- Dokumenty28
- Odsłony10 249
- Obserwuję5
- Rozmiar dokumentów475.2 MB
- Ilość pobrań5 875
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Karawana kryzysu - Linda Polman
Rozmiar : | 1.1 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Karawana kryzysu - Linda Polman.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik zmijka00 wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
W serii ukazały się ostatnio: Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki Wilki żyją poza prawem. Jak Janukowycz przegrał Ukrainę Peter Hessler Dziwne kamienie. Opowieści ze Wschodu i z Zachodu Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie Magdalena Kicińska Pani Stefa Andrzej Muszyński Cyklon Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 2) Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 3 rozszerzone) Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 4) Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy (wyd. 2) Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość Jean Hatzfeld Englebert z rwandyjskich wzgórz Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku Anna Bikont My z Jedwabnego (wyd. 3) Martin Schibbye, Johan Persson 438 dni. Nafta z Ogadenu i wojna przeciw dziennikarzom Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 2) Dariusz Rosiak Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan Piotr Lipiński Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa (wyd. 2 popr. i rozszerz.) Paweł Smoleński Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie Wolfgang Bauer Przez morze. Z Syryjczykami do Europy Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu Beata Szady Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 2) Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz Zabić smoka. Ukraińskie rewolucje Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u Anjan Sundaram Złe wieści. Ostatni niezależni dziennikarze w Rwandzie Ilona Wiśniewska Hen. Na północy Norwegii Mur. 12 kawałków o Berlinie pod red. Agnieszki Wójcińskiej (wyd. 2 zmienione) Iza Klementowska Szkielet białego słonia Lidia Pańków Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego Piotr Nesterowicz Każdy został człowiekiem Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 2 zmienione) Anna Mateja Serce pasowało. Opowieść o polskiej transplantologii W serii ukażą się m.in.: Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci (wyd. 2) Misha Glenny Nemezis. O człowieku z faweli i bitwie o Rio
Linda Polman Karawana kryzysu Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej Z przedmową Janiny Ochojskiej Przełożyła Ewa Jusewicz-Kalter
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej. Tytuł oryginału niderlandzkiego De crisiskaravaan. Achter de schermen van de noodhulpindustrie Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka Projekt układu typograficznego Robert Oleś / d2d.pl Fotografia na okładce © by Thomas Trutschel / Getty Images Copyright © by Linda Polman / Uitgeverij Balans, 2008 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2011 Copyright © for the Polish translation by Ewa Jusewicz-Kalter, 2011 Copyright © for Przedmowa by Janina Ochojska, 2011 Redakcja Marta Höffner Korekty Zuzanna Szatanik / d2d.pl, Magdalena Kędzierska / d2d.pl Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl Skład wersji elektronicznej d2d.pl ISBN 978-83-8049-346-9
Spis treści Seria Strona tytułowa Strona redakcyjna Przedmowa 1 Wyobraź sobie, że ktoś do ciebie dzwoni 2 Goma: „totalna katastrofa etyczna” 3 Gorączka kontraktowa 4 MONGO 5 Donor darlings 6 Pomoc jako broń wojenna 7 Refugee warriors 8 Głód jako broń 9 Gdy decyzje należą do obdarowywanych 10 Przekręt afgański 11 Logika epoki humanitarnej Posłowie Zadawaj im pytania Aid speak Podziękowania Zwroty obcojęzyczne wraz z tłumaczeniami Bibliografia Przypisy Kolofon
Przedmowa Na rynku polskim nie co dzień ukazują się publikacje mówiące o problemach związanych z pomocą humanitarną. W Polsce pomoc humanitarna i rozwojowa to dziedziny ciągle nowe. Dlatego książka, którą trzymacie Państwo w rękach, jest bardzo cenną pozycją. Karawana kryzysu porusza problemy dotyczące wielkich operacji humanitarnych, takich jak niesienie pomocy ofiarom konfliktu w Liberii, Sierra Leone czy Rwandzie, opisuje działanie słynnego obozu w Gomie. Mówi też o roli mediów, polityków, rozmaitych „nawiedzeńców” oraz ludzi „dobrego serca”, którzy nie mając pojęcia o zasadach udzielania pomocy, myślą przede wszystkim o sobie i swojej satysfakcji płynącej ze spełnienia dobrego uczynku, a nie o dobru tych, którym pomagają. Książka ta mówi również o tym, jak nie powinno się udzielać pomocy i jakie zagrożenia związane są z jej masowością. Zwracam na to szczególną uwagę czytelnika w trosce o dobro tych organizacji, które nie dopuszczają się takich błędów. Jestem przekonana, że można ich unikać. Mam nadzieję, że książka ta nie zostanie źle zrozumiana i nie wyrządzi krzywdy sprawdzonym i rozwijającym się organizacjom humanitarnym, którym do takich grzechów daleko. Opisane skutki niektórych operacji są wstrząsające – osobom nieznającym mechanizmów i zasad pracy organizacji humanitarnych bardzo łatwo będzie wydać na tej podstawie generalną krzywdzącą opinię. Zasadniczo myślimy o pomocy humanitarnej jako o czymś prostym – trzeba dostarczyć ludziom jedzenie, wodę, dać schronienie, ewentualnie zapewnić opiekę medyczną. Trzeba więc dać pieniądze, przekazać dary, ktoś „jakoś” je dostarczy, ktoś to „jakoś” zorganizuje. I na tym kończy się nasze zaangażowanie. Uważamy, że mamy problem z głowy. A problem dopiero się zaczyna. Najczęściej pomoc społeczeństwa i mediów ustaje z chwilą, gdy temat schodzi z pierwszych stron gazet. Tymczasem poszkodowani w katastrofach naturalnych czy cywilne ofiary
