnęła miłości. Prawdziwej, szczerej, takiej na zawsze. Niestety, jedynie cudowna lampa mogłaby zapewnić spełnienie tego marzenia. Susan zdecydowanie nie miała szczęścia w miłości. Jej jedyny poważny związek okazał się tragiczną pomyłką, gdy odkryła, że mężczyzna, które- mu oddała serce i duszę, wcale nie był nią zainteresowany. Lubił jedynie niektóre części jej ciała i jej pieniądze. W zasadzie – głównie jej pieniądze. Wzdychając głęboko, zaczęła przeglądać książki, ale szybko je odłożyła, gdy spostrzegła, że nie jest w stanie się skoncentrować. Fatalnie. Nigdy się aż tak nie rozklejała, ale, do diabła, poranne spotkanie z Katy i Lee dało jej wiele do myślenia. Obie lamentowały nad swoim samopoczuciem i wyglądem, chciały, żeby wreszcie nadeszło rozwiązanie, opowiadały o udrękach zaawansowanej ciąży. Susan śmiała się i wy- dawała współczujące pomruki, ale w rzeczywistości zże- rała ją zazdrość, jedzenie nabierało smaku cementu, a do tego odezwało się w niej poczucie winy. Kochała Katy i Lee, uwielbiała ich mężów, Bena i Trevora. Razem z Peterem byli jej najbliższymi przyja- ciółmi. W zasadzie drugą rodziną. Spotkali się wszyscy w college’u i nigdy nie stracili ze sobą kontaktu. Wciąż trzymali się razem, rozumieli w pół słowa, wspólnie przeżywali problemy w pracy, zawirowania w miłości, zawiedzione nadzieje. Jednakże od chwili, gdy obie przyjaciółki zaszły w cią- żę, Susan poczuła się wyobcowana. Starała się jak mogła, by tego nie okazywać, ale one jakoś to odkryły. Miała

wrażenie, że przestała do nich pasować, stała się piątym kołem u wozu, i nienawidziła tego uczucia. Nagle zapragnęła, by w jej ciele także rozwijało się dziecko. Chciała męża, który kochałby ją za to, jaka jest naprawdę. Dlatego zamiast polować na piękne opowieści, powinna poszukać cudownej lampy. I modlić się, by zamieszkiwał w niej wszechmocny dżin. Biorąc pod uwagę jej szczęściedo mężczyzn, wyjątkową umiejętność wynajdowania zachłannych na kasę dupków, magia była jej jedyną nadzieją. Doktor David Levinson wpatrywał się bezradnie w szale i apaszki rozłożone na półkach. Powinien przemy- śleć gruntownie całą sprawę, zanim wszedł do tego niewielkiego butiku. Przecież nie miał bladego pojęcia o kobiecej garderobie. Jego sekretarka przysięgała, że David zaskarbi sobie szczególne względy swojej siostry, gdy na urodziny podaruje jej apaszkę lub szal, a tym- czasemniewykluczone, że kilka płyt CD czy DVD równie dobrze załatwiłoby sprawę. Przeszedł w głąb sklepu, uniósł jedwabną chustkę i rozłożył, taksującwzrokiem skomplikowanywzór. Zbyt przeładowany dla Karen. Rzucił okiem na metkę z ceną, po czym szybko złożył apaszkę i odłożył na półkę. Osiemset dolarów? Za kawałek jedwabiu? Jeeezu! Nigdy nie przyszłoby mu coś podobnego do głowy. Jego mała siostrzyczka oczywiście warta była tych pieniędzy, ale, na Boga, osiemset dolców za takie nic? Podszedł do następnej półki. Paszmina. W życiu nie słyszał podobnej nazwy. Szale były gęsto tkane i niewia- rygodnie miękkie. Obok leżały tak samo wyeksponowane szale z kaszmiru. Nie bardzo widział różnicę pomiędzy jednymi a drugimi, tyle, że te z paszminy były o wiele droższe. – Proszę zamknąć oczy.

David aż podskoczył na dźwięk głosu dobiegającego zza pleców. Już miał się odwrócić, ale dłoń położona na ramieniu wyraźnie go powstrzymała. – Śmiało. Niech pan zamknie oczy. Głos był równie miękki jak kaszmir. Równie zmys- łowy jak jedwab. Ale żeby od razu miał mu się poddawać? – Wszystko w porządku – usłyszał szept, tym razem tak bliski, że aż poczuł ciepły oddech na szyi. Posłusznie wypełnił polecenie, a świadomość, że pod- daje się życzeniom kobiety, której nie znał i której intencji nie rozumiał, stała się nagle równie podniecająca, jak dobiegający go jej zapach. Poczuł, że kobieta wychodzi zza jego pleców i jedynie wysiłkiem woli zmusił się do zaciśnięcia powiek. Była wysoka, co do tego nie miał wątpliwości, bowiem jej oddech... Coś zaczęło muskać jego policzek. Aż podskoczył, ale i tym razem dłoń na ramieniu powstrzymała go od jakiejkolwiek gwałtowniejszej reakcji. – Proszę wyłączyć umysł. Nie analizować. Po prostu zdać się na zmysły – wyszeptała nieznajoma. Tkanina pieściła jego lewy policzek – delikatna, miękka, aksamitnaniczym skóra nawewnętrznej stronie kobiecych ud. Chwilę później pieszczota została przerwana i gdy już miał zaprotestować, coś nieco innego dotknęło jego prawe- go policzka. Coś chłodniejszego. Odrobinę grubszego. Gdy tkanina przesuwała się po jego twarzy, David uświadomił sobie, że to niezwykłe doświadczenie wywie- ra silny wpływ na zupełnie inną część jego ciała. Do diabła, podniecił się! Nie była to może erekcja grożąca kalectwem lub śmiercią, ale z sekundy na sekundę czuł się coraz bardziej nieswojo, uwodzony tajemniczością stoją- cej przed nim kobiety i dotykiem miękkiej wełny. W końcu tkanina została odsunięta od jego policzka. Zawahał się, niepewny, czy nie czekają go dalsze zmys- łowe doznania.

