ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Zbuntowana kochanka - Palmer Diana

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :697.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Zbuntowana kochanka - Palmer Diana.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK P Palmer Diana
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 6 lata temu

chujnia, wirus

Transkrypt ( 25 z dostępnych 219 stron)

DIANA PALMER Zbuntowana kochanka

ROZDZIAŁ PIERWSZY Gabby martwiła się o J.D., choć w gruncie rzeczy nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego. W dalszym ciągu szalał po biurze i ciskał czym popadło o blat biurka, jeśli nie mógł znaleźć potrzebnych doku­ mentów albo nagryzmolonych na kopertach czy starych wizytówkach odręcznych notatek, które miały mu o czymś przypominać. Nadal spopielał Gabby wzrokiem, jeżeli nie przyniosła mu porannej kawy punkt dziewiąta. Sytuacji nie poprawiało notoryczne znikanie plików zapisanych w kom­ puterze, za co, rzecz jasna, pretensje miał wyłącznie do niej, jak gdyby to była jej wina, oraz wiecznie urywające się telefony, przez które nie mógł zebrać myśli. Na jego szerokiej twarzy wciąż gościł

6 ZBUNTOWANA KOCHANKA groźny grymas, brązowe oczy nadal miotały gniew­ ne błyski, jednak tego ranka, krążąc nerwowo po gabinecie, J.D. odpalał papierosa od papierosa - i to właśnie było niezwykłe, ponieważ rzucił palenie na długo przed tym, zanim Gabby podjęła pracę w kancelarii adwokackiej Brettman and Dice. Nie była w stanie rozszyfrować, co go tak wzbu­ rzyło, lecz podejrzewała, iż ma to coś wspólnego z rozmową, którą niewiele wcześniej przełączyła na jego biurko. Dzwonił mężczyzna o głosie bardzo podobnym do głosu Roberta, szwagra J.D., miesz­ kającego z jego siostrą Martiną na Sycylii - Gabby odniosła wrażenie, że telefon był z zagranicy. Na­ stępnie J.D. wykonał kilka bardzo krótkich rozmów miejscowych, po czym w kancelarii zapadła cisza, przerywana jedynie cichym stukiem klawiszy, gdy - Gabby kończyła przepisywać ostatni z podyktowa­ nych przez J.D. listów. Podparła twarz dłońmi i z ciekawością wpatrzyła się w drzwijego gabinetu. Z wysokiego koka, wjaki zwykła upinać swoje długie ciemne włosy, aby nie przeszkadzały jej w pracy, wymknęły się pojedyn­ cze pasemka, które miękko okalały jej twarz, jesz­ cze bardziej niż zazwyczaj upodobniając ją do rusałki. Zielone oczy lśniły, szmaragdowa sukienka podkreślała kobiecą figurę. Szkoda tylko, że J.D. nie zwróciłby na nią uwagi, nawet gdyby przedefi­ lowała mu przed nosem jak ją Pan Bóg stworzył. Przyjmując ją do pracy, oznajmił, ze czuje się jak w przedszkolu - i wcale się przy tym nie uśmiechał.

Diana Palmer 7 Mimo że Gabby skończyła już dwadzieścia trzy łata, w dalszym ciągu pozwalał sobie na przy­ gnębiające uwagi co do jej niestosownie młodzień­ czego wieku. Gabby wyobrażała sobie z przewrotną satysfakcją, jak zareagowałby, gdyby wystąpiła w jego imieniu o dodatkowe ubezpieczenie zdrowo­ tne dla seniorów. Nikt nie znał wieku J.D., lecz gdyby Gabby miała zgadywać, powiedziałaby, że ma on około czterdziestu lat - w końcu zmarszczki nie biorą się znikąd. Stał się jednym z najsławniejszych prawników od spraw kryminalnych w całym Chicago. I jednym z bardziej kontrowersyjnych. Przesłuchiwani przez niego świadkowie oskarżenia mawiali, że wycho­ dząc z sali sądowej, czuli się jak przepuszczeni przez maszynkę. Tak wyglądało ostatnich pięć lat, natomiast jego życie sprzed czasów, gdy wstąpił do adwokatury, owiane było tajemnicą. Podobno parał się jakąś ciężką fizyczną pracą, aby zarobić na studia wieczo­ rowe. Błyskotliwą karierę zawdzięczał wręcz pora­ żającej inteligencji, która szła w parze z wielką odpornością na stres. Oprócz zamężnej siostry, która mieszkała w Pa­ lermo, nie miał ani rodziny, ani przyjaciół. Nikomu nie pozwolił poznać się lepiej, nawet swojego wspó­ lnika, Richarda Dice'a, oraz Gabby wolał trzymać na dystans. Mieszkał sam i najchętniej pracował w pojedynkę, czyniąc od tej zasady nieliczne wyją­ tki, gdy miał podstawy uważać, że potrzebne mu

