Johanna
Lindsey
Zrękowiny
Z angielskiego przełożył
Michał Wroczyński
Rozdział pierwszy
Anglia, 1214
Walter de Roghton stał w przedpokoju królewskiej
komnaty, gdzie polecono mu czekać. Wciąż żywił na
dzieję na obiecaną audiencję, ale minuty oczekiwania
przeciągały się w godziny, a jego nikt nie wzywał.
Zaczynał już wątpić, czy tego wieczoru król w ogóle go
przyjmie. Nieopodal tłoczyli się inni lordowie mający
sprawy do króla Jana. Choć Walter nie okazywał po
sobie prawdziwych uczuć, był bardzo zdenerwowany.
Potrafił jednak panować nad sobą lepiej niż pozostali.
A powód do niepokoju miał. Jan Plantagenet był
jednym z najbardziej znienawidzonych władców w całym
chrześcijańskim świecie; jednym z najbardziej zdradziec
kich i kłamliwych królów. Należał do ludzi, którzy, by
zastraszyć swoich przeciwników, nie wahają się wieszać
nawet niewinnych dzieci, które zatrzymano jako zakład
ników. Ta polityka jednak zawodziła. Przejęci strachem
i odrazą baronowie jeszcze bardziej odwracali się od
swego władcy.
Jan dwukrotnie próbował odebrać koronę swemu
własnemu bratu, Ryszardowi Lwie Serce, ale po inter
wencji ich matki dwukrotnie wybaczono mu tę zdradę.
Gdy po śmierci Ryszarda wkładał wreszcie na głowę
koronę, był już jedynym pretendentem do tronu. Jego
bratanka Artura zamordowano, a siostra Artura, Eleo
nora, skazana została na wieloletnie więzienie.
5
Niektórzy współczuli Janowi jako najmłodszemu
z czterech synów króla Henryka. Z dziedzictwa po
Henryku, podzielonego między jego trzech braci, nie
wiele pozostało Janowi. Tak zatem długo wlókł się za
nim przydomek: Jan bez Ziemi. Ale człowiekowi, który
ostatecznie został jednak królem, trudno było współczuć.
Trudno bowiem współczuć człowiekowi, który poprzez
wieloletnią wojnę z Kościołem naraził swój kraj na
ekskomunikę; człowiekowi, na którego nałożono inter¬
dykt. Króla Jana nienawidzono, ale jeszcze bardziej się
bano.
Walter drżał na myśl o wszystkich plugawych czynach,
jakich dopuścił się Jan, ale przed zgromadzonymi
w przedpokoju królewskiej komnaty wielmożami taił
swe prawdziwe uczucia. Po raz tysięczny zastanawiał się,
czy to, co postanowił zrobić, ma sens. I co będzie, jeśli
przedłożony przez niego plan zostanie mylnie zrozu
miany.
Bo tak naprawdę Walter mógł do końca swych lat żyć
w spokoju, nie zauważany przez króla. Ostatecznie był
mało znaczącym baronem, który nie musiał nieustannie
pojawiać się na królewskim dworze. Jego znaczenie było
niewielkie... a przecież mogło być przeciwnie.
Przed laty spotkał kobietę, do której zaczął się zalecać,
i wszystko potoczyłoby się zapewne inaczej, gdyby nie
to, że wykradł mu ją inny szlachcic o wyższej pozycji
i znaczeniu. Kobieta, która miała zostać jego żoną,
lady Anne z Lydshire, wniosłaby mu w posagu wielką
fortunę i władzę na podległych jej ziemiach. Ostatecznie
jednak oddana została Guy de Thorpe'owi, earlowi
Shefford, podwajając jego posiadłości i majątek, a tym
samym czyniąc jego ród jednym z najpotężniejszych
w Anglii.
6
Niewiasta, którą Walter ostatecznie pojął za żonę,
jak czas pokazał, okazała się całkiem chybionym wy
borem, co tylko podsyciło jego gniew. Posiadłości,
jakie wniosła w wianie, w tamtym czasie były bardzo
cenne, lecz na nieszczęście leżały w La Marche i uległy
konfiskacie, gdy Jan stracił większość swych francus
kich dóbr. Walter mógłby zatrzymać swe ziemie pod
warunkiem złożenia hołdu królowi Francji, ale wtedy
straciłby posiadłości w Anglii. A te były rozleglejsze.
Na dodatek żona nie dała mu synów, a tylko jedną
dziewczynkę. Właśnie teraz Claire, jego córka, osiągnęła
stosowny do małżeństwa wiek dwunastu lat.
Obecna wizyta u króla Jana miała zatem dwojaki cel:
rewanż za afront, jakiego doznał przed laty, kiedy to nie
uwzględniono go jako konkurenta do ręki Anne, oraz
ostateczne odebranie mu jej włości poprzez zaślubiny
Claire z jedynym synem Guy de Thorpe'a i dziedzicem
Shefford.
Był to błyskotliwy plan, a pora na jego realizację
wydawała się idealna. Plotka głosiła, że Jan zamierza
wkrótce ponowić próbę odzyskania ziem Andegawenów,
które przed laty utracił. A Walter miał dla niego i kij,
i marchewkę... jeśli tylko zdoła odpowiednio zaintereso
wać króla swoim planem.
W końcu otworzyły się drzwi królewskiej komnaty
i Chester, jeden z nielicznych earlów, którym Jan jeszcze
ufał bez zastrzeżeń, wprowadził Waltera do środka. De
Roghton pośpiesznie klęknął przed królem, ale władca
zniecierpliwionym gestem ręki kazał mu natychmiast
powstać.
Wbrew oczekiwaniom Waltera w komnacie nie byli
sami. Znajdowała się tam również Izabella w towa
rzystwie jednej z dam dworu. Walter nigdy jeszcze
7
nie widział królowej z tak bliska i upłynęło kilka
bardzo niezręcznych chwil, zanim odważył się spoj
rzeć w jej kierunku. Zaiste, w plotkach sławiących
jej urodę nie było przesady. Jeśli nawet nie należała
do najpiękniejszych kobiet na świecie, to z całą pew
nością żadna niewiasta w Anglii nie dorównywała jej
urodą.
Jan był ponad dwukrotnie od niej starszy - poślubił
Izabellę, kiedy miała dwanaście lat. Choć zwyczajowo
kobiety wychodziły za mąż w tym właśnie wieku,
większość szlachetnie urodzonych wstrzymywała się kilka
lat, zanim konsumowała małżeństwo. Ale nie Jan.
Izabella była nad wiek dojrzała i zbyt piękna, by
mężczyzna, który przed ślubem był wielkim kobiecia
rzem, zdołał się oprzeć pokusie.
Choć nie osiągnął wzrostu swego brata Ryszarda,
mimo czterdziestu sześciu lat był bardzo przystojnym
mężczyzną. Jan jako jedyny w swojej rodzinie miał
śniadą karnację, czarne, teraz już przyprószone siwizną
włosy, zielone oczy odziedziczone po ojcu i krępą
budowę ciała.
Król uśmiechnął się pobłażliwie, gdy spostrzegł spo
jrzenie Waltera skierowane ku jego żonie. Jan w podob
nych przypadkach zawsze tak właśnie reagował. Był
dumny z urody swojej żony. Obdarzył jednak gościa
jedynie przelotnym uśmiechem, gdyż godzina była późna,
a on nawet nie rozpoznał Waltera. Sekretarz oświadczył
mu jedynie, że jeden z baronów ma dla niego pilne
wiadomości.
- Czy ja cię znam? - spytał prosto i bez wstępów.
Walter zaczerwienił się.
- Nie, Wasza Miłość, nigdyśmy się jeszcze nie spot
kali, gdyż na dworze bywam bardziej niż sporadycznie.
8
Nazywam się Walter de Roghton. Otrzymałem niewielkie
nadanie od earla Pembroke'a.
- A zatem powinieneś swe wieści przekazać Pem¬
broke'owi, a ten z kolei przekazałby je mnie.
- Sprawa, z którą przychodzę, jest takiej natury, że
lepiej nie powierzać jej innym i... tak dokładnie nie są to
wiadomości - wyznał Walter. - Ale nie wiedziałem, co
powiedzieć twemu sekretarzowi, kiedy ten pytał mnie
o powód audiencji.
Jana mocno uraziła niejasna, wykrętna odpowiedź.
Ostatecznie nieustannie miał do czynienia z intrygami,
niedomówieniami i innymi tego rodzaju subtelnościami.
- Nie wiadomości, lecz coś, o czym powinienem
wiedzieć, i coś, w czym nie ufałeś nawet swemu suwere¬
nowi? - Jan uśmiechnął się. - Doprawdy, nie trzymaj
mnie dłużej w niepewności.
- Czy możemy porozmawiać w cztery oczy? - spytał
szeptem Walter i ponownie zerknął w stronę królowej.
Jan skrzywił się, lecz wskazał Walterowi ławę we
wnęce okiennej, po drugiej stronie komnaty, z dala od
miejsca, gdzie przebywały damy. Ze swoją śliczną żoną
rozmawiał o wielu rzeczach, ale istniały sprawy, w które
wolał nie wtajemniczać niewiasty znanej z upodobania
do plotek.
Król wziął ze stołu kielich z winem. Walterowi trunku
nie zaproponował. Nie krył irytacji i zniecierpliwienia.
Gdy zajęli już miejsca w głębokiej niszy okiennej,
Walter przystąpił do rzeczy.
- Czy słyszałeś, panie, o zaręczynach, które przed laty
osobiście zaaprobował twój brat Ryszard? Mówię o dzie
dzicu Shefford i córce Crispina.
- Naturalnie, słyszałem o tym już wcześniej. Związek
zawarty został bardziej ze względu na przyjaźń niż interes.
9
- Niezupełnie, Wasza Miłość - odparł ostrożnie Wal
ter. - Zapewne nie wiesz, że Nigel Crispin powrócił
z Ziemi Świętej z wielką fortuną, której spora część
stanowi wiano jego córki.
- Z wielką fortuną?
Zainteresowanie Jana wyraźnie wzrosło. Ryszard,
wybierając się na swoją przeklętą krucjatę, dokładnie
ogołocił skarbiec królestwa. Odtąd nieustannie brakowało
mu pieniędzy. Ale majątek pomniejszego barona, takiego
jak Walter, nie stanowił fortuny, jaka mogłaby zwrócić
uwagę władcy.
Jan postanowił zatem sprawę wyjaśnić.
- Co masz na myśli, mówiąc „fortuna"? Kilkaset
marek i trochę złotych kubków?
- Nie, Wasza Miłość, bajońską sumę, kilkakrotnie
wyższą od kwoty, jaką zapłacono za wykup króla.
Zdumiony Jan zerwał się na równe nogi. Królewski
okup. Wciąż jeszcze powszechnie mówiono o kwocie,
jakiej zażądano jako okupu za jego brata Ryszarda,
pochwyconego i uwięzionego przez jednego z jego
nieprzyjaciół, gdy wracał z Ziemi Świętej.
- Ponad sto tysięcy marek?
- Dwa razy tyle - wyjaśnił Walter.
- Skąd o tym wiesz, skoro wiadomość ta nie dotarła
nawet do mnie?
- Wśród przyjaciół lorda Nigela to żaden sekret...
tak jak i sławetna historia o tym, w jaki sposób doszedł
do takiej fortuny, ratując życie twego brata. Ale on
nie chce tego rozgłaszać, w czym widzę jego rozum,
biorąc pod uwagę, ilu rabusiów grasuje w całym kraju.
Ja całkiem przypadkowo dowiedziałem się, jaką sumę
otrzyma jego córka w wianie, wychodząc za dziedzica
Shefford.
10
- Jaką? - spytał żywo król.
