zuza36

  • Dokumenty322
  • Odsłony388 898
  • Obserwuję219
  • Rozmiar dokumentów383.1 MB
  • Ilość pobrań233 613

Powrot do Rzymu - LUCY GORDON

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :739.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Powrot do Rzymu - LUCY GORDON.pdf

zuza36 EBooki Lucy Gordon
Użytkownik zuza36 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 123 stron)

Lucy Gordon Powrót do Rzymu

ROZDZIAŁ PIERWSZY Kto to jest? Kim jest ten mężczyzna, który przyszedł na pogrzeb Bena i dlaczego tak się na mnie gapi? „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz..." - zaintonował kapłan nad otwartym grobem. Żałobnicy dygotali z zimna, skrapiani lutową mżawką, a wdowa nie mogła się doczekać końca ceremonii. „W proch się obrócisz". Jak to świetnie pasuje do mojego małżeństwa. Rozejrzała się dokoła, napotykając wzrokiem jedynie obojętne twarze. Nic dziwnego. Ben Carlton miał wielu znajomych, ale żadnych przyjaciół. Jego życie wypełniały podejrzane interesy i chwiejne znajomości. Nie byłam wyjątkiem, pomyślała. Paskudne małżeństwo zawarte z paskudnych powodów, paskudnie zakończone. Wielu z obecnych na cmentarzu w ogóle nie znała. Niektórych poznała przelotnie na proszonych kolacjach. Ben uwielbiał wydawać przyjęcia. Innych widywała na imprezach w jego firmie. Wszyscy wyglądali jednakowo. Wyróżniał się tylko ten mężczyzna. Stał po przeciwnej stronie mogiły, przyglądając się jej beznamiętnym spojrzeniem. Nie oderwał od niej wzroku nawet pod koniec obrzędu, gdy trumnę opuszczano do grobu. Przypatrywał jej się natarczywie, jakby chciał tą nieustanną obserwacją uzyskać odpowiedź na jakieś pytanie. Na próżno próbowała skierować oczy w inną stronę. Był to wysoki brunet, dobiegający czterdziestki, emanujący tym rodzajem władczej aury, która wszystko wokół redukuje do zera. Gdy się odezwał, odstępując na bok, by ułatwić przejście jakiejś kobiecie, Elise wychwyciła w jego głosie obcy akcent. Pomyślała, że to być może przedstawiciel Farnese Internationale, wielkiej firmy z siedzibą we Włoszech, która ostatnio tak RS

niespodziewanie zatrudniła Bena. Elise nie bardzo się orientowała w interesach prowadzonych przez męża, odnosiła jednak mgliste wrażenie, że miał opinię niedołęgi. Toteż zdumiało ją, że potężnej międzynarodowej korporacji mogło zależeć na przyjęciu go do swego grona. Ben powiadomił ją o tym ze złośliwym uśmieszkiem. Cieszył się, że nie miała racji, uważając go za kiepskiego biznesmena. - W Rzymie będziemy pławić się w luksusie - piał. - Oko ci zbieleje na widok naszego mieszkania. W ten sposób wydało się, że bez porozumienia z nią kupił apartament. Co więcej, potajemnie sprzedał też ich londyńskie mieszkanie. - Nie chcę jechać do Rzymu - oświadczyła z wściekłością. - I zadziwia mnie, że ty się na to godzisz. Myślisz, że zapomniałam... - Nie pleć głupstw - przerwał jej. - Tamta sprawa to odległa przeszłość. Dostałem odpowiedzialną pracę i będziemy często podejmować gości. Odświeżysz dzięki temu swój włoski, a poza tym będziesz mi potrzebna. Przecież wiesz, że nie mówię po włosku, a ty dajesz sobie radę. - Poza tym bez mojej wiedzy wyprowadziłeś nasze pieniądze za granicę - dodała. - To dlatego, żeby cię zniechęcić do pomysłów o rozwodzie - zachichotał. - Już ja wiem, co ci chodzi po głowie. - A może pójdę własną drogą i będę na siebie zarabiać. - Po tylu latach wygodnego życia? - Ben parsknął śmiechem. - Nigdy. Rozleniwiłaś się. Elise milczała. Być może naprawdę nie będzie się już w stanie usamodzielnić? Była to przygnębiająca myśl. Przed opuszczeniem Londynu przenieśli się do hotelu Ritz, ale do RS