8 ZBUNTOWANA KOCHANKA informacje może zdobyć jedynie kobieta, albo też gdy potrzebował przykrywki - wtedy, chcąc nie chcąc, zabierał ze sobą Gabby. Towarzyszyła mu, gdy o północy czekał w opuszczonych magazy­ nach na ludzi podejrzanych o morderstwa, i o świ­ cie, gdy w opustoszałym porcie wypatrywał statku mogącego przewozić potencjalnego świadka na pokładzie. Było to ekscytujące życie, niemniej Gabby dzię­ kowała Bogu, iż jej matka, która nadal mieszka w małym, sennym miasteczku Lytle w Teksasie, nie domyśla się nawet, jak bardzo było ono ekscytujące. Gabby miała dwadzieścia lat, gdy przyjechała do Chicago, mimo to matka początkowo nie chciała o niczym słyszeć i minęło wiele dni, nim przystała na szalony pomysł córki, która chciała podjąć pracę u dalekiego kuzyna. Niewiele później kuzyn zmarł nagle, a traf chciał, że J.D. akurat szukał asystentki. Gabby odpowiedziała na jego ogłoszenie i została przy­ jęta do pracy po trwającej zaledwie pięć minut rozmowie. Od tamtego dnia minęły dwa lata, lecz ani przez chwilę Gabby nie żałowała swojej de­ cyzji. Była dumna jak paw, że może pracować z takim człowiekiem. Zaprzyjaźnione sekretarki z firm ma­ jących siedzibę w tym samym biurowcu nieustannie podpytywały ją o przystojnego i sławnego szefa, jednak Gabby była równie skryta jak jej chlebodaw­ ca i zapewne właśnie dlatego dotąd zachowała

Diana Palmer 9 posadę: z czasem zdobyła jego zaufanie, a ufał naprawdę mało komu. Obecnie zajmowała stanowisko asystentki praw­ nej - ukończyła stosowne kursy na miejscowym college'u, aby zasłużyć na ten tytuł. Jej obowiązki już dawno przestały ograniczać się do przepisywa­ nia listów na maszynie i kserowania dokumentów. Ostatnio kancelaria została skomputeryzowana i J.D. właśnie Gabby powierzył obsługę całego systemu, poza tym załatwiała dla szefów najróżniej­ sze sprawy w mieście, a gdy zachodziła taka konie­ czność, towarzyszyła mu podczas wyjazdów służ­ bowych. Gdy tak dumała, drzwi otworzyły się nagle, ukazując J.D., który pomknął przed siebie niczym rozpędzona lokomotywa. Jest niesamowicie męski, wprost tryska energią, pomyślała. Szczerze wątpiła, aby znalazł się śmiałek, który w tej chwili instynk­ townie nie zszedłby mu z drogi. Tuż za nim dreptał jego młodszy wspólnik, Richard Dice. - Bądź rozsądny, J.D.! - denerwował się Ri­ chard, gestykulując szczupłymi rękami. Jego pocią­ gła twarz wydłużyła się jeszcze bardziej, rude włosy sterczały na wszystkie strony, jak gdyby dosłownie zjeżyły się ze zgrozy. - To sprawa dla policji! Co ty możesz na to poradzić? J.D. nawet nie zaszczycił go spojrzeniem. Gdy podszedł do biurka Gabby, pomyślała, że nigdy dotąd nie widziała go w takim stanie. Na próżno usiłowała rozszyfrować wyraz, który

10 ZBUNTOWANA KOCHANKA gościł na jego surowej, śniadej twarzy o szeroko osadzonych oczach, okolonych gęstymi, czarnymi rzęsami. Nie znała nikogo, kto miałby takie piękne rzęsy. Włosy, naturalnie układające się w fale, były równie gęste, byłyby też równie ciemne, gdyby nie srebrne nitki na skroniach, jednak to nie one, lecz jaśniejsze kreski blizn, które znaczyły jego twarz, nadawały mu dojrzały wygląd. Gabby nigdy nie zdobyła się na odwagę, aby zapytać, skąd się wzięły, niemniej ten, który je tam pozostawił, musiał być nielichym przeciwnikiem, albowiem posturą J.D. przypominał czołg. - Pakuj się - polecił jej tonem, który skutecznie zniechęcał do zadawania pytań. - Bądź tu za godzi­ nę. Masz ważny paszport? Zamrugała powiekami. J.D. lubił ją zaskakiwać, ale to już gruba przesada. - Aa... Tak. - Weź lekkie rzeczy, bo jedziemy w tropiki. Głównie dżinsy i luźne koszule, może jeden sweter, wysokie buty i dużo skarpet - wymienił jednym tchem. - Twoja licencja radiooperatora trzeciej klasy też się przyda. Nie jesteś aby spokrewniona z kimś z Departamentu Stanu? Takie znajomości mogłyby się okazać bardzo pomocne. - J.D., co się...? - zaczęła, gubiąc się w domys­ łach. - Tak nie można - wpadł jej w słowo Dick, lecz i ten protest J.D. puścił mimo uszu. - Dick, przejmiesz moje sprawy i poprowadzisz