- Siedemdziesiąt pięć tysięcy marek.
- Niebywałe! - wykrzyknął Jan.
- To całkiem zrozumiałe, skoro Cryspin nie ma
rozległych ziem, podczas gdy terytorium Shefford jest
niezwykle duże. Crispin, gdyby chciał, również mógłby
nabyć wielkie posiadłości ziemskie, ale on jest człowie
kiem nader skromnym i zadowala się swoim niewielkim
zamkiem i niewielkimi posiadłościami. Zaiste, niewielu
zdaje sobie sprawę z tego, jak potężny jest Crispin
wspierany takim bogactwem. W razie potrzeby na jego
usługi stanie wielka armia zaciężnego rycerstwa.
Jan nie musiał dłużej słuchać.
- I jeśli te dwa rody połączy mariaż, tak naprawdę
staną się silniejsze nawet od rodów Pembroke'a i Ches
tera.
Nie dodał już, że stałyby się zapewne potężniejsze
nawet od niego, zwłaszcza że ostatnimi czasy zbyt wielu
baronów ignorowało jego żądania o pomoc i wszczynało
jawne rebelie. Ale Walter wiedział o tym równie dobrze
jak Jan.
- Czy zatem widzisz potrzebę zapobieżenia temu
związkowi? - odważył się zapytać de Roghton.
- Wiem tylko, że Guy de Thorpe nigdy nie odmówił
mi pomocy, kiedy go o nią prosiłem; zawsze wspierał
mnie w wojnach, często też przysyłał własnych synów
i doskonale wyposażone wojsko, które wiernie stało po
mojej stronie. Ale teraz wiem już, że ten nie posiadający
prawie ziem Nigel Crispin powinien zostać należycie
opodatkowany. I wiem również, że jeśli sprzeciwię się
temu związkowi dwóch przyjaciół... - powiedział te
słowa z wyraźną odrazą - ...będą mieli dodatkowy
powód, by połączyć się... przeciwko mnie.
11
- A jeśli ktoś inny, nie ty, zapobiegnie temu mariażo
wi? - zapytał chytrze Walter.
Jan wybuchnął śmiechem. Jego żona rzuciła mu z dru
giej strony komnaty szybkie, zaciekawione spojrzenie.
- Nie będę miał najmniejszych wyrzutów sumienia.
Walter uśmiechnął się pogodnie, gdyż sprawy ułożyły
się po jego myśli.
- Wasza Miłość odniesie jeszcze inne korzyści. Gdy
pan na Shefford zmuszony będzie szukać innej narzeczo
nej dla swego syna, zasugerujesz mu jedną z dam, która
w posagu wniesie mu ziemie po drugiej stronie kanału.
Powszechnie wiadomo, że przysyła ci rycerzy na wojny,
które toczysz w Anglii i Walii, ale na wojny we Francji
śle tylko pieniądze, gdyż osobiście nie jest zainteresowany
tamtymi ziemiami. Kiedy jednak żona jego syna wniesie
mu w wianie tamte posiadłości, powiedzmy La Marche,
siłą rzeczy zainteresuje się tym, by hrabia La Marche nie
sprawiał ci już kłopotów. A sam przyznasz, że trzystu
rycerzy jest wartych więcej niż tysiąc zaciężnych żoł
nierzy, których opłacałbyś z trybutu.
Jan uśmiechnął się; całkowicie zgadzał się z Walterem.
Jeden wierny, dobrze wyszkolony rycerz był więcej wart
niż pół tuzina najemników. A trzystu dobrze wyszkolo
nych w wojennym rzemiośle wojowników, jakich do
starczyłby mu de Thorpe, podczas ważnej bitwy mogłoby
walnie przechylić szanse na jego korzyść.
- Czy masz jakąś pannę, która wniesie w posagu
ziemie w tamtych stronach? - zadał całkiem już retorycz
ne pytanie Jan.
- Tak jest, milordzie.
- A więc nie widzę powodów do sprzeciwu, by jej
nie zarekomendować... kiedy już szczeniak pana na
Shefford zacznie rozglądać się za nową narzeczoną.
12
Nie była to wprawdzie żadna obietnica, ale z drugiej
strony król Jan znany był z tego, że łamał dane przy
rzeczenia. Walter był bardziej niż rad.
Rozdział drugi
- Ojcze, znasz moje zdanie w tej kwestii. Jest wiele
panien odpowiednich na moją żonę, a kilka z nich nawet
bym zaakceptował, lecz ty uparłeś się na córkę swego
najbliższego przyjaciela. Ale ona poza pieniędzmi, któ
rych i tak nie potrzebujemy, nic nam nie wniesie.
Guy de Thorpe popatrzył na Wulfrica i westchnął.
Desperacko pragnął syna, który pojawił się bardzo późno.
Jego dwie starsze siostry wyszły za mąż jeszcze przed
urodzeniem się brata. Guy miał już nawet wnuków
starszych od Wulfrica. Lecz w swym jedynym synu -
w każdym razie jedynym prawowitym synu — nie do
strzegał żadnych wad i był z niego bardzo dumny.
Zarzucał mu jedynie nadmierny upór, a co za tym idzie -
upodobanie do spierania się z rodzicem.
Podobnie jak Guy, Wulfric był potężnie zbudowanym
mężczyzną, o mięśniach zaprawionych w rycerskich
zapasach i licznych wojnach. Obaj mieli czarne, gęste
włosy i niebieskie oczy, które Guy odziedziczył po
swoim ojcu. Z tym tylko, że źrenice Guy były jaśniej
szego odcienia niż źrenice Wulfrica, a bujne kędziory
mocno pokrywał już szron siwizny. Natomiast jego syn
miał zdecydowany, kwadratowy zarys szczęki i prosty,
szlachetny nos odziedziczony po matce, Anne. Wulfric
stanowił przystojniejszą wersję swego ojca i nie można
było wprost oderwać od niego wzroku.
- Wulf, czy to dlatego od chwili, gdy dziewczyna
13
osiągnęła stosowny wiek do zamążpójścia, cały czas
spędzasz na wojnach? Czy w ten sposób chcesz uniknąć
z nią ślubu?
Twarz Wulfrica zalał krwisty rumieniec.
- Widziałem ją tylko raz, a i wtedy napuściła na mnie
swego sokoła. Do dziś mam bliznę.
Guy popatrzył na syna z niedowierzaniem.
- A więc dlatego nigdy nie jeździłeś ze mną do
Dunburh! Jezu, Wulf, ona była wtedy małym dzieckiem.
Nosisz w sercu urazę do dziecka?!
Wulfric znów poczerwieniał, tym razem bardziej
z gniewu niż z zażenowania.
- To straszliwa jędza, ojcze. Zaiste, zachowywała się
bardziej jak wyrostek niż jak dziewczynka. Była wyzy
wająca, klęła, rzucała się z pazurami do oczu każdemu,
kto odważył się jej sprzeciwić, nie zważając przy tym na
jego posturę czy wiek. Ale nie, to nie dlatego jej nie
chcę. Po prostu pragnę Agnes z Yorku.
- Dlaczego?
Tak proste i bezpośrednie pytanie ojca kompletnie
zbiło Wulfrica z tropu.
- Dlaczego? - powtórzył jak echo.
- Właśnie, dlaczego? Czy ją miłujesz?
- Bardzo chciałbym mieć ją w łożu, ale po co od razu
kochać? Nie, nie sądzę, bym ją kochał.
Uspokojony Guy zachichotał.
- W pożądaniu niewiasty nie ma nic złego. To zdrowe
uczucie... jeżeli oczywiście puścisz mimo uszu słowa
pobożnych kapłanów. Mężczyzna jest szczęśliwy, jeśli
odnajdzie to w małżeństwie; a będzie jeszcze szczęśliwszy,
gdy ponadto znajdzie w małżeństwie miłość. Ale wiesz
równie dobrze jak ja, iż uczucie to wcale w małżeństwie
nie musi istnieć.
14
- A więc jestem dziwakiem - odparł z uporem
Wulfric. - Wolę czuć pociąg do żony niż do jej
służebnych dziewek.
Teraz z kolei rumieniec pojawił się na twarzy Guy.
Było powszechnie wiadomo, że nie darzył swej żony,
Anne, wielką miłością. Ale bardzo mu na niej zależało,
odnosił się do niej z ogromnym szacunkiem i z tego
względu wszystkie swoje nałożnice trzymał z dala od
niej. W przeciwieństwie do swego przyjaciela Nigela,
którego wiązała z żoną nieprzytomna miłość i do dzisiej
szego dnia nosił po niej żałobę, Guy nigdy nie poznał
podobnego uczucia do kobiety, a zatem nie czuł się
z tego powodu pokrzywdzony przez los. Ale pożądanie
to inna rzecz. Miał w życiu tak wiele nałożnic, że nie
potrafił ich zliczyć, a jeśli nawet Anne o tym nie miała
pojęcia, to z całą pewnością wiedział o tym jego syn.
Ale we wzroku Wulfrica nie było potępienia. Sam od
młodzieńczych czasów uganiał się za dziewkami i był
ostatnią osobą, która mogłaby rzucić w ojca kamieniem.
Tak zatem Guy nie musiał mu wyjaśniać, jak łatwo jest
zaspokoić żądzę, czy to z czyjąś żoną, czy z panną.
Mężczyzna rzadko kiedy mógł w małżeństwie znaleźć
zarówno ukojenie zmysłów, jak i miłość. Ale takie już
było życie.
- Nie chcę plamić honoru naszej rodziny, odwołując
Zrękowiny. Doskonale wiesz, że Nigel Crispin jest moim
najbliższym przyjacielem. Wiesz również, iż ocalił mi
życie, gdy padł pode mną koń, przygniatając mnie do
ziemi tak, że nie mogłem się spod niego wydostać,
a saraceński bułat o włos minął moją głowę. Nie istnieje
nic, czym mógłbym spłacić zaciągnięty u niego dług.
Z największej wdzięczności, kiedy spłodził córkę, zaofe
rowałem mu to, co miałem najdroższego. Ciebie. Połą-
15
•
czenie naszych rodów było sprawą drugorzędną. Niewiele
miał do wniesienia do waszego związku... w każdym
razie wtedy.
- Wtedy? - spytał z kpiną w głosie Wulfric. - To
dlaczego teraz jest to dla ciebie tak ważne?
Guy ponownie westchnął.
- Gdyby król żądał od ciebie czterdziestu dni służby,
nie miałoby to znaczenia, ale on domaga się jeszcze
więcej. Odsłużyłeś więcej niż tych czterdzieści dni,
i koniec. I teraz, mimo że dopiero co wróciłeś z wojny,
już wspomniał, że masz ruszać z nim na następną
kampanię po drugiej stronie kanału. Co za dużo, to
niezdrowo, Wulf. Nie jesteśmy w stanie dłużej służyć
zbrojnie zarówno swemu ludowi, jak i w wojsku naszego
króla.
- Nigdy nie wspominałeś, że borykamy się z brakiem
pieniędzy - odparł prawie oskarżycielskim tonem Wulf
ric.
- Kiedy toczyłeś wojny w imieniu Jana, nie chciałem
cię martwić. Twoja służba i wiele wydarzeń, które
nastąpiły w ciągu ostatnich dziesięciu lat, wyczerpały
nasze zasoby. Wizyta króla w asyście całego dworu, do
jakiej doszło w zeszłym roku, była ciosem, ale tego
należało się spodziewać, gdyż z nim jest tak zawsze. Na
szczęście nigdzie nie zagrzewa dłużej miejsca. Praw
dziwym dopustem bożym stały się jego kampanie w Wa
lii, gdzie mieszkańcy poumykali z domostw i nasi
żołnierze nie mieli nawet co włożyć do ust...