konfliktów zbrojnych najbardziej potrzebują naszej pomocy, gdy o nich zapominamy. Dla organizacji humanitarnych to czas najintensywniejszych działań. W zależności od typu, miejsca i czasu katastrofy powinny one trwać od trzech do sześciu miesięcy. Rozdawnictwo i najpilniejsza pomoc nie mogą być prowadzone zbyt długo. Najlepiej tyle, ile potrzeba na zapewnienie ludziom podstawowych warunków do życia. Im szybciej rozpoczyna się etap prowadzący do budowania warunków umożliwiających poszkodowanym samodzielne życie i rozwój, tym lepiej dla nich. Każda pomoc, która prowadzi do uzależnienia ludzi, którym się pomaga, i pozbawia ich samodzielności, jest złą pomocą. Dając pieniądze podczas zbiórek, nie zastanawiamy się raczej nad skutkami pomocy udzielanej ofiarom katastrof czy konfliktów. Czy pomoc jest dobra? Czy jest skuteczna? Komu służy? Beneficjentom czy organizującym ją instytucjom, a może lokalnym rządom? A kto stoi u władzy? Organizacja humanitarna staje przed mnóstwem problemów, które musi rozwiązać. Pamiętam, jak trudno nam było właściwie zaplanować pomoc w Groznym, bo zezwolenia na wyjazd wydawali Rosjanie. Co robić? Zrezygnować z niesienia pomocy w obliczu uzależnienia od decyzji Rosjan czy pogodzić się z tym i działać? W Groznym m.in. dostarczaliśmy wodę do wszystkich szpitali, szkół oraz mieszkań, dzięki czemu ludzie żyjący w mieście ogarniętym wojną mogli codziennie napić się i umyć. Praca humanitarna w miejscach ogarniętych konfliktem jest bardzo trudna – nie tylko ze względu na stale grożące niebezpieczeństwo, ale również ze względu na konieczność współdziałania z władzami – a czasem są to brutalne, autorytarne rządy działające na szkodę społeczności. Organizacje stają także przed dylematem związanym z kosztami niesienia pomocy, jak np. na Haiti, gdzie po trzęsieniu ziemi wynajęcie samochodu kosztowało trzysta dolarów dziennie. Nawet za ustawienie namiotu dla pracownika organizacji trzeba było zapłacić. A przecież żeby pomagać, trzeba mieć samochody, telefony, komputery, trzeba płacić tym, którzy organizują i koordynują pracę. Z doświadczenia wiem, że ofiarodawcy nie chcą finansować kosztów operacyjnych, a przecież nie chodzi o to, żeby takich kosztów nie było, tylko żeby je rozsądnie
minimalizować, tak by pozostawały w odpowiedniej proporcji do wartości udzielonej pomocy. Powiedzmy sobie szczerze – pracownicy humanitarni nie są aniołami bez potrzeb. Nawet ci najbardziej idealistyczni mają rodziny, muszą gdzieś mieszkać i coś jeść. Bardzo często pracują w ciężkich, stresujących warunkach. W terenie potrzebny im jest dobry samochód (nie luksusowy, ale porządny i niezawodny), komunikacja (telefony satelitarne i internet) oraz takie warunki mieszkalne, które pozwolą odpocząć po bardzo ciężkiej pracy. (W Sudanie Południowym nasi koordynatorzy mieszkają w namiotach, ale mamy swój „prysznic” – czyli kabinkę, w której można się polać wodą z kubeczka. Dla Sudańczyków to już luksus). Polacy chętnie dają pieniądze na budowę studni, szkoły, na obiady dla dzieci, ale na zakup samochodu czy laptopa już nie – a to jest nieodzowne narzędzie naszej pracy. Oczywiście to, co opisuje Linda Polman, jest oburzającym przykładem nadużyć i niepotrzebnego rozrostu działalności administracyjnej, która nikomu nie służy. Osobiście uważam, że ogromne agendy i duże organizacje są bardziej narażone na błędy m.in. ze względu na małą mobilność i brak elastyczności. Tymczasem dostosowywanie się do zastanej sytuacji jest ogromnie ważne. Gdy uruchamialiśmy pomoc na Haiti, podjęliśmy decyzję, że w związku z dużymi kosztami operacyjnymi, będziemy działać poprzez te organizacje, które istniały tam jeszcze przed trzęsieniem ziemi (Haiti to jeden z najbiedniejszych krajów świata) i z ich pomocą kończymy budowę czterystu domów. W działalności charytatywnej bardzo ważna jest refleksja nad uzależnieniem od pomocy oraz jej wpływem na lokalną społeczność. Ważne, żeby beneficjenci od samego początku brali czynny udział w działaniach, które do nich kierujemy. Jeżeli pomagający nie stwarzają takiej możliwości, istnieje duże prawdopodobieństwo, że pomoc służy raczej tym, którzy jej udzielają. Pamiętam obozy dla uchodźców z Kosowa powstające na terenie Albanii. Przy ich budowie ofiarnie pracowali włoscy wolontariusze, a uchodźcy siedzieli na górce i czekali, aż będzie można wejść. Przecież wśród nich byli inżynierowie, budowlańcy, specjaliści od instalacji wodno-
sanitarnych, a jednak nie dopuszczono ich do pracy. Być może gdyby postawili obóz własnymi rękami, traktowaliby to miejsce z większym szacunkiem. W maju tego roku byłam w obozie Kakuma w Kenii przy granicy somalijsko-sudańskiej, gdzie od dziewiętnastu lat mieszkają uchodźcy, głównie z Sudanu i Somalii. Utrzymywanie takiego obozu jest błędem, za który społeczność międzynarodowa słono zapłaci. Dziewięćdziesiąt tysięcy ludzi jest tam uzależnionych od wszelkiej pomocy. Co więc robić? Jak pomagać dobrze i mądrze? Przede wszystkim należy pamiętać, że człowiek jest podmiotem, a nie przedmiotem pomocy. Podstawą każdego działania powinno być dążenie do zachowania podstawowego prawa człowieka do rozwoju. Dzisiaj pomoc nie ogranicza się tylko do pomocy charytatywnej, dotyczy człowieka i jego niezbywalnych praw – dostępu do wody, żywności, edukacji, opieki zdrowotnej itd. Spełnienie tych warunków pozwala ludziom samodzielnie się rozwijać, a rozwój powinien być zawsze ostatecznym celem pomocy humanitarnej. Nasza ingerencja w życie ludzi mieszkających na terenach dotkniętych katastrofą, konfliktem zbrojnym czy tzw. zapomnianymi kryzysami powinna ograniczać się do stworzenia albo odbudowy dostępu do podstawowych dóbr, które pozwolą mieszkańcom na samodzielny rozwój. Polska Akcja Humanitarna w Sudanie Południowym buduje studnie oraz uczy kobiety uprawy warzyw i rozdaje narzędzia. Gdy pojechałam tam w kwietniu 2011 roku, mogłam zobaczyć przepiękne ogródki warzywne i porozmawiać z Elizabeth Aceh, która dzięki sprzedaży jarzyn może opłacić szkołę syna. W opisanych przez Polman działaniach brakuje mi słowa „służba”. Naszą pracę w Polskiej Akcji Humanitarnej pojmuję jako służbę potrzebującym. Jeżeli tak będziemy traktować pracę w organizacjach, agendach i instytucjach zajmujących się pomocą (nie tylko humanitarną i rozwojową, ale dotyczącą wszelkich obszarów wymagających wsparcia), nie będziemy musieli się obawiać, że pieniądze pójdą na luksusowe życie „humanitarystów”. O poruszonych przeze mnie problemach należałoby opowiedzieć o wiele bardziej szczegółowo i poruszyć wiele wątków, na które brak tutaj miejsca.