Diana Palmer 11 je do mojego powrotu. - Jego głos przywodził na myśl daleki pomruk burzy. - Nie przewiduję prob­ lemów, ale w razie czego ściągnij sobie do pomocy Charliego Bassa. Nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy dokładnie wrócimy. - J.D., czy ty mnie w ogóle słuchasz? - Muszę spakować trochę rzeczy - stwierdził J.D. zwięźle. - Zadzwoń do pośrednika, Gabby, niech przyślą kogoś na zastępstwo. Dick musi mieć sekre­ tarkę. Za godzinę masz być z powrotem w biurze. Trzasnęły drzwi. Dick zaklął siarczyście i we­ pchnął ręce do kieszeni. - O co tu właściwie chodzi? Czy ktoś zechce mi łaskawie wyjaśnić, po co mi paszport? Mam jakiś wybór? - spytała Gabby. - Powoli, nie wszystko naraz. Już ci mówię, co sam wiem, ale uprzedzam, że nie jest tego zbyt wiele. - Dick usiadł na blacie biurka. - Wiesz, że siostra J.D. wyszła za włoskiego biznesmena, który zbił majątek na spedycji? Mieszkają w Palermo. Gabby pokiwała głową. - Zapewne wiesz także, że wiele ugrupowań terrorystycznych upatruje w porwaniach sposobu na szybkie zgromadzenie funduszy? - Jego szwagier został uprowadzony?! - wy­ krzyknęła, blednąc. - Nie on. Jego siostra. Porwali ją, kiedy pojecha­ ła do Rzymu na zakupy. - Martinę? - upewniła się, gdy odzyskała głos. - Jedyną bliską mu osobę na tym świecie?!

12 ZBUNTOWANA KOCHANKA - Wiem o tym, to straszne. Ci dranie żądają pięciu milionów dolarów, Roberto w życiu nie zgromadzi takiej sumy. Odchodzi od zmysłów. Zagrozili, że ją zabiją, jeśli powiadomi władze. - Więc J.D. leci do Włoch, żeby ją ratować? - Jakim cudem się tego domyśliłaś? - spytał Dick z przekąsem. - Owszem, na swój zwykły wyważony i pełen rozwagi sposób, czyli na łeb, na szyję. - Do Włoch? Ze mną? - Wpatrzyła się w niego. - A po co mu ja we Włoszech? - Jego spytaj. Ja tu tylko pracuję. Westchnęła rozdrażniona i powoli podniosła się zza biurka. - Zobaczysz, jeszcze kiedyś znajdę normalną posadę, możesz mnie trzymać za słowo- oznajmiła z roziskrzonym wzrokiem. - Zamierzałam wstąpić do McDonalda na lunch i trochę wcześniej wyjść z biura, żeby zobaczyć ten nowy film science fiction w Grandzie. Ale nic z tego, dowiaduję się, że muszę na gwałt jechać do Włoch. W jakim celu, pytam? - Umilkła, ściągnąwszy brwi, po czym spojrzała na Dicka ze zgrozą. - Na miły Bóg, chyba J.D. nie zamierza wchodzić w paradę włoskiej policji? - Martina to jego siostra - przypomniał Dick. - Wprawdzie J.D. bardzo niechętnie cokolwiek o sobie mówi, ale z tego, co udało mi się wywnios­ kować, nie mieli łatwego dzieciństwa, może właś­ nie dlatego są ze sobą wyjątkowo zżyci. J.D. ruszył-