Guy zamilkł. Nie musiał więcej tłumaczyć. Wulfric
sposępniał na myśl, jak bezowocna była wojna z Walij
czykiem, który nie dawał pola, lecz atakował i zarzynał
przeciwników z zasadzki. W Walii Wulfric stracił wielu
swych ludzi.
16
- Chcę tylko powiedzieć, Wulf, że twoja żona przy
niesie nam...
- Ona nie jest jeszcze moją żoną - przerwał mu
gwałtownie syn.
Guy, choć przygnębiony, ciągnął dalej, jakby nie
dosłyszał protestu Wulfrica.
- Twoja żona przyniesie nam to, co jest w tej chwili
najpotrzebniejsze. Potężnych sprzymierzeńców mamy
dosyć. Twoje pięć sióstr wyszło wyjątkowo pomyślnie
za mąż. Ziemi mamy w bród, choć kiedy się ożenisz,
w razie potrzeby dokupimy jeszcze więcej, wzniesiemy
więcej zamków, dokonamy remontów... Jezu, Wulf, ona
przyniesie nam fortunę, więc nie ma co się na nią
krzywić, bez względu na to, czy te pieniądze są nam
potrzebne, czy nie.
Guy pociągnął tęgi łyk wina i przeszedł do najgor
szego.
- Poza tym zwlekałeś już tak długo, że zaczyna to
być dla Nigela wielką obelgą; a przez twoją opieszałość
i niechęć ona dawno przekroczyła wiek, w którym
niewiasty wychodzą za mąż. Ale dosyć. W ciągu tygodnia
pojedziesz do Dunburh.
- Czy to rozkaz? - zapytał sztywno Wulfric.
- Sam mnie do tego zmuszasz. Nie zerwę kontraktu
ślubnego, Wulf. Jest już bardzo późno, ona ma osiem
naście lat. Czy postępując w taki sposób, chcesz sprowa
dzić na moją głowę niesławę?
- Zgoda, wezmę tę dziewczynę - odparł ze wściek
łością Wulfric. - I poślubię ją. Ale czy będę z nią żył,
czas pokaże.
Powiedziawszy to, dumnym krokiem ruszył do wyj
ścia. Guy obserwował go do chwili, aż opuścił prze
stronną izbę, po czym skierował wzrok na wielki komin.
17
Godzina była późna. Zanim wezwał Wulfrica, odczekał,
aż Anne w towarzystwie swych dam uda się do sypialni.
A może powinien był zatrzymać Anne, by ta poparła
jego zamysły?
Wulfric nigdy nie sprzeczał się z matką. Zawsze
sprawiał wrażenie, że lubi jej ustępować, a to dlatego, że
szczerze ją kochał. A przecież Anne jeszcze bardziej niż
on popierała ślub swego syna. To ona nastawała na
męża, by odbył rozmowę z Wulfrikiem, który właśnie
wynalazł sobie kolejną wojnę, na jaką zamierzał wyruszyć.
Być może liczyła też na to, że napełni się jej szkatuła.
Tak zatem z całą pewnością skłoniłaby swego syna do
tego związku.
Guy ponownie ciężko westchnął, zastanawiając się,
czy nie wyrządzi córce Nigela krzywdy, zmuszając swego
syna do małżeństwa z nią.
Rozdział trzeci
Droga do Dunburh, którą odbyli w towarzystwie
czterdziestu uzbrojonych po zęby pachołków oraz kilku
rycerzy, zajęła półtora dnia. Chodziło głównie o ochronę
wielkiej damy w drodze powrotnej. W państwie Jana na
gościńcach grasowało wielu zbójców i rabusiów.
Niektórzy ze skazanych przez króla na banicję baro
nów ruszyli na drogi, by rabować tych, którzy wciąż
jeszcze pozostawali w łaskach władcy. Tak zatem, gdyby
nawet Guy nie zdecydował się na takie środki bez
pieczeństwa, uczyniłby to sam Wulfric. Nie chciał, by
ojciec zarzucał mu później, że utracił przyszłą pannę
młodą przez zwykłą nieostrożność i niedopatrzenie.
18
Przyszła panna młoda... Już na samą myśl o tej
chudej, kościstej, małej diablicy z gardła rycerza dobyło
się głuche warczenie. Słysząc ów osobliwy dźwięk, jego
przyrodni brat uniósł ze zdziwienia brew.
Rankiem drugiego dnia podróży zwinęli obóz i raźno
ruszyli w dalszą drogę. Dla tak dużej liczby ludzi trudno
było znaleźć odpowiednie kwatery, więc poprzedniego
dnia Wulfric zdecydował, że zanocują przy gościńcu.
Przyzwoitych kwater natomiast poszuka w drodze po
wrotnej, gdyż panna z pewnością uprze się, by spać
w łożu.
- Wciąż jeszcze nie pogodziłeś się z myślą o tym
małżeństwie? - zapytał Rajmund, zrównując swego
wierzchowca z koniem Wulfrica.
- Nie, i nigdy się nie pogodzę - wyznał Wulfric. -
Czuję się sprzedany za pieniądze. I uwierz mi, że jest to
paskudne uczucie.
Rajmund parsknął.
- Kiedy nasz ojciec czynił propozycję, było odwrotnie.
W przeciwnym razie skłonny byłbym przyznać ci rację.
Ale...
- Skończmy ten temat.
- Przeciwnie, porozmawiajmy o tym. Musisz w końcu
dojść do ładu z samym sobą. Niebawem staniesz przed
nią osobiście - przestrzegł Rajmund. - Wulf, co tak
naprawdę brzydzi cię w tym małżeństwie?
Wulfric ciężko westchnął.
- Kiedy była dzieckiem, nie dawało się jej w ogóle
lubić i nie sądzę, by w ciągu tych kilku lat mogła się
zmienić. Obawiam się, że poślubię kobietę, którą zniena
widzę.
- Nie takie rzeczy już widział świat - odparł filozoficz
nie Rajmund i zachichotał. - Jeśli szukasz małżeństwa
19
z miłości, popatrz na swoich poddanych niskiego stanu.
Oni sami dobierają sobie żony i mężów. Szlachetnie
urodzeni pozbawieni są takiego przywileju.
W słowach tych było tyle kpiny, że Wulfric machnął
w kierunku brata pięścią. Rajmund z głośnym śmiechem
uchylił się, unikając ciosu.
- Nie musisz mi przypominać, że ty sam sobie
wybrałeś żonę i szczerze ją kochasz - rzekł wzburzony
Wulfric. - A wcale nie jesteś człowiekiem nędznego
pochodzenia - dodał i z gardła znów wydobył mu się
ów dziwny dźwięk.
Rajmund popatrzył na brata z czułością. Niewielu
ludzi tak mocno jak on obstawało przy tym, że Rajmund
jest szlachetnie urodzony. Matka Rajmunda pochodziła
z niskiego stanu i los chłopca byłby nie do pozazdrosz
czenia, gdyż nie akceptowała go zarówno szlachta, jak
i prości poddani. Ale do Rajmunda los uśmiechnął się
bardziej niż do wielu innych bastardów. Guy go usyno¬
wił, wykształcił, kazał wyszkolić w rycerskim rzemiośle,
a po pasowaniu na rycerza przyznał mu niewielkie
nadanie.
Dzięki temu majątkowi Rajmund mógł postarać się
o żonę z własnego wyboru. Pojął za małżonkę Eloise,
córkę sir Richarda. Richard był rycerzem bez ziemi,
należał do dworu Guy i miał niewielką nadzieję na to, że
jego jedynaczka znajdzie sobie na męża człowieka w mia
rę majętnego. Tak zatem zaloty Rajmunda do córki
niezmiernie go uradowały. Rajmund nie zazdrościł Wul¬
fricowi tego, że jest jedynym prawowitym synem Guy.
Prowadził proste życie, jakie lubił. Życie brata natomiast
zawsze było skomplikowane.
- Ile czasu upłynęło od chwili, gdy po raz pierwszy ją
ujrzałeś? - zapytał ostrożnie.
20
- Prawie dwanaście lat.
Rajmund wywrócił oczyma.
- Na rany Chrystusa, i ty sądzisz, że przez cały ten
czas nic a nic się nie zmieniła? Że nie nauczyła się manier
godnych wielkiej i dobrze urodzonej damy? Najpraw
dopodobniej będzie błagała cię o wybaczenie wszystkich
przykrości i krzywd, jakie ci wyrządziła... Ale, ale,
dlaczego właściwie tak bardzo ją znielubiłeś?
- Miałem trzynaście lat, a ona sześć, i dobrze wiedzia
ła, jak wiele dla mnie znaczy. Bawiąc z naszym ojcem
z wizytą w Dunburh, wybrałem się na jej poszukiwanie
i zastałem ją w stajniach w towarzystwie dwóch wyrost
ków mniej więcej w tym samym wieku co ona. Pokazy
wała im wielkiego sokoła, twierdząc, że należy do niej.
Wzięła nawet ptaka na rękę. Do licha, ptaszysko było
prawie tak duże jak ona.
Ciągnąc opowieść, wciąż miał żywo przed oczyma
tamten dzień, w którym po raz pierwszy ujrzał swoją
narzeczoną. Była niechlujna i obszarpana, wyglądała,
jakby tarzała się w błocie, a jej arystokratyczną twarz
szpeciły smugi brudu. Jak na swój niewielki wzrost
miała też wyjątkowo długie nogi, co uwypuklały jeszcze
rajtuzy i zgrzebna, krótka tunika, takie same, jakie nosili
towarzyszący jej chłopcy.
Tak naprawdę to miał spore kłopoty, by rozpoznać,
które z trojga dzieciaków to właśnie ona. Wprawdzie
mieszkańcy Dunburh, których pytał, gdzie może znaleźć
dziewczynkę, ostrzegali go, że mała ubiera się i zachowuje
bardzo nietypowo, ale on sądził, że to tylko żarty.
Ludzie niskiego stanu często ubierali tak swoje córki,
zwłaszcza jeśli mieli zbywające ubiory chłopięce, a nie
stać ich było na kobiece stroje. Ale która kobieta, nie
mówiąc już o dziedziczce wielkiego majątku, z własnego
21
wyboru ubiera się jak mężczyzna? Lecz ona taka właśnie
była. Brudna, niechlujnie ubrana, z długimi włosami
ściśle związanymi z tyłu głowy. Wulfric miał wielkie
kłopoty z ustaleniem, który z dzieciaków jest dziew
czynką.
Dopiero gdy ktoś zawołał do niej po imieniu, pojął,
że to ona właśnie trzyma na ręku ptaka, który nie ma na
głowie nawet kaptura. W pierwszej chwili chciał ruszyć
jej na ratunek. Mogła nie zdawać sobie sprawy z tego,
jak bardzo niebezpieczne są myśliwskie sokoły. Była
o wiele za młoda, by zbliżać się do tych stworzeń. Z całą
pewnością wślizgnęła się do ptaszarni pod nieobecność
sokolnika i wykradła ptaka.
I wtedy usłyszał, jak przechwala się przed swymi
łatwowiernymi towarzyszami:
- Ptak jest teraz mój! Bierze jedzenie tylko ode mnie.
Sokół należy do niej?! Wulfric nie potrafił powstrzymać
pełnego lekceważenia parsknięcia. Dźwięk zwrócił uwagę
dziewczynki, która popatrzyła w jego stronę z ciekawo
ścią. Ostatecznie była za młoda, by pojąć, że parsknięciem
tym nieznajomy chłopak chciał dać do zrozumienia, iż
uważa ją za kłamczuchę.
- Kim jesteś? - spytała po prostu.
- Jestem tym, za którego, kiedy osiągniesz stosowny
wiek, wyjdziesz za mąż.