Książka Lindy Polman może być doskonałym punktem do rozpoczęcia dyskusji oraz do budowania w Polsce świadomości tego, na czym tak naprawdę polegają i jak powinny wyglądać działania humanitarne i rozwojowe. Może stworzymy nasz, polski model? Janina Ochojska
1 Wyobraź sobie, że ktoś do ciebie dzwoni Łagodzenie cierpień jak największej liczby nieszczęsnych biedaków jest pragnieniem głęboko ludzkim. Henri Dunant, założyciel Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża (MKCK), zajmował się niesieniem pomocy humanitarnej Wyobraź sobie taką sytuację: jesteś pracownikiem międzynarodowej organizacji humanitarnej działającej na obszarze ogarniętym wojną. Jako humanitarysta zachowujesz wierność zasadom Czerwonego Krzyża, jesteś więc osobą bezstronną, neutralną i niezależną. Odpowiadasz za łagodzenie ludzkiego cierpienia, niezależnie od tego, kto, gdzie i kiedy potrzebuje pomocy. Twoje powołanie doprowadza cię tym razem do obozu uciekinierów w Darfurze. Robisz dla ofiar wszystko, co tylko możesz, ale wojskowi nadużywają twojej pomocy. Za każdą wywierconą przez ciebie studnię żądają pieniędzy, a worki ryżu, namioty i lekarstwa, które sprowadzasz drogą lotniczą, okładają niezwykle wysokimi i wymyślonymi na poczekaniu podatkami. Część dóbr, które powinny zostać przekazane potrzebującym, wykorzystują sami, a część sprzedają. Uzyskane dochody przeznaczają, między innymi, na zakup broni. Za jej pomocą zapędzają do obozów kolejnych uchodźców, lub nawet doprowadzają do śmierci innych ludzi. Co robisz w takiej sytuacji? A. Mimo bardzo trudnych okoliczności pozostajesz neutralny i robisz dla ofiar wszystko, co w twojej mocy. B. Zastanawiasz się i dochodzisz do wniosku, że w takich warunkach nie da się zastosować zasad Czerwonego Krzyża, po czym się wycofujesz. A teraz wyobraź sobie taką sytuację: jesteś człowiekiem związanym z miejscowym reżimem i robisz wszystko, żeby skorzystać z funduszy przeznaczonych na pomoc dla obozu dla uchodźców. Nagle na horyzoncie
rozedrganym upałem dostrzegasz zbliżającą się chmurę pyłu. Okazuje się, że pył podniosła karawana białych samochodów terenowych. Samochody zatrzymują się przed bramą obozu. Szyby land cruiserów zostają opuszczone i na zewnątrz wychylają się głowy polityków z Waszyngtonu, Nowego Jorku i Hagi. Słyszysz aroganckie oświadczenie: od tej pory działania międzynarodowych organizacji humanitarnych w obozie, finansowane przez zachodnich polityków, zależą od twojej motywacji i wkładu w powstrzymanie przemocy w tym regionie oraz ukrócenie kradzieży środków pomocy. Szyby w samochodach zostają zasunięte, orszak zawraca i trzęsąc się na wybojach, znika w końcu na horyzoncie. Co robisz w takiej sytuacji? A. Kładziesz kres przemocy i przestajesz kraść. B. Niech sobie gadają. Bez udzielanej przez inne państwa pomocy finansowej uchodźcy umarliby z głodu, a fundatorzy do tego nie dopuszczą. A teraz ponownie wczuj się w rolę pracownika organizacji humanitarnej. Przysłuchiwałeś się tej całej rozmowie. Mimo że karawana przedstawicieli ofiarodawców rządowych jeszcze nie zniknęła z pola widzenia, przedstawiciele reżimu natychmiast zabierają się do grabienia twoich środków przeznaczonych na pomoc, a uzbrojeni żołnierze zapędzają do obozu kolejnych uchodźców. Co robisz w takiej sytuacji? A. Dalsze przestrzeganie zasad Czerwonego Krzyża jest niemożliwe. Dzwonisz do Waszyngtonu, Nowego Jorku i Hagi i oznajmiasz sponsorom, że powinni przykręcić kurek, a potem bierzesz nogi za pas i udajesz się gdzie indziej, aby pomagać ofiarom wojny. B. Wystarczy, że uratujesz choć jedno ludzkie życie. Pomoc, nawet niewielka, jest zawsze lepsza niż nic, dlatego pozostajesz wierny wyznawanym zasadom. Dzwonisz do swojego dostawcy dóbr, aby zamówić dodatkowe racje żywnościowe i leki, które uzupełnią skradzione zapasy. Prosisz o pośpiech, gdyż z każdym dniem rośnie liczba uchodźców, których musisz nakarmić. Wynieść się czy za wszelką cenę nadal udzielać pomocy. To odwieczny