– Teraz może pan już otworzyć oczy. Znowu posłusznie podporządkował się poleceniu. Sta- ła tuż przed nim, uśmiechając się nieśmiało idealnie wykrojonymi ustami. Miał rację, była wysoka, ale wyob- raźnia nie przygotowała go na ten widok: jasna blondyn- ka, z burzą włosów przytrzymywanych szylkretową spinką, wielkie, błękitne oczy pod elegancko wygiętymi łukami brwi, oszałamiająca piękność. – Co było przyjemniejsze? Zbity z tropu, zamrugał gwałtowanie oczami. – Dotyk na lewym czy na prawym policzku? – Ach! Uśmiechnęła się szerzej, pokazując rząd śnieżnobia- łych, równych zębów. – Na lewym – odparł. – Paszmina – oznajmiła kobieta. – Wełna pochodząca z Nepalu, z sierści himalajskich kóz. Delikatniejsza od kaszmiru. A to – uniosła czarny szal – mieszanka: 80% paszminy i 20% kaszmiru. – Ach tak. Spojrzenie kobiety powędrowało ku jego lewej dłoni, po czym znów ku jego twarzy. – Niespodzianka dla żony? – Dla siostry. – Wyjątkowo piękny prezent. – To dobry dzieciak. Kobieta pokiwała leniwie głową, ani przez chwilę nie przestając spoglądać mu w oczy. To było wyzywająco erotyczne. Jej intencje nie pozostawiały cienia wątpliwo- ści. Doskonalewiedziała, jakdziała na niego jej spojrzenie. – No więc? – Słucham? Uniosła lewą dłoń z jednym szalem, po czym prawą z drugim: – Paszmina czy kaszmir?

– Robi to pani po mistrzowsku. – Co? – Wykonuje swoją pracę. Zapewne jest pani na pro- cencie od sprzedaży. – Ja tu nie pracuję. Ponownie go zaskoczyła, choć doprawdy niewiele już było w stanie go zaskoczyć. Gdy ktoś jest psychiatrą w Nowym Jorku, przestaje dziwić się światu. – A to o himalajskich kozach? Znowu wybuchnęła śmiechem, podgrzewając atmo- sferę. Z rozmysłem? Niewątpliwie. – Jestem istną skarbnicą nic nieznaczących szczegó- łów – odparła.– Niemniej do prawdziwej wiedzy ma się to mniej więcej tak, jak cebula do martini. David wyciągnął dłoń i wyjął z jej ręki szal z pasz- miny. Przy okazji musnął palcami jej palce. To był błąd. Poczuł, że rozpieranie w spodniach zaczyna katastrofal- nie przybierać na sile. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz zdarzyło mu się coś podobnego. W college’u? Najpraw- dopodobniej. Nie oznacza to, że później nie podniecały go różne kobiety. Ale nigdy tak niepohamowanie, tak gwałtownie. Udrapował na ręku szal, by ukryć rozmiary erekcji. Zapewne miała świadomość, że go podnieca. Ale przecież nie musiała wiedzieć, jak bardzo. – Odnoszę wrażenie, że ta wiedza jest bardzo rozległa, pani... Otwarła usta, by odpowiedzieć, jednak coś ją po- wstrzymało.Wyzywająco przyglądała musię przez długą, wywołującą zmieszanie, chwilę. A potem znów się uś- miechnęła. Tyle że tym razem w jej uśmiechu było coś jawnie szelmowskiego. – Szeherezado. – Pani żartuje. – Ależ skąd.