Zupełnie nie rozumiał, dlaczego jego słowa potrak
towała jako obelgę. Przecież wyznał jej tylko szczerą
prawdę. Płomień, jaki zalśnił w jej zielonych oczach,
nadając źrenicom nieoczekiwanie żółtą barwę, świadczył
o gniewie, jaki ją ogarnął.
- Wpadła w nieopisaną furię, wyzwała mnie od
kłamców, po czym obrzuciła obrzydliwymi wyzwiskami,
jakich jeszcze w życiu nie słyszałem - opowiadał Raj-
22
mundowi Wulfric. - A następnie kazała mi, k a z a ł a
mi, wynosić się do wszystkich diabłów.
Rajmund próbował powstrzymać śmiech, ale sztuka ta
zupełnie mu nie wyszła.
- Jezu, i to wszystko przez tak małe dziecko?
- Wszystko to przez tak małą diablicę - odburknął
Wulfric. - Kiedy jednak nie ruszałem się z miejsca...
byłem zbyt oszołomiony, by wykonać jakikolwiek ruch...
jej oczy zwęziły się jak u kota, uniosła nieco ramię
i posłała na mnie sokoła. Odruchowo wyciągnąłem przed
siebie rękę. To był błąd. Dziób ptaka utkwił mi między
kłykciami pierwszego i drugiego palca.
Rajmund cicho gwizdnął przez zęby.
- Miałeś dużo szczęścia, że nie straciłeś któregoś
z palców.
- Ale rana była tak duża, że do dzisiaj została blizna.
Ostatecznie udało mi się oderwać ptaka i cisnąłem nim
o ścianę. Mała jędza, widząc, że jej sokół nie żyje, rzuciła
się na mnie z pięściami. Sądziłem, że nie jest w stanie
wyrządzić mi większej krzywdy. Jak wiesz, zawsze byłem
wyjątkowo duży jak na swój wiek, a ona sięgała mi
zaledwie do pasa. Ale w pewnej chwili boleśnie mnie
ugryzła. Zawyłem z bólu, a wtedy ona uderzyła mnie
w miejsce, w które żaden mężczyzna nie chce być
trafiony. Pod wpływem bólu opadłem na kolana.
Rajmund wyszczerzył zęby.
- Cóż, sądząc po całej rzeszy dziewek, które później
posiadłeś, nie wyrządziła ci trwałej krzywdy.
Wulfric przesłał mu piorunujące spojrzenie.
- To wcale nie jest zabawne, bracie. Czułem straszliwy
ból, a ona wciąż okładała mnie na oślep pięściami. A po
nieważ moja głowa znalazła się już na poziomie jej rąk,
okropnie poharatała mi twarz. O mało nie straciłem oka.
23
W rzeczywistości było znacznie gorzej, ale nie zamie
rzał się do tego przyznawać bratu. Krocze paliło go
żywym ogniem, z rozszarpanej dłoni tryskała krew,
brukając ziemię, jego... i dziewczynkę. Ale ona tak
szybko okładała go pięściami, że oślepiony bólem Wulfric
nie był w stanie unieruchomić jej rąk ani też pochwycić
jej zdrową dłonią. Dziewczynka była tak szczupła i gibka,
że za każdym razem mu się wymykała.
Mógł wprawdzie palnąć ją z całych sił pięścią, na co
zresztą w zupełności zasługiwała, ale Wulfric nigdy nie
uderzyłby dziecka czy kogokolwiek mniejszego lub
słabszego od siebie, nie mówiąc już o dziewczynce.
Toteż spadała na niego lawina coraz dotkliwszych
ciosów. W końcu udało mu się odepchnąć dziewczynkę
na tyle mocno, że ta zatoczyła się do tyłu na skrzynki,
a on niezgrabnie poderwał się z ziemi i potykając się,
czmychnął z pola walki.
Na szczęście nigdy już jej więcej nie spotkał.
Zresztą robił wszystko, by do tego nie doszło. Ukrył
swoje rany przed ojcem, lecz wymówił się przed po
wrotem do lorda Edwarda, który wychowywał go od
chwili, gdy chłopiec skończył siedem lat. Tam poznał
swego brata Rajmunda, który również pobierał nauki
u Edwarda Fitzallena, i zaprzyjaźnił się z nim. I zawsze,
ilekroć w Shefford pojawiał się ze swą rodziną Nigel,
opuszczał zamek. Sam też nigdy nie pojawił się w Dun
burh.
- Musisz sobie uświadomić - odezwał się Rajmund -
że ona zapewne zmieniła się, a ojciec nauczył ją, jak
powinna zachowywać się szlachetnie urodzona dama.
- Wiem. Teraz już nie wymłóci mnie pięściami... nie
odważyłaby się tego zrobić. Ale czy można babę oduczyć
zjadliwości, skoro jędzą się urodziła?
24
- A może weźmiesz ją na lep słodkich słówek? -
zasugerował Rajmund.
Wulfric lekceważąco parsknął.
- Nie mnie należy udzielać nauk, lecz jej. A bardzo
wątpię, by ktokolwiek ją wychował. Jestem przekonany,
że choć jest teraz wielką damą, to pod pięknymi strojami
i dobrymi manierami kryje się ta sama diablica. Lecz gdy
wtedy, przy naszym pierwszym spotkaniu, popatrzyła na
mnie swymi kocimi, zielonymi oczyma...
- To co?
- Ba, żebym sam wiedział! - odparł Wulfric i wes
tchnął.
Rozdział czwarty
- Jeśli dobrze pamiętam, od zamku w Dunburh
dzieli nas godzina drogi - mruknął Wulfric, rozglą
dając się bacznie po okolicy. - To już za tamtym
wzgórzem. Gdybyśmy pojechali na przełaj lasem, nad
robilibyśmy sporo czasu, gdyż droga wije się, a w pew
nym miejscu nawet zatacza szeroki łuk, oddalając się
nieco od wioski.
Przez las wiodła wyraźna ścieżka, wydeptana przez
tych, którzy chcieli szybciej dotrzeć do Dunburh. O tej
porze roku liście opadły już z drzew i choć las był gęsty,
z jednej strony między drzewami przeświecały odległe
łąki, za którymi leżała wioska.
- Przez dwanaście lat unikałeś tego miejsca jak diabeł
święconej wody, a teraz nagle ci się śpieszy - zakpił
Rajmund.
- Spieszy mi się do ciepła ognia, to wszystko - odparł
Wulfric, przesyłając bratu gniewne spojrzenie.
25
Rajmund nie zwrócił uwagi na rozdrażnienie Wulfrica,
lecz przyznał, że perspektywa ogrzania się przy ogniu
jest bardzo ponętna. Niebo wprawdzie było bezchmurne,
ale na dworze panował przenikliwy ziąb i wszyscy tęsknili
już za ciepłem bijącym z płonących na kominie głowni...
Lub za ruchem.
- A może tę ostatnią milę przebylibyśmy forsownym
galopem? - podsunął myśl Rajmund.
- Najszybciej dotrzemy do zamku, jadąc skrótami
przez las. Przejedziemy przez wioskę i zbliżymy się do
niego od tyłu.
Powiedziawszy to, bez słowa skręcił w wąską ścieżkę.
Niebawem dotarli do łąk, a następnie do samej wioski,
którą jednak ominęli szerokim łukiem, by nie wzbudzać
popłochu wśród jej mieszkańców. Z drugiej strony o tak
wczesnym i zimnym poranku niewielu z nich jeszcze
opuściło domy, zwłaszcza że o tej porze roku prace
w polu dawno już się skończyły.
Zamek wciąż jeszcze znajdował się w sporej odległości,
a drogę do niego blokował kolejny zagajnik. Nad
wierzchołkami drzew majaczyły jedynie wieże warowni.
Zagajnik był gęstszy niż las, który przebyli, i porastały
go iglaste drzewa, zasłaniające sam zamek.
Gdy przebyli połowę drogi dzielącej bastiony Dunburh
od wioski, dotarł do nich szczęk broni i bitewna wrzawa.
Odgłosy te wywołały na twarzy Wulfrica promienny
uśmiech. Był wojownikiem z krwi i kości, przez całe
życie szkolił się w rycerskim rzemiośle, osiągając w nim
niezwyczajną biegłość, i lubił robić użytek ze swych
umiejętności. Rajmund podzielał zamiłowania brata, więc
obaj mężczyźni wymienili tylko uśmiechy, spięli wierz
chowce ostrogami i ruszyli cwałem ścieżką, która w tym
miejscu tworzyła ostry łuk.
26
Niebawem ujrzeli przed sobą polankę, na której trwała
walka. W pierwszej chwili sądzili, że to jedynie rycerska
potyczka, lecz brało w nich udział zbyt wielu ludzi,
a ponadto wśród walczących znajdowała się niewiasta.
Na polu tłoczyło się czterech jeźdźców i siedmiu
pieszych, w tym kobieta. Wszyscy mieli na sobie grube,
zimowe opończe, więc trudno było powiedzieć, kto jest
mieszkańcem Dunburh, a kto napastnikiem. Z tego
względu Wulfric nie zaatakował na ślepo.
Wstrzymał swych ludzi. Walczący nie zauważyli je
szcze nowo przybyłych, zatem wysunął się na czoło
i zawołał:
- Kto potrzebuje pomocy?
Zawołanie musiał powtórzyć, gdyż jego głos zaginął
w szczęku oręża. Ale drugi okrzyk zwrócił uwagę
walczących, którzy spostrzegli czterdziestu jeźdźców
tłoczących się za jego plecami. Na króciutką chwilę
zapadła kompletna cisza i uwikłani w walkę ludzie gapili
się na nieoczekiwanych przybyszy.
Był to krótki moment, po którym czterej jeźdźcy
w popłochu czmychnęli, niknąc pośród drzew otaczają
cych polanę. Mogli pochodzić z Dunburh i uciekać do
zamku, sądząc, że przybyły posiłki dla napastników, lecz
taką możliwość Wulfric odrzucił natychmiast. Kobieta
bowiem pozostała na placu boju i podeszła do niego, by
złożyć mu dworny ukłon.
Podczas ukłonu rozchyliła się jej opończa, ukazując
pod spodem wytworny strój. Miał zatem do czynienia ze
szlachetnie urodzoną i piękną damą, która w jednej
chwili zauroczyła go bez reszty. Byk śmiertelnie wy
straszona i dopiero teraz powoli na twarz wracały jej
kolory. Spod przekrzywionego kwefu wystawały ciem
nobrązowe włosy, a gdy uniosła głowę i popatrzyła
27
Wulfricowi w oczy, ujrzał źrenice tak świetliste i zielone,
że przypominały barwą najczystsze perydotyty...
Zielone oczy! Jezu, czyżby to była ona? Jego narzeczo
na pokornie wyrażająca swą wdzięczność? Nie, to nie
możliwe, tyle szczęścia to za dużo. Nie mogła przecież
zmienić się aż do tego stopnia, przekształcając się w tak
słodką i piękną pannę.
Nawet głos miała kojąco łagodny, gdy odezwała się
do swego wybawcy:
- Nie mogłeś, panie, pojawić się w bardziej stosownej
chwili. Wysoko sobie cenię...
Dama nie skończyła, ponieważ bezceremonialnie ode
pchnął ją jakiś młodzieniec, który obrzucił Wulfrica
płonącym spojrzeniem i zawołał:
- Nie stójcie tu jak tępe opoje, lecz gońcie ich!
Koniecznie należy ich schwytać!
Na tak straszliwą obelgę Wulfric zesztywniał. Zuch
wały szczeniak miał najwyżej czternaście lat i ubrany był
jak żebrak. Tyle zdołał dostrzec Wulfric zajęty schodze
niem z konia, by chwycić zuchwalca za gardło.