Diana Palmer 13 by w pojedynkę przeciwko całej armii, gdyby Mar­ tina znalazła się w niebezpieczeństwie. - J.D. jest prawnikiem - powiedziała z nacis­ kiem Gabby. - Jak jej zamierza pomóc? - Pojęcia nie mam, kotku - odparł Dick i wes­ tchnął ciężko. - Znowu się zaczyna - narzekała pod nosem, robiąc porządek na biurku, po czym wysunęła szufladę biurka i szybko wyjęła z niej torebkę. - Ostatnim razem, kiedy się tak zachowywał, pole­ cieliśmy do Miami na spotkanie z mafijnym infor­ matorem w porzuconym magazynie o drugiej w no­ cy. - Wzdrygnęła się na to wspomnienie. - Nie śmiałam o tym wspomnieć mamie. Skoro o niej mowa, to co ja mam jej teraz powiedzieć? - Powiedz, że szef zabiera cię na urlop. - Dick uśmiechnął się szeroko. - Będzie w siódmym niebie. Gabby spiorunowała go wzrokiem. - Mojego szefa nie bawią urlopy, tylko ryzyko. - Zawsze możesz złożyć wymówienie - zauwa­ żył niewinnym tonem. - Wymówienie! - wykrzyknęła. - A kto tu mówi o składaniu wymówienia? Wyobrażasz mnie sobie w normalnej kancelarii? Miałabym całymi dniami przepisywać nudne protokoły, segregować akta i układać w kostkę pozwy rozwodowe? Lepiej już nic nie mów! - W takim razie pozostaje ci tylko zadzwonić do Jamesa Bonda ~ podsunął usłużnie - i spytać, czy

14 ZBUNTOWANA KOCHANKA nie ma na zbyciu pudełka wybuchających zapałek albo wykałaczek z głowicami jądrowymi. Gabby posłała mu niezbyt życzliwe spojrzenie. - Znasz hiszpański? - Nie, czemu pytasz? - spytał zaskoczony. Poczęstowała go kilkoma niecenzuralnymi wyra­ żeniami w śpiewnym języku, w którym w czasach jej dzieciństwa na farmie ojca zwracał się do pa­ robków zarządca, po czym pokłoniła się pięknie i wyszła.

ROZDZIAŁ DRUGI Gabby widywała J.D. w różnych nastrojach, w tych lepszych i w tych gorszych, jednak nawet najgorszy z nich był niczym wobec tego, w który popadł, zaledwie weszli na pokład odrzutowca. Od startu siedział w fotelu sztywny jak mane­ kin, kurczowo ściskając kubek z kawą w wielkiej pięści. Na domiar złego nie miała pojęcia, co powie­ dzieć. J.D. nie należał do osób, które czekają na słowa współczucia, jednak trudno jej było patrzeć, jak siedzi pogrążony w czarnych myślach, i nie odezwać się słowem. O siostrze wspominał rzadko, przynajmniej przy Gabby, jednak gdy już o niej opowiadał, czułość w jego głosie mówiła sama za

16 ZBUNTOWANA KOCHANKA siebie. Jeśli kogokolwiek kochał na tym świecie, to właśnie Martinę. - Szefie... -zaczęła niepewnie. Zamrugał i zerknął na nią. - Tak? Wolała nie odwzajemniać tego uważnego spoj­ rzenia. - Chciałam tylko powiedzieć, że jest mi przy­ kro. - Skubała skraj spódnicy białej płóciennej garsonki. - Wiem, jak ci teraz ciężko. Po prostu w niektórych sytuacjach nie ma wiele do zrobienia. Dziwny uśmiech błąkał się przez chwilę na jego ustach, potem J.D. upił łyk kawy. - Tak sądzisz? - zapytał sucho. - Chyba nie mówiłeś poważnie, że nie zamie­ rzasz kontaktować się z władzami? - drążyła temat. - Bądź co bądź od czego są jednostki specjalne? Odbili tamtego dyplo... - Urwała w pół słowa, widząc jego minę. - To była sprawa o tle politycznym, tym razem jest zupełnie inaczej. A co do twoich jednostek specjalnych, Darwin, to bynajmniej nie są niezawo­ dne. Nie mogę narażać życia Martiny. - Nie możesz - przyznała, wpatrzona w jego ręce. Ma takie ładne dłonie, pomyślała, duże, a zara­ zem delikatne, śniade jak jego twarz, o długich palcach i płaskich paznokciach. Silne dłonie. - Chyba się nie boisz? - spytał. - Cóż, może trochę - przyznała uczciwie, pod-