dylemat. Już Florence Nightingale i Henri Dunant –pierwsze osoby, które zajęły się niesieniem pomocy na międzynarodową skalę – prezentowali radykalnie sprzeczne poglądy na temat tego, jakiego wyboru należy dokonać w takiej sytuacji. Nightingale była przekonana, że jeśli strony prowadzące wojnę odnoszą korzyść z pomocy, to jej udzielanie mija się z celem. Henri Dunant święcie wierzył w obowiązek pomagania niezależnie od okoliczności. Dunant urodził się w Szwajcarii, ostoi ortodoksyjnego kalwinizmu. Pracował w Genewie jako bankier i człowiek interesu. W 1859 roku, kiedy Włochy i Francja toczyły wojnę z Austrią, stał się świadkiem bitwy pod Solferino. Spośród trzystu tysięcy mężczyzn i młodzieńców walczących na włoskim froncie, rozciągniętym na linii dwudziestu pięciu kilometrów, śmierć poniosło czterdzieści tysięcy. Kolejnych czterdzieści tysięcy Włochów, Francuzów i Austriaków zostało rannych. Pozostali na polu bitwy, a większość zakończyła tam życie. W książce, którą Dunant opublikował trzy lata później, Un souvenir de Solferino [Wspomnienie Solferino], opisuje widok z następnego ranka po walce: „Pole bitwy było pokryte ciałami ludzi i koni; drogi, okopy, doliny, krzaki i otwarte pola były nimi usiane. […] Mężczyźni z otwartymi, już zainfekowanymi ranami odchodzili od zmysłów z powodu bólu. Mieli twarze czarne od much, które roiły się wokół ich ran. Rozglądali się dookoła dzikim wzrokiem. Inni stanowili nierozpoznawalną masę mundurów, koszul, mięsa i krwi. Błagali, aby wyzwolić ich z cierpienia. Nawet oficerów męczyło tak straszliwe pragnienie, że pili wodę z kałuż czerwonych od krwi”. Ranni żołnierze austriaccy opowiadali Dunantowi, że zostali wysłani na pole walki po długim marszu w upale. Nie pozwolono im odpocząć, nie dano nic do jedzenia czy picia poza racją brandy. Żołnierze francuscy również maszerowali w kierunku frontu przez wiele dni. Rano przed walką dostali jedynie kubek kawy. Ponieważ brakowało lekarzy wojskowych, bandażowaniem rannych i pojeniem ich wodą zajęli się mieszkańcy wiosek i miasteczek z okolic Solferino. Wolontariusze ci przeciągali ocalałych żołnierzy do stajni, obór, kościołów i klasztorów, a następnie asystowali garstce miejscowych lekarzy przy amputowaniu kończyn. W tych okolicznościach jakakolwiek bardziej
zaawansowana pomoc medyczna była niemożliwa. Dunant pisał: „Co kwadrans przybywali nowi ranni, a brak pomocników stawał się coraz bardziej dotkliwy”. Udało mu się jednak zgromadzić grupę ochotników; w przeważającej mierze były to kobiety. „Sam podjąłem się opieki nad pięćdziesięcioma żołnierzami, których przyniesiono do kościoła. Na zewnątrz, na sianie, leżało jeszcze ze stu. Kobiety chodziły między nimi z dzbankami i butelkami napełnionymi czystą wodą, aby ugasić ich pragnienie”. Dunant zorganizował również kociołki z zupą i zaopatrzył ochotników w wielkie bele bawełny, której mogli używać do przemywania ran. Polecił, aby z nieco dalej położonego miasta ściągnięto na jego rachunek leki, koszule, pomarańcze i tytoń. Dunant wierzył w zasadę tutti fratelli – wszyscy jesteśmy braćmi. Udało mu się przekonać swoich pomocników, aby pomagali wszystkim rannym, również Austriakom. W kolejnych dniach każdy „szlachetny filantrop” oraz kobiety z utworzonych na tę okoliczność „komitetów” przyjęli za punkt honoru otoczenie opieką określonej liczby potrzebujących. W promieniu wielu kilometrów wszystkie domy zamieniono w niewielkie szpitale. Ludzie przynosili zupę, pisali w imieniu umierających żołnierzy listy pożegnalne do ich rodzin i dodawali im otuchy, poklepując zakrwawione dłonie. Dunant pisał, że jego pomocnicy mieli wprawdzie dobre zamiary, ale byli jedynie „odosobnionymi entuzjastami”, którzy podejmowali „rozproszone wysiłki”. Mieszkańcy okolicznych miast nie wiedzieli, jak należy opiekować się poszkodowanymi, i przynosili do kościołów i szpitali żywność, która często była dla rannych nieodpowiednia. Takie osoby chętne do pomocy trzeba było zatrzymywać przed drzwiami, dlatego „wielu przygotowanych na to, by posiedzieć przy pacjentach godzinę, dwie, przestało podejmować wysiłki w tym kierunku, kiedy wymagało to ubiegania się o pozwolenie. […] Ci, którzy znali się na rzeczy, nie mieli czasu na udzielanie rad i instruowanie innych, chociaż bardzo tego potrzebowaliśmy. A większość, która chciała wykonywać tę pracę z potrzeby dobrego serca, nie dysponowała odpowiednią wiedzą ani doświadczeniem, dlatego ich wysiłki pozostawały nieadekwatne i często nie przynosiły rezultatów”.