Zanim jednak zdążył uwolnić stopy ze strzemion,
ponownie dotarł doń ów uwłaczający głos:
- Gamonie nazywający siebie rycerzami. Najpierw
obiecujecie pomoc, a następnie jej nie dajecie.
Wulfric ponownie wsunął stopy w strzemiona, wygod
niej usadowił się w siodle i dźgnął rumaka ostrogami.
Głupi wyrostek nie miał nawet na tyle zdrowego rozsąd
ku, by zejść z drogi kłusującego w jego stronę wierz
chowca. Stał wyzywająco w miejscu i spoglądał na
szarżującego Wulfrica. Rycerz cenił odwagę, ale nie
głupotę, a ten dzieciak musiał być niespełna rozumu,
skoro w taki sposób odzywał się do siedzącego w siodle,
uzbrojonego po zęby rycerza. Rękę Wulfrica powstrzy-
28
Johanna Lindsey Zrękowiny Z angielskiego przełożył Michał Wroczyński
Rozdział pierwszy Anglia, 1214 Walter de Roghton stał w przedpokoju królewskiej komnaty, gdzie polecono mu czekać. Wciąż żywił na dzieję na obiecaną audiencję, ale minuty oczekiwania przeciągały się w godziny, a jego nikt nie wzywał. Zaczynał już wątpić, czy tego wieczoru król w ogóle go przyjmie. Nieopodal tłoczyli się inni lordowie mający sprawy do króla Jana. Choć Walter nie okazywał po sobie prawdziwych uczuć, był bardzo zdenerwowany. Potrafił jednak panować nad sobą lepiej niż pozostali. A powód do niepokoju miał. Jan Plantagenet był jednym z najbardziej znienawidzonych władców w całym chrześcijańskim świecie; jednym z najbardziej zdradziec kich i kłamliwych królów. Należał do ludzi, którzy, by zastraszyć swoich przeciwników, nie wahają się wieszać nawet niewinnych dzieci, które zatrzymano jako zakład ników. Ta polityka jednak zawodziła. Przejęci strachem i odrazą baronowie jeszcze bardziej odwracali się od swego władcy. Jan dwukrotnie próbował odebrać koronę swemu własnemu bratu, Ryszardowi Lwie Serce, ale po inter wencji ich matki dwukrotnie wybaczono mu tę zdradę. Gdy po śmierci Ryszarda wkładał wreszcie na głowę koronę, był już jedynym pretendentem do tronu. Jego bratanka Artura zamordowano, a siostra Artura, Eleo nora, skazana została na wieloletnie więzienie. 5
Niektórzy współczuli Janowi jako najmłodszemu z czterech synów króla Henryka. Z dziedzictwa po Henryku, podzielonego między jego trzech braci, nie wiele pozostało Janowi. Tak zatem długo wlókł się za nim przydomek: Jan bez Ziemi. Ale człowiekowi, który ostatecznie został jednak królem, trudno było współczuć. Trudno bowiem współczuć człowiekowi, który poprzez wieloletnią wojnę z Kościołem naraził swój kraj na ekskomunikę; człowiekowi, na którego nałożono inter¬ dykt. Króla Jana nienawidzono, ale jeszcze bardziej się bano. Walter drżał na myśl o wszystkich plugawych czynach, jakich dopuścił się Jan, ale przed zgromadzonymi w przedpokoju królewskiej komnaty wielmożami taił swe prawdziwe uczucia. Po raz tysięczny zastanawiał się, czy to, co postanowił zrobić, ma sens. I co będzie, jeśli przedłożony przez niego plan zostanie mylnie zrozu miany. Bo tak naprawdę Walter mógł do końca swych lat żyć w spokoju, nie zauważany przez króla. Ostatecznie był mało znaczącym baronem, który nie musiał nieustannie pojawiać się na królewskim dworze. Jego znaczenie było niewielkie... a przecież mogło być przeciwnie. Przed laty spotkał kobietę, do której zaczął się zalecać, i wszystko potoczyłoby się zapewne inaczej, gdyby nie to, że wykradł mu ją inny szlachcic o wyższej pozycji i znaczeniu. Kobieta, która miała zostać jego żoną, lady Anne z Lydshire, wniosłaby mu w posagu wielką fortunę i władzę na podległych jej ziemiach. Ostatecznie jednak oddana została Guy de Thorpe'owi, earlowi Shefford, podwajając jego posiadłości i majątek, a tym samym czyniąc jego ród jednym z najpotężniejszych w Anglii. 6
Niewiasta, którą Walter ostatecznie pojął za żonę, jak czas pokazał, okazała się całkiem chybionym wy borem, co tylko podsyciło jego gniew. Posiadłości, jakie wniosła w wianie, w tamtym czasie były bardzo cenne, lecz na nieszczęście leżały w La Marche i uległy konfiskacie, gdy Jan stracił większość swych francus kich dóbr. Walter mógłby zatrzymać swe ziemie pod warunkiem złożenia hołdu królowi Francji, ale wtedy straciłby posiadłości w Anglii. A te były rozleglejsze. Na dodatek żona nie dała mu synów, a tylko jedną dziewczynkę. Właśnie teraz Claire, jego córka, osiągnęła stosowny do małżeństwa wiek dwunastu lat. Obecna wizyta u króla Jana miała zatem dwojaki cel: rewanż za afront, jakiego doznał przed laty, kiedy to nie uwzględniono go jako konkurenta do ręki Anne, oraz ostateczne odebranie mu jej włości poprzez zaślubiny Claire z jedynym synem Guy de Thorpe'a i dziedzicem Shefford. Był to błyskotliwy plan, a pora na jego realizację wydawała się idealna. Plotka głosiła, że Jan zamierza wkrótce ponowić próbę odzyskania ziem Andegawenów, które przed laty utracił. A Walter miał dla niego i kij, i marchewkę... jeśli tylko zdoła odpowiednio zaintereso wać króla swoim planem. W końcu otworzyły się drzwi królewskiej komnaty i Chester, jeden z nielicznych earlów, którym Jan jeszcze ufał bez zastrzeżeń, wprowadził Waltera do środka. De Roghton pośpiesznie klęknął przed królem, ale władca zniecierpliwionym gestem ręki kazał mu natychmiast powstać. Wbrew oczekiwaniom Waltera w komnacie nie byli sami. Znajdowała się tam również Izabella w towa rzystwie jednej z dam dworu. Walter nigdy jeszcze 7
nie widział królowej z tak bliska i upłynęło kilka bardzo niezręcznych chwil, zanim odważył się spoj rzeć w jej kierunku. Zaiste, w plotkach sławiących jej urodę nie było przesady. Jeśli nawet nie należała do najpiękniejszych kobiet na świecie, to z całą pew nością żadna niewiasta w Anglii nie dorównywała jej urodą. Jan był ponad dwukrotnie od niej starszy - poślubił Izabellę, kiedy miała dwanaście lat. Choć zwyczajowo kobiety wychodziły za mąż w tym właśnie wieku, większość szlachetnie urodzonych wstrzymywała się kilka lat, zanim konsumowała małżeństwo. Ale nie Jan. Izabella była nad wiek dojrzała i zbyt piękna, by mężczyzna, który przed ślubem był wielkim kobiecia rzem, zdołał się oprzeć pokusie. Choć nie osiągnął wzrostu swego brata Ryszarda, mimo czterdziestu sześciu lat był bardzo przystojnym mężczyzną. Jan jako jedyny w swojej rodzinie miał śniadą karnację, czarne, teraz już przyprószone siwizną włosy, zielone oczy odziedziczone po ojcu i krępą budowę ciała. Król uśmiechnął się pobłażliwie, gdy spostrzegł spo jrzenie Waltera skierowane ku jego żonie. Jan w podob nych przypadkach zawsze tak właśnie reagował. Był dumny z urody swojej żony. Obdarzył jednak gościa jedynie przelotnym uśmiechem, gdyż godzina była późna, a on nawet nie rozpoznał Waltera. Sekretarz oświadczył mu jedynie, że jeden z baronów ma dla niego pilne wiadomości. - Czy ja cię znam? - spytał prosto i bez wstępów. Walter zaczerwienił się. - Nie, Wasza Miłość, nigdyśmy się jeszcze nie spot kali, gdyż na dworze bywam bardziej niż sporadycznie. 8
Nazywam się Walter de Roghton. Otrzymałem niewielkie nadanie od earla Pembroke'a. - A zatem powinieneś swe wieści przekazać Pem¬ broke'owi, a ten z kolei przekazałby je mnie. - Sprawa, z którą przychodzę, jest takiej natury, że lepiej nie powierzać jej innym i... tak dokładnie nie są to wiadomości - wyznał Walter. - Ale nie wiedziałem, co powiedzieć twemu sekretarzowi, kiedy ten pytał mnie o powód audiencji. Jana mocno uraziła niejasna, wykrętna odpowiedź. Ostatecznie nieustannie miał do czynienia z intrygami, niedomówieniami i innymi tego rodzaju subtelnościami. - Nie wiadomości, lecz coś, o czym powinienem wiedzieć, i coś, w czym nie ufałeś nawet swemu suwere¬ nowi? - Jan uśmiechnął się. - Doprawdy, nie trzymaj mnie dłużej w niepewności. - Czy możemy porozmawiać w cztery oczy? - spytał szeptem Walter i ponownie zerknął w stronę królowej. Jan skrzywił się, lecz wskazał Walterowi ławę we wnęce okiennej, po drugiej stronie komnaty, z dala od miejsca, gdzie przebywały damy. Ze swoją śliczną żoną rozmawiał o wielu rzeczach, ale istniały sprawy, w które wolał nie wtajemniczać niewiasty znanej z upodobania do plotek. Król wziął ze stołu kielich z winem. Walterowi trunku nie zaproponował. Nie krył irytacji i zniecierpliwienia. Gdy zajęli już miejsca w głębokiej niszy okiennej, Walter przystąpił do rzeczy. - Czy słyszałeś, panie, o zaręczynach, które przed laty osobiście zaaprobował twój brat Ryszard? Mówię o dzie dzicu Shefford i córce Crispina. - Naturalnie, słyszałem o tym już wcześniej. Związek zawarty został bardziej ze względu na przyjaźń niż interes. 9
- Niezupełnie, Wasza Miłość - odparł ostrożnie Wal ter. - Zapewne nie wiesz, że Nigel Crispin powrócił z Ziemi Świętej z wielką fortuną, której spora część stanowi wiano jego córki. - Z wielką fortuną? Zainteresowanie Jana wyraźnie wzrosło. Ryszard, wybierając się na swoją przeklętą krucjatę, dokładnie ogołocił skarbiec królestwa. Odtąd nieustannie brakowało mu pieniędzy. Ale majątek pomniejszego barona, takiego jak Walter, nie stanowił fortuny, jaka mogłaby zwrócić uwagę władcy. Jan postanowił zatem sprawę wyjaśnić. - Co masz na myśli, mówiąc „fortuna"? Kilkaset marek i trochę złotych kubków? - Nie, Wasza Miłość, bajońską sumę, kilkakrotnie wyższą od kwoty, jaką zapłacono za wykup króla. Zdumiony Jan zerwał się na równe nogi. Królewski okup. Wciąż jeszcze powszechnie mówiono o kwocie, jakiej zażądano jako okupu za jego brata Ryszarda, pochwyconego i uwięzionego przez jednego z jego nieprzyjaciół, gdy wracał z Ziemi Świętej. - Ponad sto tysięcy marek? - Dwa razy tyle - wyjaśnił Walter. - Skąd o tym wiesz, skoro wiadomość ta nie dotarła nawet do mnie? - Wśród przyjaciół lorda Nigela to żaden sekret... tak jak i sławetna historia o tym, w jaki sposób doszedł do takiej fortuny, ratując życie twego brata. Ale on nie chce tego rozgłaszać, w czym widzę jego rozum, biorąc pod uwagę, ilu rabusiów grasuje w całym kraju. Ja całkiem przypadkowo dowiedziałem się, jaką sumę otrzyma jego córka w wianie, wychodząc za dziedzica Shefford. 10