Diana Palmer 17 nosząc wzrok. - W końcu nie wiem nawet, dokąd się wybieramy. - Sądziłem, że już się do tego przyzwyczaiłaś - zauważył sucho. - Chyba powinnam - przyznała ze śmiechem. - Przez te dwa lata przeżyliśmy niemało przygód. Wyciągnął cygaretkę i zapalił ją, przyglądając się Gabby zza wąskiego płomienia. - Czemu jeszcze nie jesteś mężatką? - spytał ni stąd, ni zowąd. - Trudno powiedzieć - odparła zaskoczona, po czym przez chwilę szukała właściwych słów. - Chyba najzwyczajniej nie miałam do tego gło­ wy. Jeszcze cztery lata temu mieszkałam w ma­ łym miasteczku w Teksasie. Potem przeprowa­ dziłam się do Chicago i zaczęłam pracować u ku­ zyna, ale zmarł, a ty szukałeś sekretarki... - Za­ śmiała się cicho. - Z całym szacunkiem, panie Brettman, ale z panem mam tyle pracy, że nie widać końca, jeśli mnie pan rozumie. To nie to co w innych kancelariach, od dziewiątej do piątej. - Na co nigdy wcześniej na narzekałaś - za­ uważył. - A kto by narzekał? Zjeździłam kraj wzdłuż i wszerz, zwiedziłam pół świata, miałam okazję spotkać się z prawdziwymi gangsterami, a nawet strzelano do mnie! Parsknął śmiechem. - Ciekawy zakres obowiązków.

18 ZBUNTOWANA KOCHANKA - Inne sekretarki dosłownie zielenieją z za­ zdrości, kiedy im opowiadam - odparła zado­ wolona. - Nie jesteś sekretarką, tylko asystentką prawną. Co więcej - dodał, w zamyśleniu zaciągając się dymem - noszę się z zamiarem wysłania cię na studia prawnicze. Stać cię na więcej. - To nie dla mnie - zapewniła. - Nie umiała­ bym stanąć na środku sali pełnej ludzi i ścierać świadków w proch, w czym ty się specjalizujesz. Podobnie jak nie wymyśliłabym takiej pięknej mowy końcowej. - Co nie znaczy, że nie możesz zająć się prawem - zauważył spokojnie. - Możesz. Korporacyjnym, jeśli wolisz. Albo handlem nieruchomościami i spó­ łkami. Rozwodami. Transferem własności. Jest wiele dziedzin prawa, które nie wymagają talentów oratorskich. - Nie jestem pewna, czy to coś, czym chciała­ bym się zajmować do końca moich dni. - Ile masz lat? - spytał nagle, delikatnie unosząc twarz Gabby i zaglądając jej w oczy. - Dwadzieścia trzy. Pokręcił głową, zerkając na ciasno upięty, wyso­ ki kok, w jaki zawsze czesała się do pracy, okulary, których używała tylko do czytania, zsunięte teraz niemal na czubek głowy, potem stylową białą płó­ cienną garsonkę oraz wyzierające spod płóciennej spódnicy długie, szczupłe nogi. - Nie wyglądasz na tyle - stwierdził.

Diana Palmer 19 - Zechcesz powtórzyć te słowa za dwadzieścia lat? - poprosiła, uśmiechając się krzywo. - Wtedy zapewne odbiorę je jako komplement. - Kim chciałabyś zostać? - spytał niezrażony. Jedwabny szary garnitur podkreślał jego atlety­ czną budowę. Siedzieli tak blisko, że Gabby czuła ciepło jego ciała. Wrażenie to było dziwnie niepo­ kojące. - Och, czy ja wiem - odparła niewyraźnym tonem, wyjrzała przez okno i przez chwilę po­ dziwiała widoczne za nim chmury. - Może tajną agentką. Nieustraszonym szpiegiem przemysło­ wym. Kaskaderem. - Zerknęła na niego ukradkiem. - Oczywiście po pracy u ciebie, szefie, każda posada wydawałaby się śmiertelnie nudna. Ale nie zmieniajmy tematu: czy kiedykolwiek się dowiem, dokąd właściwie się wybieramy? - Do Włoch, rzecz jasna - odparł spokojnie. - Tak, panie Brettman. Tyle to już wiem. Dokąd we Włoszech? - Aleś ty ciekawska - mruknął zamyślony, uno­ sząc brwi. - Do Rzymu. Na ratunek mojej siostrze. - Ależ tak, panie Brettman, oczywiście - przyta­ knęła z zapałem w myśl zasady, że z szaleńcami lepiej się nie spierać. Stało się, pomyślała, J.D. w końcu zwariował, co zresztą było do przewidzenia. Nie powinien był się tak zapracowywać. - Nie chce mnie pani denerwować, panno Dar­ win? - spytał domyślnie.