Po tygodniu entuzjazm ochotników, początkowo ogromny, zaczął tracić na sile. Ludzie poczuli się wyczerpani. „Ach – wzdychał Dunant – jakże cenne byłoby dysponowanie setkami doświadczonych i wykształconych wolontariuszy! Taka grupa uformowałaby rdzeń, wokół którego można by zorganizować skąpe zasoby pomocy”. Po powrocie do Szwajcarii Dunant prowadził kampanię na rzecz utworzenia takiego prywatnego ruchu. W propozycji skierowanej do potencjalnych ofiarodawców argumentował, że cechą działalności nowej organizacji byłyby nie tylko humanitaryzm i duch chrześcijański, ale także, że skorzystałaby na niej kasa państwa. Przekonywał, iż „zmniejszenie liczby żołnierzy-inwalidów oznaczałoby oszczędności w wydatkach rządu, zobowiązanego do zapewnienia im emerytury”. * I właśnie ten ostatni argument spowodował, że inna wielka zwolenniczka humanitaryzmu tamtych czasów, brytyjska pielęgniarka Florence Nightingale, uznała plan Dunanta za bezwartościowy. Nightingale uważała, że im większe koszty generuje prowadzenie wojny, tym szybciej zostaje ona zakończona. Wysiłki ochotników, które przyczyniają się do zmniejszenia kosztów ponoszonych przez ministerstwa wojny, ułatwiają jedynie państwom częstsze angażowanie się w działania wojenne oraz je przedłużają. W 1854 roku, pięć lat przed bitwą pod Solferino i doświadczeniami Duanta z nią związanymi, Nightingale zareagowała na apel brytyjskiego ministra wojny, aby wspomóc chorych i rannych żołnierzy walczących w wojnie krymskiej. Minister znalazł się bowiem pod ostrzałem gazet brytyjskich, ponieważ żołnierze na froncie nie otrzymywali wystarczającej pomocy. Razem z zespołem trzydziestu siedmiu wyselekcjonowanych przez siebie i wyszkolonych kobiet Nightingale wyruszyła do brytyjskich koszar Scutari położonych w azjatyckiej części Stambułu. Funkcję szpitala polowego musiały pełnić przepełnione, cuchnące, pokryte zaciekami salki. Na łóżkach bez pościeli i koców leżeli nieumyci żołnierze, pozostawieni w brudnych mundurach. Wstrząśnięta Nightingale szybko odkryła, że narażeni na długotrwałe, złe warunki atmosferyczne oraz niedożywieni żołnierze byli na
wpół żywi, zanim jeszcze zostali ranni. Zaledwie jeden na sześć zgonów w Scutari był następstwem odniesionych ran; przyczyną pięciu pozostałych były cholera, dyzenteria, tyfus oraz zakażenia. Nightingale przedstawiła wyższym oficerom propozycje poprawy higieny w szpitalu, ale nie spotkały się one z entuzjastycznym przyjęciem. Opowiedziała zatem o sytuacji w szpitalu polowym dziennikarzowi z brytyjskiej gazety „The Times”. Londyńscy czytelnicy zareagowali oburzeniem i zażądali podjęcia środków zaradczych. Nightingale natychmiast otrzymała pozwolenie na wprowadzenie zmian i uzyskała fundusze, o które zwróciła się do ministerstwa. Liczba zgonów w koszarach natychmiast spadła, lecz żołnierze, którzy dzięki Nightingale wyzdrowieli, musieli wrócić na front. Wielu poniosło tam w końcu śmierć. Nightingale uświadomiła sobie, że bez jej pomocy wojna szybciej dobiegłaby końca. Wcześniej zabrakłoby żołnierzy zdolnych do walki, a minister wojny miałby zdecydowanie większe trudności z rekrutowaniem nowych sił. Jeśli mężczyźni byliby świadomi, że ranni nie mogą liczyć na opiekę, to chętniej szukaliby innego zajęcia. Po powrocie do Anglii Nightingale dowiedziała się o podjętej przez Dunanta w Szwajcarii akcji na rzecz utworzenia międzynarodowej organizacji ochotników niosących pomoc rannym żołnierzom. Zareagowała niechęcią i gniewem. Dunant próbował w swoim liście przekonać ją, że jego inicjatywa jest niezbędna. Pisał, że także i jego zdaniem to przede wszystkim ministerstwo wojny odpowiada za opiekę nad chorymi i rannymi żołnierzami, ale nawet w najlepiej zorganizowanych armiach tę pomoc zapewnia się w niewystarczającym stopniu. Nightingale odpowiedziała ostro, że „jeśli obowiązujące reguły [ministerstw wojny] są niewystarczające, to trzeba je zmienić”. Dunant był zdeklarowanym wielbicielem „panny Nightingale”, lecz jej dezaprobata nie powstrzymała go przed działaniem. W 1863 roku, dziewięć lat po wojnie krymskiej i cztery lata po bitwie pod Solferino, Dunant założył w Genewie razem z innymi notablami Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża (MKCK; angielska nazwa: International Committee of
the Red Cross, ICRC). Wszystkie działające obecnie zachodnie organizacje pomocy humanitarnej wywodzą się z MKCK. „Humanitarne” zasady regulujące działalność MKCK zostały potwierdzone w konwencjach genewskich. Podstawą humanitaryzmu jest obowiązek bezwarunkowego ulżenia ludziom w cierpieniach. Organizacje humanitarne, które podpisują się pod płynącymi z humanitaryzmu zasadami Czerwonego Krzyża, przyrzekają zachować neutralność (odżegnanie się od współpracy z jedną ze stron), bezstronność (udzielanie pomocy wszędzie tam, gdzie jest potrzebna) oraz niezależność (od interesów geopolitycznych, militarnych albo innego rodzaju). Pomocy humanitarnej udziela się wszystkim, wszędzie i zawsze. Nightingale stwierdziła, że to absurd. „Coś podobnego mogło powstać tylko w takim państewku jak Szwajcaria, która nigdy nie zetknęła się z wojną”. W sierpniu 2006 roku konwencje genewskie zostały podpisane przez Nauru i Czarnogórę. Od tej pory zasady zawarte w tym dokumencie są uznawane we wszystkich krajach na świecie – w stu dziewięćdziesięciu czterech państwach. Nigdy wcześniej zasady Czerwonego Krzyża nie spotkały się z tak powszechną akceptacją. Nigdy też nie istniało tak wiele organizacji pomocy humanitarnej. Określa się je skrótem NGO od Non- Governmental Organization (organizacja pozarządowa) albo INGO od International Non-Governmental Organization (międzynarodowa organizacja pozarządowa), jeśli działają na skalę międzynarodową. Organizacje te są niezależne i neutralne, nie wiążą się z żadnym rządem. Razem tworzą one „społeczność humanitarną” działającą w „przestrzeniach humanitarnych”, czyli enklawach powstających na obszarach ogarniętych wojną, w których udzielanie pomocy ofiarom wykracza poza wszelkie interesy militarne i polityczne. Ofiary to ofiary, niezależnie od przyczyn konfliktu i jego następstw. W ciągu stu pięćdziesięciu lat, które upłynęły od utworzenia MKCK, zasady pozostały takie same, ale wojny i przestrzenie humanitarne całkowicie się zmieniły. W czasach Dunanta wojny toczyły się na polach bitewnych, a niemal wszyscy zabici i ranni byli żołnierzami. Sto lat później, po zakończeniu drugiej wojny światowej, postanowiono zastosować zasady