- Jaką? - spytał żywo król. - Siedemdziesiąt pięć tysięcy marek. - Niebywałe! - wykrzyknął Jan. - To całkiem zrozumiałe, skoro Cryspin nie ma rozległych ziem, podczas gdy terytorium Shefford jest niezwykle duże. Crispin, gdyby chciał, również mógłby nabyć wielkie posiadłości ziemskie, ale on jest człowie kiem nader skromnym i zadowala się swoim niewielkim zamkiem i niewielkimi posiadłościami. Zaiste, niewielu zdaje sobie sprawę z tego, jak potężny jest Crispin wspierany takim bogactwem. W razie potrzeby na jego usługi stanie wielka armia zaciężnego rycerstwa. Jan nie musiał dłużej słuchać. - I jeśli te dwa rody połączy mariaż, tak naprawdę staną się silniejsze nawet od rodów Pembroke'a i Ches tera. Nie dodał już, że stałyby się zapewne potężniejsze nawet od niego, zwłaszcza że ostatnimi czasy zbyt wielu baronów ignorowało jego żądania o pomoc i wszczynało jawne rebelie. Ale Walter wiedział o tym równie dobrze jak Jan. - Czy zatem widzisz potrzebę zapobieżenia temu związkowi? - odważył się zapytać de Roghton. - Wiem tylko, że Guy de Thorpe nigdy nie odmówił mi pomocy, kiedy go o nią prosiłem; zawsze wspierał mnie w wojnach, często też przysyłał własnych synów i doskonale wyposażone wojsko, które wiernie stało po mojej stronie. Ale teraz wiem już, że ten nie posiadający prawie ziem Nigel Crispin powinien zostać należycie opodatkowany. I wiem również, że jeśli sprzeciwię się temu związkowi dwóch przyjaciół... - powiedział te słowa z wyraźną odrazą - ...będą mieli dodatkowy powód, by połączyć się... przeciwko mnie. 11
- A jeśli ktoś inny, nie ty, zapobiegnie temu mariażo wi? - zapytał chytrze Walter. Jan wybuchnął śmiechem. Jego żona rzuciła mu z dru giej strony komnaty szybkie, zaciekawione spojrzenie. - Nie będę miał najmniejszych wyrzutów sumienia. Walter uśmiechnął się pogodnie, gdyż sprawy ułożyły się po jego myśli. - Wasza Miłość odniesie jeszcze inne korzyści. Gdy pan na Shefford zmuszony będzie szukać innej narzeczo nej dla swego syna, zasugerujesz mu jedną z dam, która w posagu wniesie mu ziemie po drugiej stronie kanału. Powszechnie wiadomo, że przysyła ci rycerzy na wojny, które toczysz w Anglii i Walii, ale na wojny we Francji śle tylko pieniądze, gdyż osobiście nie jest zainteresowany tamtymi ziemiami. Kiedy jednak żona jego syna wniesie mu w wianie tamte posiadłości, powiedzmy La Marche, siłą rzeczy zainteresuje się tym, by hrabia La Marche nie sprawiał ci już kłopotów. A sam przyznasz, że trzystu rycerzy jest wartych więcej niż tysiąc zaciężnych żoł nierzy, których opłacałbyś z trybutu. Jan uśmiechnął się; całkowicie zgadzał się z Walterem. Jeden wierny, dobrze wyszkolony rycerz był więcej wart niż pół tuzina najemników. A trzystu dobrze wyszkolo nych w wojennym rzemiośle wojowników, jakich do starczyłby mu de Thorpe, podczas ważnej bitwy mogłoby walnie przechylić szanse na jego korzyść. - Czy masz jakąś pannę, która wniesie w posagu ziemie w tamtych stronach? - zadał całkiem już retorycz ne pytanie Jan. - Tak jest, milordzie. - A więc nie widzę powodów do sprzeciwu, by jej nie zarekomendować... kiedy już szczeniak pana na Shefford zacznie rozglądać się za nową narzeczoną. 12
Nie była to wprawdzie żadna obietnica, ale z drugiej strony król Jan znany był z tego, że łamał dane przy rzeczenia. Walter był bardziej niż rad. Rozdział drugi - Ojcze, znasz moje zdanie w tej kwestii. Jest wiele panien odpowiednich na moją żonę, a kilka z nich nawet bym zaakceptował, lecz ty uparłeś się na córkę swego najbliższego przyjaciela. Ale ona poza pieniędzmi, któ rych i tak nie potrzebujemy, nic nam nie wniesie. Guy de Thorpe popatrzył na Wulfrica i westchnął. Desperacko pragnął syna, który pojawił się bardzo późno. Jego dwie starsze siostry wyszły za mąż jeszcze przed urodzeniem się brata. Guy miał już nawet wnuków starszych od Wulfrica. Lecz w swym jedynym synu - w każdym razie jedynym prawowitym synu — nie do strzegał żadnych wad i był z niego bardzo dumny. Zarzucał mu jedynie nadmierny upór, a co za tym idzie - upodobanie do spierania się z rodzicem. Podobnie jak Guy, Wulfric był potężnie zbudowanym mężczyzną, o mięśniach zaprawionych w rycerskich zapasach i licznych wojnach. Obaj mieli czarne, gęste włosy i niebieskie oczy, które Guy odziedziczył po swoim ojcu. Z tym tylko, że źrenice Guy były jaśniej szego odcienia niż źrenice Wulfrica, a bujne kędziory mocno pokrywał już szron siwizny. Natomiast jego syn miał zdecydowany, kwadratowy zarys szczęki i prosty, szlachetny nos odziedziczony po matce, Anne. Wulfric stanowił przystojniejszą wersję swego ojca i nie można było wprost oderwać od niego wzroku. - Wulf, czy to dlatego od chwili, gdy dziewczyna 13
osiągnęła stosowny wiek do zamążpójścia, cały czas spędzasz na wojnach? Czy w ten sposób chcesz uniknąć z nią ślubu? Twarz Wulfrica zalał krwisty rumieniec. - Widziałem ją tylko raz, a i wtedy napuściła na mnie swego sokoła. Do dziś mam bliznę. Guy popatrzył na syna z niedowierzaniem. - A więc dlatego nigdy nie jeździłeś ze mną do Dunburh! Jezu, Wulf, ona była wtedy małym dzieckiem. Nosisz w sercu urazę do dziecka?! Wulfric znów poczerwieniał, tym razem bardziej z gniewu niż z zażenowania. - To straszliwa jędza, ojcze. Zaiste, zachowywała się bardziej jak wyrostek niż jak dziewczynka. Była wyzy wająca, klęła, rzucała się z pazurami do oczu każdemu, kto odważył się jej sprzeciwić, nie zważając przy tym na jego posturę czy wiek. Ale nie, to nie dlatego jej nie chcę. Po prostu pragnę Agnes z Yorku. - Dlaczego? Tak proste i bezpośrednie pytanie ojca kompletnie zbiło Wulfrica z tropu. - Dlaczego? - powtórzył jak echo. - Właśnie, dlaczego? Czy ją miłujesz? - Bardzo chciałbym mieć ją w łożu, ale po co od razu kochać? Nie, nie sądzę, bym ją kochał. Uspokojony Guy zachichotał. - W pożądaniu niewiasty nie ma nic złego. To zdrowe uczucie... jeżeli oczywiście puścisz mimo uszu słowa pobożnych kapłanów. Mężczyzna jest szczęśliwy, jeśli odnajdzie to w małżeństwie; a będzie jeszcze szczęśliwszy, gdy ponadto znajdzie w małżeństwie miłość. Ale wiesz równie dobrze jak ja, iż uczucie to wcale w małżeństwie nie musi istnieć. 14
- A więc jestem dziwakiem - odparł z uporem Wulfric. - Wolę czuć pociąg do żony niż do jej służebnych dziewek. Teraz z kolei rumieniec pojawił się na twarzy Guy. Było powszechnie wiadomo, że nie darzył swej żony, Anne, wielką miłością. Ale bardzo mu na niej zależało, odnosił się do niej z ogromnym szacunkiem i z tego względu wszystkie swoje nałożnice trzymał z dala od niej. W przeciwieństwie do swego przyjaciela Nigela, którego wiązała z żoną nieprzytomna miłość i do dzisiej szego dnia nosił po niej żałobę, Guy nigdy nie poznał podobnego uczucia do kobiety, a zatem nie czuł się z tego powodu pokrzywdzony przez los. Ale pożądanie to inna rzecz. Miał w życiu tak wiele nałożnic, że nie potrafił ich zliczyć, a jeśli nawet Anne o tym nie miała pojęcia, to z całą pewnością wiedział o tym jego syn. Ale we wzroku Wulfrica nie było potępienia. Sam od młodzieńczych czasów uganiał się za dziewkami i był ostatnią osobą, która mogłaby rzucić w ojca kamieniem. Tak zatem Guy nie musiał mu wyjaśniać, jak łatwo jest zaspokoić żądzę, czy to z czyjąś żoną, czy z panną. Mężczyzna rzadko kiedy mógł w małżeństwie znaleźć zarówno ukojenie zmysłów, jak i miłość. Ale takie już było życie. - Nie chcę plamić honoru naszej rodziny, odwołując Zrękowiny. Doskonale wiesz, że Nigel Crispin jest moim najbliższym przyjacielem. Wiesz również, iż ocalił mi życie, gdy padł pode mną koń, przygniatając mnie do ziemi tak, że nie mogłem się spod niego wydostać, a saraceński bułat o włos minął moją głowę. Nie istnieje nic, czym mógłbym spłacić zaciągnięty u niego dług. Z największej wdzięczności, kiedy spłodził córkę, zaofe rowałem mu to, co miałem najdroższego. Ciebie. Połą- 15 •
czenie naszych rodów było sprawą drugorzędną. Niewiele miał do wniesienia do waszego związku... w każdym razie wtedy. - Wtedy? - spytał z kpiną w głosie Wulfric. - To dlaczego teraz jest to dla ciebie tak ważne? Guy ponownie westchnął. - Gdyby król żądał od ciebie czterdziestu dni służby, nie miałoby to znaczenia, ale on domaga się jeszcze więcej. Odsłużyłeś więcej niż tych czterdzieści dni, i koniec. I teraz, mimo że dopiero co wróciłeś z wojny, już wspomniał, że masz ruszać z nim na następną kampanię po drugiej stronie kanału. Co za dużo, to niezdrowo, Wulf. Nie jesteśmy w stanie dłużej służyć zbrojnie zarówno swemu ludowi, jak i w wojsku naszego króla. - Nigdy nie wspominałeś, że borykamy się z brakiem pieniędzy - odparł prawie oskarżycielskim tonem Wulf ric. - Kiedy toczyłeś wojny w imieniu Jana, nie chciałem cię martwić. Twoja służba i wiele wydarzeń, które nastąpiły w ciągu ostatnich dziesięciu lat, wyczerpały nasze zasoby. Wizyta króla w asyście całego dworu, do jakiej doszło w zeszłym roku, była ciosem, ale tego należało się spodziewać, gdyż z nim jest tak zawsze. Na szczęście nigdzie nie zagrzewa dłużej miejsca. Praw dziwym dopustem bożym stały się jego kampanie w Wa lii, gdzie mieszkańcy poumykali z domostw i nasi żołnierze nie mieli nawet co włożyć do ust... Guy zamilkł. Nie musiał więcej tłumaczyć. Wulfric sposępniał na myśl, jak bezowocna była wojna z Walij czykiem, który nie dawał pola, lecz atakował i zarzynał przeciwników z zasadzki. W Walii Wulfric stracił wielu swych ludzi. 16