20 ZBUNTOWANA KOCHANKA Pochylił się nad nią, aby zgasić cygaretkę w po­ pielniczce po jej stronie. Jego twarz znalazła się niepokojąco blisko jej własnej, owiał ją korzenny zapach jego wody kolońskiej, ciepły oddech pach­ niał dymem. Wyrzucił niedopałek i wyprostował się, na sekundę zwracając twarz w jej stronę. Złowiła jego spojrzenie i przeżyła największy szok w całym swoim dotychczasowym życiu. Jej ciało obiegło dziwne drżenie od czubka głowy po koniuszki palców u stóp i pomyślała, że to zupełnie jak trzęsienie ziemi. Nie podejrzewała nawet, że J.D. może na niej zrobić takie wrażenie, dopóki serce nie zaczęło jej bić jak szalone, a w piersi nie zabrakło tchu. - Wahałem się, czy w ogóle cię zabrać - po­ wiedział cicho. - Wolałbym, żebyś została w kan­ celarii. Ale tobie jednej ufam, a sytuacja jest de­ likatna. Usiłowała zachowywać się naturalnie. - Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że twój szalony plan może cię kosztować życie? - spytała z wymuszonym spokojem. - Tak - przyznał otwarcie - ale za moją bez­ czynność życiem mogłaby zapłacić Martina. Przecież wiesz, jak się z reguły kończą takie sytuacje. - Owszem, wiem - odparła z westchnieniem. Błądząc wzrokiem po jego twarzy, bezwiednie zatrzymała go na jego ustach, tak kształtnych, jak gdyby wyszły spod dłuta rzeźbiarza, po czym od-

Diana Palmer 21 wzajemniła spojrzenie przenikliwych ciemnych oczu. - Robię to, co uważam za najlepsze dla mojej siostry - stwierdził, machinalnym gestem odgar­ niając kosmyk, który zachodził jej na szyję, nie­ świadomy, że to lekkie dotknięcie przyprawia ją o szybsze bicie serca. - Nie ma gwarancji, że Martina nadal jest we Włoszech. Roberto podej­ rzewa, że może znać jednego z porywaczy. To syn znajomego, który ma sporą połać ziemi w Ameryce Środkowej. Chyba nie muszę mówić, że wszystko piekielnie by się skomplikowało, gdyby przewieźli tam Marinę? Na samą myśl zrobiło się jej słabo. - Jak się kontaktują z Robertem? - Któryś z nich, mówię „któryś", bo działają w grupie, został we Włoszech, żeby odebrać okup - wyjaśnił, przyglądając się jej w roztargnieniu, po czym zatrzymał wzrok na jej żakiecie. - Może się okazać, że czeka nas niejedna podróż, zanim ta afera się skończy. - Ale najpierw lecimy do Włoch - powtórzyła zmieszana. - Tak. I spotkamy się z moimi starymi znajomy­ mi - dodał, a na jego wargach pojawił się nikły uśmiech. - Mają wobec mnie dług wdzięczności. Pora go spłacić. - Zwołamy większy zespół? - spytała z ożywie­ niem, myśląc, że ta wyprawa staje się coraz bardziej emocjonująca.

22 ZBUNTOWANA KOCHANKA - Oj, ależ pani oczy zabłysły, kiedy wspomnia­ ła pani o zwołaniu zespołu, panno Darwin - zauwa­ żył. - To takie podniecające - odparła nieśmiało. - Zupełnie jak w tym serialu w telewizji, garstka żołnierzy tuła się po świecie i walczy ze złem, wiesz który to? - „Najemnicy" - podpowiedział. - Otóż to. - Uśmiechnęła się szeroko. - Nie przegapiłam ani jednego odcinka. - W prawdziwym życiu, panno Darwin, to bru­ talna i niebezpieczna profesja. Większość najem­ ników nie dożywa sędziwego wieku. Albo giną, albo kończą w więzieniach w najdalszych zakąt­ kach globu. W ich życiu nie ma nic romantycz­ nego. Spojrzała na niego z oburzeniem. - A co pan może o tym wiedzieć, panie mecena­ sie? - odparła zaczepnym tonem. - Och, mam znajomego, który sprzedawał swoje usługi za granicą - mruknął, opierając się wygod­ niej. - Opowiedziałby ci kilka historii, od których włosy zjeżyłyby ci się na głowie. - Znasz byłego najemnika? Poważnie? - spytała z roziskrzonym wzrokiem, prostując się w fotelu. - Zgodziłby się ze mną porozmawiać? J.D. tylko potrząsnął głową. - Oj, Darwin. I co ja mam z tobą zrobić? - Pretensje możesz mieć wyłącznie do siebie. Zdemoralizowałeś mnie. Kiedyś moje życie było