wyjazdu nie doszło. Ben zmarł na atak serca, zabawiając się w innym hotelu z jakąś kobietą, która znikła po wezwaniu pogotowia. W końcu pogrzeb dobiegł końca. Ludzie zaczęli się rozchodzić, składając jej kondolencje, a ona czuła wciąż na sobie posępny wzrok nieznajomego. - Zapraszam na stypę do hotelu - powtarzała raz po raz. - Benowi bardzo by na tym zależało. - Mam nadzieję, że i ja zostanę zaproszony - odezwał się nagle nieznajomy. - Pani mnie nie zna. Nazywam się Vincente Farnese, mąż pani miał wkrótce podjąć pracę w mojej firmie. Ben mówił jej, że Farnese jest jednym z najbardziej wpływowych ludzi we Włoszech. Bogaty, z koneksjami w rządzie, z ministrami za pan brat. Nie posiadał się z dumy, że Farnese chce go zatrudnić. - Ben wspominał mi o panu. To ładnie, że przyjechał pan na pogrzeb. Oczywiście zapraszam na przyjęcie. - Bardzo pani łaskawa - rzekł gładko. Nagle przestało ją wszystko obchodzić. Chciała tylko, żeby to się skończyło jak najszybciej. Zamknęła oczy i zachwiała się lekko, ale czyjeś silne ręce ją podtrzymały. - Już niedługo - powiedział cicho Farnese. - Niech się pani trzyma - mruknął i poprowadziwszy ją do auta, dał znak szoferowi, że sam otworzy drzwi. Zanim wsiadła, dostrzegła wpatrzoną w nią nienawistnie kobietę, która zwróciła już jej uwagę na cmentarzu. Wyglądała na około trzydzieści lat, ubrana była na czarno w drogie rzeczy, ale w sposób ostentacyjnie przesadny. - Kim jest ta osoba? - spytał Farnese, siadając obok Elise. - Nie wiem - odparła. - Widzę ją pierwszy raz. - Z jej spojrzeń można by sądzić, że dobrze panią zna. RS

Szybko dotarli do Ritza, gdzie w ogromnym apartamencie, który wynajął Ben, urządzono bufet dla żałobników. Elise nie rozpaczała po nim, lecz postanowiła pożegnać go godnie, jak przystało zamożnemu biznesmenowi z pozycją, choć zamożność Bena była raczej wątpliwa, a co do pozycji, istniała ona głównie w jego wyobraźni. Przeglądając się w wielkim hotelowym lustrze, stwierdziła, że w dopasowanej czarnej sukni i czarnym kapelusiku na jasnych włosach jest idealnie wystylizowana do roli wytwornej wdowy. Znała się na tym, gdyż marzyła jej się kiedyś kariera projektantki mody, ale życie potoczyło się w innym kierunku. Elise była piękna i zdawała sobie z tego sprawę bez fałszywej skromności. Naturalna blondynka o dużych błękitnych oczach i kształtnej figurze. Przez ostatnie osiem lat Elise robiła wszystko, aby wyglądać ślicznie, elegancko i seksownie, bo Benowi na tym właśnie zależało najbardziej. Stanowiła jego własność i jako taka musiała być ideałem. Była stałą bywalczynią salonów urody i sal gimnastycznych. Fryzjerzy i masażyści dbali, by spod ich rąk wychodził nienagannie wykończony produkt. Była taka, jaką miała być dla świata. Szykowna, pełna wdzięku, umiejąca się znaleźć. Tylko ona wiedziała, że w środku jest pusta. Ale nie przeszkadzało jej to. Dawniej w jej osobowości tkwiło coś więcej, ale dziś już prawie o tym zapomniała. W tajnym schowku było miejsce na szalone uczucia, namiętność, gorące pragnienia, igranie z losem. Po małżeństwie z Benem wyrzuciła klucz od tej kryjówki i już go nie odzyskała. Krążyła wśród gości, pilnując, by jedli i pili. Nic ją z tymi ludźmi nie łączyło; była rada, że niedługo sobie pójdą i wreszcie dadzą jej spokój. RS

Signor Farnese tymczasem brylował. Wszyscy wiedzieli, kim jest, i każdy chciał z nim porozmawiać; był kimś, kim tak bardzo pragnął być Ben. Widać było, że opanował sztukę życia i nie zamierza zbaczać z tej drogi. Przywódca stada lwów, pomyślała Elise. Ale co on tu robi? Wśród gości była też owa młoda kobieta o wyzywającym spojrzeniu; najwyraźniej ociągała się z wyjściem. - My się chyba nie znamy - zagadnęła ją z uśmiechem Elise, gdy przyjęcie dobiegało końca. - To miło z pani strony... - Niech sobie pani daruje ten towarzyski kit - przerwała niegrzecznie nieznajoma. - Nie wie pani, kim jestem? - Niestety nie. Przyjaźniła się pani z moim mężem? - Przyjaźniła się? Ha! Można to i tak nazwać. - Rozumiem. To pani była może z nim, gdy dostał ataku? - Nie. Słyszałam o tym, ale to nie ja - zaśmiała się. - Kim pani jest? - Nazywam się Mary Connish-Fontain. - Czy to ma mi coś mówić? - Owszem. Przyszłam po sprawiedliwość dla mojego syna. Jego ojcem jest Ben! Chłopiec nazywa się Jerry. Ma sześć lat. Elise była żoną Bena od ośmiu lat, ale nie zdziwiła się. - Ben wspierał panią finansowo? Nie wierzę. - Bo zerwaliśmy ze sobą, zanim Jerry się urodził. Ben nie chciał pani zranić. Teraz Elise była pewna, że to kłamstwo. Ben nigdy nie troszczył się o jej uczucia. - Wyszłam za mąż - dodała Mary. - Ale nasze drogi się rozeszły. - Jak się nazywał pani mąż? - spytał nagle Farnese. RS