– Mam uwierzyć, że naprawdę ma pani na imię Szeherezada? Nieznacznie wzruszyła ramionami i wówczas jego uwagę przykuł jej szal. Zauważył go dopiero w tej chwili. Był elegancki, ciemnoszary i teraz nawet bez dotykania wiedział, że to paszmina. Ta kobieta wymagała dla siebie wszystkiego, co najlepsze. – W takim razie kim ja miałbym być? Sindbadem? Aladynem? Postąpiła krok w jego stronę, co całkiem mu od- powiadało, tyle że nagle zaczął cierpieć na zaburzenia w oddychaniu. – A kim chciałby pan być? – W tej chwili nie zamieniłbym się z żadnym człowie- kiem na świecie. – Świetna odpowiedź. – A więc, jak zwracają się do pani znajomi? Sher? – Nie. Ale pan może mnie tak nazywać. Już zamierzał to skomentować,gdy nagle poczuł dotyk palca na ustach. Był to niewypowiedzianie intymny gest. Gest kochanki, a nie nieznajomej, przedstawiającej się fałszywym imieniem, kobiety tak urzekająco pięknej, że aż czuło się ostre kłucie w sercu. Pochyliła się ku niemu – teraz jej wargi niemal dotyka- ły jego ucha – i znów wyraźnie poczuł ciepło jej oddechu. – Może omówimy to dokładniej w środę, w barze hotelu Versailles, o ósmej wieczorem – wyszeptała, po czym zrobiła coś nieprawdopodobnego. Skubnęła zębami płatek jego ucha. Trwało to zaledwie sekundę, ale nic równie erotycznego nigdy wcześniej go nie spotkało. Zanim pozbierał się na tyle, by złapać oddech, kobieta odeszła. Gdy się odwrócił, zdołał tylko ujrzeć jej plecy w drzwiach butiku. Co do diabła? Czy to zdarzyło się naprawdę? W środy zawsze jadał kolację ze swoimi najbliższymi

przyjaciółmi, Charleyem i Jane. Kolacjaw tym gronie była najjaśniejszym punktem każdego tygodnia. Jeszcze nigdy z niej nie zrezygnował. Pogładził palcami miękki szal. Cóż, Charley i Jane na pewno jakoś przeżyją jego nieobecność. Kilka przecznic od butiku Susan wśliznęła się do kawiarni i usiadła w pustej loży. Jej puls galopował w zawrotnym tempie, a stężenie adrenaliny doszło do poziomu zdolnego pobudzić do życia od lat wyczerpaną baterię. Co, do cholery, najlepszego zrobiła? To prawda, był przystojny. Ale na Manhattanie przy- stojnych mężczyzn można znaleźć na pęczki. Nie uspra- wiedliwia to więc jej karygodnego zachowania. No dob- rze, jego dolna warga – cudownie pełna, idealna w rysun- ku, stworzona do całowania. I te oczy – orzechowe, z zielonymi cętkami, zmysłowe, mądre. A na dodatek – piękne, smukłe dłonie... Czy to przypadkiem nie ona sama wściekała się, że mężczyźni zwracali uwagę jedynie na jej wygląd? Że dla nich była jedynie ciałem? A teraz zaczepiała obcego mężczyznę tylko dlatego że był fizycznie atrakcyjny?! Nie. Nieprawda. Fakt, że jego wygląd zapierał dech w piersiach, był jedynie dodatkowym walorem, ale nie motywem jej zachowania. Nie umiała określić, co dokład- nie nią powodowało, nie potrafiła wyrazić tego słowami. Bo to było szczególne uczucie. Wewnętrzny przymus. Gdy tylko go ujrzała, poczuła... coś niesamowitego. Do stolika, skrzypiąc obcasami, podeszła kelnerka i przyjęła zamówienie na kawę i precla. Susan wyjęła z torebki komórkę i nacisnęła guzik szybkiego wybierania. – Halo? – Lee? To ja. – Witaj!

Susan już otworzyła usta, by opowiedzieć przyjaciółce o tym, co zrobiła, ale nagle poczuła, że nie może wydusić z siebie słowa. – Susan? Czemu się wahała? Do tej pory zwierzała się przyjacio- łom ze wszystkiego. Nigdy nie pomijała najdrobniejszych szczegółów. O co więc chodziło? Cała ta historia robiła się coraz bardziej idiotyczna. – Susan? Wszystko w porządku? Niepokój w głosie Lee wyrwał ją z chwilowego otępie- nia. – Tak, tak. W porządku. Po prostu coś mnie roz- proszyło. Jak się czujesz? – Jak wieloryb. – To stan przejściowy. Wkrótce minie. Lee westchnęła teatralnie: – Doprawdy? Kiedy? – Za niecałe dwa miesiące. – Susan, co się dzieje? Wydajesz się nieswoja. – Zrezygnowałam z pary sandałów Jimmy’ego Choo. Nawet ich nie przymierzyłam. – Aaa, teraz pojmuję. To bardzo dzielnie z twojej strony. Musiałaś poczuć się silna jak lwica. – Jak lwica? Nonsens. Były dokładnie w takim kolo- rze, jak mój satynowy żakiet z baskinką. – Jeżeli aż tak to przeżywasz, wróć po nie. – Nie, nie. Będę nieugięta. – Brawo! W tym momencie nadeszła kelnerka i napełniła filiżan- kę kawą. – Właśnie pojawiło się moje zamówienie. Zadzwonię później. – Pa, pa. Susan rozłączyła się, po czym przez chwilę ze zdumie- niem wpatrywała w telefon. Niesłychane. Do tej pory