- Chcę tylko powiedzieć, Wulf, że twoja żona przy niesie nam... - Ona nie jest jeszcze moją żoną - przerwał mu gwałtownie syn. Guy, choć przygnębiony, ciągnął dalej, jakby nie dosłyszał protestu Wulfrica. - Twoja żona przyniesie nam to, co jest w tej chwili najpotrzebniejsze. Potężnych sprzymierzeńców mamy dosyć. Twoje pięć sióstr wyszło wyjątkowo pomyślnie za mąż. Ziemi mamy w bród, choć kiedy się ożenisz, w razie potrzeby dokupimy jeszcze więcej, wzniesiemy więcej zamków, dokonamy remontów... Jezu, Wulf, ona przyniesie nam fortunę, więc nie ma co się na nią krzywić, bez względu na to, czy te pieniądze są nam potrzebne, czy nie. Guy pociągnął tęgi łyk wina i przeszedł do najgor szego. - Poza tym zwlekałeś już tak długo, że zaczyna to być dla Nigela wielką obelgą; a przez twoją opieszałość i niechęć ona dawno przekroczyła wiek, w którym niewiasty wychodzą za mąż. Ale dosyć. W ciągu tygodnia pojedziesz do Dunburh. - Czy to rozkaz? - zapytał sztywno Wulfric. - Sam mnie do tego zmuszasz. Nie zerwę kontraktu ślubnego, Wulf. Jest już bardzo późno, ona ma osiem naście lat. Czy postępując w taki sposób, chcesz sprowa dzić na moją głowę niesławę? - Zgoda, wezmę tę dziewczynę - odparł ze wściek łością Wulfric. - I poślubię ją. Ale czy będę z nią żył, czas pokaże. Powiedziawszy to, dumnym krokiem ruszył do wyj ścia. Guy obserwował go do chwili, aż opuścił prze stronną izbę, po czym skierował wzrok na wielki komin. 17
Godzina była późna. Zanim wezwał Wulfrica, odczekał, aż Anne w towarzystwie swych dam uda się do sypialni. A może powinien był zatrzymać Anne, by ta poparła jego zamysły? Wulfric nigdy nie sprzeczał się z matką. Zawsze sprawiał wrażenie, że lubi jej ustępować, a to dlatego, że szczerze ją kochał. A przecież Anne jeszcze bardziej niż on popierała ślub swego syna. To ona nastawała na męża, by odbył rozmowę z Wulfrikiem, który właśnie wynalazł sobie kolejną wojnę, na jaką zamierzał wyruszyć. Być może liczyła też na to, że napełni się jej szkatuła. Tak zatem z całą pewnością skłoniłaby swego syna do tego związku. Guy ponownie ciężko westchnął, zastanawiając się, czy nie wyrządzi córce Nigela krzywdy, zmuszając swego syna do małżeństwa z nią. Rozdział trzeci Droga do Dunburh, którą odbyli w towarzystwie czterdziestu uzbrojonych po zęby pachołków oraz kilku rycerzy, zajęła półtora dnia. Chodziło głównie o ochronę wielkiej damy w drodze powrotnej. W państwie Jana na gościńcach grasowało wielu zbójców i rabusiów. Niektórzy ze skazanych przez króla na banicję baro nów ruszyli na drogi, by rabować tych, którzy wciąż jeszcze pozostawali w łaskach władcy. Tak zatem, gdyby nawet Guy nie zdecydował się na takie środki bez pieczeństwa, uczyniłby to sam Wulfric. Nie chciał, by ojciec zarzucał mu później, że utracił przyszłą pannę młodą przez zwykłą nieostrożność i niedopatrzenie. 18
Przyszła panna młoda... Już na samą myśl o tej chudej, kościstej, małej diablicy z gardła rycerza dobyło się głuche warczenie. Słysząc ów osobliwy dźwięk, jego przyrodni brat uniósł ze zdziwienia brew. Rankiem drugiego dnia podróży zwinęli obóz i raźno ruszyli w dalszą drogę. Dla tak dużej liczby ludzi trudno było znaleźć odpowiednie kwatery, więc poprzedniego dnia Wulfric zdecydował, że zanocują przy gościńcu. Przyzwoitych kwater natomiast poszuka w drodze po wrotnej, gdyż panna z pewnością uprze się, by spać w łożu. - Wciąż jeszcze nie pogodziłeś się z myślą o tym małżeństwie? - zapytał Rajmund, zrównując swego wierzchowca z koniem Wulfrica. - Nie, i nigdy się nie pogodzę - wyznał Wulfric. - Czuję się sprzedany za pieniądze. I uwierz mi, że jest to paskudne uczucie. Rajmund parsknął. - Kiedy nasz ojciec czynił propozycję, było odwrotnie. W przeciwnym razie skłonny byłbym przyznać ci rację. Ale... - Skończmy ten temat. - Przeciwnie, porozmawiajmy o tym. Musisz w końcu dojść do ładu z samym sobą. Niebawem staniesz przed nią osobiście - przestrzegł Rajmund. - Wulf, co tak naprawdę brzydzi cię w tym małżeństwie? Wulfric ciężko westchnął. - Kiedy była dzieckiem, nie dawało się jej w ogóle lubić i nie sądzę, by w ciągu tych kilku lat mogła się zmienić. Obawiam się, że poślubię kobietę, którą zniena widzę. - Nie takie rzeczy już widział świat - odparł filozoficz nie Rajmund i zachichotał. - Jeśli szukasz małżeństwa 19
z miłości, popatrz na swoich poddanych niskiego stanu. Oni sami dobierają sobie żony i mężów. Szlachetnie urodzeni pozbawieni są takiego przywileju. W słowach tych było tyle kpiny, że Wulfric machnął w kierunku brata pięścią. Rajmund z głośnym śmiechem uchylił się, unikając ciosu. - Nie musisz mi przypominać, że ty sam sobie wybrałeś żonę i szczerze ją kochasz - rzekł wzburzony Wulfric. - A wcale nie jesteś człowiekiem nędznego pochodzenia - dodał i z gardła znów wydobył mu się ów dziwny dźwięk. Rajmund popatrzył na brata z czułością. Niewielu ludzi tak mocno jak on obstawało przy tym, że Rajmund jest szlachetnie urodzony. Matka Rajmunda pochodziła z niskiego stanu i los chłopca byłby nie do pozazdrosz czenia, gdyż nie akceptowała go zarówno szlachta, jak i prości poddani. Ale do Rajmunda los uśmiechnął się bardziej niż do wielu innych bastardów. Guy go usyno¬ wił, wykształcił, kazał wyszkolić w rycerskim rzemiośle, a po pasowaniu na rycerza przyznał mu niewielkie nadanie. Dzięki temu majątkowi Rajmund mógł postarać się o żonę z własnego wyboru. Pojął za małżonkę Eloise, córkę sir Richarda. Richard był rycerzem bez ziemi, należał do dworu Guy i miał niewielką nadzieję na to, że jego jedynaczka znajdzie sobie na męża człowieka w mia rę majętnego. Tak zatem zaloty Rajmunda do córki niezmiernie go uradowały. Rajmund nie zazdrościł Wul¬ fricowi tego, że jest jedynym prawowitym synem Guy. Prowadził proste życie, jakie lubił. Życie brata natomiast zawsze było skomplikowane. - Ile czasu upłynęło od chwili, gdy po raz pierwszy ją ujrzałeś? - zapytał ostrożnie. 20
- Prawie dwanaście lat. Rajmund wywrócił oczyma. - Na rany Chrystusa, i ty sądzisz, że przez cały ten czas nic a nic się nie zmieniła? Że nie nauczyła się manier godnych wielkiej i dobrze urodzonej damy? Najpraw dopodobniej będzie błagała cię o wybaczenie wszystkich przykrości i krzywd, jakie ci wyrządziła... Ale, ale, dlaczego właściwie tak bardzo ją znielubiłeś? - Miałem trzynaście lat, a ona sześć, i dobrze wiedzia ła, jak wiele dla mnie znaczy. Bawiąc z naszym ojcem z wizytą w Dunburh, wybrałem się na jej poszukiwanie i zastałem ją w stajniach w towarzystwie dwóch wyrost ków mniej więcej w tym samym wieku co ona. Pokazy wała im wielkiego sokoła, twierdząc, że należy do niej. Wzięła nawet ptaka na rękę. Do licha, ptaszysko było prawie tak duże jak ona. Ciągnąc opowieść, wciąż miał żywo przed oczyma tamten dzień, w którym po raz pierwszy ujrzał swoją narzeczoną. Była niechlujna i obszarpana, wyglądała, jakby tarzała się w błocie, a jej arystokratyczną twarz szpeciły smugi brudu. Jak na swój niewielki wzrost miała też wyjątkowo długie nogi, co uwypuklały jeszcze rajtuzy i zgrzebna, krótka tunika, takie same, jakie nosili towarzyszący jej chłopcy. Tak naprawdę to miał spore kłopoty, by rozpoznać, które z trojga dzieciaków to właśnie ona. Wprawdzie mieszkańcy Dunburh, których pytał, gdzie może znaleźć dziewczynkę, ostrzegali go, że mała ubiera się i zachowuje bardzo nietypowo, ale on sądził, że to tylko żarty. Ludzie niskiego stanu często ubierali tak swoje córki, zwłaszcza jeśli mieli zbywające ubiory chłopięce, a nie stać ich było na kobiece stroje. Ale która kobieta, nie mówiąc już o dziedziczce wielkiego majątku, z własnego 21
wyboru ubiera się jak mężczyzna? Lecz ona taka właśnie była. Brudna, niechlujnie ubrana, z długimi włosami ściśle związanymi z tyłu głowy. Wulfric miał wielkie kłopoty z ustaleniem, który z dzieciaków jest dziew czynką. Dopiero gdy ktoś zawołał do niej po imieniu, pojął, że to ona właśnie trzyma na ręku ptaka, który nie ma na głowie nawet kaptura. W pierwszej chwili chciał ruszyć jej na ratunek. Mogła nie zdawać sobie sprawy z tego, jak bardzo niebezpieczne są myśliwskie sokoły. Była o wiele za młoda, by zbliżać się do tych stworzeń. Z całą pewnością wślizgnęła się do ptaszarni pod nieobecność sokolnika i wykradła ptaka. I wtedy usłyszał, jak przechwala się przed swymi łatwowiernymi towarzyszami: - Ptak jest teraz mój! Bierze jedzenie tylko ode mnie. Sokół należy do niej?! Wulfric nie potrafił powstrzymać pełnego lekceważenia parsknięcia. Dźwięk zwrócił uwagę dziewczynki, która popatrzyła w jego stronę z ciekawo ścią. Ostatecznie była za młoda, by pojąć, że parsknięciem tym nieznajomy chłopak chciał dać do zrozumienia, iż uważa ją za kłamczuchę. - Kim jesteś? - spytała po prostu. - Jestem tym, za którego, kiedy osiągniesz stosowny wiek, wyjdziesz za mąż. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego jego słowa potrak towała jako obelgę. Przecież wyznał jej tylko szczerą prawdę. Płomień, jaki zalśnił w jej zielonych oczach, nadając źrenicom nieoczekiwanie żółtą barwę, świadczył o gniewie, jaki ją ogarnął. - Wpadła w nieopisaną furię, wyzwała mnie od kłamców, po czym obrzuciła obrzydliwymi wyzwiskami, jakich jeszcze w życiu nie słyszałem - opowiadał Raj- 22