- Alaric Connish-Fontain. Bo co? - Znam to nazwisko. Plajta pani męża była dość głośna. Nic dziwnego, że znów pani zarzuca wędkę. Przy okazji - jak mąż potraktował syna Bena? - spytała Elise. - Myślał, że to jego dziecko. - A teraz, gdy zbankrutował, Jerry nagle został synem Bena. Uważa mnie pani za głupią? - Jerry powinien dziedziczyć po Benie i dopilnuję tego. Sprzeda pani swój piękny dom i da mi połowę gotówki. Co w tym śmiesznego? - Śmieję się, bo nie mam domu. Dlatego mieszkam w hotelu. Ben sprzedał dom. Chciał w ten sposób zmusić mnie do wyjazdu do Włoch. I kupił zaraz mieszkanie w Rzymie. - Nie dam się na to nabrać. Wyszła pani za Bena dla pieniędzy i przez osiem lat na pewno uzbierała pani niezłą sumkę na czarną godzinę. Przez chwilę Elise miała ochotę wygarnąć jej całą prawdę o kulisach zaślubin z Benem, ale powstrzymała się. Lata koszmarnego małżeństwa nauczyły ją panowania nad sobą. - Może mi pani nie wierzyć, ale nie istnieje żadna sumka na czarną godzinę. - Jednak stać panią na luksusowy hotel - zauważyła Mary. - Nie stać mnie. Mam zamiar wyprowadzić się stąd jak najszybciej. - Wszystko jedno, dokąd się pani uda, i tak będę panią ścigać. - Nie robiłbym tego na pani miejscu - odezwał się nagle Farnese z przewrotnym uśmieszkiem. - Pani Carlton ma serce z kamienia. Nic pani od niej nie wyciągnie. Elise popatrzyła na niego ze zdumieniem, nie rozumiejąc, skąd wzięła się nagle ta uwaga. Diabelski błysk w oczach świadczył, że coś knuje. RS

- Musi pan ją dobrze znać - stwierdziła lodowato Mary. - Zgadza się - przyświadczył. - Swojego czasu dała mi popalić. Mary kiwnęła głową ze zrozumieniem. Najwyraźniej złapała haczyk. - W takim razie współczuję panu. Ben opowiadał mi, jak za nim goniła, żeby się dobrać do forsy, a po ślubie robiła mu świństwa. - To kłamstwo! - wybuchnęła Elise. - To on za mną biegał. Dopadł mnie w Rzymie... - Zwabiony w pułapkę. Wiedziała pani, jak go usidlić. A co do tego pana - wskazała na Vincenta - jestem pewna, iż jego żona nie wie, że jest tutaj. - Nie mam żony - odparł Farnese. - I jestem z tego nadzwyczaj zadowolony. Kobiety są bezlitosne. - Po co w takim razie krąży pan wokół tej modliszki? Nie wystarczy panu nauczka, którą pan już dostał? Ona rozdaje ciosy na lewo i prawo. Przypuszczam, że nigdy jej na nikim nie zależało. - To akurat prawda - rzekł cicho Farnese. - Nawet nie wie pani, jakie to prawdziwe. - Więc na co pan czeka? - Niektóre kobiety tak działają na mężczyzn, że wybaczają im wszystko i nadal nie tracą nadziei. - Ale ja nie jestem mężczyzną - ucięła Mary. - Nie spocznę, póki nie dostanę tego, co mi się należy. - Dobrze, lecz nie w ten sposób - powiedział spokojne Farnese. - Musi się pani uzbroić w testy DNA i wtedy pani Carlton będzie bezradna. - Ale Ben nie żyje. Za późno na testy. - W szpitalu na pewno mają próbki jego krwi - wtrąciła Elise. - To załatwi sprawę. - Nie potrzeba żadnych testów - odparła z irytacją Mary. - Jerry jest RS

synem Bena i kwita. Dogadajmy się jakoś i dam pani spokój... - Może to pani zrobić od razu - odparła Elise. - Nie urodziłam się wczoraj. Jeśli pani nie zniknie w ciągu dziesięciu sekund... - Grozi mi pani? - Tak. - Skomunikuje się z panią mój adwokat. - Żegnam! - Wrócę. Nie uda się pani wywinąć. - Oczywiście - przytaknął Farnese. - Sprawiedliwość w końcu weźmie górę - powiedział i wyszedł razem z Mary. - Od lat nie miałam takiej frajdy - oświadczyła Elise po jego powrocie. - Myślała, że się ugnę. - Głupio z jej strony - rzekł Farnese. - Jeszcze chwila, a przestałabym się kontrolować i zrobiłabym coś, czego musiałabym żałować. - To nie w pani stylu. Cały czas była pani twarda jak stal. Godne podziwu. - Dziękuję. Ale ona chyba nadal się wściekała. - Poradziłem jej, żeby się ze mną skontaktowała. Nie będzie pani długo nachodzić. - Jednak całkiem możliwe, że to dziecko jest Bena. - Nie. W zeszłym roku był artykuł o jej mężu jako znanym finansiście i wzorowym ojcu rodziny. Na zdjęciu podobieństwo ojca do syna było uderza- jące. Ta pani chce po prostu wyłudzić pieniądze. - Ale pan udawał jej sprzymierzeńca. - Żeby się jej jak najprędzej pozbyć. Zaszokowało to panią? - Och, nie, nie... RS