nigdy nie stosowała wykrętów, by przerwać rozmowę z Lee czy kimkolwiek z przyjaciół. A to wszystko przez mężczyznę w płaszczu z wielbłądziej wełny – po prostu nie mogła przestać o nim myśleć. Wysoki, smukły, szeroki w ramionach. Gęste, brązowe włosy, w które pragnęła wsunąć palce. Susan uniosła filiżankę, by po chwili nieomal opluć obrus kawą. Boże! Skubnęła zębami jego ucho! Ucho nieznajomego! Nie kochanka. Nawet nie przyja- ciela. Naprawdę chwyciła zębami płatek jego ucha! Mu- siał pomyśleć, że jest wariatką. Albo dziwką. Na dodatek zaprosiła go na randkę. W gruncie rzeczy podała mu się na talerzu. To idiotyczne. W żadnym razie nie pójdzie w środę do Versailles. Zbyt często myliła seks z miłością – w rezultacie zaczynała ufać jakiemuś sukinsynowi, by na końcu wylądować ze złamanym sercem. Jej dotych- czasowe, beznadziejne doświadczenia stanowiły wystar- czający powód, by nie dać się wciągnąć w podobną zabawę. Może rabował banki. Może był szpiegiem albo – co gorsza – dilerem samochodowym. Uśmiechnęła się, gdy przypomniała sobie, jakie podała mu imię. Szeherezada. To z powodu tych egzotycznych szali i muzyki z księgarni. Drobny wybryk. Niewinny kaprys. Czy tylko? Czy Larry goniłby za nią równie uparcie, gdyby nie wiedział, że ona to Susan Carrington, dziedziczka fortuny Carringtonów? Chyba nie. Z całą pewnością nie. Jej dziedzictwo było gwoździem do trumny każdego związku, w jaki się angażowała od czasu ukończenia college’u. Nawet gdy spotykała się z mężczyznami posia- dającymi własny majątek, wcześniej czy później pienią- dze zaczynały stanowić problem. Susan unikała tak zwanych wyższych sfer jak ognia. Wszyscy jej bliscy przyjaciele byli normalnymi ludźmi.

Nikt z nich nie należał do milionerów. Dla niej to nie miało znaczenia. Co jednak nie zmieniało faktu, że gdy tylko jakiś mężczyzna spoza ich paczki poznawał jej nazwisko, natychmiast zaczynała się gra. Każdy z nich usiłował za wszelką cenę ją olśnić. Ostentacyjnie za- chowywał się tak, jakby jej fortuna nie miała żadnego znaczenia, co jedynie oznaczało, że miała ogromne zna- czenie. I wcześniej czy później w ich umysłach wirowały jedynie symbole dolarów, przesłaniając im wszystko i wszystkich wokół, łącznie z nią samą. A najgorsze, że tak naprawdę nie miała prawa narze- kać. Miała przecież wszystko – stanowiła ucieleśnienie amerykańskiego marzenia, należała do wpływowych krę- gów. Tyle że właśnie z tego powodu czuła się inna, wyobcowana. Jedynie w towarzystwie swoich najbliż- szych przyjaciół miała poczucie bezpieczeństwa. Dzięki Bogu, że spotkała ich w życiu i wciąż miała przy sobie. Problem jednak w tym, że Ben był żonaty z Katy, Trevor z Lee, zaś Peter był gejem. W tym gronie nie miała więc szans na zbudowanie własnego, szczęśliwego związ- ku. Oczywiście, przyjaciele próbowali ją umawiać na randki. Nie ustawali w wysiłkach. W szczególności Katy i Ben uwielbiali zabawiać się w swaty. Jednak, jak dotąd, żaden z kandydatów nie przypadł jej do serca. Miała dwadzieścia siedem lat i właściwie żadnych widoków na szczęście. Mogła do upadłego biegać po sklepach i skupować sandały Jimmy’ego Choo, jej świat i tak kręcił się wokół pieniędzy – ich wydawania, posiada- nia, przeklinania. Lee spytała ją kiedyś, czemu – jeżeli pieniądze są dla niej źródłem takich katuszy – nie rozda całej swojej fortuny potrzebującym. W odpowiedzi Susan rzuciła jakąś błyskotliwą uwagę, po czym szybko zmieniła temat. Bo tak naprawdę pieniądze były jej przekleństwem, ale i błogosławieństwem zarazem. Nie wiedziała, kim by się

stała, gdyby zniknęły. Brak pieniędzy szczerze ją przera- żał. Gwałtownie uniosła głowę. Najwyższy czas wyjść z tego dołka i skończyć z użalaniem się nad sobą. Jakkolwiek patrzeć – była piękna i bajecznie bogata. No właśnie. A przecież bogaci ludzie także zakładali rodziny. Żenili się, mieli dzieci... jak wszyscy inni śmiertelnicy. Próbowała wywołać z pamięci udane małżeństwa bogatych znajomych... Na pewno musi być wśród nich przynajmniej jedna szczęśliwa para. Kelnerka przyniosła zamówionego precla. Susan zdążyła go zjeść i wysączyć kolejną filiżankę kawy, jednak wciąż nie przychodziło jej dogłowy żadne bogatemałżeństwo pławiące się w błogim szczęściu. Te związki przypominały raczej korporacyjne fuzje. Do tego niemal bez wyjątku zakrawały na kazirodz- two, bowiem wszyscy pochodzili z jednego, ograniczone- go liczebnie kręgu. Tymczasem mężczyzna z butiku należał do innego świata i to ją zachwycało. Nie miał pojęcia, kim była, i to zachwycało ją jeszcze bardziej. Susan uśmiechnęła się szeroko. Kto powiedział, że kiedykolwiek będzie się musiał dowiedzieć, kim ona jest naprawdę? Czemu nie miałaby pozostać Szeherezadą, przynajmniej na tę jedną noc? Może, podobnie jakkobieta z arabskich nocy, zdoła oczarować go jakąś magiczną opowieścią. Tylko że on może się nie zjawić. Najprawdopodobniej uznał ją za pomyloną.