Diana Palmer 23 nudne, ale dopóki nie poznałam ciebie, nie zdawa­ łam sobie z tego sprawy. Zgodziłby się? - Przypuszczam, że tak. - Ciemne oczy patrzyły na nią badawczo. - Ale mogłoby ci się nie spodobać to, czego byś się dowiedziała. - Wielkie dzięki za troskę, ale jednak zaryzyku­ ję. Czy to nie jest przypadkiem, hm, jeden z twoich starych znajomych, z którymi jesteśmy umówieni w Rzymie? - sondowała. - Co to by była za tajemnica, gdybym odpowie­ dział na to pytanie. Zapnij pasy, Darwin, zbliżamy się do lotniska. Zastosowała się do polecenia, ukradkiem przy­ glądając się jego nieprzeniknionej twarzy. - Panie Brettman, czemu właściwie mnie pan zabrał? - spytała łagodnie. - Potrzebowałem przykrywki, skarbie - odparł i uśmiechnął się ironicznie. - Jesteśmy kochankami na wakacjach. - A ja się ubrałam jak do biura! - fuknęła. Wyjął jej spinki z włosów, tak aby miękko opadły na ramiona, następnie zdjął jej z głowy okulary, złożył je i schował do kieszeni swojej koszuli, po czym zajął się guziczkami u jej bluzki. Nie protestowała, dopóki nie spróbował odsłonić rowka między jej piersiami. - Panie Brettman! - wykrzyknęła, odpychając jego ręce. - Przestań się czerwienić, mów mi Jacob i nie awanturuj się ze mną publicznie - pouczył ją

24 ZBUNTOWANA KOCHANKA szorstko. - Jeżeli jesteś w stanie to spamiętać, wszystko pójdzie jak z płatka. - Jacob? - powtórzyła, rezygnując z nerwowych wysiłków, aby ponownie zapiąć bluzkę. - Jacob. Albo Dane, tak mam na drugie. Jak wolisz, Gabby - dodał znacznie łagodniejszym tonem. Oczarował ją sposób, w jaki wypowiedział jej imię, miękko, niemal pieszczotliwie. Nie wiedzieć czemu pomyślała o wiosennym deszczu zraszają­ cym trawę. - Zatem Jacob - odparła cicho, spoglądając na niego z uwagą. Skinął głową, wpatrując się w jej oczy. - Będziesz pod moją opieką, Gabby. Nie po­ zwolę, żeby włos spadł ci z głowy. - Mówiłeś śmiertelnie serio, prawda? Chcesz odbić Martinę. - Owszem - odparł. - Dostaliśmy niezłą szko­ łę jako dzieci. Ojciec utopił się w wannie, kiedy byliśmy bardzo mali. Był pijany jak bela. Matka szorowała podłogi u obcych ludzi, żebyśmy mo­ gli chodzić do szkoły. Kiedy tylko trochę pod­ rośliśmy, poszliśmy do pracy, żeby jej pomóc. Miałem tylko piętnaście lat, kiedy zmarła na za­ wał. Od tamtej pory opiekuję się Martina, tak jak jej kiedyś obiecałem. Nie pozwolę, żeby mu­ siała liczyć na nieznajomych. Muszę jej pomóc sam. - Wybacz, ale jesteś adwokatem, a nie poli-

Diana Palmer 25 cjantem - tłumaczyła łagodnie.- Co możesz zro­ bić? - Pożyjemy, zobaczymy - odparł, taksując ją wzrokiem, pełny uznania dla jej urody. - Jeszcze nie jestem zgrzybiałym starcem. - Zdaję sobie z tego sprawę, panie Brettman - przyznała cicho. - Jacob - przypomniał. - Jacob - powtórzyła z westchnieniem, zapat­ rzona w jego ciemne oczy. Wydawał się w pełni usatysfakcjonowany. Gdy samolot zaczął schodzić do lądowania, zerknął w stronę okna i oznajmił cicho: - Wieczne Miasto, Gabby. Rzym. Podążyła za jego spojrzeniem i humor jej się poprawił, zaledwie ujrzała w dole zarys starożytnego miasta. Myślami wybiegła ku chwili, gdy będą zwiedzać Koloseum, Forum Romanum i Panteon, szybko jednak przypomniała sobie, co sprowadza ich do Rzymu, i jej entuzjazm przygasł nieco. Oczywiś­ cie na zwiedzanie nie starczy czasu, skoro J.D. zamie­ rza nieustannie szukać okazji, aby dać się zabić. Już sam przejazd taksówką przez Rzym okazał się fascynujący. Najpierw jechali Viale Travestere wiodącą przez starą część miasta, następnie pokona­ li zabytkowy most i znaleźli się na drugim brzegu Tybru. Ukrytych w natłoku nowszych budowli i nadwątlonych wskutek stuleci erozji siedmiu wzgórz Rzymu niemal nie było widać, lecz Gabby była zbyt pochłonięta oglądaniem antycznych ruin,