Elise zaniosła się nagle niekontrolowanym śmiechem. - Signora - odezwał się Farnese, ale Elise zdawała się go nie słyszeć. - Signora... - Nic mi nie jest - wykrztusiła wreszcie. - Zdaje się pani. Pociągnął ją nagle ku sobie i przytrzymał mocno w ramionach. Powinna go odepchnąć, zamiast stać bezwolnie, ale ogarnęło ją dziwne uczucie ulgi, że jest w jego objęciach bezpieczna i nic złego nie może się jej teraz przytrafić. - Zaraz się uspokoję - rzekła po chwili drżącym głosem. - Lepiej, żeby pan już poszedł. - Nie mogę pani zostawić samej w tym stanie. Proszę usiąść. Poprowadził ją do krzesła i odszedł, wracając zaraz z kieliszkiem szampana. - Proszę to wypić - powiedział. - Nic innego nie zostało. - Nie mogę pić szampana na stypie po śmierci męża. - Dlaczego nie? Przecież był pani całkowicie obojętny. - Rzeczywiście - rzekła i opróżniwszy duszkiem kieliszek, poprosiła gestem o następny. - A dlaczego pani tak płacze? - Co takiego? Widział pan, bym uroniła dziś choćby łzę? - Nie dzisiaj. Płacze pani w samotności. Była to prawda. Płakała nocami. Opłakiwała swe puste życie, zrujnowane nadzieje, a nade wszystko pewnego młodzieńca, po którym pozostały jej boles- ne wspomnienia sprzed wielu lat. Ale skąd o tym wiedział ten Włoch? - Ma to pani wypisane na twarzy - odpowiedział na jej niewypowiedziane pytanie. - Makijaż tego nie skryje. - Jednak inni tego nie widzą. RS

- Ale ja tak - rzekł miękko. - Proszę dopić szampana i pójdziemy coś zjeść. - Dziękuję, wolę zostać sama. - Źle się będzie pani czuła... sama w tym miejscu o wiele za dużym dla pani. - Ben chciał, żeby było duże - odparła machinalnie. - Tak myślałem. Lubił zadawać szyku, prawda? - On nie żyje. Nie będę z panem o nim mówiła. To skończony temat. - Ale śmierć nigdy nie kończy wszystkiego. Nie dla tych, którzy zostali przy życiu. Niech pani wyjdzie ze mną i opowie mi wszystko, czego by pani nie opowiedziała nikomu innemu. To pani sprawi ulgę. - Zgoda. Czemu nie? - odrzekła, mówiąc sobie, że nigdy go już przecież nie zobaczy i że nie jest to forma zbyt szybko odzyskanej swobody. - Ale przedtem proszę zrzucić to czarne przebranie. - Co mam włożyć? Ma pan jakieś sugestie? - Coś szokującego. - Nie noszę takich rzeczy. - A szkoda. Kobieta z pani twarzą i figurą może sobie na to pozwolić. Jestem pewien, że i Benowi spodobałby się ten styl. I założę się, że ma pani coś śmiałego w swojej szafie. - Gdy pokażę się teraz w czymś takim, ludzie zaczną sarkać. - Przecież nie obchodzi pani, co ludzie gadają. - Ale powinno - odparła, nie chcąc się przyznać, że propozycja wydała się jej niebezpiecznie pociągająca. - Och, bądźmy szczerzy, chyba nigdy to pani nie obchodziło. Najwyżej nazwą panią skandalistką, ale jestem pewien, że taka przemiana dobrze pani zrobi. Stanie się początkiem nowego życia. Bez Bena. Bez obciążeń. RS

- Nieźle to pan sobie wykoncypował. - Lubię wszystko starannie zaplanować. Uwzględniając różne okoliczności. - Powinien pan z tym uważać. Taka przezorność budzi podejrzenia. - Co pani przez to rozumie? - spytał trochę zbity z tropu. - W innej epoce mógłby pan spłonąć na stosie jako czarownik. - Teraz też nazywają mnie czarownikiem i kupują moje akcje. Ale pospieszmy się. Czas ucieka. Elise poszła do sypialni, zastanawiając się, skąd Farnese wiedział o nieprzyzwoicie śmiałej sukni, którą Ben kiedyś dla niej wybrał i nalegał, by się w niej pokazywała. Była z jedwabiu w kolorze miodu, z bardzo głębokim dekoltem i tak obcisła, że należało ją nosić, nie mając nic pod spodem. Od- ważyła się ją włożyć tylko raz. Przymierzyła kreację przed lustrem, stwierdzając ze zgrozą, że jej się podoba. Ale teraz była już inną osobą. Nabrała powietrza w płuca, otworzyła z rozmachem drzwi i wyszła z sypialni. Ale Farnese zniknął. RS