Rozdział drugi – Phyllis, kogo mamy na dzisiaj? – zapytał David radośnie we wtorkowy poranek. Odstawił teczkę pod biurko, po czym zwrócił się ku swej sekretarce. Pracowała dla niego od czterech lat, prowadziła gabinet z niezwykłą dozą zdrowego rozsądku, wykazując przy tym wspaniałe poczucie humoru. Była też wzorem dyskrecji, co miało kluczowe znaczenie w przypadku jego pacjentów. – Pan Travolta odłożył spotkanie na dwa tygodnie. Musi lecieć do Kalifornii. O jedenastej przychodzi pan Broderick, o pierwszej je pan lunch z siostrą, a na trzecią umówiony jest pan Warren. – Świetnie. Daj mi pół godziny czasu, a potem podyk- tuję ci kilka listów. – Oczywiście. Czy mam podać kawę? – Tak, poproszę. Phyllis uśmiechnęła się i wyszła, a gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, David wystukał numer Charleya. Charley miał wyłączoną komórkę, więc David zostawił mu wiado- mość. Następnie próbował skontaktować się z Jane, ale natknął się jedynie na automatyczną sekretarkę. Szczerze

mówiąc, odetchnął z ulgą. Dzięki temu nie musiał wymy- ślać żadnych wykrętów na jutrzejszy wieczór. Oczami duszy i tak widział wyraz twarzy Charleya na wieść, że odwołuje ich uświęconetradycją środowespotkanie, po to by się spotkać w hotelu z kobietą, o której nie wiedział nic – nie znał nawet jej imienia. Phyllis podała mu kawę, po czym cicho wyszła z gabi- netu. Była dobrze po pięćdziesiątce, ale wyglądała o niebo młodziej. Może z powodu rudych włosów luźno opadają- cych na ramiona? A może z powodu wyjątkowego stylu bycia? Zawsze była opanowana, ciepła i pogodna, pomi- mo chaosu, nieuniknionego w przypadku takiego rodzaju pacjentów. David wciąż się dziwił, że przychodziło do niego tak wiele sław. Wszystko zaczęło się od pewnej drugorzędnej aktorki grającej w tasiemcowej operze mydlanej. Ona właśnie poleciła Davida swojemu przyjacielowi, słyn- nemu gwiazdorowi – i tak to się już potoczyło. Oczywiście, David ani przez chwilę nie narzekał. Fascynowało go zgłębianie problemów, jakie niosły ze sobą sława i wielkie pieniądze. Jedynym minusem jego pracy byli paparazzi. Bez przerwy czatowali na niego przed budynkiem i usiłowali wydusić jakieś informacje. Zaczepiali również Phyllis, ona jednak była mistrzynią w ich zbywaniu. Popijając kawę, obrócił się na fotelu w stronę okna. Z jego usytuowanego na jednym z górnych pięter gabine- tu rozciągał się oszałamiający widok. David zdał sobie nagle sprawę, że nie pamięta, kiedy ostatni raz podziwiał tę panoramę – tak bardzo od pewnego czasu był zajęty. A tymczasem pokryty śniegiem park przypominał bajkową, bożonarodzeniową pocztówkę. Styczeń to łas- kawy miesiąc dla Nowego Jorku. W zimie miasto wy- glądało czysto i niewinnie – prawdziwa uczta dla oka. W marcu czar pryśnie – biel przejdzie w brudną szarość,

ale w tej chwili, z tej wysokości, magiczny widok zapierał dech. David powędrował wzrokiem w kierunku hotelu Ver- sailles. Nigdy tam nie był, ale gdzieś czytał o tym miejscu: niedawno otwarty, ekskluzywny hotel obsługujący głów- nie gości z Europy. Czy doprawdy tam pójdzie spotkać się z tajemniczą nieznajomą? A jeżeli to reporterka usiłująca podstępem wyciągnąć od niego jakieś informacje na temat któregoś z pacjentów? Nie. To niemożliwe. Nikt nie mógł przecież wiedzieć, że wejdzie do tego butiku, a ona była tam już przed nim. Odruchowo jego dłoń powędrowała w stronę ucha. David zaczął pocierać palcami płatek w miejscu, gdzie nieznajoma skubnęła go zębami. To się nazywa zazna- czyć swój ślad. Chociaż na uchu nie było żadnego znaku – chwyciła go bardzo delikatnie – ten zdumiewający gest nie pozwolił mu przez pół nocy zmrużyć oka. David zamknął powieki, wywołując z pamięci obraz owej nie- zwykłej kobiety. Miała niebywałą klasę. Jej makijaż był subtelny, lecz perfekcyjny. Miała idealnie zadbaną skórę. Diamenty w jej uszach wyglądały na najprawdziwsze na świecie. Ale bardziej niż strój zdradzał ją swoisty sposób bycia, szczególna pewność siebie, niezachwiana śmiałość. Te cechy sugerowały wychowanie i edukację idące zazwy- czaj w parze z dorastaniem w rodzinie od pokoleń związanej z władzą i pieniędzmi. David stykał się z podo- bnymi ludźmi na tyle często, by bezbłędnie rozpoznawać te oznaki. Kilku jego pacjentów było w tym samym typie, jednak – co do tego David nie miał wątpliwości – żaden z nich nie grał w tej samej lidze co jego nieznajoma. On zresztą też nie, jeśli już o tym mowa. Nie miał prawa narzekać. Jego praktyka kwitła, pakie- ty nabytych akcji wciąż procentowały, a do tego należał