Czerwonego Krzyża również w udzielaniu pomocy cywilom poszkodowanym w toku działań wojennych. Stali się oni celem militarnym, na przykład podczas bombardowań miast i wsi, obiektem prześladowania oraz przedmiotem programów eksterminacji ludności. W drugiej wojnie światowej zginęło mniej więcej tyle samo żołnierzy, co cywilów. Współcześnie aż dziewięćdziesiąt ze stu osób poległych w czasie wojen to cywile, a niemal wszystkie wojny to wojny domowe, których nie prowadzą armie różnych krajów, ale we własnej ojczyźnie angażują się w nie zbrojne oddziały ludowe, ruchy separatystyczne, powstańcy i rebelianci. Armie rządowe często reprezentują w tych wojnach tylko jedną ze stron, których zazwyczaj jest wiele. Obecne przestrzenie humanitarne, w których społeczność humanitarna usiłuje złagodzić ludzkie cierpienie, znajdują się w takich krajach, jak Irak i Afganistan, gdzie toczy się brutalna i długotrwała walka, oraz w Kongu, Somalii, Sierra Leone, Etiopii i Sudanie, miejscach przypominających piekło, ponieważ walczące tam strony dążą do wymordowania jak największej liczby obywateli oraz wypędzenia z miejsca zamieszkania wszystkich tych, którym udało się przeżyć. Przestrzenie humanitarne często same są polami walki, gdyż wokół organizacji niosących pomoc gromadzą się obywatele danego kraju. W zasadzie organizacje humanitarne nadal prowadzą działalność, pomagając wszędzie i wszystkim, bez względu na okoliczności, ale same narażają się przy tym na niebezpieczeństwo i wystawiają na łaskę ludzi, którzy prowadzą wojnę. Tragizm pięknych zasad Czerwonego Krzyża polega na tym, że nie można ich wyegzekwować. „Zwracanie się do walczących stron z prośbą o respektowanie zasad humanitarnych w czasie wojny domowej przypomina proszenie bandy rozbójników ulicznych o trzymanie się reguł walki bokserskiej. Jedna z ofiar wojny afgańskiej w Kabulu stwierdziła: »To wszystko jest nie tylko absurdalne, ale też pozbawione jakiegokolwiek znaczenia«”[1]. Czy INGO powinny nadal zdecydowanie pomagać, jeśli walczące strony wykorzystują tę pomoc udzielaną w przestrzeniach humanitarnych dla siebie, a jednocześnie przeciwko swoim wrogom, przedłużając tym samym wojnę?
Czy może powinny opuścić takie miejsce? Co jest na dłuższą metę bardziej okrutne? Dylemat Dunanta i Nightingale jest dzisiaj bardziej aktualny niż kiedykolwiek. Po drugiej wojnie światowej, w trakcie zimnej wojny, obszary ogarnięte konfliktami były w mniejszym lub większym stopniu niedostępne dla prywatnych organizacji humanitarnych. Świat był podzielony na Wschód i Zachód, a granice obszarów ogarniętych konfliktem podlegały kontroli jednego albo drugiego mocarstwa. INGO docierały wówczas przede wszystkim do obozów dla uchodźców mieszczących się na peryferiach obszarów ogarniętych wojną, ale nie mogły bardziej zbliżyć się do ognisk zapalnych konfliktów. Od 1989 roku, od upadku muru berlińskiego, zmieniła się natura wojen i tym samym pozycja organizacji humanitarnych. Supermocarstwa wycofały się z wielu obszarów. Walczące strony same zaczęły określać, kiedy i na jakich warunkach organizacje uzyskają dostęp do ofiar. Od tego czasu liczba organizacji niosących pomoc na terenach ogarniętych wojną lawinowo się zwiększyła. W latach osiemdziesiątych w obozach dla uchodźców z Kambodży, znajdujących się w pobliżu granicy z Tajlandią, pracowało „zaledwie” mniej więcej czterdzieści międzynarodowych organizacji pozarządowych. Piętnaście lat później, w latach 1994–1995, wojna w byłej Jugosławii przyciągnęła już dwieście pięćdziesiąt takich organizacji. Popularne przestrzenie humanitarne mogą oczekiwać, poza przybyciem międzynarodowych organizacji, pojawienia się przeciętnie dziesięciu innych, działających pod egidą Organizacji Narodów Zjednoczonych, oraz dosłownie niezliczonych miejscowych inicjatyw. MKCK szacuje, że obecnie w wypadku katastrofy o dużym zasięgu zgłasza się średnio tysiąc państwowych i międzynarodowych organizacji humanitarnych. Nie dziwi nas jednak, jeśli jest ich dwukrotnie więcej, tak jak w Afganistanie w 2004 roku. Program Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju (United Nations Development Programme, UNDP) szacuje, że istnieje ponad trzydzieści siedem tysięcy międzynarodowych organizacji pozarządowych. Na amerykańskim uniwersytecie Johna Hopkinsa obliczono, że gdyby wszystkie
organizacje niosące pomoc: pozarządowe, krajowe i międzynarodowe, od miejscowych garkuchni po międzynarodowe organizacje reagujące, kiedy pojawia się poważny kryzys, stworzyły jeden kraj, to byłby on piątą co do wielkości siłą ekonomiczną na świecie. Państwa oferujące pomoc, zjednoczone w Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (Organization for Economic Co-operation and Development, OECD), przeznaczają łącznie na ogólnie pojętą pomoc rozwojową około stu dwudziestu miliardów dolarów rocznie. W wypadku pomocy humanitarnej udzielanej w sytuacjach kryzysowych – można to porównać do pogotowia działającego w razie wojen i katastrof – ta kwota wynosi sześć miliardów dolarów rocznie, nie licząc dodatkowych pieniędzy, na przykład funduszy na rzecz ofiar tsunami lub bezpośredniej pomocy udzielanej żołnierzom w krajach walczących z terroryzmem. Dochodzą do tego setki milionów z corocznych zbiórek przeprowadzanych w kościołach, zakładach pracy, stowarzyszeniach, na ulicach oraz z najróżniejszych spontanicznych, podnoszących na duchu inicjatyw miejscowych. Wokół pomocy humanitarnej powstał cały przemysł – podróżujące wraz ze strumieniami pieniędzy karawany organizacji, które w zmieniających się nieustannie przestrzeniach humanitarnych konkurują ze sobą o jak największy udział w tych miliardach. Również dla walczących stron pieniądze i dobra dostarczane przez organizacje humanitarne są biznesem. Pomoc stała się stałym elementem strategii wojennych. Prowadzący wojnę starają się, aby strona przeciwna uzyskała jej jak najmniej, natomiast oni – jak najwięcej. Humanitaryści tymczasem zasłaniają się zasadami Czerwonego Krzyża, chociaż często są one łamane przez gubernatorów wojskowych, generałów, sprawców rozruchów, przywódców rebeliantów, oddziałów powstańczych, ruchów separatystycznych, bojówkarzy i międzynarodowych grup terrorystycznych, a także przez głównych funkcjonariuszy reżimu, najemników czy bojowników o pokój. Organizacje pozarządowe, krajowe lub międzynarodowe, nie biorą żadnej odpowiedzialności za niewłaściwe wykorzystanie udzielanej przez nie pomocy. Sprawnie działające operacje humanitarne na ogromną skalę