ROZDZIAŁ DRUGI Pomyślała z oburzeniem, że sobie z niej zakpił, gdy rozległo się pukanie do drzwi i Włoch pojawił się w progu. - Poszedłem do swojego pokoju, żeby się przebrać - wyjaśnił. - Czy pan także mieszka w Ritzu? - Tak. Nie mam biura w Londynie. Czy mogę powiedzieć, że wygląda pani wspaniale? Wszyscy mężczyźni będą mi zazdrościć. - Niech się pan nie wysila na takie komplementy. - Czemu? Czy kobiety nie przepadają za nimi? - Ja nie. Nasłuchałam się ich od Bena, dla którego byłam częścią wizerunku. Jeśli i panu o to chodzi, zostanę raczej w hotelu. - Proszę o wybaczenie. Ma pani rację. Nie pisnę już słowa na temat pani urody. Auto czeka. Pojechali niedaleko - do ekskluzywnego klubu o nazwie Babilon. Ben na próżno ubiegał się o członkostwo w nim. Elise nie była głodna, lecz po przystawce z krabów w sosie rémoulade nabrała apetytu. Przez jakiś czas milczeli, delektując się sałatką i stopniowo Elise zaczęła się odprężać. Jutro problemy powrócą, ale nie chciała o nich myśleć. - Dlaczego powiedział pan tej kobiecie, że mam serce z kamienia? - spytała. - Nic pan o mnie nie wie. - Chciałem ją postraszyć. A zresztą czy kobiety nie potrafią w razie potrzeby być bezlitosne? Pani pewnie też to się zdarzało. - Owszem. Ta dama nie była pierwsza. - Zaskoczyło to panią? Musiał się z nią związać tuż po waszym ślubie. - Nic, co dotyczy Bena, nie mogło mnie zaskoczyć. Włącznie z RS

okolicznościami jego śmierci. - Była pani dobrą żoną? - N-Nie - odparła krótko. - Ale chyba kochała go pani w swoim czasie? - Nigdy go nie kochałam. - To bardzo interesujące. - Pan też uważa, że wyszłam za Bena wyłącznie dla pieniędzy. Niech pan sobie myśli, co chce. - Przepraszam. To normalne, że po takim dniu trudno pani utrzymać nerwy na wodzy. - Niech pan skończy z tą wyrozumiałością i okazywaniem mi współczucia. To do pana nie pasuje. - Bardzo wnikliwa uwaga. Ale oto i główne danie. Polędwica wołowa z sosem béarnaise, do tego czerwone wino - powiedział Farnese, przechodząc nagle na włoski. - Ben mówił mi, że liczy na panią w Rzymie ze względu na znajomość języka. - Przed ślubem uczyłam się w Rzymie projektowania mody damskiej - odrzekła w tym samym języku. - Mój włoski nie jest dobry. Wyszłam z wprawy. - Nie jest tak źle - rzekł znów po angielsku. - Na pewno miała pani w Rzymie wielu wielbicieli. - Flirtowałam trochę - zaśmiała się. - Zna pan swoich rodaków. - I żaden z nich nie spodobał się pani szczególnie? Ani jeden? - Było ich tylu. Nie pamiętam. - Musi być pani naprawdę zimna jak głaz. Mieć u stóp tylu adoratorów i żaden nie zapadł pani w pamięć? - Ani jeden - skłamała. RS

- A jak szybko po powrocie z Rzymu wyszła pani za Bena? - Prawie zaraz. - A więc wszystko jasne. Była w nim pani zakochana i porzuciła naukę, żeby go poślubić. - Już mówiłam, że nigdy go nie kochałam. - To dlaczego pani za niego wyszła? - spytał ostro. - Dla pieniędzy, oczywiście. To już chyba zostało wyjaśnione. - Jakoś mnie nie przekonuje. Musiał być inny powód. - Signor Farnese - rzekła chłodno. - Proszę mnie nie przesłuchiwać. Nie mam ochoty zwierzać się panu z prywatnych spraw. - Przepraszam - rzucił szybko. - Pytałem tylko tak sobie, dla podtrzymania rozmowy. - Brzmiało to jak rozmowa kwalifikacyjna z kandydatem do pracy. - Moja wina. Przeprowadzam wiele takich rozmów i widocznie weszło mi to w krew. Proszę wybaczyć. Elise przyjęła jego słowa za dobrą monetę, chociaż miała wrażenie, że Farnese nie jest z nią całkiem szczery. Zresztą nieważne, i tak więcej go już nie zobaczy. - Jakie są pani najbliższe plany? - podjął. - Nie zastanawiałam się nad tym. Ben zmarł tak nagle... - Niech pani jedzie ze mną do Rzymu. - Po co? Nie zastąpię Bena. - Ale ma pani tam mieszkanie. - Prosiłam agenta, żeby je sprzedał. - Może pani po prostu zrobić sobie wakacje. Czy była pani przy fontannie di Trevi? - Oczywiście - szepnęła. RS