do nielicznych szczęśliwców, których stać było na cał- kiem luksusowe mieszkanie na Manhattanie. Złapałsięnatym,żeznówpocierapłatekucha,ponownie więcskierowałswemyśliku,,Szeherezadzie’’.Idiotyczne,ale jednocześnieintrygująceimię.Oczywiście,doskonaleznałtę opowieść.Córkawezyra,Szeherezada,miałazostaćzgładzo- nazrozkazukrólaSzahrijara,zabijającegokażdąkobietępo pierwszej spędzonej z nią nocy. Ona jednak zdołała oczarować okrutnego władcę baśniami, które przerywała nad ranem w najciekawszym miejscu. Król, spragniony dalszego ciągu, pozwalał jej żyć przez kolejny dzień. Czy tak samo zamierza postąpić z nim tajemnicza nieznajoma? Snuć dla niego opowieści? Trzymać go w zawieszeniu? Spodobał mu się ten pomysł. Podniecał go element zaskoczenia. Aż do wczoraj, do przygody w buti- ku, nie zdawał sobie sprawy, jak bezbarwne i monotonne stało się jego życie. Sher gwałtownie wyrwała go z bez- piecznego kokonu. Mimo że – gdy w końcu udało mu się zasnąć ostatniej nocy – dręczyły go gorączkowe sny, od dawna nie czuł się tak dobrze, jak dziś. Jutro wieczorem, o ósmej. Już nie mógł się doczekać. W żadnym razie nie zamierzała tam iść. To było zupełne szaleństwo. Pomijając już fakt, że on i tak na pewno się nie pojawi. Susan wbijała wzrok w lustro, chociaż nie mogła obejrzeć się zbyt dokładnie, bowiem jej twarz pokrywała gruba warstwa zielonej, glinkowej maseczki. Wpatrywała się jednak w swoje oczy. To podobno zwierciadła duszy, czyż nie? Co więc usiłowała zakomunikować jej własna dusza? Iść? Nie iść? Szlag by to trafił! Z oczu nic nie mogła wyczytać. Wyszła więc z łazienki i położyła się na łóżku. To jedyne miejsce na ziemi, które działało na nią kojąco.

Tak. Dobrze wiedziała, że ma za dużo poduszek. I co z tego? To ostatecznie było jej łóżko, więc mogła w nim trzymać wszystko, na co miała ochotę. Niespodziewanie popadła w przygnębienie, gdy zdała sobie sprawę, że nikogo nie interesowało, ile poduszek miała na łóżku. Larry nienawidził jej poduszek. Wciąż się o nie kłócili, w zasadzieco wieczór. W końcu Susan dała za wygraną i się ich pozbyła. Nie ocaliło to jednak jej małżeństwa, bo już nic nie mogło go ocalić. Ani terapia małżeńska, ani kompromisy z jej strony, ani zmiana planów na przyszłość. Ten facet miał na celu tylko jedno – wyciągnąć od niej wszystkie pieniądze. Co do centa. Kropka. W tym związku nie było uczucia. Nigdy go nie było – przynajmniej z jego strony. Susan włączyła telewizor, by uciec od niewesołych myśli.Pławienie się w smutkunie leżało w jej naturze.Nie leżało w niej również popadanie w fatalizm. Była cynicz- na i sarkastyczna, to prawda, ale nigdy ponura czy płaczliwa. Przebiegając po kanałach, trafiła na stary, czarno-biały film z Bette Davis w roli głównej, ,,Now, Voyager’’. To był jeden z jej ulubionych obrazów. Przepadała za momen- tem, w którym Bette Davis z brzydkiego kaczątka przeis- taczała się w pięknego łabędzia. Tym razem jednak, patrząc na końcową scenę, w której Bette i Paul Henreid mówili o nieodwzajemnionej miłości, potrząsnęła scep- tycznie głową. Szczególnie zdenerwowała ją słynna, za- mykająca film kwestia: ,,Och, Jerry, po co sięgać po księżyc, gdy mamy gwiazdy’’. – Nonsens – oświadczyła Susan w stronę ekranu. – Oczywiście że zasługujesz na księżyc. – Po czym wtuliła się głębiej w poduszki i dorzuciła: – Wszystkie zasługuje- my na księżyc. A właśnie, że pójdzie do baru Versailles. A nawet... Chwyciła w rękę słuchawkę i wystukała numer hotelu.