przeprowadzane przez MKCK na piaszczystych i kamiennych pustyniach Półwyspu Somalijskiego (zwanego również Rogiem Afryki) i te prowadzone przez agendy Wysokiego Komisarza ONZ-etu ds. Uchodźców (United Nations High Commissioner for Refugees, UNHCR) na południe od Sahary, indywidualna misja pomocy na motorowerze ze strzelającym gaźnikiem w Rwandzie, szybkie interwencje Oxfamu na liniach frontu w surowych, górzystych rejonach Afganistanu i te pod egidą Lekarzy bez Granic (Médecins sans Frontières) w Etiopii, statki-kliniki teksaskiej organizacji Mercy Ships, które w imię Chrystusa przybijają do wybrzeży krajów Afryki Zachodniej ogarniętych wojną domową… Między przestrzeniami humanitarnymi przemieszcza się, pozornie jednomyślnie, orszak organizacji niosących pomoc humanitarną. W tej książce wyruszymy razem z nimi w wędrówkę prowadzącą od przepełnionych, cuchnących obozów dla uchodźców, wzdłuż punktów dystrybucji żywności na obszarach dotkniętych klęską głodu, aż do zbombardowanych wiosek i miast oraz sierocińców dla sierot wojennych. W nieunikniony sposób narzuca się pytanie: skoro pomoc jest elementem strategii wojennych, to czy w takim razie organizacje humanitarne mogą twierdzić z pełną odpowiedzialnością, że są neutralne? Łatwiej zrozumiemy powyższy dylemat, jeśli cofniemy się wraz z tym pytaniem w przeszłość, do strasznego epizodu z naszej europejskiej historii. Wyobraź sobie taką sytuację: jest rok 1943. Udzielasz pomocy humanitarnej jako członek międzynarodowej organizacji. Dzwoni telefon. To faszyści. Zezwalają ci na niesienie pomocy w obozach koncentracyjnych, ale to zarządcy obozów zadecydują, w jakiej mierze twoja pomoc trafi do personelu, a w jakiej – do więźniów. Co robisz w takiej sytuacji? Jeśli wiesz, jak w praktyce działa piąta co do wielkości siła ekonomiczna na świecie, to udzielisz tej pomocy.
2 Goma: „totalna katastrofa etyczna” Kwiecień 1995 roku. Odległość między pogiętym szlabanem po rwandyjskiej stronie granicy a położonym w Zairze płaskowyżem, na którym zgromadzili się uchodźcy, można było pokonać pieszo – wynosiła mniej więcej tysiąc metrów. Z miejsca, w którym prowadziłam rokowania z zairskimi strażnikami granicznymi, docierały już do mnie odgłosy z obozu zamieszkanego przez siedemset pięćdziesiąt tysięcy uchodźców. Ich brzmienie nieco przerażało – przypominało buczenie olbrzymiego gniazda os. Przemierzyłam jakieś trzysta metrów, przechodząc przez błotniste kałuże i omijając głębokie pęknięcia w drodze, kiedy obok mnie pojawił się rowerzysta. Dostosował swoją prędkość do tempa piechura i rzucił w moją stronę: – Taksówkę? – Nieee, dziękuję, zaraz tam dojdę – odparłam. – Aha, więc pani wie, gdzie dzisiaj są? – Jadący rowerem Afrykanin mówił po francusku. – Gdzie co jest? – spytałam. – Bon, a więc jednak pani nie wie. – Miał na sobie znoszoną marynarkę i był na bosaka. – Miny. Nie wie pani, gdzie dzisiaj są. Ukrywamy je co noc w innych kałużach albo pęknięciach asfaltu. Wczoraj na jedną trafiła pewna biała pani z Amerykańskiego Komitetu do spraw Uchodźców. I bum! Straciła obie nogi. Lepiej niech pani zabierze się ze mną, jestem Hutu, sam pomagam w podkładaniu min. Montez, s’il vous plaît – Zapraszającym gestem wskazał swój bagażnik. Na początku droga prowadziła w dół wzgórza. Rowerzysta odwracał głowę i gadał nieustannie, opowiadając o międzynarodowych organizacjach
humanitarnych, które działały w obozach i pomagały ludziom z plemienia Hutu. Powiedział mi, że obecnie większość osób z organizacji humanitarnych zaczyna pracę dopiero po lunchu. – Czekają, aż ktoś inny sprawdzi samochodem drogę. Auta, które przejeżdżają później, podążają dokładnie śladami zostawionymi przez pierwszy pojazd. Albo zanim sami dokądś pojadą, wysyłają w drogę swoich afrykańskich kierowców. Dranie! Szarpnąwszy kierownicą, ominął grupkę miejscowych mężczyzn, zajętych zasypywaniem dużej dziury w drodze rozrzuconymi wokoło kawałkami skamieniałej lawy. – To ta dziura po Amerykance – oznajmił, wskazując na to miejsce. Wyjaśnił, że zaminowywanie drogi to element strategii militarnej stosowanej przez Hutu przebywających w obozach. – Dzięki ukrytym ładunkom wybuchowym te karaluchy nie mają śmiałości, żeby na nas napaść. Mówiąc o karaluchach, myślał o rwandyjskich Tutsich, swoich współziomkach, należących do innej grupy etnicznej. Miny miały również sprawić, żeby ci spośród Hutu, którzy rozważali powrót do Rwandy, trzykrotnie się nad tym zastanowili. – Co prawda, takich zdrajców, pragnących znowu zamieszkać razem z karaluchami, nie ma wielu – zapewnił mnie solennie. Droga zaczęła się wznosić, a ruch przybrał na sile. Najwidoczniej w pobliżu obozów niebezpieczeństwo wybuchu było mniejsze. Na asfaltowej drodze i po obu jej stronach było pełno Hutu, a w miarę zbliżania się do obozów ich tłum gęstniał. Długie pochody pieszych udawały się w stronę leżących nieco dalej zalesionych zboczy wulkanu, aby zebrać drewno na opał, a poboczami ciągnęły z głośnym krzykiem grupy składające się głównie z kobiet niosących na głowie materace i kosze wypełnione warzywami, wszystko to na sprzedaż. Przemykaliśmy między dziećmi, które na rowerach i wózkach wiozły sterty płacht namiotowych i worki z węglem drzewnym. Wciskaliśmy się, hamując lub przyspieszając, między stojące w korku poobijane furgonetki i stare taksówki. Przekrzywione pod ciężarem ludzi i ich bagaży, zmierzały do oddalonego o parę kilometrów miasteczka Goma.