Towarzyszył jej wtedy młody wesoły chłopak. „Jeśli chcesz powrócić do Rzymu - powiedział - wrzuć monetę do fontanny i poproś o to." Cisnęła pieniążek do wody a on zawołał: „Wróć na zawsze! Nie opuszczaj mnie, carissima!", „Nigdy" - przyrzekła. Miesiąc później wyjechała. Zostawiła wesołego młodzieńca i nigdy się już nie spotkali. - I jak wszyscy przybysze rzuciła pani pewnie monetę z życzeniem powrotu do Rzymu - rzekł Vincente. - Czas, żeby życzenie się spełniło. Proszę wracać ze mną i odświeżyć wspomnienia. - To już nie będzie to samo. Pewnych wspomnień nie da się wskrzesić. - Czyżby były tak złe, że się ich pani lęka? - Może. Niech pan powie... po co pan przyjechał do Londynu? - Na pogrzeb. Pożegnać zmarłego. - Nie wierzę. Nie jest pan aż taki uczuciowy. To nie jest cecha prezesów korporacji. - Nawet w biznesie niektórzy z nas starają się postępować jak istoty cywilizowane - odparł. - Ale dlaczego? W grę nie wchodzą przecież pieniądze. - A skąd pani wie? Powiedziała pani, że nie jestem uczuciowy. Dodajmy do tego zastrzeżenie: chyba że mam po temu powód. - Zawsze powinno się to dodawać - stwierdziła cierpko. - Przejrzała mnie pani? Tak pani uważa? - Po wszystkich mężczyznach spodziewam się najgorszego. - W moim wypadku może być inaczej. - Nie. - Elise potrząsnęła głową. - Co pana tu sprowadza? Zemsta? - Co takiego? - żachnął się ostro. - Może Ben pana oszukał w jakimś interesie? I dlatego chciał go pan RS

ściągnąć do Rzymu? - Wykiwał mnie? On? - roześmiał się. - To był dureń. Nie wiedziała pani? - Tym dziwniejsze, że go pan zaangażował. Jaka może być korzyść z durnia? Zabrzmiała muzyka, uwalniając Vincente od odpowiedzi. Na podium weszła młoda kobieta i zaczęła śpiewać cichym gardłowym głosem. Na par- kiecie pojawiły się tańczące pary. - Czy nie za dużo już mówiliśmy? - spytał. Elise skinęła głową i pozwoliła się poprowadzić na parkiet. Chciała tańczyć, po raz pierwszy od lat chciała się zabawić. Farnese tulił ją w tańcu tak, że czuła jego ciało przy swoim. Pieśniarka zawodziła zmysłowo: „Pamiętasz wszystko, co robiliśmy razem, spragnieni siebie, spragnieni wszystkiego..." Czuła, jak ramię mężczyzny napina się, dając sygnał, by uniosła głowę, a kiedy to zrobiła, jego usta znalazły się tak niebezpiecznie blisko jej ust, że niemal wymieniali oddechy. Musnął ustami jej wargi tak zwiewnie, że prawie nierealnie, a potem wzmógł nacisk. Przez lata w jej życiu nie było miejsca na pożądanie. Teraz nagle wynurzyło się z ciemności jak po długim letargu i ogarnęło ją obezwładniająco. - Co pan robi? - wyszeptała. - Chce pani pewnie spytać, co my robimy? To przecież jasne. - Nie... Powinniśmy przestać. - Czy na pewno? - Tak... tak. Chcę tego. Kłamała i oboje to wiedzieli. Nie chciała, żeby przestał. Pragnęła go, RS

choć Vincente Farnese niespecjalnie się jej podobał. - Po co odmawiać sobie tego, czego oboje pragniemy? - spytał. - Nie zawsze biorę to, czego pragnę - odparła. - Błąd. Trzeba czerpać z życia wszystko, czego tak długo pani brakowało. Teraz jest pani wolna. - Wolna - powtórzyła jak echo. - Czy będę kiedyś wolna? - Co stoi temu na przeszkodzie? - Wiele... Bardzo wiele. - Trzeba brać to, czego się pragnie. Zapłacić cenę i nie tracić czasu na skrupuły. - Taka jest pana życiowa zasada? - Niezmiennie - odparł. - Chodźmy stąd. W drodze powrotnej milczeli, bez słowa przeszli przez hotelowy hol, a kiedy zamknęły się za nimi drzwi jej apartamentu, Vincente od razu porwał Elise w objęcia. Odrzuciła głowę do tyłu, a każdy dotyk jego warg rezonował w niej słodkim drżeniem, wkradającym się ożywczo tam, gdzie przedtem była martwa pustka. Nie wiedziała nawet, kiedy znaleźli się w jej sypialni. Leżała na łóżku, a Farnese zsunął jej suknię, odsłaniając piersi. Ujrzała nad sobą stężałą z namiętności twarz mężczyzny i zrobiła gest, by go ku sobie przyciągnąć, lecz jej dłoń, jak gdyby kierowana własną wolą, odepchnęła go. - Zaczekaj - szepnęła. - Co się ze mną dzieje? Vincente znieruchomiał. - Tego nie wiem - odrzekł. - Ale jeśli zmieniłaś zdanie, powiedz tylko, a pójdę sobie. RS