26 ZBUNTOWANA KOCHANKA które mijali po drodze, aby ten fakt zauważyć, a co dopiero aby nad nim ubolewać. Następnie minęli Koloseum. Gabby jeszcze dłu­ go nie mogła oderwać od niego wzroku. - Znajdziemy trochę czasu, żeby je zwiedzić - obiecał J.D., jak gdyby wiedział, ile to dla niej znaczy. Omiotła spojrzeniem jego zasępioną twarz i im­ pulsywnie dotknęła jego dłoni. - Nie jesteśmy tu na wczasach - przypomniała miękko. J.D. spojrzał w jej zatroskane oczy, a potem jego duża, stwardniała dłoń odnalazła jej palce i za­ mknęła je w ciepłym uścisku. - Będziemy musieli udawać, że jesteśmy, przy­ najmniej przez dzień czy dwa. - Co będziemy robić? - spytała nagle zdener­ wowana. Odetchnął i rozparł się na siedzeniu. J.D. zawsze podobał jej się jako mężczyzna. Uwielbiała na niego patrzeć. - Opracowuję plan działania. Ale jedno jest pewne - rzekł powoli. - Będziemy dzielić hotelowy apartament. Czy ta myśl cię przeraża? Pokręciła głową. - Niczego się nie boję, dopóki ty jesteś przy mnie, Jacob - odparła zdziwiona, że tak łatwo przychodzą jej do głowy takie słowa. Przez chwilę przyglądał się jej spod uniesionych brwi.

Diana Palmer 27 - Prawdę powiedziawszy, nie to miałem na my­ śli - odparł aksamitnym tonem. - Mnie nie będziesz się bała? - Dlaczego miałabym się bać? - spytała z za­ skoczoną miną. Parsknął gniewnie i zapatrzył się w okno. - Żaden cholerny powód nie przychodzi mi do głowy - burknął. - Mam nadzieję, że Duńczyk dostał moją wiadomość. Ma do mnie później za­ dzwonić do hotelu. - Duńczyk? - zapytała ściszonym głosem. - Znajomy. Przekazuje informacje między mną a Robertem - wyjaśnił. - Przecież Roberto i Martina nie mieszkają w Rzymie, prawda? - upewniła się. Przytaknął. - W Palermo. Nawet gdyby ktoś się nami inte­ resował, będziemy parą turystów. Nic nie łączy nas z tym porwaniem. - Ten twój znajomy, Duńczyk, wie, czy Martina jest jeszcze w kraju? - Jeśli nie, to się dowie - odparł z przekonaniem. Wydawał się urażony, toteż uznała, że bezpiecz­ niej będzie dać sobie spokój z dalszymi pytaniami. Zadowolona z siebie, zamiast drążyć temat, ograni­ czyła się do podziwiania okolicy. Ku jej rozczarowaniu hotel okazał się nowoczes­ nym budynkiem, jednak wszystko wynagrodziła jej staroświecka uprzejmość recepcjonisty. Gabby od razu zapałała sympatią do uroczego wylewnego

28 ZBUNTOWANA KOCHANKA Włocha, J.D. natomiast miał do niego jakieś za­ strzeżenia. Wprawdzie nie podzielił się nimi z Gab­ by, lecz spoglądał na nieszczęsnego niewysokiego człowieczka wilkiem. J.D. uprzednio zarezerwował dla siebie i dla Gabby apartament z dwiema sypialniami. Gabby nie spodziewała się żadnych luksusów, ale zacho­ wanie J.D., kiedy już zamknęli za sobą drzwi, wydawało się jej po prostu niepojęte. Ze złością rozejrzał się po eleganckim salonie, rzucił Gabby gniewne spojrzenie, po czym z jeszcze większą złością wpatrzył się w telefon. Krążył nerwowo po pokoju, paląc papierosa. Jego niepokój natychmiast udzielił się Gabby. Po­ myślała roztrzęsiona, że musi jak najszybciej zna­ leźć sobie jakieś zajęcie. Poszła do sypialni i zaczęła rozpakowywać walizkę. Przestraszyła się, gdy ciszę przerwał dzwonek telefonu, lecz nie wróciła do salonu. Czekała, aż J.D. ją zawoła. Przebrała się w dżinsy oraz jedwabną zieloną bluzkę, włosy zostawiła rozpuszczone, po czym schowała okulary do torebki. Pomyślała, że teraz wygląda jak praw­ dziwa turystka. To powinno poprawić J.D. humor. Wezwał ją po jakichś pięciu minutach. Zastała go siedzącego nieruchomo przy oknie, wpatrzonego w nie niewidzącym wzrokiem. Zdążył zdjąć mary­ narkę oraz kamizelkę, koszulę zaś rozpiął pod szyją. Jedną ręką przeczesywał potargane włosy, w dru­ giej, opartej o parapet okienny, dzierżył dopalające­ go się papierosa.