Wśród ryku klaksonów i wrzasków Hutu sunęła flotylla białych samochodów terenowych należących do międzynarodowych organizacji humanitarnych. Dłoń mojego kierowcy nawet na chwilę nie puszczała dzwonka rowerowego; ten dźwięk przypominał trochę melodyjkę furgonetki rozwożącej lody. – Tłoczno tutaj – rzuciłam przed siebie w stronę ciężko pracujących pleców. Niczym Fred Flinstone odpychałam się stopami od ziemi i pomagałam rowerowi posuwać się do przodu. – Szkoda, że nie była pani tutaj rok temu – wysapał mój kierowca. – Wtedy wszyscy jednocześnie przywędrowaliśmy z Rwandy tą drogą. Wszędzie były korki, bo ludzie padali po drodze. Większość z nich zmarła na cholerę. Przednie koło roweru trąciło w zderzak land cruisera Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Natychmiast po stronie kierowcy opuściła się elektronicznie sterowana szyba. – Uważaj, imbécile! – wykrzyknęła biała głowa, która wychyliła się z samochodu. – Sam uważaj! Świnia! – odkrzyknął mój przewoźnik, ale szyba została już zasunięta. – Twoja matka to kurwa! – dorzucił jeszcze mój kierowca, ale do mnie zwrócił się bardzo miłym tonem: – Voilá, obóz Mugunga. Tutaj zawsze znajdzie pani białych braci i siostry. Dziesięć dolarów, proszę. Spojrzałam na niego i zrobiłam minę osoby bardzo ubogiej, bo chciałam zachować rytuał targowania się. – Jeden dolar – oznajmiłam stanowczo. W końcu dogadaliśmy się, ustalając opłatę na trzy dolary plus rolka filmu. Wyciągnęłam z torby film ze znakiem firmowym Hemy. – Ach! – ucieszył się rowerzysta. – Znam tę markę, jest naprawdę dobra! Złożył mi jeszcze życzenia miłego dnia, a potem wcisnął się z powrotem na zatłoczoną drogę, używając dzwonka. Tuż nad moją głową przeleciał wypełniony towarami samolot transportowy Hercules, który zaczął schodzić do lądowania na położonym dalej pasie. Przeskoczyłam przez zasypany śmieciami płytki kanał i wkroczyłam do największego z dwudziestu pięciu obozów dla uchodźców znajdujących się w pobliżu miasta Goma.
Afrykanie mówią, że matka Afryka zrodziła tak naprawdę kilka jadowitych żmij. Jedną z nich jest Region Wielkich Jezior między Rwandą a Demokratyczną Republiką Konga (wcześniej Zair). Połączyły się tutaj wszystkie elementy wojen na kontynencie afrykańskim, tworząc straszliwą mieszankę: potworna nędza, słabo opłacane wojska rządowe i odurzone narkotykami oddziały zbrojne, łatwe do zwerbowania bandy pozbawionej perspektyw młodzieży, nowi przywódcy i wciąż żądni walki zwolennicy byłych naczelników plemiennych, ingerencje otaczających państw afrykańskich oraz krajów spoza Afryki, nieustabilizowane stosunki polityczne, społeczne, ekonomiczne i kulturalne, nieustannie zmieniające się koalicje, nielegalny handel kawą, diamentami, ropą naftową i tanią bronią, od maczet do samolotów bojowych z drugiej ręki, oddziały najemników, uchodźcy i wysiedleńcy. Kiedy 6 kwietnia 1994 roku ekstremistyczni rwandyjscy Hutu zaczęli zabijać swoich współziomków Tutsich, niewiele osób spoza Rwandy wiedziało o tym, że miejscową polityką kierują silne, czarne jak smoła prądy. Zresztą nawet nie wszyscy Rwandyjczycy znali szczegóły; gdyby je znali, to z kraju uciekłoby o wiele więcej Tutsich. Świat zewnętrzny dostrzegał na początku tylko to, co unosiło się na powierzchni piekielnego kotła. Najpierw rzekami płynącymi z rwandyjskiej krainy „tysiąca wzgórz” przez całe dnie i noce do Wielkich Jezior spływały okaleczone ciała. Podczas trzech tygodni ekstremistycznie nastawieni Hutu wymordowali osiemset tysięcy rwandyjskich Tutsich, a także Hutu o umiarkowanych poglądach. Następnie do akcji błyskawicznie ruszyły międzynarodowe ekipy filmowe, które nagrywały, jak masy Rwandyjczyków uciekały ze swojego kraju i kierowały się w stronę jezior. Szacuje się, że w ciągu zaledwie kilku tygodni dwa miliony obywateli Rwandy przekroczyły jej południowe i południowo- wschodnie granice. Podróżowali samochodami ciężarowymi i osobowymi, rowerami i motorowerami, pchając taczki i potykając się w biegu, a tuż za nimi gnało wojsko Tutsich, które zaatakowało z położonej na północy Ugandy, kładąc kres ludobójstwu na swoich współplemieńcach. Większość mieszkańców świata zachodniego, obserwujących relacje telewizyjne, zorientowała się, że w Rwandzie przeprowadza się