- Nie jestem pewna. Proszę, puść mnie. - Bardzo sprytnie - rzekł z błyskiem uznania w oczach. - I jakże subtelnie. - Mylisz się. To nie są żadne sztuczki. Po prostu... Przecież dziś pochowałam męża. - Teraz to sobie przypomniałaś? - Przepraszam. Nie mogę tego zrobić. - Może masz rację - stwierdził, podnosząc marynarkę z podłogi. - Zatem do następnego razu. - Wątpię, czy się jeszcze kiedyś spotkamy. - Mylisz się - odparł. - To nie jest koniec naszej znajomości. Pewnego dnia wspomnisz moje słowa, że trzeba brać to, na co ma się ochotę. - Nie wziąłeś czegoś pod uwagę. Ja biorę wtedy, gdy jestem na to gotowa. Nie wcześniej. - Wobec tego nie ma o czym mówić. Dobranoc - rzucił i wyszedł, nie patrząc na nią. Nazajutrz, gdy Farnese się pakował, zadzwonił jego kierowca. - Przed chwilą wyszła z hotelu - powiedział. - Wsiadła do taksówki i kazała się wieźć na cmentarz Świętej Agnieszki. To ten, na którym pochowano jej męża. - Już schodzę. Nie wyłączaj silnika. Po chwili był już na ulicy i wskoczył do auta. Dostrzegł Elise w momencie, gdy wysiadała z taksówki przy cmentarzu. W ręku miała bukiet czerwonych róż. Poszedł za nią, klucząc między drzewami. Uklękła przy jakimś skromnym grobie. Farnese stał na tyle blisko, by widzieć malujący się na jej twarzy niewysłowiony smutek. RS

Przyjechał do Anglii w poszukiwaniu pomsty za okrutny czyn, jakiego się dopuściła przed laty. Przedtem udało mu się zwabić jej męża do Rzymu, ale chciwy głupiec niespodziewanie umarł, i Vincente musiał szybko wymyślić inny plan. Był przekonany, że bez trudu ją zdobędzie. Znał kobiety tego pokroju, lecz Elise okazała się inna. Uczciwsza, wrażliwsza, nie tak wyrachowana, jak sądził. Fakt, że spotkał się w ostatniej chwili z odmową, przyjął z wielkim zdziwieniem, a nawet z pewnym szacunkiem, i to go poważnie zaniepokoiło. Czekał, aż Elise oddali się od grobu, po czym prędko podszedł tam i dla niepoznaki ukląkł. „George Farnaby" - przeczytał na płycie. „Żył lat sześć- dziesiąt cztery." A więc to ojciec Elise. Zmarły przed dwoma miesiącami, tuż przed Bożym Narodzeniem. Vincente patrzył przez chwilę na świeże róże, po czym wstał i odszedł. Elise spała źle i obudziła się wcześnie. Wzięła zimny prysznic, co ją trochę ożywiło, ale świat nadal wydawał się mało przyjaznym miejscem. Musi wynieść się z hotelu, znaleźć jakieś tymczasowe tańsze lokum i czekać, aż agent sprzeda apartament w Rzymie. Najpierw jednak zadzwoni do pana Farnese i wyjaśni, że to, co zaszło między nimi minionej nocy, było czystą aberracją i niech się nie spodziewa, że kiedykolwiek ulegnie znów jego czarowi. Ułożywszy sobie w głowie przemowę, sięgnęła po telefon, lecz w tejże chwili zapukano do drzwi i boy hotelowy wręczył Elise zaadresowaną do niej kopertę. Wewnątrz była kartka papieru zapisana stanowczym męskim pismem. RS

Niestety, pilne sprawy wymagają mego natychmiastowego powrotu do Rzymu. Proszę wybaczyć, ale z braku czasu nie mogłem się osobiście pożegnać. Z życzeniami powodzenia na przyszłość. Vincente Farnese. W ciszy pokoju słychać było tylko szelest rozdzieranego na strzępki papieru. ROZDZIAŁ TRZECI Znalazła bez trudu tani hotelik, a także pracę w kwiaciarni. Była zadowolona, że znikła z pola widzenia ludzi, z którymi się stykała podczas małżeństwa z Benem. To nie byli przyjaciele, lecz znajomi. Niemniej tkwiła w zawieszeniu, bo na mieszkanie w Rzymie ciągle nie można było znaleźć amatora, mimo położenia przy prestiżowej via Veneto. Agent mówił, że klienci wprawdzie się zgłaszali, ale nikt jakoś nie mógł zdecydować się na kupno. Elise wzdragała się przed podróżą do miasta pełnego dręczących wspomnień. Powiedziała Vincente o kursie projektowania mody, ale przemil- czała, że uciekła do Rzymu przed natarczywymi zalotami Bena. A także to, co było najważniejsze - romans z młodziutkim Angelem Caronim. Byli jak dwoje dzieciaków odkrywających pierwsze uroki miłości. On ją nazywał Peri, ona jego Deri. Mieszkał w malowniczej, ale ubogiej dzielnicy Trastevere. Elise wprowadziła się do niego. A potem przyjechał Ben z dowodami defraudacji popełnionej przez jej ojca i zagroził, że wtrąci go do więzienia, jeśli ona nie zostanie jego żoną. Oświadczyła Angelowi, że wszystko skończone. Oszalały wybiegł z mieszkania po gwałtownej kłótni i nie wracał, a zamiast niego zjawił się Ben RS