mundowi Wulfric. - A następnie kazała mi, k a z a ł a mi, wynosić się do wszystkich diabłów. Rajmund próbował powstrzymać śmiech, ale sztuka ta zupełnie mu nie wyszła. - Jezu, i to wszystko przez tak małe dziecko? - Wszystko to przez tak małą diablicę - odburknął Wulfric. - Kiedy jednak nie ruszałem się z miejsca... byłem zbyt oszołomiony, by wykonać jakikolwiek ruch... jej oczy zwęziły się jak u kota, uniosła nieco ramię i posłała na mnie sokoła. Odruchowo wyciągnąłem przed siebie rękę. To był błąd. Dziób ptaka utkwił mi między kłykciami pierwszego i drugiego palca. Rajmund cicho gwizdnął przez zęby. - Miałeś dużo szczęścia, że nie straciłeś któregoś z palców. - Ale rana była tak duża, że do dzisiaj została blizna. Ostatecznie udało mi się oderwać ptaka i cisnąłem nim o ścianę. Mała jędza, widząc, że jej sokół nie żyje, rzuciła się na mnie z pięściami. Sądziłem, że nie jest w stanie wyrządzić mi większej krzywdy. Jak wiesz, zawsze byłem wyjątkowo duży jak na swój wiek, a ona sięgała mi zaledwie do pasa. Ale w pewnej chwili boleśnie mnie ugryzła. Zawyłem z bólu, a wtedy ona uderzyła mnie w miejsce, w które żaden mężczyzna nie chce być trafiony. Pod wpływem bólu opadłem na kolana. Rajmund wyszczerzył zęby. - Cóż, sądząc po całej rzeszy dziewek, które później posiadłeś, nie wyrządziła ci trwałej krzywdy. Wulfric przesłał mu piorunujące spojrzenie. - To wcale nie jest zabawne, bracie. Czułem straszliwy ból, a ona wciąż okładała mnie na oślep pięściami. A po nieważ moja głowa znalazła się już na poziomie jej rąk, okropnie poharatała mi twarz. O mało nie straciłem oka. 23
W rzeczywistości było znacznie gorzej, ale nie zamie rzał się do tego przyznawać bratu. Krocze paliło go żywym ogniem, z rozszarpanej dłoni tryskała krew, brukając ziemię, jego... i dziewczynkę. Ale ona tak szybko okładała go pięściami, że oślepiony bólem Wulfric nie był w stanie unieruchomić jej rąk ani też pochwycić jej zdrową dłonią. Dziewczynka była tak szczupła i gibka, że za każdym razem mu się wymykała. Mógł wprawdzie palnąć ją z całych sił pięścią, na co zresztą w zupełności zasługiwała, ale Wulfric nigdy nie uderzyłby dziecka czy kogokolwiek mniejszego lub słabszego od siebie, nie mówiąc już o dziewczynce. Toteż spadała na niego lawina coraz dotkliwszych ciosów. W końcu udało mu się odepchnąć dziewczynkę na tyle mocno, że ta zatoczyła się do tyłu na skrzynki, a on niezgrabnie poderwał się z ziemi i potykając się, czmychnął z pola walki. Na szczęście nigdy już jej więcej nie spotkał. Zresztą robił wszystko, by do tego nie doszło. Ukrył swoje rany przed ojcem, lecz wymówił się przed po wrotem do lorda Edwarda, który wychowywał go od chwili, gdy chłopiec skończył siedem lat. Tam poznał swego brata Rajmunda, który również pobierał nauki u Edwarda Fitzallena, i zaprzyjaźnił się z nim. I zawsze, ilekroć w Shefford pojawiał się ze swą rodziną Nigel, opuszczał zamek. Sam też nigdy nie pojawił się w Dun burh. - Musisz sobie uświadomić - odezwał się Rajmund - że ona zapewne zmieniła się, a ojciec nauczył ją, jak powinna zachowywać się szlachetnie urodzona dama. - Wiem. Teraz już nie wymłóci mnie pięściami... nie odważyłaby się tego zrobić. Ale czy można babę oduczyć zjadliwości, skoro jędzą się urodziła? 24
- A może weźmiesz ją na lep słodkich słówek? - zasugerował Rajmund. Wulfric lekceważąco parsknął. - Nie mnie należy udzielać nauk, lecz jej. A bardzo wątpię, by ktokolwiek ją wychował. Jestem przekonany, że choć jest teraz wielką damą, to pod pięknymi strojami i dobrymi manierami kryje się ta sama diablica. Lecz gdy wtedy, przy naszym pierwszym spotkaniu, popatrzyła na mnie swymi kocimi, zielonymi oczyma... - To co? - Ba, żebym sam wiedział! - odparł Wulfric i wes tchnął. Rozdział czwarty - Jeśli dobrze pamiętam, od zamku w Dunburh dzieli nas godzina drogi - mruknął Wulfric, rozglą dając się bacznie po okolicy. - To już za tamtym wzgórzem. Gdybyśmy pojechali na przełaj lasem, nad robilibyśmy sporo czasu, gdyż droga wije się, a w pew nym miejscu nawet zatacza szeroki łuk, oddalając się nieco od wioski. Przez las wiodła wyraźna ścieżka, wydeptana przez tych, którzy chcieli szybciej dotrzeć do Dunburh. O tej porze roku liście opadły już z drzew i choć las był gęsty, z jednej strony między drzewami przeświecały odległe łąki, za którymi leżała wioska. - Przez dwanaście lat unikałeś tego miejsca jak diabeł święconej wody, a teraz nagle ci się śpieszy - zakpił Rajmund. - Spieszy mi się do ciepła ognia, to wszystko - odparł Wulfric, przesyłając bratu gniewne spojrzenie. 25
Rajmund nie zwrócił uwagi na rozdrażnienie Wulfrica, lecz przyznał, że perspektywa ogrzania się przy ogniu jest bardzo ponętna. Niebo wprawdzie było bezchmurne, ale na dworze panował przenikliwy ziąb i wszyscy tęsknili już za ciepłem bijącym z płonących na kominie głowni... Lub za ruchem. - A może tę ostatnią milę przebylibyśmy forsownym galopem? - podsunął myśl Rajmund. - Najszybciej dotrzemy do zamku, jadąc skrótami przez las. Przejedziemy przez wioskę i zbliżymy się do niego od tyłu. Powiedziawszy to, bez słowa skręcił w wąską ścieżkę. Niebawem dotarli do łąk, a następnie do samej wioski, którą jednak ominęli szerokim łukiem, by nie wzbudzać popłochu wśród jej mieszkańców. Z drugiej strony o tak wczesnym i zimnym poranku niewielu z nich jeszcze opuściło domy, zwłaszcza że o tej porze roku prace w polu dawno już się skończyły. Zamek wciąż jeszcze znajdował się w sporej odległości, a drogę do niego blokował kolejny zagajnik. Nad wierzchołkami drzew majaczyły jedynie wieże warowni. Zagajnik był gęstszy niż las, który przebyli, i porastały go iglaste drzewa, zasłaniające sam zamek. Gdy przebyli połowę drogi dzielącej bastiony Dunburh od wioski, dotarł do nich szczęk broni i bitewna wrzawa. Odgłosy te wywołały na twarzy Wulfrica promienny uśmiech. Był wojownikiem z krwi i kości, przez całe życie szkolił się w rycerskim rzemiośle, osiągając w nim niezwyczajną biegłość, i lubił robić użytek ze swych umiejętności. Rajmund podzielał zamiłowania brata, więc obaj mężczyźni wymienili tylko uśmiechy, spięli wierz chowce ostrogami i ruszyli cwałem ścieżką, która w tym miejscu tworzyła ostry łuk. 26
Niebawem ujrzeli przed sobą polankę, na której trwała walka. W pierwszej chwili sądzili, że to jedynie rycerska potyczka, lecz brało w nich udział zbyt wielu ludzi, a ponadto wśród walczących znajdowała się niewiasta. Na polu tłoczyło się czterech jeźdźców i siedmiu pieszych, w tym kobieta. Wszyscy mieli na sobie grube, zimowe opończe, więc trudno było powiedzieć, kto jest mieszkańcem Dunburh, a kto napastnikiem. Z tego względu Wulfric nie zaatakował na ślepo. Wstrzymał swych ludzi. Walczący nie zauważyli je szcze nowo przybyłych, zatem wysunął się na czoło i zawołał: - Kto potrzebuje pomocy? Zawołanie musiał powtórzyć, gdyż jego głos zaginął w szczęku oręża. Ale drugi okrzyk zwrócił uwagę walczących, którzy spostrzegli czterdziestu jeźdźców tłoczących się za jego plecami. Na króciutką chwilę zapadła kompletna cisza i uwikłani w walkę ludzie gapili się na nieoczekiwanych przybyszy. Był to krótki moment, po którym czterej jeźdźcy w popłochu czmychnęli, niknąc pośród drzew otaczają cych polanę. Mogli pochodzić z Dunburh i uciekać do zamku, sądząc, że przybyły posiłki dla napastników, lecz taką możliwość Wulfric odrzucił natychmiast. Kobieta bowiem pozostała na placu boju i podeszła do niego, by złożyć mu dworny ukłon. Podczas ukłonu rozchyliła się jej opończa, ukazując pod spodem wytworny strój. Miał zatem do czynienia ze szlachetnie urodzoną i piękną damą, która w jednej chwili zauroczyła go bez reszty. Byk śmiertelnie wy straszona i dopiero teraz powoli na twarz wracały jej kolory. Spod przekrzywionego kwefu wystawały ciem nobrązowe włosy, a gdy uniosła głowę i popatrzyła 27
Wulfricowi w oczy, ujrzał źrenice tak świetliste i zielone, że przypominały barwą najczystsze perydotyty... Zielone oczy! Jezu, czyżby to była ona? Jego narzeczo na pokornie wyrażająca swą wdzięczność? Nie, to nie możliwe, tyle szczęścia to za dużo. Nie mogła przecież zmienić się aż do tego stopnia, przekształcając się w tak słodką i piękną pannę. Nawet głos miała kojąco łagodny, gdy odezwała się do swego wybawcy: - Nie mogłeś, panie, pojawić się w bardziej stosownej chwili. Wysoko sobie cenię... Dama nie skończyła, ponieważ bezceremonialnie ode pchnął ją jakiś młodzieniec, który obrzucił Wulfrica płonącym spojrzeniem i zawołał: - Nie stójcie tu jak tępe opoje, lecz gońcie ich! Koniecznie należy ich schwytać! Na tak straszliwą obelgę Wulfric zesztywniał. Zuch wały szczeniak miał najwyżej czternaście lat i ubrany był jak żebrak. Tyle zdołał dostrzec Wulfric zajęty schodze niem z konia, by chwycić zuchwalca za gardło. Zanim jednak zdążył uwolnić stopy ze strzemion, ponownie dotarł doń ów uwłaczający głos: - Gamonie nazywający siebie rycerzami. Najpierw obiecujecie pomoc, a następnie jej nie dajecie. Wulfric ponownie wsunął stopy w strzemiona, wygod niej usadowił się w siodle i dźgnął rumaka ostrogami. Głupi wyrostek nie miał nawet na tyle zdrowego rozsąd ku, by zejść z drogi kłusującego w jego stronę wierz chowca. Stał wyzywająco w miejscu i spoglądał na szarżującego Wulfrica. Rycerz cenił odwagę, ale nie głupotę, a ten dzieciak musiał być niespełna rozumu, skoro w taki sposób odzywał się do siedzącego w siodle, uzbrojonego po zęby rycerza. Rękę Wulfrica powstrzy- 28