Kiedy recepcjonista zapytał, czym mógłby jej służyć, zawahała się tylko przez ułamek chwili, po czym od- rzuciła wszelkie zahamowania i zamówiła apartament. Jednak gdy się rozłączyła, nerwy dały o sobie znać, oznajmiając, na swój szczególny sposób, że choć rozum dawał jej przyzwolenie na niezwykłą przygodę, ciało buntowało się, marząc o zniknięciu w mysiej dziurze. Pewnie jej życie było zwyczajne i nudne, ale za to bezpieczne. Może aż nadto bezpieczne? Pójdzie więc do tego hotelu jutro wieczorem, by spotkać się z pięknym nieznajomym. O mój Boże! – Co się dzieje z Susan? Lee Templeton z lubością zanurzyła łyżkę w kremie karmelowym, niepomna swoich wyrzekań na imponują- ce rozmiary własnego ciała. Delektując się pierwszym łykiem, podniosła wzrok na Katy, pod koniec ósmego miesiąca ciąży jeszcze okazalszą od niej, po czym spytała: – Co masz na myśli? – Rozmawiałaś z nią ostatnio? Według mnie zacho- wuje się bardzo dziwnie. – Naprawdę? – Zupełnie nie jak nasza Susan – zachichotała Katy. – Ma jakieś plany na dzisiejszy wieczór, ale nie chce pisnąć na ten temat słowa. – Hmm. – Lee odłożyła łyżkę i pociągnęła porządny haustmleka. Wstrząsnął nią przy tym nieznaczny dreszcz obrzydzenia, bowiem nigdy nie należała do wielbicielek tego napoju, jednak dla swojego przyszłego dziecka zrobi- łaby wszystko. Odruchowo położyła dłoń na brzuchu. – Myślisz, że to może mieć coś wspólnego z Larrym? – Nie mam pojęcia – odparła Katy, podnosząc do ust listek rukoli, subtelnie spryskany octem balsamicz- nym. Na ten widok Lee skrzywiła się z niesmakiem. Ciężar-

ne kobiety powinny mieć apetyt na dziwaczne potrawy. I na słodycze. A nie na coś tak trywialnego jak rukola! – To pewnie nic nie znaczy – rzuciła. – Doprawdy? Pamiętasz, kiedy ostatnim razem pró- bowała utrzymać coś przed nami w sekrecie? Lee nie musiała się długo namyślać. – Kiedy spotykała się z tym palantem, niby-poetą. W odpowiedzi Katy uniosła wymownie brwi. – Myślisz, że się z kimś umawia? – Cóż... – Boże, pamiętasz, jaki ten facet był straszny? Może nie wyglądałoby to tak fatalnie, gdyby jeszcze nie pisał tych beznadziejnych wierszy. – I gdyby się tak cholernie nie obnosił ze swoim przerażającym ubóstwem. – I nie miał gęby przypominającejrozdeptany kalafior. Lee wybuchnęła śmiechem: – Jesteśmy obrzydliwe. – O,nie.Myjedynie plotkujemy.Toonbyłobrzydliwy. – Szczęśliwie Susan szybko przejrzała na oczy. – Jednak nie dość szybko. Lee ponownie skoncentrowała się na swoim deserze. – Myślisz, że znalazła kolejnego faceta? – zapytała po chwili. – Niewykluczone. Ostatecznie obiecała nam, że jesz- cze nie zrezygnuje z szukania prawdziwej miłości. Choć, jeśli mam być szczera, nie jestem pewna, czy Susan jest już na to gotowa. – Myślisz, że powinnyśmy przycisnąć ją do muru? – Chyba jeszcze nie teraz – odparła Katy po chwili zastanowienia. – Może to tylko jakaś jednorazowa histo- ria – coś na kształt eksperymentu. Jeżeli tak, to nie mamy powodu do zmartwienia. – W przypadku Susan zawsze są powody do zmart- wienia.

– Pewnie masz rację. Szczególnie ostatnimi czasy. Jest wyraźnie przygnębiona. Lee skinęła głową. – Mam wrażenie, że poczuła się wyobcowana. – Taak – ręka Katy machinalnie powędrowała w stro- nę brzucha. – Nie chciałabym więc... rozumiesz? – Jasne – odparła Katy, racząc się kolejnym kęsem sałatki. – Na razie pozostawmy sprawy własnemu biego- wi. Popatrzmy, co z tego wyniknie. – Tak. Tylko musimy mieć oczy i uszy szeroko otwarte. – Zadzwoń więc do niej jutro z samego rana. Lee skinęła głową, zaś chwilę później duszą i ciałem oddała się kremowi karmelowemu. David przeszedł Club Row, po czym ruszył Czterdzies- tą Czwartą ulicą. Znał te okolice bardzo dobrze, głównie z wysokiej klasy barów, ale także z wypraw do teatrów. Powietrze było lodowate – każdy wdech oznaczał ostre kłucie w płucach, zaś wydech manifestował się gęstym obłoczkiem skondensowanej pary. Śnieg jednak nie padał i mimo nieprzyjaznej temperatury nieustraszeni nowo- jorczycy tłumnie wylegli na ulice. David zatrzymał się przed wejściem do hotelu Ver- sailles. Był to piękny budynek z oknami ocienionymi zielonymi i brązowymi markizami. David próbował sobie przypomnieć nazwę hotelu, który mieścił się tu przed laty, jednak gdy tylko wszedł do holu, kwestię tę wyparły z jego umysłu myśli nękające go od samego rana. Co on właściwie robi w tym miejscu, abstrahując od faktu, że od niepamiętnych czasów nie uprawiał seksu. I że kobieta, z którą miał się spotkać, była uderzająco piękna, tajemnicza i zuchwała. I że to ona go tu zaprosiła.