Carlton. Jak postać z kiczowatego filmu przyciągnął ją do okna i okrywał pocałunkami, żeby pokazać wszystkim swe szczęście. Przypadek zrządził, że na tę scenę trafił wracający Angelo i obserwował ją z ogrodu. „Patrz! - wrzeszczał z góry Ben - wybrała mnie!" Do końca życia będzie pamiętać okrzyk bólu, jaki wydał uciekający Angelo. Wtedy widziała go po raz ostatni. Tej samej nocy Ben zabrał ją do Anglii. Dla ludzi znaczyło to, że porzuciła młodego kochanka dla starszego bogatego faceta. Po ślubie napisała do Angela długi list, zapewniając, że zawsze będzie go kochać i podała numer nowej komórki, ale się nie odezwał. Po tygodniu zadzwoniła do niego, lecz telefon odebrała jakaś płacząca, zrozpaczona kobieta, powtarzająca tylko: Angelo e morte, morte... Angelo umarł, a Elise wciąż nie wiedziała, co się stało. Po śmierci Bena znalazła w jego biurku przechwycony przez niego list, który napisała do Angela. Obudziło się w niej boleśnie uśpione przez lata uczucie. Ten, którego pokochała pierwszą dziewczęcą miłością, nie żył. Nie mogła się przemóc, żeby pojechać do Rzymu. Niech Angelo Caroni i Vincente Farnese na zawsze znikną z jej życia. Jednak złapała się na myśli, że ten drugi nie był w jej życiu obecny na tyle, by z niego zniknąć. Z ciekawości otworzyła jego stronę w Internecie. Farnese Internationale, któremu przewodniczył jako posiadacz większościowego pakietu akcji, było konglomeratem licznych firm z filiami w wielu krajach. Imperium stworzył od zera jeszcze jego dziadek, geniusz finansowy. Na załączonych zdjęciach widniała siedziba rodziny Farnese - Palazzo Marini - zakupiona w stanie ruiny RS

i przywrócona do dawnej świetności. Na innych zdjęciach Vincente figurował w towarzystwie lgnących do niego urodziwych kobiet, ale pisano, że w pogoni za pieniądzem nie znalazł czasu, by się z którąkolwiek ożenić. Elise zamknęła komputer, a po chwili wyłączyła go nawet z sieci. Nie wiedziała dlaczego, po prostu poczuła się przez to lepiej. Praca, którą tak polubiła, nagle stała się przykra. Jane, właścicielka kwiaciarni, zaręczyła się z facetem o imieniu Ivor, który zaczął nachodzić Elise w sklepie. Pewnego razu zachował się tak ordynarnie, że go spoliczkowała i wyrzuciła na chodnik. W tym samym momencie jak zjawa stanął nad nim Vincente Farnese i chwycił natręta za kołnierz. - Zmykaj - powiedział, a Ivor, spojrzawszy na niego, wziął nogi za pas. Elise była tak zaskoczoną widokiem Vincente, że nie potrafiła ukryć zadowolenia i nawet się uśmiechnęła, co momentalnie wprawiło ją w zły humor. - Ilekroć się spotykamy, pozbywasz się energicznie jakiegoś napastnika. Poprzednim razem była to kobieta, teraz... - ...twój niechciany narzeczony, jak rozumiem - odparł swobodnie. - Dochodzi szósta. Kiedy zamykasz? - Czy to spotkanie jest przypadkowe? - spytała, gdy usiedli w pobliskiej taniej kawiarni. - Nigdy nie zdaję się na przypadek - odrzekł. - W Ritzu dali mi adres, który zostawiłaś, żeby przesyłali nań pocztę. Byłem już tam. - Naprawdę? To nora, ale nie stać mnie na nic lepszego. Wciąż napływają niespłacone rachunki Bena. Dlatego muszę pracować. - A mieszkanie w Rzymie? - Ciągle niesprzedane. Zresztą na pewno już to sprawdziłeś. - Rzeczywiście. Dlaczego trwa to tak długo? RS

- Nie wiem - westchnęła. - Niby jest świetnie położone, a nie dochodzi jakoś do transakcji. - Może powinnaś zająć się tym sama? W roli gospodyni. - Tak samo radzi mój agent. - Warto go posłuchać. - Może powinnam. Prawdopodobnie jestem już bezrobotna. - Dobrze. Jutro wyjeżdżamy. - Czemu tak szybko? - A co cię tu jeszcze trzyma? - Zgoda. Pojadę - powiedziała w nagłym odruchu. - Odprowadził ją do hotelu, gdzie czekała na nią dysząca furią Jane. - Ivor mi opowiedział, jak go okropnie potraktowałaś. Co masz mi do powiedzenia w tej sprawie? - Nic. Powiem ci do widzenia. I to samo powinnaś powiedzieć Ivorowi. Pozbądź się go, Jane. Zwracam klucz do sklepu. - Wspaniale - skomentował Vincente. - Oto pożegnanie ze starym życiem. - Do czasu, gdy wrócę i rozpocznę nowe. Dobranoc. Do jutra. O której odlatuje samolot? - Po prostu bądź gotowa. Vincente przyjechał po Elise o dziewiątej rano i powiedziano mu w recepcji, że się już wymeldowała i zwolniła pokój. Był wściekły, że dał się tak głupio podejść. Ale gdy z gniewnym grymasem na twarzy odwrócił się ku wejściu, ujrzał, jak wchodzi z ulicy do holu. - Gdzie się podziewałaś? - spytał, chwytając ją za nadgarstek. - Co takiego? - rzuciła ze złością. - Nigdy nie zwracaj się do mnie w ten sposób - syknęła. - Nie muszę ci się tłumaczyć z tego, co robię. - Wyszłam, RS