Wolnym krokiem przemierzał hotelowy westybul o ścianach pokrytych boazerią z tekowego drewna, z mar- murowymi posadzkami, pełen wyściełanych, obszernych mebli. Nie był to duży hotel, nie tak wielki jak, powiedz- my, Plaza, jednak każdy szczegół wystroju wskazywał na jego wysoką klasę. To niewątpliwie mówiło wiele o kobiecie, która wy- brała podobne miejsce. Wyrafinowanie. Duże pieniądze. A może nie? Och, na Boga, co to ma za znaczenie! Przecież nie przyszedł tu, by dyskutować o architekturze czy materialnym statusie hotelowych gości. Przynajmniej miał taką nadzieję. Zatrzymał się i spojrzał na zegarek. Minuta do ósmej. Teraz musiał jedynie skręcić w lewo i wejść do baru. Może jego tajemnicza nieznajoma będzie już tam czekać. A mo- że nie? W tym momencie David nie umiałby zdecydować, które rozwiązanie przypadłoby mu bardziej do gustu. Przejechał dłonią po włosach, zaczerpnął oddechu, wyprostował się, po czym wykonał powolny wydech i wyzwał się w duchuod idiotów. Co się z nim dzieje? Czy tak bardzo się zestarzał, że nie stać go na to, by beztrosko wkroczyć do baru w pogoni za przygodą, która mogła się okazaćjedną z najwspanialszych w jego życiu? W czasach college’u był brawurowo odważny. Tak, oczywiście, pil- nie studiował, ale nie to było wówczas najważniejsze. Poznawał świat i życie. Rzucał się w nieznane. Nie bał się potknięć i upadków. Chciał zasmakować wszystkiego, co mogło oferować życie. A czego chciał teraz? Poczucia bezpieczeństwa? Osadzenia w rzeczywistości? Jasne. Ale to był chleb powszedni. Tymczasem potrzebował rów- nież czegoś pikantniejszego. Jakiegoś wyzwania. Do diab- ła, w jego życiu zdecydowanie brakowało pieprzu. Tego chciał! Skręcił w lewo i ruszył przed siebie zdecydowanym krokiem. Niech to wszyscy diabli! Ostatecznie najgorsze,

co może go spotkać to... Hmm... Tak naprawdę nie miał pojęcia, co to mogłoby być. Niemniej, bez trudu umiał wyobrazić sobie, co mogłoby go spotkać najlepszego. Susan uniosła do ust kieliszek martini, zadowolona, że jest w stanie niemal całkowicie opanować drżenie dłoni, pomimo wrażenia, że lada moment rozpadnie się od środka. Powiedzenie, że była przerażona, ani w połowie nie oddawało jej faktycznego stanu ducha. Jednak na zewnątrz, wedle tradycji kultywowanej przez jej matkę i babkę, zdawała się opanowana i chłodna. Była to umiejętnośćzdobytaciężką pracą i doskonalona przez lata praktyki. Matka powtarzała jej do znudzenia, że przy nego- cjacyjnym stole nie ma miejsca na emocje. A czymże były te męsko-damskie podchody, jak nie szczególnym rodza- jem negocjacji? Tym razem inicjatywa należała do niej. To ona za- prosiła tego mężczyznę, przygotowała scenę, obmyśliła atrakcje, teraz musiała jedynie postarać się, by wszystko przebiegło według planu. Dziecinnie proste, tylko że Susan nie miała pojęcia, co tak naprawdę chce zrobić z Panem Wspaniałym, gdy już zabierze go na górę. On niewątpliwie oczekiwał, że się z nim prześpi, ale czy ona sama tego właśnie chciała? Drobnego, gorącego interludium w mroźną zimową noc? Być może. Coś jednak mówiło jej, że byłaby nieszczera wobec siebie i tego mężczyzny, gdyby natychmiast wskoczyła z nim do łóżka. Bo ten mężczyzna – Boże, przecież nawet nie znała jego imienia! – miał w sobie coś wyjątkowego. Nie był to wygląd jako taki, ale szczególny wyraz oczu, swoiste wygięcie ust w uśmiechu. Pamiętała ten uśmiech doskonale – jego zęby były śnieżnobiałe, ale nie idealnie równe. Ta drobna skaza czyniła go jeszcze atrakcyjniej-